Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Nieświadomy Mag. Tom I Królotwórca Królobójca

Nieświadomy Mag. Tom I Królotwórca Królobójca

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62170-98-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nieświadomy Mag. Tom I Królotwórca Królobójca

Witajcie w królestwie Lur, gdzie stosowanie czarów niezgodnie z literą prawa oznacza śmierć.
Dawno temu, zdesperowane plemię Doranów - obdarzonych magiczną mocą wojowników, opuściło spustoszony wojnami rodzinny kraj. Uciekali przed Morganem – okrutnym czarownikiem, który dla władzy gotów był zrobić wszystko. W końcu przybywają do Lur, gdzie zawierają pakt z jego olkińskimi mieszkańcami – jeżeli ci poddadzą się ich magicznym prawom, Doranie zapewnią całemu państwu bezpieczeństwo i dobrobyt. Jednak grupa Olków ślubuje strzec swych własnych, zakazanych przez dorańskie prawo, rytuałów. Czekają na wybawcę - nieświadomego swego daru maga, który przywróci im ich dziedzictwo.
Tymczasem do miasta przybywa w poszukiwaniu pracy młody Olk Asher. Po tym, jak przychodzi z pomocą dorańskiemu księciu, jego życie przybiera nowy, dramatyczny obrót..

Polecane książki

Wybór opowiadań Antoniego Pietkiewicza, wśród których znalazły się: „Drzewo przeklęte”, „Gość z grobu”, „Dzieciobójca”. Antoni Pietkiewicz (1823–1903) był polskim pisarzem i dziennikarzem występującym pod pseudonimem Adam Pług. Pełnił funkcję kierownika szkoły męskiej w Żytomierzu. Po powrocie z zes...
Wyjątkowy poradnik, napisany przez dłużniczkę dla dłużników. Zastanawiasz się, czy ten poradnik może pomóc i Tobie? Odpowiedz więc na parę pytań: Czy przestałeś panować nad swoimi długami? Masz wrażenie, że pracujesz tylko na komorników i wierzycieli? Czy często wpisujesz w google hasło „kredyt b...
Pierwszy tom serii kryminalnej zatytułowanej „Agata Brok na tropie”. Agata to pracująca samotna trzydziestolatka, z dużym talentem do rozwiązywania zagadek. Kiedy jej ukochany wujek Antoni prosi ją, by przyjrzała się bliżej śmierci jego sąsiadki i przyjaciółki Leokadii, Agata postanawia mu pomóc. Po...
Renato mieszka w miasteczku w pobliżu Neapolu. Każdego dnia po pracy oddaje się swemu ulubionemu zajęciu – strzela piłką do konturu bramki wymalowanego na murze. Po latach treningu osiągnął prawdziwe mistrzostwo – trafia piłką z każdej pozycji w dowolny punkt bramki. Renato byłby doskonałym piłk...
Kiedy całe życie nagle się zmienia, a wszystko, co do tej pory znaliśmy okazuje się być wielkim kłamstwem. Byli niczym maszyny, marionetki spełniające rozkazy. Pozbawieni przeszłości. Bez rodzin, bez przyjaciół, bez tożsamości. Zabrano im wolną wole, zakazano podejmowania własnych decyzji. Nie pozo...
Drugi tomik Ksawery Kudlek zatytułowany „Moje Obserwacje” to wspomnienia dawnych lat oparte o obserwacje ludzi, ich życia oraz rozwoju przyrody....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Karen Miller

KAREN MILLER

NIEŚWIADOMY
MAG

KRÓL0TWÓRCA
KRÓLOBÓJCA
TOM I

Przełożyła
Beata Misiek

Wydawnictwo Galeria

Tytuł oryginału 

The Innocent Mage 

Kingmaker, Kingbreaker: Book One

Text copyright © Karen Miller 2005. All rights reserved.

Cover art © David Wyatt

Design

Peter Cotton – LBBG

First published in English in Sydney, Australia by HarperCollins Publishers Australia Pty Limited in 2005. This Polish language edition is published by arrangement with HarperCollins Publishers Australia Pty Limited.

Pierwsze wydanie w języku angielskim: Sydney, Australia, HarperCollins Publishers Australia Pty Limited, 2005. Wydanie w języku polskim opublikowano w porozumieniu ze spółką HarperCollins Publishers Australia Pty Limited.

Copyright © for the Polish translation by Beata Misiek, 2011 

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2011

Opracowanie redakcyjne i DTP 

Pracownia Edytorska „Od A do Z” (odadoz.com.pl)

Redakcja 

Magdalena Tytuła

Korekta

Barbara Turnau, Katarzyna Kolowca–Chmura

Opracowanie graficzne okładki, typografia i DTP 

Stefan Łaskawiec

Wydanie I 

ISBN 978–83–62170–98–2

Wydawnictwo Galeria Książki 

www.galeriaksiazki.pl

biuro@galeriaksiazki.pl

Moim rodzicom, za ich ślepą, nieugiętą i często szaleńczą wiarę.

Nigdy nie dokonałabym tego bez Was, kochani.

PROLOG

Dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem… dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem… dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć… tysiąc!

Asher tworzył oczy.

Pora iść.

Wstrzymując oddech, wyślizgnął się ze starego skrzypiącego łóżka i postawił bose stopy na podłodze – delikatnie jak wschodzące słońce, które całuje usta przystani Restharven.

W drugim łóżku jego brat Bede, pogrążony we śnie, poruszył się i zamruczał pod stosem koców. Asher zamarł w bezruchu, odliczając uderzenia serca. Bede jęknął ponownie, po czym zaczął chrapać – Asher odetchnął cicho z ulgą. Dzięki łaskawości Barl bracia nie musieli już dzielić pokoju z cholernym Niko, który na byle pierdnięcie muchy zrywał się ze snu, miotając przekleństwa. Nie byłoby szans wymknąć się z domu bezpiecznie, gdyby ten nadal spał tutaj.

Na szczęście, gdy Wishus w końcu zdecydował się poślubić tę jędzę Pippę i przeprowadził się ze swojego oddzielnego pokoju do kamiennego domu przy alei Wielorybników, Niko wywalczył sobie jego pokój na własność. Twierdził, że jako najstarszy z nadal pozostających w domu braci ma do niego wyłączne prawo, i był skłonny bronić swego zdania, choćby i pięścią, na wypadek gdyby ktoś nie uznawał jego racji po dobroci.

Jako najmłodszy, Asher nie zasługiwał na własny pokój. Nie zasługiwał zresztą na większość rzeczy, choć miał dwadzieścia lat, był dorosłym mężczyzną i – do cholery – też mógł być już żonaty, gdyby tylko miał na to ochotę. O ile tylko w Restharven czy gdziekolwiek indziej na wybrzeżu istniałaby kobieta, dla której jego serce potrafiłoby zabić szybciej na dłużej, niż trwał pocałunek i umizgi na jednym z zapatrzonych w ocean samotnych klifów.

Zgarnąwszy buty pozostawione z rozmysłem na łóżku, Asher na palcach wymknął się na korytarz i minął śpiącego za zamkniętymi drzwiami Niko. Przed sypialnią taty zawahał się. Zajrzał do środka. Pokój był pusty. Snop księżycowego światła wydobył z ciemności zapadnięte dwuosobowe łóżko. Pościel była nienaruszona. Poduszka leżała nietknięta. Wewnątrz czuć było stęchlizną. Mimo że ktoś wciąż tu mieszkał, nie znać było śladu życia. Gdy zamknęło się oczy, można było co prawda niemal dotknąć słodkiego wspomnienia zapachu matczynych perfum – ale tylko „niemal” i tylko „wspomnienia”.

Mama umarła dawno temu, a jedyną pozostałością po perfumach był pusty potłuczony flakonik, który tata nadal trzymał na zakurzonym parapecie.

Asher ruszył dalej – jak duch we własnym domu.

Ojciec był w salonie – chrapał rozwalony w fotelu. Na stole, po jego prawej ręce, stał opróżniony dzbanek. Przewrócony kufel leżał na dywanie u stóp wsuniętych w domowe kapcie. Asher zmarszczył nos, czując kwaśny zapach rozlanego piwa i mokrej wełny.

Zasłony wciąż były odsłonięte, światło księżyca zalewało podłogę, fotel oraz śpiącego. Asher spojrzał na ojca i poczuł wyrzuty sumienia. Tata wyglądał na bardzo zmęczonego. Ostatecznie miał ku temu prawo. Pływając po morzu do sześćdziesiątki, zdążył zapracować na odpoczynek. Kiedy widziało się go na otwartym oceanie – wykrzykującego rozkazy, wciągającego sieci na pokład cudzego kutra, którym akurat tego dnia postanowił dowodzić – a potem kiedy patrzyło się, jak patroszy ryby i targuje się o ceny, trudno było uwierzyć, że człowiek ów ma siedmiu synów i jedenaście razy zdążył zostać dziadkiem. W całym królestwie Lur – ani wśród Olków, ani u Doran – nie było człowieka, który radziłby sobie z morzem jak on. Któż inny potrafiłby złowić na wędkę rybę piłę albo wyciągnąć i zabić gołymi rękami rybę lufę?

Gdy patrzyło się nań teraz – tonącego w rozjaśnionym księżycową poświatą mroku, z gołą głową o rzadkich siwiejących włosach i wyblakłą pomarszczoną twarzą, pogrążonego w pełnym udręki śnie – łatwiej było zobaczyć w nim ojca i dziadka.

Tata był stary. Stary i zniszczony, przedwcześnie, przez pracę i zmartwienia.

Nadal trzymając buty w dłoni, Asher ukląkł obok fotela. Ogarnęła go nagle wielka fala miłości. Będzie mu brakowało tej twarzy – krzywego nosa, złamanego za kawalerskich czasów w pijackiej bójce o mamę; blizny na podbródku, której tata dorobił się na śliskim pokładzie w czasie sztormu, pięć sezonów wstecz.

– Ktoś się kiedyś o ciebie troszczył, ojcze – powiedział szeptem Asher.

– Kiedyś wszystko było łatwiejsze, nie tak jak teraz. Powiedziałem, że kiedyś to ja o ciebie zadbam, i wierzę, że w końcu nadejdzie ten dzień.

Problem w tym, że łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Żeby spełnić obietnicę, trzeba czegoś więcej niż marzeń (tych akurat Asher miał całe mnóstwo). Potrzebował pieniędzy. Mnóstwa pieniędzy. Ale tych nie było sensu szukać w Restharven. Nie tyle z powodu samego miejsca, ile z winy braci. Życie w licznej rodzinie zmuszało do dzielenia się wszystkim, a najmłodszemu zawsze przypadał w udziale najmniejszy kawałek tortu.

A niech się utopią!

