Strona główna » Kryminał » Nieproszony gość

Nieproszony gość

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-216-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nieproszony gość

"Po śmierci męża życie Rebecki Brandt straciło sens do tego stopnia, że postanawia się z nim rozstać. Jednak niespodziewana wizyta starego przyjaciela w towarzystwie dwojga przypadkowo spotkanych autostopowiczów, Ingi i Mariusa, zmusza Rebeccę do odłożenia starannie zaplanowanego samobójstwa. Młodzi ludzie zdobywają jej sympatię. Rebeca wypożycza im ukochaną łódź męża, by mogli swobodnie pożeglować po Morzu Śródziemnym. Podczas sielankowego rejsu pomiędzy Ingą i Mariusem dochodzi do potwornej kłótni, podczas której Mariusz wypada za burtę. Poszukiwania wszczęte przez nadbrzeżną straż nie przynoszą rezultatu i młody mężczyzna zostaje uznany za zaginionego. Kilka tygodni później Inga przeżywa prawdziwy szok, gdy w gazecie ukazuje się zdjęcie Mariusa w związku z potwornym zabójstwem, dokonanym na terenie Niemiec… Sprzedaż książek Charlotte Link przekroczyła już 24 miliony!"

Polecane książki

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition. Przygoda dzieje się w okresie świąt Bożego Narodzenia. Znajomy Sherlocka Holmesa posłaniec Peterson jest świadkiem nocnej awantury. Wkracza, aby pomóc biednej ofierze – pijanemu starcowi, napastowane...
Album Świat. 1001 najpiękniejszych zakątków zawiera zwięzłe, a jednocześnie wyczerpujące opisy znanych ze swojego uroku miejsc, zabytków przyrody i architektury. Charakterystyki zostały urozmaicone pięknymi fotografiami, doskonale oddającymi czar opisywanych miejsc....
Smoke and Mirrors to drugi już epizod gry przygodowej The Wolf Among Us. Tak jak w każdych produkcjach studia Telltale Games, esencją gry są zagadki logiczne, rozmowy oraz oferowanie graczowi wyborów, którymi może podążać. W drugim epizodzie kontynuujemy śledztwo tajemniczych morderstw na terenie Fa...
Czy wiesz dlaczego ludzie nie dostają tego, o czym marzą? Dziesięć lat później, powodem nadal jest BRAK SKUPIENIA. W niniejszej książce znajdziesz konkretne strategie wykorzystywane przez kobiety i mężczyzn sukcesu z całego świata. Niezależnie od tego, czego chcesz, Potęga skupienia pomoże ci to osi...
Monografie Prawnicze to seria, w której ukazują się publikacje omawiające w wyczerpujący sposób określone instytucje czy zagadnienia prawne. Adresujemy ją przede wszystkim do prawników poszukujących wnikliwego ujęcia tematu, łączącego teorię (poglądy doktryny, elementy prawnoporównawcze) i praktykę ...
Poradnik do gry House M.D. zawiera podstawowe informacje na temat wszystkich badań lekarskich, które przeprowadzisz w grze, jak i również opis wszystkich pięciu epizodów.House M.D. - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Pobieranie krwi (Podstawy)Diagnoza pacjen...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Charlotte Link

Dla Kenzo, z miłością

Prolog

Anonimowy list do Sabriny Baldini

Nastał maj… Jakże uroczo
zieleni się i rozkwita Twój ogród, Sabrino! Widziałem Cię wczoraj
pod wieczór, wciąż przesiadywałaś na dworze. Gdzie był Twój
mąż? Rzadko przebywa w domu, mam rację? Czy on w ogóle wie o tym,
że wcale nie jesteś wierną małżonką, jaką w Tobie widzi? Czy
opowiedziałaś mu o wszystkich mrocznych sekretach swego życia? Czy
może najistotniejsze sprawy zachowujesz tylko dla siebie? Jestem
ciekaw, czy zdołasz się przy nim zestarzeć, nie wyjawiwszy mu swego
cudzołóstwa.

Tak czy owak, dużo czasu
spędzasz sama. Zapadał już zmrok, a Ty wciąż przebywałaś na
dworze. Potem weszłaś do domu, lecz drzwi na taras pozostawiłaś
otwarte. Co za nieostrożność z Twojej strony, Sabrino! Nigdy nie
słyszałaś o tym, że to niebezpieczne? Świat aż się roi od
złych, mściwych ludzi. Żądza zemsty jest złem, lecz jakże łatwo
ją czasem wytłumaczyć, nie sądzisz? Każdy dostaje to, na co sobie
zasłużył. Świat jest do zniesienia jedynie wówczas, jeśli się
wierzy w czyniącą zadość sprawiedliwość. Czasem jednak owa
sprawiedliwość zbyt długo każe na siebie czekać, a wtedy trzeba
jej nieco dopomóc.

Zdajesz sobie sprawę, Sabrino, że
zasłużyłaś na śmierć, prawda? Powinnaś o tym wiedzieć od dawna,
od owych odległych w czasie dni, kiedy tak strasznie zawiodłaś. To,
co zrobiłaś, a raczej: czego nie zrobiłaś, określa się mianem
niedopełnienia obowiązku udzielenia pomocy. Co było tego powodem,
Sabrino? Lenistwo? Obojętność? Czy nie chciałaś się z nikim
zadawać? Sparzyć się? Narażać? Ech, zawsze ta sama historia! Tak
bardzo angażowałaś się w sprawy innych ludzi. Lecz tylko wtedy,
gdy nie budzili w Tobie irytacji. Mnóstwo słów, za którymi nic
się nie kryje. To takie wygodne, odwrócić wzrok! Zaangażowanie rodzi
jedynie przykrości!

Zapłacić jednak trzeba. Któregoś
dnia. Zawsze. Z pewnością żywiłaś nadzieję, że będzie ci to
oszczędzone, prawda, Sabrino? Minęło już tyle lat… Wspomnienia
blakną, być może już dawno wyparłaś je z pamięci, upiększyłaś
w swych myślach tamte dni, z wolna zaczęłaś sądzić, że znów
dopisało Ci szczęście. Że znów zdołałaś umknąć, nie zapłaciwszy
rachunku.

Czy rzeczywiście tak
myślałaś? Wydajesz mi się zbyt inteligentna. I zbyt
doświadczona.

Czas nadszedł. Kiedyś nadejść
musiał, sądzę, że dłużej nie należało zwlekać. Dla mnie wszystko
jest jasne. Wyrok w twej sprawie zapadł, wkrótce przystąpię do
jego wykonania. Na Tobie i na Rebecce. Ciąży na niej taka sama
wina, byłoby nie w porządku, gdybyś tylko Ty musiała ponieść
konsekwencje.

Nie będę się spieszył. Niełatwo
przyjdzie mi się z tym uporać sprawnie i bez rozgłosu. Czeka Was
cierpienie. A potem śmierć w męczarniach. Będziecie umierać
wystarczająco długo, by móc się dogłębnie zastanowić nad sobą
i swoim życiem.

Czy jesteś gotowa na spotkanie
ze mną, Sabrino? Gotowa na tyle, by wieczorem nie przesiadywać do
późna w swym pięknym ogrodzie? By baczyć na to, czy zamknęłaś za
sobą prowadzące na taras drzwi? By się uważnie rozglądać na prawo
i lewo, kiedy wychodzisz z domu? By się wzdrygać, gdy usłyszysz
dzwonek do drzwi? By nocami czuwać w swym łóżku, gdy Twój mąż
znów nie wróci do domu, i trwożliwie nasłuchiwać w ciemności,
wciąż się zastanawiając, czy aby na pewno zamknęłaś wszystkie
drzwi? Czy może będziesz zostawiać zapalone światło, gdyż nie
zniesiesz już dłużej mroku wokół siebie? Wiesz jednak, że nawet
i to nie zapewni Ci bezpieczeństwa, prawda? Pojawię się dokładnie
wtedy, gdy tak postanowię. Nie zdołasz się obronić.

W istocie dobrze o tym
wiesz.

Wkrótce znów się odezwę,
Sabrino. Miło wiedzieć, że do tego czasu będziesz o mnie myśleć
dniem i nocą. Coraz bardziej zmizerniała i zrozpaczona. Z radością
będę się temu przyglądać.

Jestem przy Tobie!

Niedziela, 18 lipca

Śniła, że do jej drzwi zadzwonił mały
chłopiec. Odprawiła go, jak każdego, kto przychodził nieproszony
i czegoś się od niej domagał. To natrętne żebractwo tylko ją
drażniło, czuła się nieswojo, gdy nagle ktoś zjawiał się przed jej
domem i wyciągał dłoń po prośbie. Zazwyczaj chodziło o jakiś
szczytny cel, jakżeby inaczej, któż jednak wie, czy ci ludzie mieli
zawsze uczciwe zamiary? Nawet jeśli wymachiwali jakimiś legitymacjami
potwierdzającymi ich uprawnienia do zbierania środków dla organizacji
dobroczynnych, to jednak nie sposób było od razu rozpoznać, czy nie
są to lepiej lub gorzej spreparowane fałszywki. Tym bardziej gdy się
miało lat sześćdziesiąt siedem i pogłębiające się problemy
ze wzrokiem.

Ledwie zamknęła drzwi, znów zadźwięczał
dzwonek.

Drgnęła i przysiadła na łóżku,
zmieszana, gdyż dźwięk dzwonka usłyszany we śnie rzeczywiście
wyrwał ją teraz ze snu. Przed oczami wciąż miała obraz
tamtego chłopca: jego wychudłą, bladą, niemal pergaminową
twarz o ogromnych oczach. Nie prosił o pieniądze, błagał
o jedzenie.

– Jestem strasznie głodny – odezwał
się głosem cichym, a jednak nieomal oskarżycielskim.

Zatrzasnęła drzwi, osłupiała, przerażona,
zmuszona do zmierzenia się z problemami tego świata, których wolała
nie dostrzegać. Odwróciła się, usiłując uwolnić się od tego
natrętnego obrazu, a wtedy dzwonek ponownie zadźwięczał. „To
znowu on!” – pomyślała.

Dlaczego teraz się przebudziła? Czy
rzeczywiście ktoś zadzwonił do drzwi? Takie
odgłosy często przenikają do snów. Równie dobrze mógł to być
jednak tylko budzik, choć przecież żadnego nie mieli. Bądź co
bądź już nie pracowali, a nad ranem sami dość wcześnie się
budzili.

Wokół panowała ciemność, lecz przez
szpary w żaluzjach wnikało do wnętrza nieco światła ulicznych
latarni. Dostrzegła śpiącego obok męża. Jak zawsze leżał bez ruchu,
a jego oddech był tak płytki i cichy, że trzeba się było dobrze
wsłuchać, by stwierdzić, czy w ogóle jeszcze oddycha. Przeczytała
gdzieś, że często się zdarza, iż starsze pary zasypiają razem
wieczorem, nad ranem zaś jedno z nich się budzi, drugie natomiast
leży martwe. Pomyślała wówczas, że gdyby Fred umarł w ten sposób,
minęłoby sporo czasu, zanim zwróciłaby na to uwagę.

Serce biło jej mocno i szybko. Rzut oka
na elektroniczny zegar, na którym połyskiwały jasnozielone cyfry,
uświadomił jej, że dochodziła druga w nocy. Nie jest to dobra pora
na przebudzenie. Człowiek jest wtedy taki bezbronny. W każdym razie
ona tak się właśnie czuła. Często ogarniało ją przeświadczenie,
że jeśli przydarzy jej się coś złego – gdyby miała na
przykład umrzeć – nastąpi to w nocy między godziną pierwszą
a czwartą.

„To tylko przygnębiający sen –
tłumaczyła sobie – nic więcej. Możesz spać spokojnie”.

Przyłożyła głowę do poduszki, a wtedy
ponownie rozległ się dzwonek. Zrozumiała, że to jednak nie sen.

Ktoś o drugiej w nocy dzwonił do drzwi
jej domu.

Znów przysiadła na łóżku
i w przytłaczającej ciszy, jaka zaległa po ostrym, przenikliwym
dźwięku dzwonka, wsłuchiwała się we własny rozgorączkowany
oddech.

„To nic takiego – pomyślała. –
Przecież wcale nie muszę otwierać”.

Nie mogło to jednak oznaczać
nic dobrego. O tej porze nie dzwonili nawet domokrążcy. Kto
w środku nocy wyrywa ludzi ze snu, ten albo ma złe zamiary, albo
popadł w tarapaty. Czy ta ostatnia możliwość nie była bardziej
prawdopodobna? Włamywacz lub morderca nie dzwoniłby przecież do
drzwi.

