Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Niewidzialny płomień

Niewidzialny płomień

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-946-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Niewidzialny płomień

Największa tajemnica ludzkości wkrótce wyjdzie na jaw… Książka uhonorowana hiszpańską Premio Planeta Porywająca powieść o poszukiwaniu źródeł idei pobrzmiewająca echami Dana Browna i Jorgego Luisa Borgesa David Salas, świeżo upieczony wykładowca dublińskiego Trinity College, udaje się do Madrytu, by zdobyć białego kruka – egzemplarz XVII-wiecznego traktatu Primus calamus pióra Juana Caramuela y Lobkowitza. Podróż młodego naukowca okazuje się jednak nie mieć nic wspólnego ze starym wolumenem. Na miejscu wita go Victoria Goodman, słynna autorka powieści sensacyjnych, która zaprasza go na spotkanie tajnej eksperymentalnej akademii literackiej. Uwaga grupy skupia się na średniowiecznym poemacie o Percewalu z Walii, rycerzu poszukującym świętego Graala. Victoria, David i pozostali członkowie stowarzyszenia wyruszają w podróż śladami mitycznego kielicha, nie zdając sobie sprawy ze śmiertelnego niebezpieczeństwa, jakie grozi tym, którzy ośmielą się kroczyć tą ścieżką…

Polecane książki

Trzeci tom boskiej serii o drużynie Elementals Tyfon, najgroźniejszy z Tytanów uwolnił swoją duszę z Kerberosu. Zmierza teraz w kierunku ukrytego ciała, aby połączyć się i pomścić Drugą Rebelię. Nicole, Blake, Danielle, Kate i Chris muszą pokonać go w chwili, kiedy będzie znowu w swoim ciele. Misja ...
  Łukasz Gołębiewski. Autor min. bestsellerowej „Xenna, moja miłość” i „Gdzie jest czytelnik?” znów w wielkim stylu. „Bandyci Rodriguez” to utopia porównywana do „W drodze” Jacka Kerouaca oraz „Bonnie i Clyde” Arthura Penna. Lata dziewięćdziesiąte. Brudne ulice Meksyku. W miejscu gdzie rządzi bezp...
Cena za miłość to opowieść inspirowana życiem. W XXI wieku, kiedy niemal wszystko zdaje się być na sprzedaż, łącznie z naszą własną prywatnością, uczucia jawią się niczym nierzeczywista iluzja. Dwoje ludzi, z pozoru znających się od lat, nie ma tak naprawdę pojęcia o sobie nawzajem i tym, w jaki ...
Reed Tennyson już nigdy nie zaangażuje się w związek z żadną kobietą. Jedna kiedyś go zraniła, tak bardzo, że postanowił, iż od tej pory kobiety będą mu służyć jedynie do seksu. Każdą z nich lojalnie o tym uprzedza – z każdą z nich spędza tylko jedną upojną noc, a potem – niemal dosłowni...
Esej Samobójstwa literackie to monografia na temat samobójstw w literaturze, to wędrówka przez światy wewnętrzne bohaterów literackich, przez sztukę słowa i obrazu. Autorka analizuje klasyczne dzieła literatury: Doktor Jekyll i Pan Hyde R. L. Stevensona, Martin Eden J. Londona, Szklany klosz S. Plat...
Najnowsza książka mistrza romantycznej powieści, Nicholasa Sparksa, autora takich przeniesionych na ekran bestsellerów, jak "Noce w Rodanthe", czy "Pamiętnik". "Ostatnia Piosenka" to ponadczasowa opowieść o miłości w jej najróżniejszych aspektach, nadziei, gniewie i wybaczeniu. Książka powstała pocz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Javier Sierra

Tytuł oryginału: El fuego invisible

© Javier Sierra, 2017

Powieść otrzymała nagrodę PREMIO PLANETA 2017 przyznaną przez jury w składzie: Alberto Blecua, Fernando Delgado, Juan Eslava Galán, Pere Gimferrer, Carmen Posadas, Rosa Regàs i Emili Rosales.

Copyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2019 for the Polish translation by Magdalena Olejnik (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Izabela Sieranc, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-8110-946-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2019

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla tych, którzy potrafią dostrzec to,

czego nawet nie przeczuwamy.

Ale przede wszystkim dla Evy.

Ona dostrzega wszystko.

Gawędziarze prowadzą nas z powrotem w dawne czasy, aż na leśną polanę, gdzie trzaska wielkie ognisko, a wokół niego tańczą ze śpiewem starzy szamani; dziedzictwo naszych opowieści rodzi się z ognia, magii i świata duchów. Tam właśnie trwa i jest przechowywane.