Asher gotów był sięgnąć wreszcie po własny tort i nie miał zamiaru dzielić się nim z nikim. W każdym razie do czasu, gdy stać go będzie na własną łódź. Wtedy on i tata będą mogli w końcu zostawić Zetha i całą resztę – niech zaczną wreszcie żyć na własny rachunek, a czy wypłyną, czy pójdą na dno – kogo to obchodzi? Bo na pewno nie Ashera i tatę: oni będą mieć na własność cholerną łódź, a z pieniędzy, które zarobią z połowów – pracując w końcu sami na siebie – będą żyć jak królowie.

Asher oszczędzał dwa lata, wręcz skąpił, odmawiając sobie wszystkiego, więc teraz mógł wreszcie zrealizować swój plan. W każdym razie miał tyle pieniędzy, by dotrzeć do stolicy – wielkiego miasta o nazwie Dorana. Wszystko było dopięte na ostatni guzik.

– Jeden rok, tato – wyszeptał. – Nie będzie mnie tylko rok. To minie szybko, naprawdę. Wrócę, zanim się obejrzysz. Obiecuję.

Ciszę nocy przerwało bicie ściennego zegara. Wpół do jedenastej. Za chwilę będą zamykać Zardzewiałą Kotwicę – a Jed czekał tam już na niego z tobołami i forsą. Najwyższy czas znikać.

Asher pochylił się nad fotelem, cmoknął ojca w blady policzek i wymknął się z domu, w którym spędził całe dotychczasowe życie.

Gdy był pewien, że jest już wystarczająco daleko, by nie wzbudzić niebezpiecznego hałasu, włożył buty, po czym – pod osłoną ciemności – dotarł biegiem do karczmy. W środku, jak zwykle, panował tłok. Asher przytknął nos do zaparowanej szyby i starając się nie rzucać nikomu w oczy, szukał wzrokiem Jeda. Wypatrzywszy wreszcie przyjaciela w tłumie podchmielonych rybaków, zastukał w okno i pomachał w jego kierunku, mając nadzieję, że ten w końcu spojrzy w jego stronę. Był już bliski rozpaczy, gdy Jed wyrwał się nareszcie z czyjegoś serdecznego uścisku, zatoczył, odwrócił i zauważył go.

– O mało nie zwątpiłem! – mruknął, wyszedłszy na zewnątrz ze świeżo napełnionym kuflem w dłoni. – Miało być o dziesiątej albo parę minut po! Już prawie zamykają.

– Nie wyglądasz na przesadnie stęsknionego – zauważył Asher. Zabrał Jedowi kufel i wziął duży łyk zimnego, gorzkiego piwa. – Przyniosłeś, co trzeba?

Jed odebrał mu kufel.

– Jasne – przewrócił oczami. – Jestem twoim kumplem czy nie?

– Kumpel dałby mi osuszyć to naczynie do dna – odrzekł Asher, uśmiechając się. – Będę miał daleko do następnej knajpy, a z tego, co widzę, dla ciebie jeszcze jedno piwo to o jedno za dużo.

– Nie ma czegoś takiego jak za dużo – droczył się Jed. Po chwili dał za wygraną. – Dobra, masz. – Podał mu kufel. – Cholerny drań! Chodź, schowałem twoje bambetle za rogiem. Jak wreszcie przestaniesz marnować mój cenny czas i weźmiesz się do roboty, zdążę jeszcze coś łyknąć na dobranoc, zanim odetną mi źródło.

Asher uniósł kufel. Dobry stary Jed. Odkąd pamiętał, byli przyjaciółmi. Nie było na świecie nikogo innego, komu Asher powierzyłby swoje skarby – sakiewkę z tronnami i ciułakami, bukłak z wodą oraz plecak z zapasem chleba, sera, jabłek i ubraniem na zmianę. Nikomu innemu nie zdradziłby swoich marzeń. Próbował nawet namówić przyjaciela, by ten zabrał się do miasta wraz z nim, ale Jed nie miał takiej potrzeby. Nie cierpiał z powodu całego zastępu braci i miał odziedziczyć po ojcu łódź w ciągu kilku najbliższych lat. Był ustawiony w życiu.

Szczęśliwy drań.

– Uważaj na siebie – powiedział poważnie, gdy Asher wyżłopał ostatni łyk. – Dorana leży kawał drogi stąd, a jest to przeraźliwie suche miejsce. Nie licząc morza Doran. Miej się zatem na baczności, panie Asherze. Nie jesteś najbardziej łagodnym gościem, jakiego miałem przyjemność poznać. Szczerze mówiąc, nie dałbym głowy, że ci magicy są gotowi zaakceptować kogoś takiego jak ty.

Asher zaśmiał się i podał Jedowi pusty kufel.

– Myślę, że ci magicy mają na głowie dość swoich spraw. Podobnie zresztą jak ja. Dobra, nie zapomnij zobaczyć się jutro rano z moim staruszkiem. Powiedz mu, że wszystko u mnie w porządku i że wrócę dokładnie za rok. Nie zapomnisz?

– Jasne, że nie. Ale myślę, że powinienem mu powiedzieć, gdzie będziesz przez cały ten czas. Na pewno zapyta.

– Tak, wiem. Ale to niezbyt dobry pomysł – odparł Asher, wzruszając ramionami. – Trudno, będziesz musiał przez jakiś czas potrzymać za zębami ten swój plotkarski jęzor. Inaczej dwie sekundy po tym, jak puścisz farbę, będzie wiedział o wszystkim Zeth oraz pozostali i cały mój misterny plan pójdzie na marne. Znajdą mnie, ściągną z powrotem i nigdy nie uda mi się zarobić tyle, by w końcu się ustawić i żyć jak człowiek. Bądź ostrożny i zachowuj się tak, jakbyś nie miał zielonego pojęcia o niczym.

– Znaczy: mam okłamać twojego staruszka?

Asher skrzywił się.

– Dla jego własnego dobra, Jedzie. I mojego.

– Niech będzie – odparł Jed, bekając piwem. – Skoro tak mówisz.

Asher przypiął napełniony wodą bukłak do paska i założył plecak.

– Tak właśnie mówię.

Jed westchnął ciężko.

– Ominie cię Święto Morza.

– Jeden raz. Możemy wypić podwójną ilość w przyszłym roku, żeby sobie odbić. Masz moje słowo. A teraz wracaj do Kotwicy, zanim ktoś zacznie się zastanawiać, gdzie jesteś, i wyjdzie cię szukać.

– Tak jest! – Jed dał przyjacielowi kuksańca w żebra i niezdarnie go uścisnął. – Baw się dobrze. I wracaj do domu cały i zdrowy.

– Mam taki zamiar – rzekł Asher. – Cały, zdrowy i z wypchanymi pieniędzmi kieszeniami. Może nawet przywiozę z miasta jakąś fajną Olkinkę.

Jed parsknął.

– Może. Po warunkiem że będzie w połowie ślepa i całkiem głupia. A teraz, na miłość Barl, za dziesięć minut zamykają. Jak nie chcesz opuszczać miasta pod eskortą, lepiej już zmykaj.

Towarzystwo klientów baru było ostatnią rzeczą, o jakiej Asher marzył w tej chwili, toteż odwrócił się na pięcie, uśmiechnął, pomachał dłonią na pożegnanie i ruszył naprzód, zostawiając za sobą przyjaciela, knajpę i całe swe dotychczasowe życie.

Jeśli będzie szedł całą noc, dość szybko, zdąży dotrzeć do Schoomer, skąd zabierze się wozem z ziemniakami do Ciasnych Brodów. Stamtąd dostanie się jakoś do Jerzyc, z Jerzyc do Sapslo, a tam będzie już mógł wynająć powóz do Dorany.

Nie ma szans, by jego głupi bracia przejrzeli ten plan. Gdy Asher wspiął się stromą ścieżką na Główną Drogę, spojrzał w lewo, gdzie przystań Restharven błyszczała w pełni księżyca niczym świeżo wybity tronn. Noc była ciepła, pełna zapachów i dźwięków. Świeża bryza opryskiwała twarz, a uszy łowiły echo fal uderzających o skały po obu stronach zatoki.

Czuł, jak serce wali mu w piersi. Rok w suchym mieście. Bez oceanu. Bez krzyku mew, bez kąpieli w morzu. Bez kołyszącego się pod stopami pokładu i trzepoczących nad głową żagli. Bez wyścigów z falami, skoków z Delfiniej Głowy do wzburzonej błękitnej wody i wcinania na kolację tłustych, soczystych, świeżo usmażonych ryb – w towarzystwie Jeda i reszty kumpli.

Czy będzie potrafił to znieść?

Cóż, „potrafił” nie było tu właściwym słowem. Nie miał innego wyjścia. Jedynym sposobem, by spełnić marzenia i obietnicę, którą złożył, było zostawienie za sobą duszy, serca i domu.

Głowa do góry! Pogwizdując, Asher pośpieszył na spotkanie przyszłości.

CZĘŚĆ 1ROZDZIAŁ I

On tu jest.

Zaskoczony Matt wyprostował się gwałtownie i spojrzał na kobietę stojącą w wejściu. Zaciskała mocno szczupłe palce na krawędzi zaryglowanych stajennych drzwiczek, a jej trójkątna twarz zdradzała z trudem tłumione emocje.

Koń, którego siodłał Matt, przestraszony zarzucił głową i parsknął.

– Spokojnie, Tancerz, głupcze – powiedział mężczyzna, kładąc dłoń na gniadym rozedrganym zadzie. – Nieźle nas podeszłaś, Dathne.

– Przepraszam – jak zwykle nie była przesadnie skruszona. – Słyszałeś, co powiedziałam?

Matt zanurkował pod szyją ogiera i sprawdził popręg.

– Niezupełnie.

Dathne zerknęła przez ramię, odryglowała drzwi i weszła do środka. Z podwórza dobiegały odgłosy rozmowy i żartobliwych przekomarzań oraz stukot i chrzęst żelaznych kopyt na żwirze – dwóch stajennych wyprowadzało konie na pastwisko.

– Powiedziałam – obniżyła głos – że on jest tutaj.

Złote sprzączki uzdy były na różnej wysokości. Matt, marszcząc brwi, szarpnął uprzężą, by wyrównać uzdę.

– Kto? Jego Wysokość? – cmoknął z niezadowoleniem. – Znów przed czasem, cholera. Prosił mnie, żeby Tancerz był gotowy na dziewiątą. Jakieś spotkanie czy coś… A nie ma jeszcze nawet…

Dathne syknęła ze zniecierpliwieniem.

– Nie książę Gar, ty zakuty łbie! ON.

W pierwszym momencie zupełnie nie mógł się połapać, o czym ona mówi. Po chwili wbił wzrok – niemal dosłownie – w jej twarz, w jej oczy. Serce zaczęło mu walić jak oszalałe, aż musiał się oprzeć o ciepłą, umięśnioną szyję konia.

– Na pewno? Skąd wiesz? – odezwał się nie swoim głosem: chrapliwym, suchym, przerażonym.