Zapaliła światło i nachyliła się nad
pogrążonym w głębokim śnie mężem. On nie mógł nic usłyszeć,
gdyż w uszach miał zatyczki. Fred był bardzo wrażliwy na wszelkie
odgłosy, przeszkadzał mu nawet szum wiatru w koronach drzew rosnących
przed oknem sypialni. Albo skrzypienie drewnianej podłogi. Albo zwiędły
płatek odrywający się od kwiatu i opadający na posadzkę. Odgłosy te
wytrącały go ze snu, a to było dlań najgorsze. Przebudzenie, kiedy
akurat postanowił się wyspać. Wpadał wtedy w straszną złość,
całymi dniami chodził w ponurym nastroju. Aż którejś nocy zaczął
stosować zatyczki do uszu. Jego żona odetchnęła z ulgą.

Wahała się go obudzić. Mogłoby go
to rozzłościć tak bardzo, że przez tydzień nie odezwałby się
do niej słowem. Gdyby co gorsza doszedł do wniosku, iż zupełnie
niepotrzebnie wyrwano go ze snu. Zareagowałby zresztą podobnie,
gdyby się okazało, że nie obudziła go, choć powinna była to
zrobić. Była jego żoną od czterdziestu trzech lat, jej życie
małżeńskie składało się głównie z takich właśnie chwil:
rozdarcia między dwiema możliwościami, nerwowego roztrząsania,
które z rozwiązań będzie najwłaściwsze, i pamiętania przy tym,
iż rzecz najważniejsza to nie rozbudzać w nim gniewu. Bóg świadkiem,
że życie z nim nie było łatwe.

Dźwięk dzwonka rozległ się po raz trzeci,
tym razem trwał dłużej, brzmiał bardziej natarczywie. Zdecydowała,
że wobec tak niecodziennego zdarzenia może zakłócić sen
Freda. Potrząsnęła go za ramię.

– Fred – szepnęła, choć nie mógł
jej przecież usłyszeć – obudź się! Proszę, obudź się! Ktoś
stoi przed drzwiami!

Fred z gniewnym pomrukiem przewrócił
się na bok, po czym niespodziewanie usiadł na łóżku zupełnie
rozbudzony. Spojrzał na żonę.

– Co, do diabła… – zaczął.

– Ktoś stoi przed drzwiami!

Widział jedynie ruch jej ust, niechętnie
wyjął z uszu zatyczki.

– Co się dzieje? Czemu mnie
budzisz?

– Ktoś dzwoni do drzwi. Już po raz
trzeci.

Nadal wpatrywał się w nią, jakby miał
przed sobą kogoś niespełna rozumu.

– Że co? Ktoś dzwoni do drzwi? O tej
porze?

– Mnie również to bardzo
zaniepokoiło. – Miała nadzieję, że znów rozlegnie się dzwonek,
zrozumiała bowiem, że Fred jej nie uwierzył. Wokół panowała jednak
martwa cisza.

– Przyśniło ci się. I z powodu
jakiegoś idiotycznego snu musiałaś mnie obudzić? – Z jego oczu
sypnęły iskry gniewu. Siwe włosy na głowie sterczały mu we wszystkie
strony.

„Zrzędliwy podstarzały mężczyzna
w kiepskim humorze – pomyślała – i do tego mało atrakcyjny. Może
pociągnę jeszcze ze dwadzieścia lat. Jeśli on nie umrze
wcześniej ode mnie, przeżyję z nim w sumie sześćdziesiąt trzy
lata. Sześćdziesiąt trzy lata!”

Myśl o tym napełniła ją takim smutkiem,
że o mało się nie rozpłakała.

– Greto, jeśli jeszcze raz… –
warknął Fred gniewnym głosem, lecz w tej właśnie chwili znów
rozległ się dzwonek do drzwi, zabrzmiał jeszcze dłużej i uporczywiej
niż przedtem.

– A widzisz! – triumfowała Greta. –
Ktoś jednakstoi przed drzwiami!

– Rzeczywiście – odparł zdumiony
Fred. – Ale… jest przecież druga w nocy!

– Wiem. Ale włamywacz…

– …nie dzwoniłby do drzwi. Choć
teoretycznie byłby to dla niego jedyny sposób, by się dostać do
naszego domu!

To prawda. Fred poświęcił sporo czasu
i wysiłku, by zamienić swój dom w twierdzę, gdy cztery lata
wcześniej go zakupili i się doń wprowadzili. Lokum na stare lata, jak
zwykł go określać. Spokojna okolica na peryferiach Monachium, dzielnica
raczej zamożna. Wcześniej także mieszkali w Monachium, co prawda
w zupełnie innej części miasta, lecz również zaliczanej do tych
tak zwanych lepszych. Byli jednak wtedy młodsi. Z wiekiem rozwinęła
się u Freda dotkliwa paranoja na punkcie włamywaczy. Wszystkie okna
na parterze zostały zakratowane, żaluzje w całym domu wyposażone
w zamki zatrzaskowe, na dachu zainstalowano oczywiście system
alarmowy.

– Może powinniśmy go po prostu
zignorować.

– Zignorować kogoś, kto umyślnie
wyrywa nas ze snu? – Fred dziarsko opuścił nogi na podłogę. Jak
na swój wiek poruszał się nad wyraz zwinnie. Ostatnio sporo jednak
schudł. Jedwabna piżama w niebieskie i czarne paski wisiała na nim
jak worek. – Dzwonię na policję!

– Przecież tak nie można! A jeśli to
sąsiad potrzebuje pomocy! Albo… – urwała w pół słowa.

Fred wiedział, kogo ma na myśli.

– Czemu miałby przyjść akurat do
nas? Nie pokazywał się tu od wieków.

– Może to jednak on. Powinniśmy…
– Poczuła się zupełnie bezradna, to było dla niej zbyt wiele. –
Musimy coś zrobić!

– Przecież mówię. Dzwonię na
policję!

– A jeśli to naprawdę…
on?

„Dlaczego w obecności Freda –
przemknęło jej przez myśl – wciąż boję się choćby wymówić
jego nazwisko?”

Fred miał już dość tych dywagacji.

– Pójdę sprawdzić – oznajmił
zdecydowanym tonem, po czym wyszedł z pokoju.

Słyszała odgłos jego kroków na
schodach. A potem słowa dobiegające z holu na parterze:

– Halo? Kto tam?

Później – kiedy nie miała już
sposobności porozmawiać o tym z Fredem i gdy pojęła, że nie ma
już przed sobą dwudziestu lat życia, lecz godziny lub w najlepszym
razie dni – zastanawiała się, jaką odpowiedź usłyszał jej mąż
zza drzwi, że tak szybko i ochoczo je otworzył. Do jej uszu dochodził
szczęk otwieranych rygli i zamków. Potem dosłyszała głuchy
odgłos uderzenia, którego nie potrafiła sobie wytłumaczyć, poczuła
wewnętrzne napięcie. Włoski zjeżyły się na jej ramionach. Serce
nie przestawało bić jak szalone.

– Fred?! – zawołała z trwogą.

Na dole coś zwaliło się z łoskotem na
podłogę. Po chwili usłyszała słowa Freda:

– Dzwoń na policję! Natychmiast dzwoń
na policję! Szybko! Pospiesz się!

Nie była to dobra rada. Na piętrze
nie mieli telefonu. Zdołałaby dobiec do drzwi pokoju, zatrzasnąć
je i zaryglować, a potem mogłaby otworzyć okno, wychylić się
w mrok nocy i zacząć krzyczeć o pomoc. Gdyby tylko to właśnie
polecił jej uczynić… Albo gdyby sama na to wpadła… A tak,
bez zastanowienia, ogarnięta paniką, wyskoczyła z łóżka,
narzuciła szlafrok i drżąc na całym ciele jak osika, pobiegła
ku schodom. Posłuszna żona, posłuszna aż do końca. „Zadzwoń na
policję” – polecił. Telefon znajdował się w pokoju dziennym. Fred
co prawda miał jeszcze komórkę, nie wiedziała jednak, gdzie ją
odłożył.

Dopiero na schodach zrozumiała, że
popełniła fatalny błąd.

Było już jednak za
późno.

Wtorek, 20 lipca

O godzinie pół do piątej nad
ranem Karen porzuciła nadzieję, że zdoła się jeszcze trochę
zdrzemnąć. Postanowiła wstać i zrobić coś sensownego, lepsze to,
niż gdyby miała się dłużej przewracać w łóżku, aż w końcu
poczuje się tym zupełnie wyczerpana.

„Cóż jednak znaczy »sensownego«? –
pomyślała. – Co sensownego jestw moim
życiu?”

Wolf, jej mąż, wciąż spał, zupełnie
nieświadom, że jego żona nie może zasnąć. I dobrze, gdyż pewnie
zareagowałby albo drwiną, albo serią wymówek, w obu zaś przypadkach
Karen – po raz kolejny – wybuchłaby płaczem. Z całą pewnością
zwróciłby jej uwagę na to, iż pod wieczór zbyt wcześnie kładzie
się do łóżka, co sprawia, że siłą rzeczy za wcześnie budzi
się nad ranem, przy okazji doprowadzając wszystkich do szału swym
nieustannym narzekaniem na bezsenność.

Być może miał rację. Bądź co bądź
jego słowa brzmiały logicznie. Niestety, jak zwykle na niewiele by się
zdało przytaczanie innych argumentów i wyjaśnień. Dla Wolfa istniał
wyłącznie jeden punkt widzenia – jego własny. Koniec, kropka. Karen
wiedziała, że wieczorami zbyt wcześnie kładzie się spać, lecz po
całym dniu bywała tak bardzo wyczerpana, że powieki po prostu same
jej się zamykały, nieważne, czym się akurat zajmowała. Wpełzała
do łóżka, jakby była schorowana, u kresu sił, po czym niemal
natychmiast zapadała w narkotyczny sen. Równie raptownie budziła się
około pół do czwartej nad ranem, i od tej pory czuwała, dręczona
przez trwożliwe myśli o własnej przyszłości oraz przyszłości
swej rodziny.

Wskoczyła w dżinsy i T-shirt, włożyła
tenisówki i wymknęła się z sypialni. W pewnej książce
przeczytała, że ludziom pogrążonym w depresji pomaga ruch na
świeżym powietrzu. Tak naprawdę sama do końca nie wiedziała, czy
cierpi na depresję, niemniej doszukała się u siebie niektórych
opisanych w książce symptomów.

Z pokoi dziecięcych nie dobiegał
żaden odgłos. Miała szczęście, najwyraźniej nie obudziła nikogo
z domowników.

Kiedy schodziła po schodach, bokser Kenzo
stał już w holu, merdając ochoczo krótkim ogonem. Choć sypiał
w pokoju dziennym – obecnie to sofa była jego ulubionym legowiskiem
– jego uwagi nie umknął oczywiście fakt, że pani już wstała
i zdążyła się ubrać. Poprawnie zinterpretował też widok tenisówek
na jej stopach: wszystko wskazywało na poranny spacer. Podskoczył
z radości, po czym pognał w kierunku drzwi i spojrzał wyczekująco
na Karen.

– Już idę, idę – szepnęła,
sięgając po obrożę i smycz – tylko bądź cicho!

W ów poranek w pełni lata było już
dość jasno, powietrze przenikał jeszcze chłód, lecz w przyjemnie
orzeźwiający sposób. Dzień zapowiadał się słoneczny i upalny. Na
źdźbłach trawy połyskiwały krople rosy. Karen głęboko odetchnęła
czystym powietrzem.

„Jak błogo – przemknęło jej przez
myśl. – Jak cicho. Wszystko pogrążone jeszcze we śnie. Tak jakbyśmy
z Kenzo byli jedynymi istotami na ziemi”.

Postanowiła ruszyć w stronę lasu
i tam zatoczyć duże koło. Musiała przejść tylko kilka ulic
osiedla. Bliskość lasu, ze względu na psa, była jednym z powodów,
dla których zdecydowali się z Wolfem przeprowadzić do domu na
obrzeżach Monachium.

Od kiedy wprowadzili się do nowego domu,
Karen czuła się coraz gorzej. Już wcześniej cierpiała z powodu
wszelkich możliwych dolegliwości, choć nigdy nie potrafiła
dokładnie określić ich natury. Jedna z jej przyjaciółek
uważała, że nie odnalazła szczęścia w małżeństwie. Karen
jednak temu zaprzeczała. I to bardzo stanowczo. Z Wolfem znali się
od piętnastu lat, od jedenastu byli małżeństwem i mieli dwójkę
zdrowych ślicznych dzieci. Pominąwszy powszednie narzekania, jakie
nieuchronnie towarzyszą dwojgu dorosłych ludzi mieszkających pod jednym
dachem, wszystko między nimi układało się jak najlepiej. Być może
trochę za rzadko się widywali, gdyż Wolf poświęcił się karierze
w banku, w którym pracował od ukończenia studiów, i niewiele czasu
spędzał w domu. Karen po narodzinach drugiego dziecka zrezygnowała
z pracy jako asystentka stomatologa, obojgu wydało się to rozsądnym
rozwiązaniem.