Zapytaj dowolnego współczesnego autora, a powie ci, że przychodzi taki moment, w którym czuje ciepło owego płomienia, nazywanego przez nas inspiracją. Zawsze tak było, od zarania dziejów, od początków naszego gatunku i wielkich wiatrów, które nadały kształt nam i naszemu światu.

DORIS LESSING,

mowa wygłoszona z okazji otrzymaniaLiterackiej Nagrody Nobla 2007.

Sobota 10 lipca 2010 • LA RAZÓN

MADRYT

Zagadkowa śmierć w parku Retiro

R.M. – Madryt

Mieszkańców stołecznej dzielnicy Salmanca zaniepokoiła wczoraj informacja o znalezieniu w północnej części parku Retiro ciała mężczyzny, lat ok. 30. Zwłoki, które według źródeł policyjnych należą do G.S.P., zostały odkryte przez ogrodników z samego rana, tuż po otwarciu bram parku. Sekcję przeprowadzono w Sądowym Instytucie Anatomicznym w Ciudad Universitaria.

„Przyczyny zgonu są nietypowe”, informuje komunikat przekazany mediom przez policję. „Zwłoki znaleziono bez widocznych oznak przemocy, na dnie stawu obok tak zwanego Domku Księcia. Nic nie wskazuje na to, by doszło do grabieży. Podczas sekcji u denata stwierdzono skręcenie karku, do którego doszło jednak prawdopodobnie już po śmierci, zapewne w wyniku upadku do stawu”. A dalej: „Wszystkie osoby będące w posiadaniu informacji mogących pomóc w śledztwie proszone są o kontakt pod numerem 902 102 112 lub przez stronę www.policia.es”.

NA KRÓTKO PRZED PAMIĘTNYM TYGODNIEMSKĄD SIĘ BIORĄ POMYSŁY?1

Na ogół nie doceniamy mocy słów. Są one bowiem narzędziem tak codziennym, tak nierozdzielnie związanym z ludzką naturą, że często zapominamy, iż ledwie jedno z nich – niczym trzęsienie ziemi, wojna lub choroba – potrafi odmienić nasz los. Podobnie jak w przypadku tego rodzaju katastrof, skutki działania głosu okazują się niemożliwe do przewidzenia. Prawdopodobnie każdy doświadczył kiedyś tego na własnej skórze. Powinniśmy więc być na to przygotowani. W każdej chwili – dziś, jutro lub w przyszłym roku – prosty ciąg dźwięków wypowiedzianych w odpowiednim momencie może na zawsze zmienić bieg naszego życia.

Moją domeną są właśnie tego typu słowa. Takie w rodzaju „abrakadabra”, „sezamie, otwórz się”, „kocham cię”, „fiat lux”, „żegnaj” czy „eureka”, które rewolucjonizują ludzkie życia i całe epoki skrywające się niekiedy pod nazwami lub wyrażeniami tak potocznymi, że w innych ustach mogłyby się wydać pospolite.

Brzmi to dziwnie. Zdaję sobie z tego sprawę. Ale zapewniam, że dobrze wiem, o czym mówię.

Można by mnie nazwać „specjalistą od słów”. Zawodowcem. A przynajmniej tak wynika z mojego CV oraz z faktu, że zostałem najmłodszym nauczycielem lingwistyki w historii szkoły Świętej i Niepodzielnej Trójcy Królowej Isabel, lepiej znanej w Dublinie jako Trinity College. Zorganizowałem niejeden odczyt w imieniu tej szacownej instytucji, w Irlandii i poza jej granicami. Napisałem wiele artykułów w encyklopediach, a nawet wypełniłem aule publicznością, wygłaszając wykłady o słowach. Bo na punkcie słów mam obsesję. Nazywam się David Salas i – choć teraz to może nie takie ważne – niedawno skończyłem trzydzieści lat, lubię sport i poczucie, że dzięki wysiłkowi mogę przezwyciężyć własne ograniczenia. Należę do klubu wioślarskiego na moim uniwersytecie, jednego z najstarszych na świecie. Pochodzę z dobrze sytuowanej rodziny. Przypuszczam więc, że dostawszy tyle od życia, powinienem być z niego zadowolony. Obecnie jednak pogubiłem się nieco.

Od jakiegoś czasu badam etymologię pewnych terminów, szczególnie od kiedy na własnej skórze przekonałem się o ich mocy. Dokładnie coś takiego przytrafiło mi się, gdy Susan Peacock, wszechobecna prorektor do spraw nauki w Trinitys zaczepiła mnie ostatniego przedpołudnia roku akademickiego 2009/2010 w pokoju nauczycielskim – poczułem, że popycha mnie do działania nieodparta siła rzeczownika.

Powiedziała to, popijając kawę, bez zbędnych wstępów. Jej pytanie stanowi prawdziwą przyczynę całej historii.