Był wstrząśnięty. Jeśli Dathne mówiła prawdę…Jeśli ON – tak długo wyczekiwany – rzeczywiście w końcu tu był, życie Matta, które ten kochał pomimo wszelkich jego mrocznych tajemnic, było skończone. A ów dzień – tak jasny, błękitny, pachnący ciepło różami, jaśminem i gorącokrwistymi końmi – oznaczał koniec wszystkich rzeczy, które Matt znał i cenił. Koniec wszystkiego – także jego i Dathne.

Dziewczyna spojrzała na niego z wyrazem zdziwienia i irytacji na wąskiej, surowej twarzy.

– Skąd wiem? I to ty mnie o to pytasz? Wiem i już. Obudził mnie dzisiaj w środku nocy. Wyczułam jego obecność. – Po chwili wzruszyła ramionami, a jej kościste barki przebiegł niecierpliwy skurcz. – Poza tym widziałam go.

– Widziałaś? – spytał przerażony Matt. – Na jawie? Nie we śnie? Kiedy? Gdzie?

Dathne naciągnęła mocniej na ramiona lekki szal, zrobiła bezszelestny krok w jego stronę i rzekła głosem zniżonym niemal do szeptu:

– Wcześniej. Węszyłam za nim, aż w końcu go dopadłam, jak wychodził od Verry’ego – pociągnęła nosem. – Nie mogę powiedzieć, żeby miał najlepszy gust.

– Dathne, to nie było mądre. – Otarł spocone dłonie o nogawki spodni. – A jeśli cię widział?

Ponownie wzruszyła ramionami.

– Nawet jeśli, to co? Nie zna mnie i nie wie, kim jestem. Poza tym nie mógł mnie zobaczyć. Dziś jest targ, od paru dni w mieście roi się od ludzi. Wmieszałam się w tłum i tyle.

– Nie myślisz… – Matt zawahał się – …że on wie?

Dathne skrzywiła się i zaszeleściła stopą w żółtej słomie, zastanawiając się.

– Może – powiedziała w końcu. – Niewykluczone.

Po chwili pokręciła jednak głową: – Ale sądzę, że nie. Gdyby wiedział, do czego by nas potrzebował? Mamy do odegrania pewną rolę w sprawie, która jeszcze nie zdążyła się zacząć. – Jej czarne oczy rozbłysły znajomym onieśmielającym blaskiem. – Zastanawiam się, dokąd nas to zaprowadzi. Ty nie?

Matt wzdrygnął się. To było pytanie z rodzaju tych, na które wolałby nie odpowiadać.

– O ile tylko nie za szybko na cmentarz, mało mnie to obchodzi. Powiedziałaś Veirze?

Dathne zawahała się na ułamek sekundy.

– Jeszcze nie. Ma na głowie sprawy Kręgu i kłopoty w Basingdown. W dodatku nie ma na razie o czym gadać.

– Mówisz to tak spokojnie, tak pewnie… – wiedział, że jego słowa brzmią jak zarzut, ale nic nie mógł na to poradzić. Stała obok niego: silna, pewna siebie i niezależna, jak zawsze, podczas gdy on czuł, jak wnętrzności zwijają mu się w kłębek, a koszula robi się mokra od potu.

Wyczuwając jego niepokój, Tancerz parsknął ostrzegawczo przez krwistoczerwone nozdrza i położył po sobie spiczaste uszy.

Matt odetchnął z trudem i pogłaskał lśniący, szukający pociechy pysk.

– Skąd masz pewność? – jego głos przeszedł w dramatyczny szept.

Dathne uśmiechnęła się.

– Bo śniłam o nim i przyszedł.

I to wszystko. Głupotą byłoby oczekiwać czegoś więcej: słów pocieszenia czy otuchy.

To była cała Dathne – cierpka, tajemnicza, niewzruszona i samowystarczalna.

Po sześciu latach znajomości i sporów, w których zawsze ostatnie słowo należało do niej, Matt wciąż krążył dookoła tej dziewczyny jak ćma i wiedział, że dalsze drążenie sprawy nie ma sensu. Była, jaka była, i taka już pozostanie. Równie dobrze można by narzekać, że koń ma cztery nogi i ogon.

Jej raczej przeciętnej urody twarz rozjaśnił na chwilę figlarny uśmiech. Potrafiła czytać w myślach Matta, jakby był jedną z książek, które sprzedawała w swoim sklepie. A niech ją!

– Muszę już iść. Książę może się zjawić lada moment, poza tym mam do załatwienia parę spraw – powiedziała.

Coś w jej błyszczących oczach sprawiło, że poczuł, jak ciało na nowo odmawia mu posłuszeństwa.

– Jakich spraw?

– Spotkajmy się wieczorem na piwie w Zielonej Gęsi – zaproponowała, oparłszy lekko dłoń o stajenne drzwi. – Być może będę miała coś ciekawego do opowiedzenia…

– Dathne!

Ale ona już była na zewnątrz – szybkim ruchem zaryglowała z hukiem drzwi stajni, a słońce zalśniło w jej kruczoczarnych włosach związanych w luźny węzeł nad długą kształtną szyją.

– Nie później niż o siódmej, pamiętaj! – zawołała przez ramię, mijając młodego Bellybone’a, który niósł kołyszące się równo po obu stronach ramion wiadra wody, i oddalając się prężnym krokiem. – Potrzeba mi dużo słodkiego snu, jeśli wziąć pod uwagę, jak wiele korzyści z niego płynie.

I już jej nie było – wyślizgnęła się jak cień głównym, zwieńczonym łukiem wyjściem z dziedzińca. W tym samym momencie w bramie prowadzącej do wieży pełniącej funkcję książęcej rezydencji pojawił się sam książę – gotowy z miejsca wsiąść na konia i zabrać się do roboty. Jego jasne włosy połyskiwały jak płynne złoto, a swobodny uśmiech skrywał tak wiele…

Matt westchnął i rzuciwszy ostatnie zaniepokojone spojrzenie na kobietę, której ślubował wiernie służyć, odłożył na bok zmartwienia i wyszedł na spotkanie następcy tronu.

Na wielkim rynku Dorany – stolicy królestwa Lur – trwał targ w pełnej, hałaśliwej krasie. Odbywał się on w pierwszy dzień Barlanariów każdego miesiąca, z regularnością deszczowych pór, i choć promienie słońca z rzadka rozświetlały dziś najwyższą wieżę odległego królewskiego pałacu, rynek wypełniony był po brzegi kupującymi, sprzedającymi i turystami, przepychającymi się i miotającymi jak ryby w sieci.

Asher stał w samym środku tego szaleństwa, rozglądając się w oszołomieniu, jego zmysły nie nadążały za ilością wrażeń. Uszy pękały mu od hałasu, a nos rozsadzało tak dużo różnych zapachów – potu, dymu, krowiego łajna i kadzidła, kwiatów, słodkości, smażonego drobiu, świeżo pieczonego chleba i wielu innych – że pusty żołądek kurczył się boleśnie.

Większość handlarzy stanowili jego krajanie – czarnowłosi, uwijający się jak w ukropie Olkowie, zachwalający swe towary z radosną nachalnością. Świeże owoce, warzywa, połacie mięsa, żywe kurczaki, suszone ryby, świece, książki, biżuteria, wyroby rymarskie, meble, obrazy, usługi fryzjerskie, chleb, zegary, słodycze, ciasta, wełna, ubrania robocze, modne stroje… Wydawało się, że nie było niczego, czego nie można by tu kupić, gdyby się tylko chciało i… miało pieniądze.

– Wstążki, wstążki, piękne wstążki, tuzin w cenie sześciu!

– Grudzięże! Dojrzałe grudzięże!

– Eeej! Patrz, jak leziesz, człowieku!

Asher obrócił się i potknął, wpadając na człowieka, który ciągnął na postronku czekoladowobrązowego byka. Wypolerowany kolczyk w nosie bestii lśnił w słońcu, a jego płaskie racice uderzały głucho o bruk.

– Zjeżdżaj stąd, łamago! – warknęła handlarka owocami, gruba Olkinka o ciemnych włosach związanych z tyłu w kok, ubrana w jasnozieloną sukienkę, osłoniętą poplamionym fartuchem. W wyciągniętej dłoni trzymała kiść dorodnych różowych owoców. – Odstraszasz mi klientów.

Jako że Asher złożył sobie solenną obietnicę szukać wszędzie, gdzie tylko się da, zaryzykował: – Nie potrzebowałaby pani pary rąk do pomocy?

Przekupka mrugnęła do stłoczonych wokół jej straganu gapiów i zarechotała.

– Dzięki, synku, ale mam już jednego chłopa, którego każda jedna ręka jest jak twoje dwie. Więc jeśli nic nie kupujesz, lepiej złaź mi z drogi!

Uniosła trzęsące się tłuste ramiona, kołysząc obfitym biustem, i wykrzywiła drwiąco usta.

Wokół rozległy się śmiechy. Czerwony ze wstydu Asher odczekał, aż babsztyl się odwróci, po czym zwinął z kiści leżącej na samym wierzchu straganu jeden owoc i zanurkował w płynący wartko strumień przechodniów.

Pochłonął zdobycz w trzech łapczywych kęsach, wytarł i zlizał cierpki sok, który ściekał mu po nieogolonym podbródku. To było całe jego śniadanie, obiad i być może także kolacja, o ile nie znajdzie dzisiaj roboty. Wetknięty za pasek mieszek na tronny i ciułaki ział pustką, podróż i nocleg pochłonęły prawie wszystkie skromne oszczędności. Zostało jeszcze ledwie na jedną noc, miskę zupy i kawałek chleba. Asher zaczynał się martwić. Ale poza gryzącym jak pies niepokojem czuł jednocześnie dziką, rozpierającą radość.

Był w Doranie! W wielkim, otoczonym murami mieście. Gdyby tylko tata mógł go teraz zobaczyć. Gdyby widzieli to jego bracia… Zsikaliby się w portki na miejscu.

Ha!

Jeszcze na długo zanim uknuł plan, który przywiódł go tutaj, marzył, by zobaczyć to miejsce. Dorastał, żyjąc opowieściami, którymi stary Hemp raczył stłoczonych u jego stóp, zasłuchanych chłopców. Rytuał odbywał się zwykle popołudniową porą, gdy łodzie stały już zacumowane w porcie, ryby były oczyszczone i wypatroszone, a mewy na molo toczyły kłótnie o żer.

Hemp był jedynym człowiekiem w Restharven, który widział miasto. Rozparty na swojej ulubionej ławce nad zatoką, pykając sękatą fajkę, snuł historie, które sprawiały, że słuchaczom z wrażenia oczy wychodziły na wierzch, a serce nieomal wyskakiwało z piersi.

– Dorana – opowiadał – jest tak ogromna, że mogłaby pomieścić dwadzieścia albo i więcej takich wiosek jak Restharven. Domy i karczmy są tam wysokie jak drzewa rosnące w głębi lądu i pomalowane na wszystkie kolory świata. A piwiarnie! Zawsze pełne po brzegi, nigdy nie pustoszeją. A zapachy! Ślina cieknie na samą myśl – świnie, jagnięta i tłuste soczyste woły pieczone nad paleniskami tak ogromnymi, że weszłaby tam cała restharveńska rodzina. No, może prawie cała.