– Zarabiam wystarczająco dużo –
stwierdził Wolf. – Możesz się zajmować tylko dziećmi, nie musisz
się zamęczać tą ciągłą bieganiną.

Karen podejrzewała czasem, że Wolf nie
ma bladego pojęcia, ile wysiłku wymaga sama tylko opieka nad dwójką
dzieci, tym bardziej że miała rzecz jasna na głowie mnóstwo innych
obowiązków: sprzątanie domu, pielęgnację ogrodu, wyprowadzanie Kenzo,
robienie zakupów, pranie oraz prasowanie koszul Wolfa. Oznaczało
to – przeczucie podpowiadało jej czasem, że rozumując w ten
sposób, dociera do sedna własnej frustracji i melancholii – życie
w nieustannym stresie, za które nigdy od nikogo nie usłyszała
choćby słowa uznania. Z drugiej jednak strony nie inaczej wiodło
się wielu kobietom zajmującym się domem, jeśliby tylko wierzyć
listom od czytelniczek drukowanym w kobiecych magazynach. Dlaczego więc
niby pazurami uczepiła się owego wyświechtanego frazesu, wtórowała
zbiorowym lamentom przedstawicielek swej płci, zamiast dostrzegać dobre
strony swego życia? Zdrowe dzieci, oddany pies, szybka kariera męża,
ładny dom.

Owszem, mieli ładny, nowy dom, zajmowali
go od trzech miesięcy. Rozmyślając nad przyczyną narastającego
przygnębienia, dochodziła czasem do wniosku, że być może
nie zdołała się uporać z przeprowadzką, nowym otoczeniem,
nowymi sąsiadami. Symptomy niezaprzeczalnie się nasilały. Coraz
dotkliwiej dręczyła ją bezsenność, a zarazem, paradoksalnie, także
znużenie. Za dnia godziny dłużyły się w nieskończoność, często
nie była w stanie wypełnić upływających minut żadnym sensownym
zajęciem, choć przecież miała ich aż nadto. Czasem siedziała
na sofie, trzymając w jednej ręce sążnistą listę zakupów,
a w drugiej portfel, wpatrywała się w rozkwitający ogród i nie
potrafiła wykrzesać z siebie dość sił, by wstać i pójść do
supermarketu.

Czy czuła się samotna? Czy w czteroosobowej
rodzinie była aż tak bardzo osamotniona, że życiowa energia
powoli, acz nieubłaganie z niej wypływała, wsiąkając gdzieś
bezpowrotnie?

Tydzień po przeprowadzce przemogła
się i wybrała z wizytą do sąsiadów, w nadziei że
nawiąże z nimi dobry kontakt. Odwiedziny te zupełnie ją
zdeprymowały. Zniedołężniała i zgorzkniała starsza kobieta
mieszkająca w domu obok potraktowała Karen szorstko i niegrzecznie,
jakby to ona właśnie była winna jakiemuś nieszczęściu w jej
życiu. Po drugiej stronie działki również mieszkało dość
już podstarzałe małżeństwo. Karen nie polubiła tych ludzi,
a przynajmniej nie potrafiła sobie wyobrazić, że zdoła z nimi
nawiązać przyjacielski kontakt. On lubił się
przechwalać, chełpił się nieprzerwanie swymi niezwykłymi – jeśli
wierzyć jego własnym zapewnieniom – sukcesami zawodowymi, które
odnosił jako wzięty adwokat. Jego żona natomiast prawie nic nie
mówiła, cały czas jednak taksowała swego gościa kątem oka. Karen
miała nieprzyjemne przeczucie, że zostanie bezlitośnie obmówiona,
skoro tylko opuści ich dom. Siedziała milcząca i przygnębiona na
mało gustownej brokatowej sofie, sączyła koniak i starała się
w stosownym momencie uśmiechać, wyrażać swój podziw bądź też
wydawać z siebie zdumione „Och!”.

I gorąco pragnęła bezpiecznie wrócić
do domu.

– Uważam ich za niesympatycznych
– wyznała wieczorem mężowi. – On jest absolutnie przekonany
o własnej wyższości, ona zaś w ogóle nie otwiera ust i aż kipi
agresją. Czułam się naprawdę nieswojo.

Wolf się roześmiał. Karen nie po raz
pierwszy uznała, że jego śmiech jest nacechowany arogancją.

– Ależ jesteś szybka w swych
analizach. Wydawało mi się, że spędziłaś tam ledwie pół
godziny. I już tak dobrze potrafisz ocenić tych zupełnie obcych ci
ludzi? Wyrazy uznania, tylko tyle mogę powiedzieć!

Oczywiście, że sobie z niej drwił, lecz
dlaczego tak boleśnie ją to raniło? Dawniej to się przecież nie
zdarzało. Co sprawiło, że stała się tak bardzo wyczulona? A może
to wina jego coraz ostrzejszych szyderstw? Czy może jedno i drugie
wzajemnie się nakręcało? Wolf stawał się coraz złośliwszy, a to
uczyniło ją bardziej wrażliwą. Jej narastające przewrażliwienie go
prowokowało, traktował ją coraz bardziej obcesowo. Nie była to chyba
właściwa postawa kochającego męża, lecz natura ludzka rządzi się
własnymi prawami.

A nowi sąsiedzi? Z pewnością nie warto
się było z ich powodu sprzeczać.

Nowi sąsiedzi…

Kenzo odnalazł na asfalcie jakiś
trop i wyraźnie przyspieszył kroku. Karen ledwie mogła za nim
nadążyć. Przyznała, że bieganie o poranku rzeczywiście lepiej
jej służy niż przewracanie się z boku na bok w łóżku, mimo to
nie zdołała się niestety otrząsnąć ze wszystkich nieprzyjemnych
myśli. W żadnym razie nie chciała na przykład zaprzątać sobie
teraz głowy rozważaniami na temat sąsiadów. Od wielu dni bowiem
miała z ich powodu kłopoty, a mieć kłopoty
znaczyło dla niej: uporczywie szukać ich rozwiązania, żadnego
nie znaleźć, czuć się przez to coraz gorzej, a na domiar złego
denerwować swym biadoleniem otoczenie. Tak w każdym razie podsumował
to Wolf w niedawnym dłuższym wykładzie.

Problem w tym, że od dwóch dni nie mogła
się z nimi skontaktować. A było to konieczne, chciała ich bowiem
prosić, by się zajęli ogrodem oraz przede wszystkim pocztą, gdy
razem z Wolfem i dziećmi wyjadą na dwa tygodnie do Turcji. Szkolne
wakacje rozpoczynały się za jakieś półtora tygodnia, wyruszyć
mieli tydzień później. Karen wystarała się już o opiekę nad
Kenzo; miała się nim zająć jej matka. Uznała, że to ważne,
by jak najszybciej uregulować wszelkie inne sprawy. Dzień oraz dwa
dni wcześniej dzwoniła do drzwi sąsiadów rano, w południe i pod
wieczór, nikt jednak nie odpowiedział. Ze zdziwieniem zauważyła,
że w niedzielę żaluzje w niektórych oknach były opuszczone,
w innych znów podniesione, a mimo to wydawało się, jakby w domu
nie było nikogo.

– Mogłabym przysiąc, że są w domu –
powiedziała do Wolfa. – Nie widziałam ich jednak w ogrodzie. I nikt
nie otwiera!

Wolf zerknął na nią udręczonym wzrokiem,
jak zawsze, gdy Karen zanudzała go sprawami, które jego zdaniem sama
winna rozwiązać.

– No to pewnie wyjechali! To się przecież
zdarza!

– Ale żaluzje…

– Prawdopodobnie zainstalowali automatyczny
system bezpieczeństwa. Sam steruje żaluzjami. By nikt nie zauważył,
że dom stoi pusty.

– Ale wczorajszej nocy…

Wtedy właśnie, w nocy z niedzieli
na poniedziałek, zauważyła coś niezwykłego. Znów nie mogąc
zasnąć, wyszła do łazienki, by się napić wody. Wyjrzała wtedy
przez okno i stwierdziła, że u sąsiadów w kilku pokojach pali
się światło. Z ulgą pomyślała, że widocznie już wrócili,
gdziekolwiek się dotąd podziewali. Następnego dnia czekało ją
jednak rozczarowanie: nadal nikt nie reagował na dźwięk dzwonka
do drzwi.

– W takim razie zapalające się
i gasnące światła to także element systemu bezpieczeństwa –
odparł podenerwowany Wolf, kiedy znów go o to zagadnęła. –
Do diabła, Karen, nie rób komedii! Wyjeżdżamy za nieco ponad dwa
tygodnie. Do tego czasu na pewno się pojawią! Poza tym – czyż to
nie on rozmawiał z tobą w niedzielę przez
telefon?

To prawda. Sąsiad zadzwonił, by się
poskarżyć, że Karen zaparkowała przed garażem w sposób tak
nieporadny, iż podobno zablokowała częściowo wjazd do sąsiedniego
garażu. Karen przestawiła samochód, po czym ze łzami w oczach
czmychnęła do sypialni, ogarnęło ją bowiem uczucie, że została
potraktowana nieuprzejmie i niegrzecznie.

– Czemu od razu nie zagadnęłaś go
w sprawie naszych wakacji? – dopytywał się Wolf.

– Bo był taki nieuprzejmy i…

– Bo był taki nieuprzejmy! Czy
zauważyłaś, że mówisz tak niemal o wszystkich osobach, z którymi
masz taki czy inny kontakt? Wszyscy traktują cię nieuprzejmie! Wszyscy
są wobec ciebie podli! Nikt cię nie lubi! Dlaczego nie zapytasz
na przykład tej staruchy mieszkającej po drugiej stronie, czy nie
zatroszczyłaby się o naszą pocztę? Powiem ci dlaczego: bo w trakcie
twojej pierwszej wizyty tak nieuprzejmie cię
potraktowała! – Ostatnie słowa wymówił z afektacją. – Karen,
obnosisz się wszędzie z zapłakaną miną kozła ofiarnego, i może
to właśnie prowokuje ludzi do nieuprzejmego zachowania w stosunku
do ciebie!

Czy mógł mieć rację?

Razem z Kenzo skręciła w ulicę,
z której krańca przez niewielką łąkę można było dotrzeć
do lasu. Kenzo przystanął przy ogrodowym płocie i zaczął
go obwąchiwać. Karen miała okazję nieco odsapnąć. Choć bieg
dobrze jej zrobił, na powrót pogrążyła się w deprymujących
rozmyślaniach, które prowadziły jedynie do obniżenia własnej
samooceny. Czy bycie ofiarą to nie przypadek? Czy
sama nie prowokowała? Czy zachowywała się w sposób, który zachęcał
innych, by ją źle traktowali?

Służalcza, bojaźliwa, zależna od cudzych
opinii, bez krzty pewności siebie.

„Wolf odparłby pewnie: Zmień to! –
przemknęło jej przez myśl. – Ale czy on wie, jak trudno samemu
wyrwać się z takiego stanu?”

Nie, mężczyzna pokroju Wolfa nie
miał bladego pojęcia o problemach i zmartwieniach, z jakimi
Karen praktycznie nieustannie się zmagała. On zwyczajnie kroczył
swoją drogą, niewzruszenie, nieomylnie, nie mając jakichkolwiek
wątpliwości. Obcy mu był stan permanentnego niezadowolenia
z siebie. I była to, niestety, zgubna spirala: Karen krytycznie
oceniała samą siebie, dlatego podobnie czynili ludzie z jej otoczenia,
co znów utwierdzało ją tylko w złej opinii na swój temat. Dokąd
prowadziła ta droga?

„Z całą pewnością nie ku
silnej, niezależnej, pewnej siebie kobiecie – pomyślała
z zakłopotaniem. – Już raczej ku coraz bardziej bojaźliwej
neurotyczce, lękającej się wszystkiego i wszystkich”.

Kenzo dostrzegł przed sobą leśną
ścieżkę i szarpnął mocno smycz. Karen puściła ją, pies
radośnie pognał przed siebie. Przystanął jednak kilka metrów przed
początkiem polnej drogi i uniósł nogę przy tylnym kole zaparkowanego
samochodu.