Zasłuchani chłopcy wzdychali, rozmarzeni, i głaskali wypełnione rybami brzuchy.

– Ale to jeszcze nie wszystko – dodawał Hemp głosem tak cichym i nabożnym, jak delikatny szmer piany na kamieniu, podczas gdy fale odpłynęły już dawno w morze. – W Doranie zobaczyć można Wielki Mur Barl, ogromną złotą ścianę nad magicznym dołem o stu dnach, otoczoną ostrzem wznoszących się za miastem nagich skał.

– Widziałeś go? – pytali z zapartym tchem chłopcy, nie mogąc uwierzyć, mimo że słyszeli tę historię już setki razy.

– O, tak! – zapewniał ich stary Hemp. – Wielki Mur Barl nie jest niewidzialny, jak zaklęcia zatopione wśród odległych raf czyhających na statki, które wpływają ze spokojniejszych wód, uwięzionych pomiędzy rafami a brzegiem. O nie! Wielki Mur Barl to ogromna płomienna góra, widoczna w południe, w bezchmurny dzień. Strzeże naszego –  Olków – bezpieczeństwa. Sprawuje pieczę nad każdym mężczyzną, każdą kobietą i dzieckiem, chroniąc nas przed złem roztaczającego się dalej opustoszałego świata.

W tym momencie zawsze ktoś pytał:

– A co z Doranami, Hemp? Czy Doran także on strzeże?

A Hemp za każdym razem odpowiadał:

– Oczywiście, że tak. Myślicie, że chciałoby im się budować mur, jeśli przede wszystkim nie zapewniałby ochrony im, w pierwszej kolejności?

A mówił to zawsze cicho – w obawie, że mógłby zostać usłyszany, chociaż najbliżsi Doranie mieszkali ponad trzydzieści mil stąd. Ale uszy Doran były zaczarowane, a nie był to lud, który z łatwością znosił krytykę.

Niespokojny i ogarnięty nagłą tęsknotą za domem, Asher otrząsnął się ze wspomnień i spojrzał w górę, ponad plac targowy, gdzie, daleko za miastem, połyskiwał w porannym słońcu Wielki Mur Barl. Stary Hemp miał sporo racji, tak czy inaczej. Mur stał na swoim miejscu i będzie tam stał najpewniej do końca świata.

Minęła go grupka roześmianych Doran. Asher nie mógł oderwać od nich oczu.

Byli wysocy, o włosach w kolorze srebra, złota, dojrzałej pszenicy i słońca, kręconych i splecionych w warkocze, obwieszeni beztrosko drogimi klejnotami. Oczy mieli piękne i jasne, błyszczące odcieniami zieleni, błękitu i szarości, a cerę białą jak świeże mleko. Smukli, odziani w jedwabie, brokaty, aksamit, skórę, len. Zachowywali się jak jakieś nieziemskie istoty – nietknięte, nietykalne – nawet uliczny pył ustępował im z drogi z szacunkiem, w którąkolwiek tylko skierowali się stronę.

To były właśnie czary. Nosili je na sobie niczym niewidzialny płaszcz. Nasunięty na smukłe ramiona, trzymał się na nich dzięki wyniosłemu przechyleniu brody i sposobowi, w jaki stawiali na ziemi swe strojnie obute stopy – jakby po każdym ich kroku miał wyrosnąć kwitnący, wonny kwiat.

W okolicach Restharven Doranie byli wielką rzadkością. Król przyjeżdżał raz w roku, na Święto Morza. Pojawiał się od czasu do czasu poborca podatkowy, rachmistrz lub któryś z wyelegantowanych dorańskich zielarzy – gdy staroświeccy olkińscy znachorzy nie radzili sobie z czyimś zatruciem żołądkowym czy bardziej skomplikowanym złamaniem. Poza tym Doranie trzymali się w swoim gronie, skupieni w większych miastach królestwa i oczywiście tu, w stolicy. Czym się zajmowali? Asher nie miał pojęcia. Prawdopodobnie uprawiali ziemię, łowili ryby w rzece, hodowali konie – podobnie jak jego krajanie. No i – oczywiście – parali się magią.

Na myśl o tym Asher niechętnie się skrzywił. Spędzać życie na uprawianiu czarów? To nienaturalne. Ten niezwykły złotowłosy lud, mający niemal wszechwładną moc, dzięki której mógł spełnić każdą swoją zachciankę; którego całe życie upływało bez choćby cienia zmartwień, nie mówiąc już o znojnej pracy – co on wie o świecie? Przecież człowiek powinien być nieodłączną cząstką świata, żyć w zgodzie z jego rytmem, słuchać jego dyskretnych poleceń.

Nic nie wiedzą – odpowiedział sobie Asher. Choć posiadają tajemniczą, magiczną moc, Doranie nie wiedzą zupełnie nic.

Wydawszy zniecierpliwione poirytowane westchnienie, Asher ruszył przed siebie. Tkwienie w miejscu jak kołek w morzu nie pomoże mu z pewnością w znalezieniu pracy. Rozpychając się łokciami, jedną ręką zabezpieczając mieszek, żeglował przez stłoczony przy straganach tłum, zagadując każdego z handlarzy o posadę. Ale nawet małe dziewczątka w Restharven, zbierające muszelki podczas odpływu, nie potrafiłyby zgromadzić w swych jutowych sakiewkach tylu skarbów, ile on zebrał odmów tego dnia.

Serce biło mu coraz niespokojniej. Nie tak to sobie, cholera, wyobrażał. Był przekonany, że znalezienie pracy pójdzie mu sto razy łatwiej.

Zniechęcony, zatrzymał się przed jednym z nielicznych dorańskich stoisk, znajdujących się na rynku. Właścicielka – piękna młoda kobieta – uśmiechnęła się do niego i pstryknęła palcami.

Mały drewniany piesek, zmyślnie wycięty i pomalowany, stojący dotychczas wśród innych zabawek, podskoczył nagle, zaszczekał i wywinął salto. Kolejne pstryknięcie ożywiło zabawnego grubego klauna, ubranego w połyskującą czerwień, który zaczął żonglować trzema żółtymi piłeczkami. Piesek szczeknął zajadle, próbując złapać jedną z zabawek w powietrzu.

Oglądający to widowisko roześmiali się. Asher w ostatnim momencie zdusił uśmiech. Prychając drwiąco, odwrócił się od psa, klauna i pięknej kobiety, i zanurzył w tłumie. Cholerni Doranie!

Nawet głupiej zabawki dla dzieci nie potrafią zrobić bez użycia czarów.

Pośrodku placu stała fontanna, która tryskała wodą niczym wieloryb. Jej centralną część stanowił wyrzeźbiony w zielonym kamieniu wizerunek Barl z rozpostartymi ramionami i piorunem w dłoni.

Spod spienionej tafli pobłyskiwały w słońcu monety. Asher wyłowił ostatni drogocenny miedziany pieniążek z sakiewki i wrzucił do wody.

– Potrzebuję pracy – rzekł do patrzącej nań z góry milczącej twarzy.

– Nie jakiejś nie wiadomo jakiej, za to w słusznej sprawie. Myślisz, że mogłabyś jakoś mi pomóc?

Pomnik milczał. Krople spływały po jego zielonych rzeźbionych policzkach jak łzy. Choć czemu niby Barl miałaby płakać, Asher nie miał pojęcia. Odwróciwszy się plecami do rzeźbionej postaci, usiadł ciężko na brzegu fontanny. Nie żeby naprawdę spodziewał się, że rzeźba przemówi. Ale miał cień nadziei na coś w rodzaju odpowiedzi. Inspiracji. Jakiś cholerny pomysł. Jasne, że nie był najczęstszym bywalcem kaplicy, ale – podobnie jak wszyscy mieszkańcy królestwa – wierzył. I przestrzegał praw. Wszystkich, co do jednego. To powinno przecież coś znaczyć.

Nie, Asher nie zgodzi się pogrzebać swoich marzeń, jeszcze zanim te zdążyły ujrzeć światło dzienne. Gdzieś przecież w tym wielkim, hałaśliwym mieście musi żyć Olk, któremu przyda się młody uczciwy mężczyzna o silnych ramionach, gotowy podjąć się choćby najcięższej harówki za ciepły posiłek, miękkie łóżko i uczciwą zapłatę na koniec.

E tam, nie ma sensu zawracać sobie głowy żadnym z tych miejskich fircyków. Są tacy sami jak Doranie – wytworni panicze z miasta ze swoimi wymuskanymi domami i gładkimi dłońmi, mający więcej forsy niż rozumu – oni chcieliby pewnie pomocnika – nie, raczej lokaja – z referencjami, doskonałym akcentem i ubraniem wartym rocznego połowu makreli. Asher nie miał najmniejszego zamiaru wdawać się w takie bzdury, a i ci ludzie z pewnością nie mieliby z niego żadnego pożytku.

O, nie! Co to, to nie! Był ostatecznie rybakiem, urodzonym i wychowanym w Restharven, i znał swoją wartość. Gdzieś w tym mieście na pewno jest ktoś, kto się na nim pozna. I mniejsza o pomnik, Asher sam sobie poradzi. Sam znajdzie dla siebie odpowiednią robotę.

Nie miał innego wyjścia. Musiał dotrzymać obietnicy i zdobyć jakoś te pieniądze.

Pośród targowego gwaru rozległ się nagle gniewny krowi ryk. Asherowi przyszła do głowy odkrywcza myśl. Zwierzęcy targ! Idiota, że też nie wpadł na to od razu, zamiast włóczyć się od straganu do straganu, nie mając z tego nic prócz upokorzeń. Na targu zwierzęcym będą farmerzy i hodowcy bydła. Ludzie jego pokroju. Z całą pewnością znajdzie się wśród nich ktoś, komu przyda się pomoc Ashera z Restharven.

Zerwał się, rozpalony na nowo nadzieją. Jego myśli przerwało poruszenie po przeciwnej stronie placu. Krzyki, gwizdy, aplauz. Wśród stoisk, stłoczonych ciał i ciemnych głów dojrzał błękitnopurpurowy mundur – od strony zamku, lśniącego jak samotna mewa na wzgórzu ponad miastem, nadchodził miejski strażnik. Asher podszedł bliżej. Zwierzęcy targ nie ucieknie, a pięć minut go nie zbawi. Poza tym zżerała go ciekawość.

– Z drogi! – usłyszał surowy głos, który górował nad bezmyślnym targowym gwarem. – Zrobić miejsce dla Jego Wysokości Księcia Gara!

Asher poczuł, jak kłębiący się wokół niego wzburzony tłum naciera nań i popycha naprzód. Nie rozumiał powodu tego całego zamieszania. Dlaczego przejście księcia wywołuje tak ogromne emocje? Czyż nie mieszka on tu, w tym mieście, wraz z resztą rodziny królewskiej? Czy mieszkańcy miasta nie mają okazji widywać go niemal codziennie? Po co tratują się nawzajem, żeby popatrzyć na niego przez chwilę akurat teraz?

Ale choć mruczał pod nosem ze złości, przeklinał i starał się opierać nacierającej tłuszczy, musiał przyznać, że sam odczuwał rodzaj ekscytacji. Nawet stary Hemp nie widział na własne oczy żadnego z członków królewskiej rodziny. Asher urośnie tym samym jeszcze bardziej w oczach wszystkich, a już tata bez wątpienia oszaleje z radości.

Gdy handlarze i kupujący rozstąpili się, robiąc przejście, książę mógł swobodnie przejechać wśród wiwatującego tłumu, podtrzymując cugle jedną dłonią, na czerwonogniadym koniu. Było to piękne zwierzę, kroczące stępa, nakrapiane, ubrane w wysadzaną klejnotami uprząż. Asher poczuł ukłucie zazdrości. Oto, co daje bycie księciem – jeździsz sobie po mieście na grzbiecie takiej cudownej bestii, a w domu masz pewnie jeszcze sto podobnych.

Po raz pierwszy w życiu zrobiło mu się na chwilę żal, że jest tym, kim jest.

Książę wyglądał równie wspaniale… Lśniące włosy w kolorze zboża, długie jak u dziewczyny, nosił upięte na karku, ubrany był w nieskazitelną jedwabną zieloną koszulę i żółtobrązowe skórzane bryczesy, a blask jego czarnych butów oślepiał. Na głowie połyskiwał mu wykuty ze srebra diadem wysadzany klejnotami. Książę uśmiechał się i machał do wiwatującego po obu stronach tłumu – jego szczupłą twarz ożywiał wyraz wdzięczności.

Wypchnięty na skraj drogi przez kłębiący się motłoch, Asher lustrował księcia z góry na dół. A więc to jest właśnie Jego Wysokość Książę Gar. Znany nawet w odległym Restharven. Niezdolny do czarów Gar. Gar Ułomny. A nawet, jak szeptali niektórzy nad dzbankiem piwa, Gar Pohańbiony. Zbyt jasnowłosy na Olka, za mało niezwykły na Doranina. Oto co mówiono o Jego Wysokości Księciu – w każdym razie w okolicy Restharven.

Ale biorąc pod uwagę krzyki i wiwaty wokół, nic nie wskazywało na to, by mieszkający w Doranie Olkowie przejmowali się faktem, że książę nie jest zdolny do magicznych czynów. Że nie będzie komu zająć się sprawami zaklinania pogody, kiedy przyjdzie czas na królaojca.

Nie, tutejsi Olkowie najwyraźniej sądzili, że jest sens wznosić wiwaty i składać hołdy księciu. Dlaczego? Jaki pożytek płynął z maga pozbawionego magicznej mocy? Mniej więcej taki jak ze statku pozbawionego żagli. Tak myślał Asher.

I najwyraźniej nie tylko on był tego zdania.

Spośród Doran zaledwie bowiem garstka zatrzymała się, by powitać potomka swego króla, gdy ten jechał spędzić pełen trudów dzień na wąchaniu kwiatów czy na czymkolwiek innym, co miał do roboty. Paru z nich przystanęło, by uśmiechnąć się i pokłonić. Pozostali nie poświęcili mu w ogóle uwagi albo patrzyli za nim z niewzruszonym wyrazem twarzy i oskarżeniem w oczach.

Czy książę to widział? Czy o to dbał? Trudno było orzec. W każdym razie olśniewający uśmiech nie znikał mu z twarzy ani na chwilę, a dłoń spoczywała niewzruszenie na cuglach… Ale niewykluczone, że w jego zielonych oczach pojawił się niedostrzegalny błysk, niezauważalny chłód, stłumiony ból…

Asher prychnął z pogardą. Zdał sobie sprawę, że marnuje czas, litując się nad księciem.

Królewski syn miał za chwilę go minąć. Za moment będzie tak blisko, że wystarczy wyciągnąć rękę, by go dotknąć – o ile by się miało na to ochotę. Asher zdecydował, że nie da się ponieść emocjom. Spojrzał na gładką, beztroską twarz Jego Wysokości i… Jego Wysokość spojrzał na niego, po czym zmarszczył i uniósł brwi – w geście zainteresowania, niechęci czy może czegoś pośrodku? W tym momencie jeden z Olków rzucił różę. Kwiat trafił kroczącego dumnie królewskiego konia w szyję. Zwierzę spłoszyło się i książę miał od tej chwili ręce pełne roboty.

Zmieszany, Asher zaczął się cofać, nie zważając na deptane palce i rzucane za nim przekleństwa. Wbrew sobie i sam sobą pogardzając, musiał przyznać, że był pod wrażeniem. Książę miał w sobie coś niezwykłego. Był królewskim synem i otaczała go aura królewskości. Jakiejś szczególnej łaski. Czegoś, co było wrodzone, wyssane z mlekiem matki, nieprzypadkowe. Czegoś, co czyniło go… innym.

Nonsens! Książę był po prostu bogaty i – niezależnie od tego, czy posiadał magiczną moc, czy nie – był Doraninem. I synem króla – to wszystko i nie chodziło prawdopodobnie o nic więcej.

Asher otrząsnął się, pokonując mimowolny czar, któremu na chwilę uległ. Nic mu nie przyjdzie z gapienia się na królewskich potomków. Tata wyciągnąłby go stąd za uszy już dawno. Najwyższy czas zabrać się za swoje sprawy.

Asher odwrócił się. Gdy uszedł jakieś sześć kroków, usłyszał za sobą głośny huk i krzyki. Obejrzał się i zobaczył wirujący, świszczący strumień pędzącego światła – to rakieta wystrzelona ze stoiska z fajerwerkami pomknęła w przestrzeń i eksplodowała rozjarzoną aureolą, pokrywając niebo deszczem zielonych i żółtych iskier. Tłum szalał.

Już wcześniej wytrącony z równowagi rumak zarżał i stanął dęba. Książę stracił równowagę i spadł z konia, boleśnie uderzając o ziemię swym królewskim tyłkiem. Spanikowane stworzenie napięło mięśnie, gotując się do ucieczki, i zakręciło wokół własnej osi, z obłąkańczym wzrokiem. Z otwartego pyska toczyło pianę.

– Tancerz! – krzyknął książę, gdy koń wystrzelił w górę, wykonując wspaniały sus ponad jego głową.

– Łapać go! – dobiegł z tłumu inny głos: ostry i władczy.

Nie myśląc ani chwili, Asher rzucił się w pogoń za koniem. Życie spędzone pod żaglami, w nie zawsze sprzyjających warunkach, wyostrzyło jego refleks i uczyniło go nieczułym na niebezpieczeństwa. Pochwycenie trzepoczących w locie lejców nie było trudniejsze niż utrzymanie się na rozchwianym maszcie przy porywistym wietrze, a poskromienie tej bestii nie wymagało więcej siły niż zmaganie się z siecią pełną ryb, niemających najmniejszej ochoty umierać.

Poza tym to wstyd, żeby tak piękne stworzenie miało złamać swą smukłą nogę tylko dlatego, że jakiś królewski gamoń nie potrafi utrzymać tyłka w siodle.

Spod podkutych kopyt strzelały iskry, koń skakał i wierzgał. Tłum, krzycząc, rozbiegł się w panice. Klnąc, gdy końska głowa zderzyła się z jego własną, zobaczywszy wszystkie gwiazdy z bólu, i krzycząc, kiedy podkute żelazem kopyto wbiło jego stopę w bruk, Asher robił, co mógł, by utrzymać zwierzę w miejscu. Krew z rozciętej brwi zamazywała mu pole widzenia. Spotniałe dłonie ślizgały się na cuglach, kiedy koń charczał i rzucał się w rozpaczliwej walce o wolność.

W końcu Asher zwyciężył. Pokonane zwierzę stało wreszcie na czterech nogach, drżąc. Czerwone, rozwarte jak dzbany z piwem nozdrza wydychały z wysiłkiem gorące, pachnące sianem powietrze. Oczy w białych obwódkach były szeroko otwarte, ale już spokojne. Asher pochylił się, oddychając ciężko.

Bez ostrzeżenia ktoś wyrwał cugle z jego rąk i powiedział drżącym głosem:

– Tancerz! To tylko fajerwerki! Wszystko w porządku, głupi bydlaku?

Asher wyprostował się, ocierając z twarzy ciepłą lepką krew.

Książę badał niespokojnie dłonią zwierzęce kończyny. Nie zwracał uwagi na człowieka, który ocalił skórę jego nieszczęsnego pupila. Urażony, Asher chrząknął.

– Będzie dobrze, jak sądzę – odezwał się, doszedłszy do wniosku, że ów elegancko ubrany panicz jest tylko człowiekiem, jak on sam, który pierdzi i sika, podobnie jak wszyscy ludzie na świecie, a jedyną rzeczą godną uznania jest w jego przypadku posiadanie drogiego krawca. – Nie wygląda na to, żeby tej bestii coś wielkiego się stało poza tym, że najadła się strachu.

Książę podniósł wzrok. W jego oczach pojawił się błysk rozpoznania. Skinął głową. Wyprostowawszy się, przerzucił cugle przez rękę i wytarł dłonie w spodnie.

– Chwała Barl, rzeczywiście! – ucałował masywny złoty pierścień na wskazującym palcu lewej dłoni. – Ta bestia to prezent od Jego Królewskiej Mości.

– Wspaniały prezent – stwierdził Asher. – Cieszę się, że mogłem się przydać. Mnie też nic się nie stało, tak przy okazji. Na wypadek, gdyby cię to obchodziło.

Tłum gapiów wstrzymał oddech, po czym wydał gniewny pomruk.

Strażnik, wciąż blady z przerażenia, zmarszczył brwi i zrobił krok w stronę śmiałka. Książę uniósł dłoń i powstrzymał go. Przyglądał się Asherowi bez uśmiechu, w milczeniu. Z sercem walącym w piersi Asher podniósł głowę i wytrzymał jego wzrok. Po chwili książę rozpogodził się. Prawie się uśmiechnął.

– Nie całkiem nic, z tego co widzę. Masz poharataną głowę i rozum ci odjęło od uderzenia. Czy poniosłeś jeszcze jakieś inne szkody?

Przez tłum przeszedł szmer zdziwienia, gawiedź stłoczyła się, by popatrzeć z bliska na obszarpanego przybysza, prowadzącego tak poufałą rozmowę z członkiem królewskiej rodziny. Asher dotknął ostrożnie rany i wzruszył ramionami na widok zakrwawionej dłoni.

– To nic wielkiego. Bywało już gorzej przy goleniu.

Po czym naburmuszył się.

– A z moim rozumem wszystko w porządku.

Przerażony, strażnik królewski wymierzył Asherowi ostrzegawczego kuksańca.

– Łajdak! Zwracaj się do księcia „Wasza Wysokość” i okaż trochę szacunku, jeśli nie chcesz trafić do jednej z cel kapitana Orricka!