„Cholera jasna! – zaklęła w duchu
Karen. – Miejmy nadzieję, że nikt tego nie zauważył! O Boże,
że też nie mógł wytrzymać jeszcze tych dziesięciu metrów”.

Poczuwając się do winy, rozejrzała
się wokoło, uradowana, że o tak wczesnej porze wszyscy jeszcze
spali. Kenzo wybrał oczywiście najbardziej reprezentacyjny spośród
zaparkowanych w tym miejscu samochodów: granatowe, bardzo zadbane
bmw. Nagle, ku przerażeniu Karen, otwarły się drzwi od strony
kierowcy. Z auta wysiadł mężczyzna. Gustownie ubrany, w garniturze
i krawacie. Sprawiał wrażenie wyraźnie rozgniewanego.

– Co, u licha, wyprawia pani pies? –
warknął na Karen.

Natychmiast przywołała Kenzo, aby
przypadkiem nie przywitał się radośnie z nieznajomym i nie poślinił
mu przy tym garnituru, chwyciła za smycz. Gdybyż wypuściła go
dopiero na skraju lasu! Któż jednak mógł przypuszczać, że nagle
pomyli samochód z pniem drzewa? I że skoro świt ktoś będzie
w nim siedział?

„Co ten mężczyzna porabia tu
o tej porze?” – pomyślała nieszczęśliwa. Tak naprawdę nie
miało to jednak znaczenia. Był na nią wyraźnie wściekły, ona
zaś znów zaczęła dygotać na całym ciele, gdyż ktoś – aż
zadźwięczał jej w uszach wyniosły głos Wolfa – był wobec niej
nieuprzejmy.

– Prze… przepraszam –
wyjąkała. Wiedziała, że sprawia wrażenie to oblewającej
się rumieńcem, to znów blednącej uczennicy, a nie dorosłej,
trzydziestopięcioletniej kobiety. – On… on jeszcze nigdy czegoś
takiego nie zrobił… sama nie rozumiem, jak…

Mężczyzna spojrzał na nią gniewnie.

– Nie, ja też tego nie rozumiem! Jeśli
ktoś nie potrafi poradzić sobie z psem, powinien trzymać w domu
świnkę morską!

– Mówiłam już, że on jeszcze
nigdy…

– Jeszcze nigdy! Jeszcze nigdy! To mnie
w ogóle nie interesuje. Co mnie obchodzi, czego pani pies podobno
jeszcze nigdy nie zrobił? Pani pies w ohydny
sposób ubrudził mój samochód!

Karen przypomniała sobie coś, co
kiedyś przeczytała: że mężczyźni traktują swoje samochody jak
część własnej osoby, w pewnym stopniu jako przedłużenie swego
najważniejszego organu. Z tego punktu widzenia Kenzo obsikał erekcję
nieznajomego… Nic dziwnego, że tamten stracił głowę.

– Jeśli cokolwiek uszkodził… mamy
ubezpieczenie od odpowiedzialności cywilnej, i wszelkie koszty… –
Gdyby tylko tak się nie jąkała! Gdyby tylko tak łatwo nie zalewała
się łzami!

Mężczyzna kopnął ze złością w oponę,
mruknął coś niezrozumiale – zabrzmiało to jak „głupia
krowa”! – wsiadł z powrotem do samochodu i zatrzasnął za
sobą drzwi. Karen, idąc dalej ulicą, czuła na sobie jego wrogie,
przeszywające spojrzenie. W końcu dotarła do polnej drogi,
a po przejściu stu metrów schroniła się w lesie. Jej oczy
płonęły.

„Nie ma powodu do płaczu” – napominała
samą siebie, wiedziała jednak, że za parę chwil będzie płakać jak
bóbr. Trzęsły się jej ręce, nogi się pod nią uginały. Co się
z nią dzieje? Czemu beczy z powodu każdej drobnostki? I dlaczego
wciąż się jej przydarzają takie historie? Sąsiad, którą ją
zbeształ, ponieważ niezdarnie zaparkowała samochód. Nieznajomy
mężczyzna nazwał ją głupią krową, gdyż jej
pies sprofanował mu auto. A może jest zupełnie inaczej? Czy podobne
rzeczy spotykają także innych ludzi, tyle tylko, że oni są na to
lepiej przygotowani?

„Inni mają silniejsze poczucie własnej
wartości – pomyślała, gdy pierwsze łzy spłynęły jej po
policzkach – i dlatego złe traktowanie nie wstrząsa nimi aż do
szpiku kości. Nic sobie z tego nie robią”.

Ona jednak nigdy sobie z tym nie
poradzi. Nigdy, to pewne.

Przykucnęła, objęła ramionami Kenzo,
przywarła nosem do jego nieco kłującej ciemnobrązowej sierści
o znajomej woni i rozpłakała się. Znów wylewała całe strumienie
łez, czując wdzięczność dla swego psa za jego emanujące ciepłem,
mocne ciało, dające jej nieco pociechy i oparcia.

Wolf pewnie znów będzie tylko wywracał
oczami, kiedy zapłakana usiądzie z nim do śniadania. Dzieci zaś
z zakłopotaniem będą odwracać wzrok.

Jej życie jako żony
i matki bez wątpienia zmierzało ku nieuchronnej katastrofie.

Środa, 21 lipca1

Inga człapała krok w krok za Mariusem po
rozpalonej promieniami słońca wiejskiej uliczce. Nie po raz pierwszy,
odkąd byli razem – przed dwoma laty wzięli nawet ślub – uznała,
że traktuje ją w sposób bezwzględny. I nie po raz pierwszy doszła
też do przekonania, że mimo wszystko z nim pozostanie, gdyż jakąś
cząstką swej rozważnej, nieskomplikowanej natury kochała to jego
chaotyczne szaleństwo, tak dlań charakterystyczne. To przez nie wciąż
brnęli w sytuacje przypominające ich obecne położenie. On zaś był
bezwzględny nie tylko wobec niej, w równym stopniu był bezwzględny
wobec samego siebie. Owa bezwzględność brała się stąd, że zupełnie
nie potrafił zaplanować swoich przedsięwzięć, rozważyć ich,
przeanalizować ryzyka, by ewentualnie zarzucić ów świetny
plan, gdy jego słabe strony przeważały te mocne.

„Aż w końcu – pomyślała, nie
wiedząc, czy poddać się złości czy rezygnacji – człowiek ląduje
przy prawie czterdziestu stopniach w cieniu na jakiejś wiejskiej,
pełnej kurzu i pozbawionej cienia uliczce gdzieś na południu
Francji i nie wie, co lepsze: pozostać przy życiu czy może jednak
umrzeć! Cholernie to typowe dla tego faceta!”

Przystanęła i otarła pot z czoła. Miała
na sobie T-shirt bez rękawów, klejący się do ciała niby mokra szmata,
oraz pogniecione krótkie spodenki, które z ochotą zdarłaby z siebie,
gdyż było jej w nich za gorąco. Najchętniej pomaszerowałaby dalej
w samych majtkach, w tej jednak kwestii, choć miała wrażenie,
że jest u kresu wytrzymałości, przeważyło poczucie wstydu. Do
czasu! Wyobrażała sobie, że niedługo ruszy przed siebie zupełnie
naga, w ogóle się nie przejmując, co ludzie sobie o niej
pomyślą.

– Dostanę jeszcze łyk wody? –
zapytała. Nie minęło dziesięć minut od chwili, gdy ugasiła
pragnienie, lecz język znów kleił jej się do wyschniętego
podniebienia, migotało jej przed oczami.

„Na tej ulicy pewnie jest nie czterdzieści,
ale z pięćdziesiąt stopni” – pomyślała.

Marius się odwrócił. Na plecach, podobnie
jak Inga, dźwigał wyposażenie kempingowe, lecz zaofiarował się także
nieść prowiant. Niewiele tego było, również pod tym względem nie
byli dość dobrze przygotowani.

– Nie mamy już prawie nic do picia –
oznajmił. – Może powinniśmy zostawić co nieco na później.

– Ale ja muszę się czegoś
napić. Inaczej nie dam rady zrobić ani kroku dalej!

Marius zrzucił na ziemię ogromny plecak,
otworzył boczną kieszeń i sięgnął po plastikową butelkę
z wodą. Była napełniona ledwie w jednej czwartej. Mimo to Inga
chwyciła ją łapczywie, przytknęła do ust i oddałaby wszystko,
by móc ją opróżnić do dna. Dla przyzwoitości musiała jednak
zostawić połowę dla Mariusa. Z największym wysiłkiem się przemogła
i oddała mu butelkę z ciepłą zawartością.

– Masz. To dla ciebie.

Marius dopił resztę, po czym cisnął pustą
butelkę na zaniedbaną działkę po prawej stronie. W normalnych
okolicznościach Inga, obrończyni środowiska naturalnego,
zaprotestowałaby, w tej jednak chwili zabrakło jej na to sił.

– No to koniec – rzekł Marius. –
Nie mamy już ani kropli wody!

– Ale gdzieś tu musi być jakiś
sklep. Przecież ludzie z tej cholernej dziury muszą gdzieś robić
zakupy! – Inga rozejrzała się dokoła. Opustoszała wiejska
uliczka. Po lewej i prawej domy z zamkniętymi okiennicami. Grobowa
cisza. W porze obiadu nikt rzecz jasna w takim upale nie wyścibiał
z domu nosa. Tylko dwójka turystów z namiotem kempingowym na plecach
mogła się tędy włóczyć, ryzykując przy tym udar cieplny.

– Na pewno jest tu jakiś sklep – odparł
Marius – ale prawdopodobnie gdzieś w głębi wioski. Widocznie nie
przy tej ulicy.

– Nie mam siły gonić teraz po całej
wiosce. – Inga zsunęła z ramion plecak i przysiadła na nim. Jej
nogi lekko dygotały. – Może powinniśmy zapukać do którychś drzwi
i poprosić o trochę wody.

– Hm. – Marius również się rozejrzał,
jakby tymczasem mogła się skądś pojawić jakaś ludzka istota. Nic
się jednak nie poruszyło, po ulicy nie przemknął nawet najlżejszy
podmuch wiatru.

Inga była bliska płaczu. Nie powinna
się była zatrzymywać. Nie powinna była pić. A już na pewno
siadać. Teraz bowiem miała wrażenie, że za nic w świecie nie zdoła
się podnieść i pomaszerować dalej.

– Ach, Marius, dlaczego… to znaczy,
jak w ogóle mogliśmy wyruszyć w lipcu autostopem nad Morze
Śródziemne?

Właściwie sama mogła sobie odpowiedzieć
na to pytanie: ponieważ Marius znów wpadł na fantastyczny pomysł
i – jak zawsze – w końcu się okazało, że nie wszystko poszło
tak sprawnie, jak to sobie wyobrażał. A jednak – jakże to dla
niego typowe! – nie zarzucił swego planu.

– Inga, mam świetne nowiny – sypał
słowami przez telefon. Inga w ramach swych studiów historycznych
w trakcie przerwy semestralnej wzięła udział w dwutygodniowych
zajęciach grupy roboczej w Berlinie, podczas gdy Marius pozostał
sam w domu w Monachium. Oczywiście co wieczór do siebie
telefonowali.

– Będę miał samochód! Znajomy pożyczy
mi swoje auto. Pomyślałem sobie, że gdy wrócisz, pojedziemy nim nad
Morze Śródziemne i miło spędzimy czas!

– Kto pożycza swój samochód? Kim jest
ten znajomy?

– Nie znasz go. Pomogłem mu przy
zaliczeniu i teraz chce się zrewanżować! Czy to nie zapowiada się
fantastycznie?

Przeklinała sceptycyzm, który ogarniał
ją za każdym razem, gdy Marius snuł swe pomysły, propozycje,
plany. Dlaczego zawsze musiała od razu grać rolę guwernantki,
przestrzegać przed kłopotami i studzić jego bezgraniczny
entuzjazm?

– Nie mamy tam przecież żadnego
lokum. I pewnie żadnego nie znajdziemy.

– Będziemy biwakować.

– Przecież nie mamy…

– Dostaniemy. Namiot, śpiwory, kuchenkę,
naczynia kempingowe. Żaden problem.

– Ten znajomy musi ci być bardzo
zobowiązany…

– No, w końcu dostał prawie całą
gotową pracę domową! Jeszcze przez parę lat będzie mnie całował
po rękach!

– Wiesz, obawiam się, że w lipcu nad
Morzem Śródziemnym jest upalnie i tłumnie, i…

– Ale jesteśmy przecież mobilni. Możemy
się zaszyć w jakimś spokojnym miejscu. Jeśli gdzieś nam się nie
spodoba, ruszymy dalej. Inga, daj spokój, nie zachowuj się jak twoja
babka! Po prostu zgódź się i ciesz z naszego wyjazdu!