Książę ponownie uniósł dłoń.

– W porządku, Grimwoldzie. Podejrzewam, że nasz buntowniczy bohater nie pochodzi z tych stron.

Uśmiechając się, wyjął z kieszeni koszuli chusteczkę, odpiął z siodła skórzany bukłak i polał materiał jasnozielonym płynem.

– Wino – wyjaśnił, podając chustkę Asherowi. – Obawiam się, że może piec, ale zawsze to lepsze niż koński pot na otwartej ranie. Skąd jesteś, tak przy okazji?

Mruknąwszy coś pod nosem – jeżeli książę zechce uznać to za podziękowanie, niech mu będzie – Asher wziął chusteczkę i przetarł nią twarz. Alkohol wżarł się jak ogień w zranione ciało – Asher nie zdążył powstrzymać bolesnego syknięcia.

– Z Restharven… Wasza Wysokość – oczyściwszy twarz z krwi i pyłu, spojrzał na brudną chustkę. – Chcesz ją z powrotem?

Książęce usta rozciągnęły się w ledwo dostrzegalnym rozbawieniu.

– Nie, dziękuję.

Czyżby królewski syn naśmiewał się z niego? Drań!

– No tak, pewnie masz takich setki, co?

Teraz uśmiech był już w pełnym rozkwicie.

– Niezupełnie. Ale jak stracę jedną, nie będę rozpaczać. Nigdy nie byłem w Restharven.

– Wiem – odparł Asher, po czym, na widok gniewnego spojrzenia strażnika, dodał, z przesadnym uniżeniem – Wasza Wysokość.

– Skąd się to bierze – spytał książę po chwili namysłu – że tak bardzo mnie nie lubisz? Nawet kiedy podarowałem ci chustkę z czystego jedwabiu?

Asherowi zrobiło się gorąco. Czyż mama nie mówiła mu, że kiedyś ten jego niewyparzony język wpędzi go w prawdziwe kłopoty?

– Nie powiedziałem, że nie lubię – mruknął. – Przecież nawet cię nie znam, prawda?

Książę pokiwał głową.

– Rzeczywiście, prawda. Ale to łatwo można zmienić. Grimwoldzie!

Wzburzony strażnik zasalutował bez słowa.

– Chyba już dostarczyliśmy ludziom wystarczającej ilości rozrywki. Niech wracają do pracy. Mam ochotę zamienić z tym młodym człowiekiem kilka słów na osobności – książę zwrócił się do Ashera. – O ile nie masz na głowie jakichś pilnych spraw?

Asher ugryzł się w język. Spojrzał na dystyngowaną twarz, ożywioną rozbawieniem i – gotową podjąć wyzwanie.

– Nie, Wasza Wysokość.

– Doskonale! – książę poklepał go po ramieniu. – W takim razie będę mógł z czystym sumieniem zabrać ci parę minut. Grimwoldzie!

Ukłoniwszy się, Grimwold posłusznie wykonał polecenie. Tłum rozszedł się niezadowolony. Asher został sam na sam z następcą tronu Lur.

ROZDZIAŁ II

Asher obrzucił rozchodzących się mieszczan wzgardliwym spojrzeniem.

– Banda olkińskich idiotów! Spadłeś z konia, a ja go schwytałem. O co tyle hałasu? Poza tym, z tego, co wiem, nie ich chrzaniony interes.

Złożywszy ramiona na piersiach, książę przechylił głowę i wpatrywał się w Ashera z fascynacją.

– Wiesz, nawet moi wrogowie nie bywają aż tak opryskliwi. W każdym razie nie w mojej obecności.

Asher spojrzał na księcia ze zdziwieniem. Wrogowie? Od kiedy to książę miał wrogów? Po chwili zreflektował się:

– Opryskliwy? Wcale nie! Po prostu jestem sobą.

– Doprawdy? – książę roześmiał się. – A kimże właściwie jest „soba”?

Dopiero po chwili Asher zrozumiał, że książę pyta o jego imię. Przemądrzały głupek!

– Asher.

– A więc – Asher. Z Restharven. To niezwykle pouczające doświadczenie: móc zawrzeć z tobą znajomość. Co sprowadza cię do miasta aż z odległego wybrzeża?

Pytania, pytania, setki cholernych pytań. Asher zaczął żałować, że nie pozwolił koniowi uciec i połamać nóg – następnym razem z pewnością tak właśnie zrobi.

– Prywatne sprawy – odrzekł. Po chwili jednak dodał usłużnie (bądź co bądź matka nie chciała wychować go na gbura): – Wasza Wysokość.

– Rozumiem – rzekł książę, kiwając głową. – Czy mógłbym ci jakoś pomóc?

Asher wzruszył ramionami.

– Nie sądzę. Rozglądam się za pracą.

– Za pracą? – książę uniósł w górę blade brwi. – Hmm. Skoro pochodzisz z Restharven, jesteś, jak mniemam, rybakiem, czy tak?

– Tak.

Książę odsunął łagodnie trącający go koński pysk.

– Cóż, nie przypominam sobie, żebym widział za dużo ryb w Doranie. Nie licząc paru ozdobnych egzemplarzy w stawach na terenie zamkowego ogrodu – ale nie sądzę, by moja matka zgodziła się, byś na nie polował – książęcą twarz rozjaśnił kolejny uśmiech, tym razem na wspomnienie dawnych czasów. – Ale, tak między nami, zjadłem kiedyś jedną z nich, gdy miałem cztery lata. Smakowała okropnie.

– Potrafię robić także inne rzeczy – rzekł Asher, urażony.

– Doprawdy? Jakie na przykład?

Na przykład… Na przykład… Żeglować. Z tym że w Doranie nie było gdzie żeglować, podobnie jak i łowić. A niech to szlag!

– Różne. Potrafię… Potrafię… – pocałuj się w nos, zamiast zadawać kretyńskie pytania. Jak tak dalej pójdzie, spędzi tę noc w celi. A zresztą, zaoszczędzi w ten sposób na noclegu u Verry’ego, jeżeli nie poszczęści mu się na zwierzęcym targu. – Potrafię…

– Wasza Wysokość… – czyjś uprzejmy, aczkolwiek dość pewny siebie głos wyrwał go z zamyślenia.

Asher odwrócił się. Stała za nim kobieta. Średniego wzrostu, najwyżej trzy lata starsza od niego. Szczupła. O przenikliwej twarzy i bystrym spojrzeniu – miała w sobie jakąś niezwykłą, niemożliwą do poskromienia żywotność. Żadnych babskich świecidełek, makijaży, ozdóbek – nic z tych rzeczy.

Przez szczupłe ramię miała przewieszoną torbę wypełnioną do połowy sprawunkami. Obrzuciła Ashera pozbawionym zainteresowania, acz grzecznym spojrzeniem, po czym skierowała swą uwagę na księcia.

Ten uśmiechnął się ponownie.

– Tak, Dathne?

Wykonała niezgrabny ukłon.

– Wybacz, panie, że śmiem cię niepokoić, ale widziałam, co się stało. Mam nadzieję, że Wasza Wysokość się nie zranił?

– Nie licząc paru siniaków na siedzeniu i urażonej dumy – rzekł książę, pocierając biodro. – Nie powinienem był dopuścić do takiej sytuacji.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

– Zdarza się. Panie, o ile mogę pozwolić sobie na tak wielką śmiałość… Nie dalej jak zeszłego wieczora Matt wspominał, że w związku z odejściem młodego Tollivera na rodzinne gospodarstwo, przydałaby się para rąk do pomocy w stajni.

– Tak powiedział? – książę zwrócił się do Ashera. – Co ty na to?

Asher zdębiał.

– Tak? Panie?

– Mój zarządca stajni to dobry człowiek. Wymagający, ale uczciwy. Wszyscy chłopcy go lubią. – Ponieważ Asher nie odpowiadał, książę dodał niecierpliwie: – Proponuję ci pracę.

– Miałem zamiar popytać na zwierzęcym targu.

– W takim razie – rzekł książę ze śmiechem – zaoszczędziłem ci kłopotu. To jak? Odpowiada ci?

Zaraz, zaraz, tylko idiota skacze na główkę do nieznanej wody.

– A jeżeli tak, to co?

Książę wzruszył ramionami.

– Znaczy, jesteś zatrudniony – spojrzał z zadowoleniem na kobietę.

– Szczęśliwy zbieg okoliczności, Dathne.

Ta uśmiechnęła się nieznacznie.

– Tak, Wasza Wysokość. Czy mam go zaprowadzić do Matta? Na pewno, panie, jesteś zajęty?

– Zajęty i okrutnie spóźniony – odrzekł książę. – Dobrze więc, zaprowadź go na wieżę. Dziękuję, Dathne.

Ściągnął cugle, włożył stopę w strzemię i wskoczył z gracją na siodło.

– Powiedz Mattowi, żeby dał Asherowi czas na zadomowienie się. I niech pośle po Niksa – trzeba obejrzeć to zadrapanie. Możesz zacząć pracę od rana, Asherze. W porządku?

Zaskoczony tak niezwykłym obrotem spraw, Asher skinął głową.

– Tak, panie.

– Jak będziesz wracać, Dathne, możesz wstąpić do pałacu i sprawdzić, czy królowa znajdzie dla ciebie chwilę. Z tego, co wiem, szukała jakiejś książki.

Kobieta ponownie wykonała ukłon.

– To dla mnie zaszczyt, Wasza Wysokość.

– Doskonale – rzekł książę i trącił konia.

Asher spojrzał za nim z otwartymi ustami.

– Zaczekaj! Nie możesz, ot tak, dać mi pracy i odjechać jak gdyby nigdy nic…

– Mogę i dobrze o tym wiesz – rzucił przez ramię książę. – To jedna z niewielu zalet bycia królewskim synem.

– Zaraz! – wrzasnął Asher i rzucił się za nim w pogoń, nie zważając na przygodnych gapiów i czuwającego z oddali Grimwolda. – Nie powiedziałeś, ile mi zapłacisz!

Książę wykonał obrót na koniu.

– Dwadzieścia tronnów tygodniowo. Plus ubranie do pracy, posłanie i posiłki.

Asher aż się zakrztusił. Dwadzieścia tronnów? Dwadzieścia tronnów? Tata płacił mu co najwyżej siedem, a i to nie zawsze, bo Zeth ciągle ględził, że to za dużo jak dla najmłodszego, w dodatku bez własnej rodziny do wykarmienia.

Wziął głęboki oddech.

– Trzydzieści!

Książę wybuchnął śmiechem.

– Trzydzieści?

– Ocaliłem twego cennego Tancerza. Czyż nie, panie?

Kolejna salwa śmiechu.

– I mam okazję podziwiać następny akt odwagi w twoim wykonaniu. Drogo mnie to będzie kosztować. Dwadzieścia pięć i ani ciułaka więcej. Przekażcie to Mattowi. Coś jeszcze? Bo mam nadzieję, że nie.