I cóż innego jej pozostało? Przytaknęła,
cieszyła się przynajmniej jego radością
i usiłowała stłumić w sobie wewnętrzny niepokój. Nie próbowała
triumfować, a jedynie cicho westchnęła z rezygnacją, gdy po
powrocie do domu okazało się, że znajomy Mariusa nie odda mu jednak
do dyspozycji swojego samochodu, a jedynie przyobiecane wyposażenie
kempingowe, które tylko zagraciło ich niewielki przedpokój.

– Samochód to jednak dla niego zbyt
drażliwa kwestia – wyjaśnił Marius – ze względu na ubezpieczenie
i takie tam…

No właśnie. Od samego początku to
przeczuwała. Przynajmniej dostali nowiuteńki namiot i fantastyczne
śpiwory, świetne plecaki, także naczynia odpowiadały nawet najbardziej
wybrednym wymaganiom. Wyposażenie kempingowe wydawało się w ogóle
nieużywane i było najwyższej jakości.

– Ten gość ma mnóstwo kasy –
stwierdziła Inga.

Marius wzruszył ramionami.

– Bogaci rodzice. Po prostu trzeba mieć
szczęście.

Inga powróciła myślą do owego stwierdzenia
w samo południe na rozgrzanej od upału wiejskiej ulicy, gdy sądziła,
że zwariuje z pragnienia i nie zniesie już dłużej bólu, jaki
powodowały pęcherze na jej stopach. Szczęścia im podczas tej podróży
brakowało, choć Marius miał na ten temat odmienne zdanie. Szybko
posuwali się naprzód, musiała to przyznać. Wyruszyli późnym
popołudniem poprzedniego dnia, gdyż Marius był jeszcze w pracy –
w trakcie wakacji zatrudnił się w firmie spedycyjnej. Para młodych
ludzi podwiozła ich do Lyonu, przybyli tam jednak o trzeciej w nocy,
w zupełnych ciemnościach musieli rozkładać namiot na zapaskudzonym
polu kempingowym na peryferiach miasta. Inga była tak zmęczona,
że chciało jej się wyć. Zdrzemnęli się ledwie trzy godziny, po
czym, słaniając się na nogach, czekali na okazję przy wjeździe
na autostradę. Kto chętnie zabierze ze sobą dwoje ludzi z taką
ilością nieporęcznego bagażu? W końcu zlitowała się nad nimi
młoda Francuzka, wioząca na tylnym siedzeniu małe dziecko, nie mogła
ich jednak podwieźć daleko, gdyż zamierzała odwiedzić mieszkającą
na odludziu matkę i spędzić u niej kilka dni. Wysadziła ich na
rozwidleniu dróg, zapewniając, że do najbliższej wioski dotrą
w niecałe pół godziny. W rzeczywistości maszerowali ponad
godzinę. I znaleźli się daleko od autostrady, jak okiem sięgnąć
nie było tam żadnego parkingu, stało się też jasne, że koniecznie
muszą kupić zapas świeżej wody.

– Należało wysiąść na poprzednim
parkingu – stwierdziła Inga.

– Tak, ale tym sposobem dotarliśmy dobre
dwadzieścia kilometrów dalej.

– I co z tego? Co nam to
dało? Prawdopodobnie nie pojawi się tu nikt, kto by się wybierał
dalej niż do najbliższej wioski. A to oznacza, że musimy wrócić
w pobliże autostrady, co najmniej pięć kilometrów. W tym
skwarze…

Jej głos się załamał, przezornie nie
powiedziała ani słowa więcej. W twarzy Mariusa ujrzała strach przed
tym, iż rzeczywiście mogłaby się rozpłakać, jej łzy bowiem zawsze
napełniały go poczuciem bezradności i nieszczęścia. A płakała
nieczęsto, nawet bardzo rzadko. W tej wszakże chwili…

„Wyczerpanie – przemknęło
jej przez myśl. – Jeśli teraz się rozryczę, to głównie
z wyczerpania. Dłużej nie dam już rady. Dłużej już po prostu
nie mogę”.

Rozwiązała sznurowadła grubych
tenisówek. Kiedy powoli zdejmowała buty ze stóp, jęczała
z bólu. Ostrożnie zwinęła skarpety. Zobaczyła nabrzmiałe,
zaczerwienione pęcherze.

– Potrzebuję opatrunków – powiedziała,
mając jednak świadomość, że w tej wiosce trudniej będzie
znaleźć aptekę niż sklep spożywczy. Jeśli tu w ogóle jakaś
działała.

Raczej nie. Pojawiła się pierwsza łza
i spłynęła po gorącym zaczerwienionym policzku.

– Nie! – Marius natychmiast znalazł się
przy niej, otarł palcem łzę. – Nie płacz. Słuchaj, niemądrze
było zdejmować buty. Teraz to już na pewno ich z powrotem nie
włożysz.

– Potrzebuję
maści. I plastra. W przeciwnym razie dojdzie do zapalenia.

– Rzeczywiście kiepsko to wygląda –
przyznał Marius uczciwie. – Ale przecież nie pokonaliśmy jakiegoś
wielkiego dystansu, prawda?

Potrafił zakwestionować wszystko. Naprawdę,
zawsze.

– Ta kobieta, która nas podwiozła,
nigdy wcześniej nie pokonała tej drogi pieszo, a jeśli nawet, to
przy chłodnej aurze, kiedy idzie się szybciej. Pół godziny! Dobre
sobie!

– Mimo wszystko uważam, że twoje
stopy…

Zerknęła na niego nerwowo, wiedziała
bowiem, że popełniła wielki błąd.

– No dobra, OK, przyznaję, to
nowe buty. Wiem, że nie wolno takich wkładać na dłuższe
dystansy. Jednakże kiedy mówiłeś mi o tym bajkowym urlopie,
nie miałam pojęcia, że wylądujemy na pustkowiu i będziemy
maszerować wiele kilometrów. Jakoś zupełnie zapomniałeś mi o tym
wspomnieć!

Przykucnął przy niej, obejrzał stopy,
po czym spojrzał na nią. Widząc tę jego łagodną minę oraz niemal
dziecięce błękitne oczy, nie potrafiła dłużej, jak zawsze zresztą,
podsycać w sobie agresji i złości.

– Nie kłóćmy się – poprosił –
to tylko wyczerpuje siły!

Przeczesała dłonią jego spocone jasne
włosy tworzące nad czołem zmierzwiony kołtun – to przez tę
czuprynę nigdy nie będzie wyglądał naprawdę poważnie.

– Okay. Ale… – Umilkła. Na niewiele
by się teraz zdało wyjaśnienie, że to przez jego bezmyślność
i nieroztropność znów znaleźli się w obecnym położeniu
i że koniecznie powinien spróbować wykazać się nieco większą
dojrzałością, jak na dorosłego mężczyznę przystało. Oczywiście,
że nic by to nie dało, inni ludzie także nie zmieniają swej natury
– a przynajmniej nie pod wpływem próśb lub rad innych. Tylko
jakieś wstrząsające doświadczenie albo szokujące przeżycie mogłoby
wpłynąć na jego postawę, doprowadzenie do tego nie leżało wszakże
w jej mocy.

– Posłuchaj – rzekł Marius –
zostaniesz tu i wypoczniesz. Złożę przy tobie cały nasz bagaż
i pójdę poszukać apteki. I supermarketu. Przyniosę ci lodowatą
lemoniadę i dobrą chłodną maść na twoje stopy. Co ty na to?

Propozycja brzmiała nadzwyczaj kusząco,
lecz radość czy ulgę Inga gotowa była poczuć dopiero wtedy, gdy
Marius stanie przed nią z obiecanymi zakupami. Tymczasem napełniała
ją zbyt wielka obawa, że albo zabłądzi i wróci dopiero po
kilku godzinach, albo też po drodze zapomni, po co właściwie
wyruszył. Inga dopuszczała nawet myśl, że w którymś momencie
pojawi się, trzymając w dłoni płytę CD z muzyką zespołu,
której od dawna poszukiwał, a którą znalazł przypadkiem w jakiejś
drogerii. I podekscytowany zapomni o swym pierwotnym zamiarze.

Skinęła jednak głową, gdyż nie miała
wyboru.

– W porządku. To miłe z twojej
strony. Jesteś pewien, że dasz radę?

– Czuję się całkiem dobrze. Przede
wszystkim moje stopy są jeszcze zdrowe. No to – wyskoczył w górę
jak sprężyna – czekaj tu na mnie, dobrze?

Uśmiechnęła się znużona, powiodła
za nim wzrokiem, gdy ruszył wiejską uliczką, przeszedł kawałek,
po czym skręcił w lewo, w boczny zaułek. Był wyraźnie w lepszej
formie. Bądź co bądź sporo trenował, w przeciwieństwie do niej
– zawzięcie, nie oglądając się na nic, skupiała się wyłącznie
na swoich studiach.

„Powinnam przynajmniej zapisać się na
kurs gimnastyki na uniwersytecie ludowym” – pomyślała.

Nieco dalej w dole ulicy dostrzegła
mur, który oferował trochę cienia, postanowiła więc przenieść
się w to miejsce, w przeciwnym bowiem razie niechybnie dostałaby
porażenia słonecznego. Mnóstwo wysiłku kosztowało ją podniesienie
się z ziemi, zebranie swoich rzeczy i pokonanie dwudziestu kroków;
musiała przy tym jak najszybciej przebierać nogami, gdyż rozgrzany
asfalt wywoływał nieznośny ból w jej nagich stopach. Przeszła
ten dystans trzy razy tam i z powrotem, nim zdołała znieść pod
mur wszystkie bagaże, po czym osunęła się na zwinięty śpiwór,
sapiąc przy tym jak lokomotywa. Poczuła lekkie mdłości. Pewnie zbyt
długo przebywała na słońcu, jej problemy z kondycją spowodowane
były nie tylko mało sportowym trybem życia.

Cień okazał się zbawienny. Podobnie jak
odpoczynek. Jeśliby jeszcze dostała trochę wody, z pewnością znów
poczułaby się zupełnie dobrze.

Przymknęła powieki, baczyła jednak, by nie
zasnąć. Bądź co bądź leżał wokół niej cały ich dobytek. Myśl
ta wyrwała ją z odrętwienia.

Cały ich dobytek… Czy Marius w ogóle
pomyślał o tym, by zabrać pieniądze?

Jęknęła cicho. Czemu od razu
nie zwróciła na to uwagi? Sięgnęła do jego plecaka
i otworzyła boczną kieszeń. Nie znalazłszy portfela, odetchnęła
z ulgą. Najwyraźniej zabrał także telefon komórkowy, dzięki czemu
miała z nim kontakt. Może zbyt łatwo przypinała mu zawsze łatkę
człowieka nieporadnego, może jej opinia o nim już dawno mijała się
z prawdą. Bądź co bądź dostawał przecież na studiach świetne
oceny, pisał nawet prace domowe innym studentom. Był osobą dość
chaotyczną, ale przecież nie zupełnym roztrzepańcem. Koniecznie
– dla dobra ich związku – musiała to sobie od czasu do czasu
uświadamiać.

Znów przymknęła powieki.

Musiała zasnąć, gdyż nie usłyszała
nadjeżdżającego samochodu. Wystraszyła się, gdy nagle ktoś się
nad nią pochylił. Być może dotknął jej nawet dłonią, tego jednak
nie była pewna.

– Tak? – zapytała zmieszana, jakby
odebrała telefon i czekała, aż ktoś się po drugiej stronie
odezwie.

Zamiast tego zobaczyła przed sobą
twarz obcego mężczyzny. Uznała, że jest od niej starszy, miał
około czterdziestu pięciu lat, sprawiał wrażenie sympatycznego
i zatroskanego.

Tak, przede wszystkim zatroskanego. To
prawdopodobnie cecha, którą w tej chwili najprędzej by mu
przypisała.

– Ach, pani jest Niemką! –
Mówił zupełnie bez akcentu, pewnie sam był Niemcem, jak uznała
Inga. Zauważyła też zaparkowany za jego plecami samochód. Numery
monachijskie.

– Przysnęłam – odparła. – Która
godzina?

Mężczyzna zerknął na zegarek.

– Kwadrans po pierwszej.

Kiedy Marius wyruszył na poszukiwania,
było dwadzieścia po dwunastej. Przespała prawie całą godzinę.

Podniosła się, rozejrzała na prawo i lewo
po rozpalonej słońcem opustoszałej ulicy.

– Czekam tu na mojego męża. Poszedł
szukać czegoś do picia. – Mówiąc to, zauważyła, jak suche
i popękane ma wargi. Dręczące ją pragnienie wydawało się nie
do zniesienia.

– Mój Boże, ależ to żaden
problem. Proszę zaczekać! – Wstał, poszedł do samochodu i wrócił
z torbą termoizolacyjną. Otworzył ją i wyjął zimną, pokrytą
kropelkami wilgoci puszkę coli.

– Proszę. W trakcie długich podróży
samochodem piję colę jak wariat, dlatego nie mam niestety nic innego,
ale…

Wyrwała mu puszkę z rąk, otworzyła
drżącymi palcami, przystawiła do ust i piła, piła, jakby konała
z pragnienia. Poczuła przy tym, jak z wolna ożywają w niej siły
witalne, a nawet rodzą się nowe.

– Dziękuję – odezwała się, gdy
opróżniła puszkę do dna. – Uratował mnie pan.

– Przejeżdżałem tędy, zobaczyłem,
że pani tu leży, i zastanawiałem się, czy na pewno wszystko
w porządku. Dlatego się zatrzymałem. – Powiódł wzrokiem w dół
po jej nagich nogach i z przerażeniem zatrzymał go na stopach. –
Dobry Boże! Pani stopy wyglądają strasznie!

– Przeszliśmy spory kawał drogi. A ja
jak idiotka włożyłam nowiuteńkie buty. – Wzruszyła ramionami. –
Wydawało nam się, że podróżowanie autostopem okaże się dużo
prostsze.

Mężczyzna rozejrzał się wokoło.

– Myślę, że od dłuższego czasu nikt
prócz mnie tędy nie przejeżdżał. Ta wioska nie jest najlepszym
miejscem, by złapać jakąś okazję. W każdym razie… nie wiem,
dokąd pani podróżuje, ale…

– Nad Morze Śródziemne.

– Wobec tego zboczyła pani nieco
z drogi.

– Wiem. Chcieliśmy wrócić na
autostradę, ale przy takim skwarze musimy chyba odczekać aż do
wieczora.

Spojrzał na nią zamyślony. Sprawiał
wrażenie, jakby coś w myślach rozważał i usiłował powziąć
decyzję.

– Jadę nad Morze Śródziemne. Cap
Sicié. Côte de Provence.

– Och… w takim razie pan także zboczył
trochę z drogi, prawda?

Odgarnął włosy z czoła. Były ciemne,
ledwie posiwiałe.

– W radio informowali o jakimś
wypadku. Ogromny korek. Próbuję go właśnie ominąć.

Obrzuciła go wzrokiem. Wiedziała,
że sama wzbudza u innych zaufanie. Zbyt dobrze jednak rozumiała
ludzi, którzy z zasady nie zabierają autostopowiczów. Też się
do nich zaliczała. Któregoś mroźnego zimowego dnia jedna z jej
przyjaciółek, zdjęta litością, zabrała ze sobą pewną parę,
gdyż oboje wydawali się przemarznięci do szpiku kości. W pewnej
chwili mężczyzna przytknął jej nagle nóż do gardła i zmusił,
by skręciła w leśną dróżkę. Tam kazali jej wysiąść i uciekli
jej samochodem, zabierając z sobą także torebkę, w której trzymała
pieniądze, książeczkę czekową oraz wszelkie dokumenty. I mogła przy
tym mówić o szczęściu, że nie spotkało jej nic gorszego.

Mężczyzna westchnął.

– Właściwie to nigdy nie zabieram
nieznajomych – oznajmił, jakby czytał w jej myślach – ale chyba
nie mogę tu pani tak zostawić. No więc jeśli pani chce…

– Problem w tym…

Skinął głową.

– Pani mąż. Oczywiście, jego także
musimy zabrać.

– Nie mogę go tu zostawić.

– To zrozumiałe. Wie pani, dokąd
poszedł?

– W tamtym kierunku. – Wskazała
w głąb ulicy. – A potem skręcił w pierwszą uliczkę
w lewo. Nic więcej nie wiem. Miał nadzieję znaleźć tu gdzieś
sklep spożywczy. Mogę spróbować złapać go przez komórkę.

– Proszę zaczekać. Wioska nie jest
duża, na pewno zaraz go znajdziemy. – Mężczyzna zamknął torbę,
po czym wstał. – Proszę ze mną, zapakujemy do auta pani bagaże
i zaraz ruszymy.

– Przeze mnie ma pan teraz jeszcze kłopoty
– stwierdziła Inga. Z trudem wstała, tłumiąc w sobie cichy krzyk
bólu, gdy jej stopy dotknęły asfaltu. – Chryste, jaki gorący,
jak kuchenna płyta!

– Proszę czym prędzej wsiąść
do samochodu. Zajmę się bagażami. Nie może pani teraz biegać
boso.

Z ulgą osunęła się na
siedzenie pasażera. W samochodzie przez cały czas musiała
działać klimatyzacja, gdyż we wnętrzu panowała przyjemna
temperatura. Mężczyzna stanął obok Ingi i wepchnął jej do ręki
apteczkę pierwszej pomocy.

– Proszę. Niech pani opatrzy stopy. Nie
mogą się teraz zabrudzić.

Kiedy Inga przycinała opatrunki, jej wybawca
umieścił wyposażenie kempingowe w bagażniku, a po części także
na tylnej kanapie. Następnie usiadł za kierownicą i uruchomił
silnik. Na jego czole połyskiwały krople potu.

– Boże! Wystarczyło pięć minut na
zewnątrz, a człowiek czuje się jak ugotowany na miękko. A tak przy
okazji – spojrzał na nią – nazywam się Maximilian. Maximilian
Kemper.

– Inga Hagenau.

– Okay, Ingo – mogę tak do pani
mówić, prawda? Poszukamy teraz pani męża. A jeśli wszystko
pójdzie gładko, jeszcze dziś wieczorem znajdzie się pani nad Morzem
Śródziemnym.

„Zbyt to piękne, by mogło być
prawdą” – przemknęło jej przez myśl. Kiedy rozsiadła się
wygodnie w chłodnym, wyściełanym gładką tapicerką fotelu,
pomyślała, że – przynajmniej w oczach swej matki oraz życzliwych
przyjaciółek – postępuje bardzo lekkomyślnie. Zastanawiała
się, czy wygląda na osobę na tyle wzbudzającą zaufanie, by ją
zabrać do samochodu. Ani razu jednak nie zapytała samej siebie,
czy można zaufać jemu. Czy jest człowiekiem
poważnym? Wiarygodnym?

Spod wpółprzymkniętych powiek zerkała na
niego z ukosa. Patrzył na ulicę. Przynajmniej nie na jej gołe nogi. To
by ją zdenerwowało. Przedtem krótkie spodenki wydały jej się za
grube, teraz zaś uznała, że zostały uszyte z niepokojąco skąpego
skrawka materiału. Chętnie naciągnęłaby coś na swoje nagie uda, nie
mogła jednak dostać się do bagażu, wydałaby się zresztą dziecinna,
gdyby nagle, w takim upale, narzuciła sobie na nogi sweter.

Ponownie zerknęła w jego
stronę. W dalszym ciągu obserwował ulicę.

Inga westchnęła głęboko. Poczuje ulgę
dopiero wtedy, gdy Marius znajdzie się w samochodzie.

2

W ów całkiem zwyczajny lipcowy środowy
poranek Rebecca Brandt postanowiła zakończyć swe życie, uznając je
za pozbawione wszelkiej wartości.

Myśl o samobójstwie nie naszła jej
w sposób zupełnie niespodziewany. Czasem kołatała jej się po
głowie, stając się dla niej ostatnią deską ratunku, której chwytała
się w najmroczniejszych chwilach swojego życia, gdy brak nadziei oraz
smutek wydawały się bezmierne, ona sama zaś nie widziała przed sobą
jakiejkolwiek przyszłości. Myślała wówczas: jeśli nie zdołam
dłużej wytrzymać, odejdę. To mi pozostanie. Decyzja, by dłużej
już tego nie znosić.

Zabezpieczyła się. Morfina. Jej
mąż był lekarzem, dzięki zaprzyjaźnionym kolegom z pracy
nietrudno było wówczas zdobyć tabletki. Zgromadziła pokaźną ich
ilość. Ekstremalna dawka powinna wystarczyć, by zasnąć i już nigdy
się nie obudzić. Opakowania trzymała w szafce łazienkowej, z tyłu,
ledwo ukryte za pudełkiem aspiryny, fiolką ze sprayem do nosa oraz
rozmaitymi środkami nasennymi. Przez ostatnie miesiące przystawała
czasem na chwilę przed otwartą szafką i wpatrywała się w zapas
opakowań. Niekiedy dodawało jej to nieco sił.

Tego dnia już wiedziała, że to nie
zadziała. Sam widok tabletek nie doda jej otuchy. Jej siły się
wyczerpały. Zmagania z depresją okazały się bezowocne. Myśl,
by je zakończyć, nabierała coraz cieplejszego, uwodzicielskiego
blasku.

„Przez całe życie – rozmyślała
tego ranka – uczymy się, że nigdy nie wolno dawać za wygraną. To
dlatego przychodzi nam to z takim trudem. To dlatego tkwi w nas tyle
sprzeciwu. I poczucia winy. Jego przede wszystkim”.

Nasłuchiwała głosu własnego wnętrza. Tego
ranka nie potrafiła odnaleźć w sobie poczucia winy. O ile w ogóle
jeszcze takowe się w niej kryło, nie zdołała nawiązać z nim
kontaktu, i tę okoliczność koniecznie musiała wykorzystać. Poczucie
winy stanowi najsilniejszą przeszkodę przy planowaniu i realizacji
zamiaru odebrania sobie życia. Jego milczenie oznaczało, że los dawał
jej szansę.

Tego dnia wszystko toczyło się zwyczajnym
trybem. Wstała wcześnie, włożyła dres i wyszła do ogrodu. Poranek
był bardzo świetlisty, czyste, rześkie powietrze wciąż jeszcze
przyjemnie łaskotało po skórze i zostawiało na ustach posmak
morskiej soli. Później zrobi się upalnie, bardzo gorąco i bardzo
słonecznie.

Ogród był wielką miłością
Feliksa. Zakochał się w nim, gdy oboje postanowili – osiem
lat wcześniej – zakupić dom w Prowansji, gdzieś nad samym
morzem. Niewielki dom w rozległym terenie. Tak naprawdę nie byli
do końca pewni, czy tego rzeczywiście pragną. Rebecca miała
z początku wrażenie, że chodzi im raczej o to, by pojeździć po
okolicy, pomarzyć, obejrzeć rozmaite obiekty. Oboje byli w owym
czasie bardzo pochłonięci pracą zawodową, wiedli w Monachium
co prawda szczęśliwe, lecz bardzo stresujące życie. Sama myśl
o jakimś odległym refugium, o miejscu służącym wyłączeniu
się, zapomnieniu, odprężeniu, często wystarczała, by łatwiej było
znieść natłok codziennych spraw. A wtedy pewna fotografia wystawiona
w gablocie biura maklerskiego zawiodła ich do Le Brusc, położonego
w pobliżu Cap Sicié, owej budzącej dość posępne wrażenie skały
z czarnego kamienia, sterczącej w samym sercu rozsłonecznionego
śródziemnomorskiego krajobrazu. Jej opływanie uchodziło wśród
marynarzy za niebezpieczne i zawsze nieprzewidywalne. Naraz ta
urocza myśl, tak chętnie śnione marzenie zdawało się przemieniać
w namacalną rzeczywistość.

– Nie wiem, czy aż tak bardzo podoba
mi się to miejsce – oznajmiła Rebecca, gdy samochodem pięli się
po stromych wąskich drogach. Okolica była gęsto porośnięta lasem,
odnosiło się wrażenie, jakby człowiek zamieniał słońce dnia na
krainę cieni.

– Może po prostu je obejrzymy – odparł
Felix.

Mijali zdziczałe łąki oraz stare,
rozpadające się domy przycupnięte pośród zapuszczonych
ogrodów. Tabor cygański z kolorowymi wozami na skraju drogi… Drzewa
owocowe, zaskakująco zadbane, niby na jakiejś plantacji… A potem
znów las. Skończyła się asfaltowa szosa, została jedynie polna droga
pełna wyrw wypełnionych kałużami po ulewie sprzed kilku dni.

– Przecież to skraj świata – dziwiła
się Rebecca głosem, w którym pobrzmiewał dreszcz zgrozy.