– Nie – pośpieszyła z odpowiedzią Dathne, która zdążyła do nich dołączyć. – Dobrego dnia, Wasza Wysokość.

Asher patrzył za oddalającym się księciem, oniemiały. Potem przeniósł wzrok na wścibską, chudą kobietę, która załatwiła mu pracę w królewskich stajniach za niewyobrażalną sumę dwudziestu pięciu tronnów na tydzień, plus odzież i utrzymanie.

Dathne uśmiechnęła się.

– Dobrze, dobrze. Wygląda na to, że mam cię przedstawić Mattowi. Chodźmy więc. Jestem bardzo zapracowaną sprzedawczynią książek i nie mogę tu tkwić cały dzień – pstryknęła mu palcami przed nosem i odwróciła się na pięcie. – Chodź!

Zmoczona winem i krwią chustka zdążyła już wyschnąć. Asher wetknął ją w kieszeń i ruszył za dziewczyną.

Choć była od niego o dobrą głowę niższa, musiał nieźle się gimnastykować, żeby nadążyć za jej pośpiesznym, niecierpliwym krokiem. Szli w górę Górnym Traktem, prowadzącym najwyraźniej do pałacu. Wzdłuż drogi stały rzędem sklepy – Asher chętnie by się zatrzymał na chwilę i zapuścił żurawia przez połyskujące okna, ale ta nieobliczalna kobieta gnała na złamanie masztu, jakby płynął za nią rekin planujący połknąć ją dziś na kolację.

– Jaki jest Matt? – spytał przyszły stajenny, poprawiając po raz czwarty zsuwający się z ramion plecak.

– Słyszałeś, co mówił Jego Wysokość – odrzekła. – To wspaniały człowiek. Polubisz go – spojrzała na niego z ukosa. – Pytanie, czy on polubi ciebie.

To mu dopiekła!

– Nie wiem, dlaczego miałby nie polubić. Mogę być tak samo dobry jak niejeden zarządca stajenny, choćby i królewski.

Uniosła brwi.

– Cóż, to się jeszcze okaże, nieprawdaż? – chwyciwszy go za rękaw, wyciągnęła z głównej arterii i popchnęła w stronę cichszej bocznej uliczki, gdzie stały prywatne domy z balkonami. Dokładnie tak, jak mówił Hemp, były one wysokie jak wieże i wymalowane na przeróżne kolory. – Tędy!

Asher przestał wpatrywać się w wysoki, wąski, pomalowany na żółto dom i przeniósł wzrok na chudą kobietę, tracąc nagle do niej zaufanie. Oswobodził rękaw i zwolnił, niemal stając w miejscu.

– Dokąd idziemy? Myślałem, że do pałacu.

– Mniej więcej – odpowiedziała. – Jego Wysokość nie mieszka w pałacu, odkąd osiągnął pełnoletniość. Posiada własną rezydencję na terenie przynależnym do zamkowych dóbr. Idąc tędy, zaoszczędzimy na czasie – obdarzyła go szelmowskim uśmiechem. – Swoją drogą, gdybym nie musiała się tak śpieszyć, zaprowadziłabym cię najdłuższą z możliwych tras. Dla pewności, że spokorniejesz na tyle, żebyś był gotów stanąć przed Mistrzem Mattem.

Asher naburmuszył się.

– Książę jakoś się do ciebie zwracał. Jak to było? Pani Mądralińska?

O dziwo, rozśmieszyło ją to.

– Dathne – powiedziała i pomknęła dalej.

– Hej! – wyprzedził ją długim susem, powstrzymując ów szaleńczy wyścig.

– Ale jaki miałaś interes w tym, żeby zrobić mi przysługę… Dathne? Przecież ni cholery mnie nie znasz.

Ponownie uniosła brwi i zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów.

– Kto powiedział, że chciałam zrobić przysługę tobie? Miałam zamiar pomóc Mattowi. Ale jak nadal będziesz tak niemiły, mogę się jeszcze rozmyślić.

– Nie możesz! – rzekł Asher, spanikowany, wyobrażając sobie, jak cenne dwadzieścia pięć tronnów tygodniowo przechodzi mu koło nosa. – Książę powiedział…

– Cokolwiek powiedział, może zostać w każdej chwili odwołane. Dopóki książę jest zadowolony z koni, nie będzie się wtrącał w pracę Matta. A możesz mi wierzyć: Jego Wysokość jest bardzo, ale to bardzo zadowolony. Więc jak tylko Matt piśnie słówko, że cię nie chce, wylądujesz pan, panie Rybak, na bruku, zanim się obejrzysz. O to ci chodzi?

Stoczywszy ze sobą krótką walkę, Asher pokręcił przecząco głową.

– Ależ skąd! Chciałbym tylko wiedzieć, na czym stoję, Dathne. To wszystko. Nie lubię nikomu być nic winien. Zwłaszcza komuś, kogo nie znam.

Dathne uśmiechnęła się tajemniczo.

– Ale my się przecież już znamy, Asherze. Poza tym jeśli chodzi o mnie… – odepchnęła go na bok i ruszyła dalej. – Jestem pewna, że potrafię wymyślić sposób, w jaki będziesz się mógł mi odwdzięczyć.

Asher otworzył ze zdziwienia usta. Czyżby miała na myśli…? Miał nadzieję, że nie. Chude zgryźliwe jędze nie były w jego typie. Nawet przy pustej sieci, nie miałby ochoty na taki połów. Po chwili porzucił tę myśl, gdyż dziewczyna właśnie skręcała za róg i zaraz mógł stracić ją z oczu, a to nie byłoby wesołe, biorąc pod uwagę dwadzieścia pięć tronnów wciąż wiszących na włosku…

Poprawiwszy kolejny raz plecak, przyśpieszył kroku.

Pałacowe grunty były niezmierzone – rozciągały się na całą szerokość miejskich murów, otoczone imponującą ścianą z bladokremowych piaskowców, z mnóstwem bram, z których każdej strzegło po dwóch strażników w mundurach kapiących od purpury i złota. Dwaj Olkowie robiący za dekorację przy wejściu, do którego przyprowadziła Ashera Dathne, stanęli na baczność, uśmiechając się.

– Dzień dobry, pani Dathne – wybąkali, przepuszczając ją pod kamiennym sklepieniem, obrzuciwszy pojedynczym regulaminowym spojrzeniem podążającego za nią zaniedbanego przybysza.

– Dzień dobry Pamfret, witaj Brogan – odrzekła Dathne i chwyciwszy ponownie Ashera pod rękę, pociągnęła go wzdłuż błękitnej żwirowanej alejki wijącej się wśród rozkwieconych klombów.

Po targowym zgiełku i szaleńczym maratonie w górę Górnego Traktu spokój panujący w ogrodzie podziałał na Ashera jak głęboki łyk zimnego piwa. Chłopak oswobodził rękaw i zwolnił, wdychając chciwie do płuc wonne powietrze. Przystanął na chwilę, by rozeznać się w terenie – po jego prawej stronie wyrastały śnieżnobiałe ściany pałacu, po lewej, ledwo widoczna za pasem masywnych dębów, wznosiła się niczym palec wskazujący niebo granatowa kamienna kolumna.

Dathne podążyła za jego wzrokiem.

– Książęca wieża.

– Znaczy, że książę tam mieszka?

– I pracuje. A co? Niby co w tym złego?

Ashera przeszły ciarki.

– Domy nie bywają takie wysokie – mruknął, wspominając przytulne kamienne domki w Restharven. – To nienaturalne. Co, jeśli się przewróci?

Dathne roześmiała się.

– Ma prawie trzysta lat, Asherze. Jeśli miałaby się wywrócić, zrobiłaby to już dawno temu. Poza tym Doranie nie zbudowaliby niczego bez użycia magicznego spoiwa. Możesz mi wierzyć, to jest absolutnie bezpieczne.

– Byłaś w środku?

– Pewnie, że tak – ruszyła dalej przed siebie, chwyciwszy go wcześniej za rękaw. – Mnóstwo razy. Zdarza mi się dość często mieć książki, które interesują księcia. To prawdopodobnie najbardziej uczony człowiek w Doranie. Potrafi czytać dorańskie starodruki tak biegle, jakby zostały napisane wczoraj.

– Doprawdy? – spytał Asher, kompletnie niezainteresowany. – To w sam raz dla niego.

Dziewczyna spojrzała na niego z ukosa, unosząc w górę brew, ze złośliwym błyskiem w oczach.

– Lubisz książki?

Asher nigdy nie miał na własność żadnej książki. Owszem, potrafił czytać – jako tako. Mama obstawała przy tej całej szkolnej edukacji, przynajmniej tyle o ile. W każdym razie zanim choroba uczyniła z niej wrak, a potem wyprawiła do grobu.

Kiedy umarła, morze pochłonęło go jednak w zupełności. Szkoła stała się zaledwie przygodnym romansem, a dni w niej spędzone były jak rozrzucone wzdłuż plaży Delfinów szczątki statków. Asher wzruszył ramionami.

– Książki? Jakoś nie myślę o nich za dużo.

– Oczywiście – odrzekła. – Jesteś pewnie zbyt zajęty łowieniem.

Czyżby się z niego naśmiewała? Zezłościł się.

– Życie na morzu to wspaniała sprawa. Nie znam niczego lepszego na świecie.

– Czy ja powiedziałam, że nie? – uniosła ręce w udawanym obronnym geście. – Jesteś zbyt drażliwy, Asherze z Restharven. Nie wiem nic o miejscu, z którego pochodzisz. Być może jesteś najważniejszym człowiekiem w swoim mieście; jeśli tak, cieszę się. Ale teraz posłuchaj mojej dobrej rady. Tu jesteś nowy i Matt nie będzie znosił żadnych pyskówek. To denerwuje konie, a dla Matta nie ma gorszego przewinienia. Czy rzeczywiście jesteś aż tak przewrażliwiony, że nie potrafisz znieść niewinnego żartu na swój temat?

Asher poczuł się urażony. Wychowując się u boku sześciu niekochających braci oraz wiecznie rozdrażnionego, często pijanego w sztok i łatwo wpadającego w ślepą furię ojca, szybko nauczył się odpowiadać na agresję jeszcze większą agresją, inaczej słono go to kosztowało.

Spojrzał na Dathne z gniewem.

– Nie ja zacząłem. Człowiek ma prawo zarabiać na życie, bez konieczności spania z jednym okiem otwartym tylko dlatego, że jakiś głąb nie może zostawić go w spokoju. A jeżeli ten twój wspaniały Matt nie jest w stanie pojąć takiej rzeczy, rezygnuję natychmiast i idę szukać innego zajęcia.

Dziewczyna zatrzymała się i obróciła gwałtownie, zaciskając kościste palce na jego nadgarstku. Z jej twarzy biła niepewność. Oczy –  szczere, brązowe i przenikliwe – przewiercały go na wskroś jakby w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, którego nie chciała lub bała się zadać. Zmarszczyła brwi, zagryzając do białości dolną wargę. Emanowała z niej jakaś dzika zawziętość, której powodów Asher nie rozumiał. Ale wrażenie to było tak intensywne, że aż się cofnął.