Jeden z ostatnich domów zdawał
się najbardziej odpowiadać zdjęciu z gabloty. W każdym razie
posiadłość była ogrodzona rozpadającym się białym płotem
sztachetowym, który Felix dobrze zapamiętał. Sam dom prześwitywał
bielą przez gąszcz krzaków. Rebeccę mimowolnie przeszedł dreszcz,
kiedy wysiadła z samochodu. Pierwsza myśl, jaka jej przyszła do
głowy, brzmiała: „Nigdy! Nigdy nie potrafiłabym wytrzymać tu
choćby tygodnia”.

Felix otworzył właśnie ogrodową furtkę,
która niemal wyskoczyła z zardzewiałych zawiasów, po czym wszedł
na teren posiadłości.

– Stój – przestrzegła Rebecca. –
Nawet nie wiesz, czy ci ludzie są w domu.

– Sądzę, że w ogóle nikt tu już
nie mieszka – odparł Felix. – Wszystko wygląda na zupełnie
opuszczone. Spójrz, jak wysoko urosła trawa! Nikt jej nie kosił od
wieków ani nie przycinał krzewów czy drzew.

Gałęzie smagały ich po twarzach
albo zaplątywały się we włosy, gdy stąpali po ledwie widocznej
ścieżce prowadzącej w kierunku domu. Rebecca musiała przyznać,
iż rzeczywiście było mało prawdopodobne, by ktoś tu nadal
mieszkał. Dom wyglądał na równie zaniedbany jak ogród, ze ścian
odpadał tynk, w niektórych oknach na pierwszym piętrze brakowało
szyb. Drzwi wejściowe wisiały we framudze tak samo krzywo jak ogrodowa
furtka.

– Trzeba by zainwestować masę pieniędzy
– mruknął Felix.

Rebecca spojrzała na niego
przerażona.

– Ty chyba nie myślisz poważnie…

– Nie, nie – zaprzeczył. Następnie
obeszli dom dookoła – i wtedy wszystko się zmieniło. Światło,
niebo, cały dzień. Przed nimi roztaczał się rozległy ogród,
ogromna, z pozoru niekończąca się łąka, która przechodziła
w skały. Za skałami zaś połyskiwało morze, błękitne i bezkresne,
odbijało jak w lustrze słoneczne promienie padające z bezchmurnego
nieba, rozpraszając ponury nastrój, jaki uprzednio dominował w tak
przytłaczający sposób.

Oboje przystanęli poruszeni tym widokiem,
zamarli z wrażenia, jakie w nich wywołał.

– To jest… – rzekł Felix
z zachwytem.

– Niesamowite. Niewiarygodnie piękne
– dokończyła Rebecca.

Przeszli całą łąkę aż do skał. Strome
spadziste zbocze opadało w tym miejscu do morza. W dole szalała
kipiel, ciskając o kamienie białe spienione grzywy burzącej się
wody. Pomiędzy wodą a skałami połyskiwał jasny piasek niewielkiej
zatoki.

– Można się tam kąpać – stwierdził
Felix.

– Nie da się tam zejść – zauważyła
Rebecca.

– Ależ na pewno się da. Można wytyczyć
jakąś ścieżkę.

– Tak czy owak kipiel jest tu zbyt
gwałtowna.

– Nie zawsze. Nie każdego dnia.

Spojrzeli za siebie w kierunku domu. Z tej
jego strony widniała niewielka zadaszona weranda. Stał na niej
rozklekotany leżak, nieco uschnięta bugenwilla pięła się po słupie
i zakrywała daszek.

– Usiąść tam i patrzeć na
morze…

– Wieczorem przy zachodzie
słońca…

– Albo rankiem w pierwszych promieniach
dnia…

– Wsłuchiwać się w odgłosy
kipieli…

– Spoglądać w niebo…

– Jak skrzeczą mewy…

Wzięli się za ręce i powoli ruszyli
przez ogród w stronę domu. Ich domu.

Kupili go dwa tygodnie później.

Tego ranka Rebecca obeszła ogród, wypalając
przy tym papierosa, po czym wróciła do kuchni i zaparzyła sobie
herbatę. Wypiła ją, bardzo gorącą, z dodatkiem odrobiny miodu,
z ceramicznego kubka, na którym wymalowano na żółtym tle dwa grube
czarne koty ze splecionymi w kształt serca ogonami. Rebecca miała
taki sam w kolorze czerwonym, żółty należał do Feliksa – i tego
właśnie zawsze używała. Dostali te kubki od przyjaciół z okazji
dziesiątej rocznicy ślubu. Zabrali je do domu na przylądku, gdyż
wydawały się doskonale tu pasować.

Podczas urlopu Felix zwykł jadać obfite
śniadanie, toteż o siódmej rano Rebecca nakryła stół w pokoju
dziennym. Podgrzane bagietki wyjęte z zamrażarki, masło, rozmaite
rodzaje marmolady. Rozłożyła dwa talerze, usiadła, wlepiła wzrok
w chleb, masło, marmoladę, i już wiedziała, że znów niczego
nie tknie. Rankiem bywało najgorzej. Dzień otwierał się przed nią
w całej swej okazałości, obiecywał niekończący się ciąg pustych
samotnych godzin. Wieczór był tak odległy. A tym samym chwila, kiedy
mogła łyknąć swoje środki nasenne, położyć się do łóżka
i znaleźć kilka godzin zapomnienia.

W tym właśnie momencie, tym powracającym
każdego dnia momencie najbardziej rozpaczliwej samotności oraz
wywołującego mdłości lęku przed dniem, pomyślała: „Nie chcę
tak dłużej. Nie chcę dłużej żyć. Lepiej nie będzie, a ja nie
potrafię już znieść tych poranków”.

Snuła te myśli ze spokojem, czuła, jak
zanika jej lęk, a poczucie samotności traci swe przerażające ostrze,
stało się bowiem przewidywalne.

Uprzątnęła stół, posprzątała
w kuchni, poszła do sypialni, rozłożyła na łóżku barwną
narzutę. Sypialnia mieściła się na pierwszym piętrze, z okna
roztaczał się wspaniały widok na morze. Białe firany wydymały się
w podmuchach porannego wiatru. Na komodzie stała oprawiona w srebrną
ramkę ich ślubna fotografia. Oboje rozpromienieni, zakochani,
przeszczęśliwi. Wszystko wokół nich przykrywał śnieg, ślub brali
w styczniu, w poprzedzającą go noc spadł świeży puch. Wielu
zaproszonych gości z innych miast nie pojawiło się, gdyż nie
odważyło się w taką pogodę wyruszyć w drogę. Uroczystość miała
przez to intymny charakter, z czego oboje bardzo się ucieszyli.

Schowała do szafy kilka leżących
na krześle T-shirtów. Jako że Felix tak bardzo polubił ten dom,
chciała go zostawić w najlepszym porządku. Wyszoruje teraz wszystko
gorącą wodą, aż będzie pachniało i błyszczało: okna, podłogi,
wszystkie regały i szafy, płytki i armaturę w łazience. Powinien
błyszczeć i lśnić, skoro ma się z nim na zawsze pożegnać.

Pracowała przez całe przedpołudnie,
nie zważając na to, że pot spływał jej strumieniami po całym
ciele. Było już po pół do drugiej, gdy wylała ostatnie wiadro
brudnej wody, po czym się wyprostowała i cicho jęknęła z powodu
bolących pleców.

Białe deski podłogi połyskiwały
w słońcu. Rebecca poczuła w sobie dawno już nieobecny, niemal
zapomniany wewnętrzny spokój, rodzaj kojącego zadowolenia. Wytyczyła
sobie pewien cel, nareszcie, wokół niej panował porządek.

Weszła do łazienki, wyjęła z szafki
tabletki. Zabrała je ze sobą na dół, opakowanie położyła
na kuchennym stole. Raz jeszcze obejdzie dom i ogród, doglądnie
wszystkiego, po czym je połknie. Może jeszcze weźmie dodatkowo kilka
tabletek nasennych i wypije dwie lub trzy szklaneczki whisky. I wtedy
wszystko będzie już miała za sobą.

Akurat w chwili gdy znalazła w pokoju
dziennym pełną popielniczkę, którą koniecznie musiała opróżnić,
zadzwonił telefon.

Przestraszyła się tego nieoczekiwanego,
rozdzierającego ciszę dźwięku, przez moment nie wiedziała, skąd się
bierze. Stanęła jak osłupiała, potem dotarło do niej, że to dzwonek
telefonu i że musi zdecydować, czy podnieść słuchawkę.

Od czasu gdy wycofała się całkowicie ze
swego dawnego życia, odsunęła się od wszystkiego i wszystkich,
radykalnie zerwała kontakt z osobami, które wcześniej do niego
przynależały, tak rzadko odbierała jakiekolwiek telefony, że
niemal zupełnie zapomniała o obecności czarnego aparatu w pokoju
dziennym. Ostatni raz zadźwięczał cztery tygodnie wcześniej,
a i wówczas ktoś wybrał zły numer.

„Pewnie znowu pomyłka – pomyślała. –
Wcale nie muszę reagować”.

Telefon umilkł. Wzięła głęboki oddech,
sięgnęła po popielniczkę. Telefon znów zaczął dzwonić.

Pewnie to coś ważnego. Nie mogła
jednak sobie wyobrazić, że cokolwiek mogło mieć jeszcze
jakieś znaczenie. Zerwała wszelkie kontakty. Ludzie o niej
zapomnieli. Należności wobec urzędu skarbowego regulowała zawsze
w terminie, podobnie jak rachunki za prąd i wodę.

A może nie? Czy telefon mógł dotyczyć
tego rodzaju kwestii? Czegoś, czym zapomniała się zająć?

Z wahaniem podniosła słuchawkę.

– Rebecca Brandt – powiedziała cichym
głosem.

Chwilę potem gorąco tego
pożałowała.

3

Popsuł jej cały plan. Oczywiście miała
jeszcze mnóstwo czasu. Nie mógł się pojawić przed upływem dwu
i pół godziny. Miałby wtedy przyjemność odkrycia jej zwłok. Było
jej zupełnie obojętne, kto i kiedy ją znajdzie, bądź co bądź
jednak ze względów estetycznych im wcześniej to nastąpi, tym
lepiej. W przeciwnym razie jej zwłoki będą się rozkładać przez
resztę upalnego lata. Pozostawało pytanie, czy ktoś w ogóle tu
jeszcze kiedyś zajrzy.

Stała przy kuchennym stole i wpatrywała
się w tabletki, zastanawiając się, co się właściwie
zmieniło. Dlaczego nie była w stanie zrobić tego, co jeszcze kilka
minut wcześniej uczyniłaby z poczuciem wewnętrznego spokoju i dawno
już niezaznanym opanowaniem? Dzwonek telefonu. Głos, którego od tak
dawna nie słyszała, który jednak wciąż był jej bliski. Wesoły
śmiech.

Do diabła! Zacisnęła prawą pięść
i z całej siły uderzyła nią w blat stołu. Kłujący ból przeszył
jej przegub, miała jednak wrażenie, jakby nie należał do niej, jakby
pulsował gdzieś indziej, z dala od niej. Ten człowiek zniweczył
jej samotność, w tym właśnie rzecz, dzwoniąc do niej rozerwał
kokon, którym się owinęła. Trzeba było absolutnego odosobnienia,
całkowitego odsunięcia od świata zewnętrznego, by dotrzeć do punktu,
w którym się dziś rano znalazła: by zdecydować o odebraniu sobie
życia.

Proces ów był tak długotrwały, tak trudny
i bolesny, że z wściekłości i rozczarowania mogłaby się zalać
łzami. To również zupełnie nowe, dawno już zapomniane uczucie: łzy
palące w kącikach oczu, gotowe w każdej chwili wypłynąć. Ostatnie
wypłakała tuż po śmierci Feliksa. Nigdy potem. Jej smutek nie
pozwalał płynąć łzom.

Teraz mogła zacząć od początku. Świat
wyciągnął ku niej rękę, dotknął jej, uwolnił od łez. Można
by powiedzieć, że ktoś pochwycił ją i odciągnął znad
krawędzi przybrzeżnego klifu, z którego właśnie zamierzała
skoczyć. Oznaczało to jedynie zwłokę, gdyż będzie teraz musiała
podjąć na nowo długą wspinaczkę po stromej ścieżce ku skalnej
krawędzi, piąć się krok za krokiem, wytężając wszystkie
siły. Kiedyś jednak znów stanie na samym szczycie. A wtedy wyjmie
z gniazda wtyczkę telefonu.

Zabrała opakowania z tabletkami i zaniosła
do łazienki, schowała głęboko w szafce. Wryła sobie w pamięć
ich obraz, ich pocieszający, pełen obietnic obraz. One tam
są. W każdej chwili może po nie sięgnąć. Musi tylko
wciąż to sobie uświadamiać.

W lustrze nad umywalką ujrzała upiornie
pobladłą twarz. Jak w pełni lata na południu Francji można
wyglądać tak blado? Jakby od co najmniej roku nie przebywała ani
chwili na słońcu. W istocie tak właśnie było. Kiedy właściwie
wychodziła z domu? Zawsze wczesnym rankiem, by przejść się po
ogrodzie, wówczas jednak słońce dopiero wschodziło. Czasem siedziała
wieczorami na tarasie. Ale rzadko. Felix uwielbiał spędzać tam długie
wieczory, nawet pół nocy. Popijali czerwone wino i liczyli spadające
gwiazdy. Jak mogłaby bez niego znieść letnie orzeźwiające powietrze,
ciepłe podmuchy wiatru, blask księżyca?

Raz jeszcze przeczesała szczotką
włosy. Skoro – niestety – będzie mieć gości, musi wybrać się
do wsi po zakupy. Co prawda zamrażalnik wciąż był pełny, nie miała
jednak zamiaru gotować. Emocjonalna udręka dzisiejszego ranka była
zbyt wielka, nie starczy jej sił, by wieczorem stanąć jeszcze przy
kuchni. Znała niewielki sklepik, w którym można było kupić gotowe
sałatki, mieli tam również nadzwyczaj dobry ser. Do tego odgrzeje
w piekarniku bagietkę. To musi wystarczyć. W końcu to nie ona
wpraszała się w odwiedziny.

Sklep, do którego się wybierała, mieścił
się tuż obok portu w Le Brusc. Na promenadzie tłoczyły się tłumy
turystów, szpetni, świecący się od nadmiaru olejku do opalania
półnadzy mężczyźni o dużych brzuchach, kobiety w skąpych bikini
niezakrywających ani skrawka ich wyraźnego cellulitisu, rozwydrzone
dzieci i niezadowolone nastolatki o ładnych co prawda sylwetkach,
lecz raczej głupkowatym wyrazie twarzy. Z licznych budek rozstawionych
wzdłuż ulicy roznosił się odór rozgrzanego tłuszczu. Serwowano
frytki i kiełbaski, kurczaka z grilla, ociekającą tłuszczem pizzę
oraz pachnącą wędzonym węgorzem quiche, do której właściciele budek
najwyraźniej dodawali wszystko, czego nie zdołali się przez ostatni
tydzień pozbyć; takie przynajmniej można było odnieść wrażenie,
patrząc na te wypieki. Rebecca zastanawiała się, jak ludzie mogą
jeść podobne rzeczy, i to w takim upale. Jakim sposobem nie dostają
mdłości od samego zapachu? Jak w ogóle można znieść ten ścisk
oraz bliskość nagich spoconych ciał?

I dlaczego dostrzegała
wyłącznie odpychających ludzi?

Wiedziała oczywiście, iż kręcili się tu
nie tylko brzuchaci mężczyźni, że Le Brusc nie było jedynie miejscem
spotkań kobiet noszących bikini, choć niegrzeszących stosowną
po temu figurą. Z całą pewnością pląsały tu również wesołe
nastolatki i urocze małe dzieci. A jednak to co szpetne i wulgarne
zazwyczaj usiłuje zdominować piękno i subtelność, aż uczyni je
niewidzialnym. Poza tym miało to bez wątpienia związek z jej, Rebekki,
nastrojem. Zamierzała pożegnać się ze światem i własnym życiem,
a to oznaczało skupianie się na odpychających stronach ziemskiego
istnienia i przemilczaniu tych dobrych.

Tego dnia na portowej promenadzie nie
było to istotnie aż takie trudne. Nim dotarła do sklepu, w którym
zamierzała zrobić zakupy, niezliczoną ilość razy ją potrącono,
popchnięto i szturchnięto, na rękawku białego T-shirtu miała
brązową plamę po olejku do opalania, ledwo też uniknęła zderzenia
z małolatem pędzącym w zawrotnym tempie na deskorolce, mimo że
panował tak duży tłok. Oblewały ją fale gorąca, wiedziała, że
zaraz rozboli ją głowa. A jednak – choć w gruncie rzeczy czuła
jedynie zdenerwowanie i wyczerpanie, a może właśnie dlatego –
kiedy otworzyła drzwi niewielkiego sklepiku, przyszła jej do głowy
myśl, iż to naprawdę dziwne, że się tu znalazła, czując ból
przeszywający jej ociężałe spocone ciało. Gdyby jej plan dnia nie
uległ nagle tak zaskakującej zmianie, o tej porze leżałaby już
martwa. A wtedy obce byłyby jej wszelkie odczucia.

Nagle przeszedł ją dreszcz, drgnęła,
i to nie tylko z powodu wyraźnie niższej temperatury panującej we
wnętrzu klimatyzowanego sklepu.

Na szczęście za ladą nie stał jego
właściciel, lecz nieznana jej młoda dziewczyna, prawdopodobnie
zatrudniona na lato. Dawniej razem z Feliksem często robili tu zakupy,
jednakże od dnia jego śmierci już tu nie wstępowała, nie chciała
odpowiadać na pytania i udzielać wyjaśnień. A już najmniej
przyjmować kondolencje. Choć ludzie czynili to oczywiście w dobrej
wierze, od samego początku wszelkie komentarze na temat śmierci Feliksa
wydawały się Rebecce zakłamane i nieszczere. W najmniejszym stopniu
nie mogły bowiem dotrzeć do prawdziwej istoty bólu, jaki odczuwała,
gdyż jakiekolwiek słowa współczucia i zrozumienia nie mogły wyrazić
tego, co dla niej znaczyła utrata męża. Jego śmierć stała się
kresem także jej życia, któż jednak potrafił to pojąć? Najbardziej
szyderczo brzmiało w jej uszach zdanie Życie toczy
się dalej. Bullshit, odparłby na
to Felix. Życie wcale nie toczyło się dalej. Można oddychać,
jeść, pić i czuć uderzenia własnego serca, a mimo to być
martwym. Wyjaśnianie tego komukolwiek uznała jednak za zbyteczne.

Kupiła rozmaite gatunki sera, sałatki
i oliwki, a kiedy znów znalazła się na ulicy, uświadomiła sobie,
że mimowolnie zrobiła takie same zakupy jak dawniej, gdy Felix jeszcze
żył. Wybrała to, co najbardziej lubił. Do dziś zresztą gotowała
jego ulubione potrawy, nawet jeśli sama niechętnie je jadła, nie
czuła głodu i w końcu wszystko wyrzucała. Była to jakby reguła,
której wciąż musiała przestrzegać. Nie potrafiła postępować tak,
jakby on już nie żył.

Postępować tak, jakby on już
nie żył!

Omal się nie roześmiała, a przecież
wcale nie było jej do śmiechu. Cóż za szalone sformułowanie. Nie
potrafiła postępować tak, jakby on już nie żył. On nie żyje,
do diabła. Stała nad jego grobem, sypała ziemię na jego trumnę,
jak przez mgłę albo jakąś ścianę, wyczuwała zgromadzonych wokół
ludzi, z których wszyscy bez wyjątku mieli smutne, skonsternowane
miny, niektórzy nawet popłakiwali. Mówiono o niepowetowanej stracie
oraz o tym, że Felix o wiele za wcześnie został wyrwany z ich
grona.

– Proszę nie dostrzegać w jego
śmierci samowolnego, niesprawiedliwego działania losu – rzekł
do niej pastor; również jego głos zabrzmiał jakby z oddali. –
Było mu przeznaczone umrzeć w tym czasie i w taki właśnie
sposób. Któregoś dnia otrzyma pani odpowiedź na swoje rozpaczliwe
Dlaczego?

„Mam to gdzieś” – pomyślała
i odwróciła się.

Trzymając mocno papierową torbę
z zakupami, przeciskała się przez tłum, zdeterminowana, by jak
najszybciej się stąd wydostać i na powrót zaszyć w ciszy swego
domu. Kiedy ktoś nagle chwycił ją za ramię, w pierwszej chwili
usiłowała się wyrwać, na nikogo się nie oglądając. Gdy jednak
usłyszała znajomy głos mówiący do niej „Madame!”, uniosła
wzrok i spojrzała w ogorzałą twarz Alberta, kapitana portu.

On i Felix byli przyjaciółmi. Różnili
się wykształceniem i wychowaniem, lecz połączyła ich namiętna
miłość do żeglowania oraz wszystkiego, co miało związek
z morzem i statkami. Potrafili spędzać razem całe godziny,
snując rozmowy o swych minionych żeglarskich przygodach, popijali
przy tym pastis, którego Rebecca nie lubiła. Rzadko brała udział
w tych spotkaniach. Sama nie umiała żeglować, toteż nie mogła nic
wnieść do rozmowy. Miała wrażenie, że jej obecność powstrzymuje
tylko obydwu mężczyzn przed niepohamowanym wybuchem wszelkiego rodzaju
przechwałek. Dlatego też się wycofała. Nie chciała psuć Feliksowi
całej zabawy.

– Madame, jakże miło znów panią
widzieć! – odezwał się Albert z promiennym uśmiechem na
twarzy. Mówił po francusku z silnym prowansalskim akcentem, Rebecca
jak zawsze miała trudności ze zrozumieniem jego słów.

– Jak się pani miewa, madame? Nie
wiedziałem, że spędza tu pani lato!

Rebecca nie miała ochoty mu wyjaśniać,
że mieszka tutaj już od dziewięciu miesięcy, że sprzedała swój
dom w Niemczech i nie zamierza tam wracać. Nie chciała, by zaczął
ją odwiedzać i obdarzać uczuciami przyjaźni, jaką żywił do
Feliksa.

– Muszę doglądać posiadłości –
rzekła wymijająco – w przeciwnym razie działka zdziczeje; także
w domu… trzeba zrobić to i owo.

– Jeśli potrzebuje pani pomocy…

– Poradzę sobie, dziękuję. –
Zauważyła, jak nieprzychylnym mówiła tonem, toteż dodała: – To
naprawdę miło z pana strony, Albercie. Odezwę się do pana, jeśli
pojawi się jakiś problem.

Albert westchnął.

– Tak bardzo go lubiłem, monsieur
Brandta. Miły był z niego człowiek. I naprawdę wiele rozumiał
z żeglarstwa. Był wspaniały.

– Tak – przyznała chłodno
Rebecca.

Zapadło między nimi kłopotliwe milczenie,
podczas gdy wokół nich nadal toczyło się gwarne i ruchliwe
życie.

– A co teraz będzie z „Libelle”? –
zapytał po chwili Albert. – To znaczy, nadal będę się nią
opiekował, trochę jednak szkoda, że nikt nią już nie pływa. Taka
ładna łódź! I płaci pani niemało za miejsce…

– Czy coś jest nie w porządku? –
spytała Rebecca.

Albert uniósł obie dłonie w obronnym
geście.

– Ależ broń Boże, nie! Mam tylko
na myśli… chodzi mi o łódkę. Monsieur Brandt tak bardzo ją
lubił. Czasem myślę sobie… – Nie dokończył.

– Tak?

– Czasem myślę sobie, że on by chyba
nie chciał, żeby „Libelle” stała teraz w porcie na kotwicy. Taka
łódź musi pruć fale pod pełnymi żaglami, czuć w sobie wiatr,
pianę burzącej się wody, sól… A teraz tylko marnieje.

Również Felix zawsze wyrażał się
o „Libelle” jak o jakimś żywym stworzeniu, stąd styl wypowiedzi
Alberta nie był Rebecce obcy. Uśmiechnęła się nieco bezradnie.

– Nie umiem żeglować. Nigdy nie zrobiłam
licencji.

– Ależ to może pani jeszcze
nadrobić.

To jakiś żart. Cały ten dzień to po
prostu jakiś absurd. Właśnie jej zaproponowano, by zrobiła licencję
żeglarską.

O tej porze leżałabym już
martwa!

Jakby życie raz jeszcze chciało nagle
wytoczyć wszystkie swe działa. Odwieść ją od jej planu. Jakby
próbowało stać się ważne i ciekawe, i wiele obiecujące. W jej
przypadku to jednak nie zadziała. Co się tyczy życia, ona nie da
się skorumpować.

– Pomyślę o tym – odparła
wymijająco.

– Mógłbym też pani pomóc, gdyby
chciała pani sprzedać „Libelle” – zaproponował Albert. –
Postarałbym się, żeby trafiła w dobre ręce. Do kogoś, kto by
ją docenił.

– Muszę to wszystko przemyśleć,
Albercie. Odezwę się do pana. To miłe, że się pan tak
zaangażował. Bardzo dziękuję.