I wtedy ona uśmiechnęła się. Złość znikła z jej twarzy jak zdmuchnięty przez wiatr płomień świecy. Podjęła marsz na nowo, puszczając dłoń Ashera.

– Mam nadzieję, że masz rację – powiedziała spokojnie. – Nie zaszkodzi pokazać innym, że nie życzysz sobie, by cię lekceważono. A teraz chodź już. Naprawdę nie mam zamiaru tkwić tu do wieczora.

Żwirowana ścieżka doprowadziła ich wreszcie do kolejnego muru: wyciosanego w krwistoczerwonej skale, usianej połyskującym w słońcu kryształem. Ogromnych rozmiarów żeliwna brama stała otworem – przechodząc przez nią, Asher dostrzegł błękitną wieżę dużo bliżej, wciąż jednak była częściowo zasłonięta przez otaczające ją wysokie dęby. Dalej na wprost widniało pokaźne łukowate sklepienie z żółtobrązowego piaskowca. Brama łączyła dwa niskie, podłużne budynki z brunatnożółtej cegły, z rzędem okien o otwartych, ciemnozielonych okiennicach. W niektórych z nich widać było podłużne końskie łby – gniade, kasztanowe, siwe – o drżących nozdrzach, szpiczastych uszach i ciemnych, szeroko otwartych, zaciekawionych oczach. W otaczającą ich ciszę wdarło się echo uderzeń kowalskiego młota.

– Jesteśmy na miejscu – oświadczyła Dathne. – Oto małe królestwo Matta.

Ponieważ Asher spojrzał na nią nieco podejrzliwie, dodała:

– Myślisz, że żartuję? Wierz mi, że nie. Te konie to dla niego wszystko. Dba o nie tak, jak niejeden król o swoje państwo. Tak więc oflaguj sobie tym okręt, panie Rybak, a nie pożałujesz.

– Ha! – westchnął Asher.

Minęli bramę z piaskowca i wkroczyli w pełen zapachów koński świat. Stajnie otaczały duży plac, każdy boks wychodził na rozległą przestrzeń wyłożoną cegłą i wysypaną ciemnoczerwonym żwirem. Dziedziniec był idealnie zamieciony, zagrabiony i nieskazitelnie czysty. Pośrodku pysznił się bujny klomb, pełen brzęczących pszczół.

Dźwięk uderzeń kowalskiego młota był teraz wyraźniejszy, ale zmienił się. Po lewej stronie, w zadaszonym, otwartym od frontu pomieszczeniu masywny siwy koń parskał z niezadowolenia. Młody Olk trzymał plecione skórzane lejce w obu dłoniach. Drugi człowiek, również Olk, a zarazem olbrzym o mięśniach jak stal, pochylał się nad uniesioną tylną nogą zwierzęcia, ściskając kolanami pęcinę. Włosy miał przystrzyżone równo jak żywopłot. W ogromnej ręce trzymał kowalski młot, którym wbijał gwoździe w końskie kopyto z tak precyzyjną siłą, że Asherowi przeszła przez głowę niewesoła myśl, jak by to było dostać od niego w zęby.

Lepiej było nie sprawdzać.

– Oto i on – zawołała z radością Dathne. – Matt!

Matt wykonał ostatnie dźwięczne uderzenie, po czym odwrócił się ostrożnie o sto osiemdziesiąt stopni, by zamocować podkowę. W nowej pozycji, trzymając teraz końskie kopyto wysoko na swoim udzie, podniósł wzrok. Zauważył Dathne w towarzystwie nieznajomego i zamarł.

Brązowe oczy otwarły się szeroko, a rozchylone usta z trudem chwytały powietrze. Po chwili wyraz jego twarzy złagodniał, ustępując miejsca pozornej obojętności.

– Dathne – jego głos był głęboki i podświadomie czuły. – Właśnie o tobie myślałem.

Spojrzał na chłopca ściskającego lejce.

– Trzymaj mocno, Bonnie, koń jest zdenerwowany – zagwizdał przez zęby i delikatnie poruszył końską nogą w przód i w tył. – Spokojnie, staruszku, już prawie po wszystkim.

Szybko, dokładnie, oszczędzając siły, zarządca stajni kontynuował pracę. Asher nie mógł wyjść z podziwu. Można zaufać człowiekowi, który zna swoją pracę i wykonuje ją dobrze bez zbędnych ceregieli.

Skończywszy, Matt postawił końskie kopyto z powrotem na ziemi i skinął na pomocnika.

– Zaprowadź go do boksu, Bonnie. I uważaj, żeby cię nie kopnął, gdy go puścisz.

Chłopak pokiwał głową.

– Tak, mistrzu Matt – powiedział tonem pełnym szacunku i wyprowadził zwierzę.

Matt przyglądał się przybyszom przez chwilę życzliwym wzrokiem, po czym wetknął młotek za pas i ruszył przez dziedziniec na ich spotkanie.

Zanim zdążył otworzyć usta, Dathne rzekła szybko:

– Matt, to jest Asher z Restharven. Jego Wysokość zatrudnił go na miejsce Tollivera.

Matt spojrzał na nią uważnie.

– Zatrudnił?

– Widzisz, w mieście wydarzył się drobny wypadek. Tancerz…

– Tancerz!? – wrzasnął Matt. – Dathne, jeżeli ty…

Klasnęła w dłonie.

– Jest cały i zdrowy. Przestań marudzić, Matt! – przewróciła oczami w stronę Ashera. – Czy teraz wreszcie mi wierzysz?

Matt wziął głęboki oddech.

– Po prostu powiedz mi, co się stało – rzekł z niecierpiącym sprzeciwu spokojem.

Asher uznał, że ma już dość mówienia w jego imieniu i decydowania o jego własnym losie.

– Wystrzeliły fajerwerki, koń się spłoszył, zrzucił księcia na dupę i próbował uciec. Wtedy ja go schwytałem i książę zaproponował mi pracę.

Matt spojrzał na Dathne, tym razem dużo chłodniej.

– Fajerwerki? – jego głos był zatrważająco cichy.

– Kilka sztucznych ogni – odpowiedziała równie surowo. – Nic się nie stało.

– Tym razem.

Asher popatrzył spode łba. Na pierwszy rzut oka widać było, że tych dwoje za chwilę zacznie się ze sobą żreć jak pies z kotem. Coś wisiało w powietrzu, najprawdopodobniej sprzeczka kochanków, a on nie miał zamiaru brać w tym udziału. Niech się szarpią, ale może niekoniecznie w tej chwili.

– Z kim mam rozmawiać w sprawie wynagrodzenia? Mam dostawać dwadzieścia pięć tronnów tygodniowo.

– Dwadzieścia pięć? – Matt zdębiał. – Ależ to…

– Książę mi tyle obiecał – rzekł butnie Asher.

– To prawda – potwierdziła Dathne.

– Może i obiecał – powiedział Matt. – Ale czy on jest tyle wart?

– Co cię to obchodzi? – odparowała Dathne. – To nie twoje pieniądze.

– Nie moje – rzekł Matt. – Ale moje podwórko i mój kłopot, jak dowiedzą się inni chłopcy.

Dziewczyna uniosła dłoń, przerywając mu w pół zdania. Zwróciwszy się do Ashera, spytała:

– Czy masz zamiar paplać wszystkim dookoła, ile będziesz zarabiać?

Asher prychnął.

– Oczywiście, że nie. Uważasz mnie za idiotę?

Dathne spojrzała na Matta.

– Widzisz? On jest wcieleniem dyskrecji.

Zarządca stajni gapił się na nią przez chwilę, w końcu zacisnął usta, odwrócił się i zmierzył Ashera wzrokiem.

– Co ty wiesz o koniach, tak w ogóle? Z tego, co widać, nie wyglądasz na specjalistę.

Asher wytrzymał jego wzrok.

– Wiem wystarczająco dużo. Jego Wysokość zatrudnił mnie – czy nie? Nie sądzę, żebym musiał potrzebować dodatkowych rekomendacji. Skąd możesz wiedzieć, co robiłem wcześniej, że od razu oceniasz mnie tak nisko? Być może mile cię zaskoczę.

Matt pokręcił głową.

– Och, już jestem zaskoczony, Asherze z Restharven – przeniósł pełne złości spojrzenie na Dathne. Powietrze między nim a kobietą dosłownie zaiskrzyło. – A czy to będzie miłe, czy nie, to się jeszcze okaże.

Niewątpliwie, coś było na rzeczy.

Asher odstąpił o krok od sprzedawczyni książek.

– Nie pożałujesz, że mnie zatrudniłeś – powiedział. – Nie jestem darmozjadem ani partaczem. Za ludzkie pieniądze nie mam zamiaru się obijać.

Matt przyjrzał mu się – tym razem naprawdę serio. W jego przeszywającym wzroku Asher wyczuł echo spojrzenia, którym obdarzyła go wcześniej Dathne. Po dłuższej chwili masztalerz pokiwał głową.

– Tak mówisz. Ale na razie to tylko słowa. A ja będę cię sądził po czynach, jeżeli w ogóle.

– I jestem pewna, że nikt nie zamierza prosić o więcej – wtrąciła energicznie Dathne. – A teraz, Matt, kiedy Asher już się rozgości, Jego Wysokość chciał, żeby Nix obejrzał ranę na jego czole. To sprawka twego drogiego Tancerza, więc myślę, że winien jesteś Asherowi przeprosiny. Na mnie już czas, mam spotkać się z królową, a potem muszę wracać do sklepu, zanim stracę wszystkich klientów! – pomachała im na pożegnanie i odwróciła się na pięcie.

Matt rzucił się za nią.

– Dathne!

– Dziś wieczór w Gęsi, pamiętaj! – zawołała na odchodnym. – Nie później niż o siódmej, inaczej stawiasz!

Matt patrzył za nią z chmurnym czołem. W końcu uniósł pięści, tupnął nogą i zawołał z głębi serca:

– Miej nas w swojej opiece, Barl! Cholerna kobieta!

– O tak – pokiwał głową Asher. – Upierdliwa sztuka, bez dwóch zdań.

Matt zamrugał i opuścił ręce.

– Jaka?

– Męcząca – objaśnił Asher. – Ciągle na „nie” – wzruszył ramionami. – Wrzód na dupie.

Matt wetknął ręce w kieszenie i spojrzał przeciągle na Ashera. Ten odpowiedział spojrzeniem. Nieoczekiwanie obaj wybuchnęli jednocześnie ponurym, bezradnym śmiechem.

– Wrzód na dupie? – powtórzył Matt, śmiejąc się do łez. – Asherze z Restharven, chyba nie można było tego lepiej ująć.

W ten oto sposób – choć mistrz Matt był zwierzchnikiem Ashera i liczył sobie sporo lat więcej od świeżo upieczonego stajennego – zostali przyjaciółmi.