– Davidzie, a może pojechałbyś na kilka tygodni do Hiszpanii?

Chyba powinienem był zacząć od tego, że Susan Peacock to poważna i ostrożna kobieta, która mierzy ledwie półtora metra i nie ma w zwyczaju rzucać słów na wiatr. Jeśli coś mówi, należy poświęcić temu właściwą uwagę.

„Do Hiszpanii?”

– Do Madrytu – sprecyzowała, nim zdążyłem zapytać.

Nagle, przysięgam, coś we mnie drgnęło. W takich przypadkach zawsze tak jest. To sygnał, który daje nam znać, że właśnie zetknęliśmy się z jakimś szczególnym słowem. Pod jego wpływem ulegają jednoczesnemu pobudzeniu tysiące neuronów w naszej głowie.

Hiszpania wywarła taki właśnie efekt.

Był piątek. Za chwilę miały się rozpocząć wakacje. Zdążyłem właśnie zaprowadzić nieco porządku w stertach papierów i notatek, które zgromadziłem, kończąc doktorat. W kampusie nie było już widać żadnych studentów, a ja kręciłem się po budynkach wydziału humanistycznego, pragnąc zebrać swoje rzeczy, nim uznam trymestr za oficjalnie zakończony.

Być może dlatego propozycja Susan Peacock mnie zdumiała.

Doktor Peacock była wówczas moją bezpośrednią przełożoną i najbardziej szanowanym naukowcem z całego grona. Choć dwukrotnie starsza od niemal wszystkich wykładowców, zdobyła sobie nasze zaufanie i szacunek dzięki celnym pytaniom, administracyjnym poradom przemycanym we właściwym momencie i spacerom po ogrodzie, które stanowiły dla nas bogate źródło cennych wskazówek naukowych. Susan pełniła funkcję wyroczni delfickiej Trinity College, naszej prywatnej wieszczki.

Tamtego burzliwego i chłodnego trzydziestego lipca doktor Peacock zadała mi swoje pytanie pozornie bez żadnej szczególnej intencji, jak gdyby pomysł z Hiszpanią właśnie wpadł jej do głowy. Wydało mi się, że podniosła spojrzenie szarych oczu i wymieniła ten punkt na mapie, nie zdając sobie do końca sprawy, co właściwie mówi.

– Powinieneś trochę odpocząć, Davidzie, zabawić się – dodała bardzo poważnie.

– Zabawić? – Wytrzymałem jej wzrok. – Uważasz, że nie bawię się wystarczająco dobrze?

– Daj spokój! Znam cię od dziecka. Zawsze byłeś inteligentny, ambitny, wesoły i naprawdę bardzo niespokojny. Nigdy nie miałeś czasu, żeby zaprowadzić trochę porządku w swoich rzeczach. Widziałam, jak wspinałeś się po górach i jak roznosiłeś adwersarzy podczas dyskusji w Philosophical Society. „Błyskotliwy chłopak”. Tak cię nazywaliśmy. A spójrz na siebie teraz. Od miesięcy snujesz się po tej instytucji niczym pokutująca dusza. Nie zdajesz sobie z tego sprawy?

Usłyszawszy tę diagnozę, poczułem ukłucie w żołądku, ale nie potrafiłem nic odpowiedzieć.

– Widzisz? – dorzuciła oskarżycielskim tonem. – Nic nie mówisz! Na miłość boską, Davidzie. Otwórz swój notesik, wybierz jedną z tych przyjaciółek, które się wokół ciebie kręcą, i pojedź w końcu na wakacje. Na pewno każda z nich będzie zachwycona, że ją zapraszasz.

– Susan! – zaprotestowałem, przesadnie podkreślając zdumienie.

Zaśmiała się.

– Poza tym – dodałem – nie wiem, czy akurat teraz potrzebuję kolejnych kobiet w moim życiu. Mama dostarcza mi wystarczająco dużo emocji.

– Nie bredź! Nie musisz zaraz wchodzić w jakiś poważny związek. Poszukaj kogoś z mózgiem. Najlepiej poza kampusem, jeśli nie chcesz problemów. I wypracujcie układ dobry dla obu stron. Przecież rozumiesz… Po powrocie każde z was pójdzie własną drogą. Facet z twoją aparycją i pozycją bez trudu namówi jakąś dziewczynę na wspólne wakacje.

– Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, co mi proponujesz – powiedziałem, udając powagę.

– Oczywiście, że tak. Oddaję ci przysługę, Davidzie! Chociaż… – na jej wargi wypłynął złośliwy uśmieszek – gdybyś pojechał do Madrytu, mógłbyś przy okazji odnowić kilka cennych kontaktów. No wiesz… Fundusz Old Library zawsze jest zainteresowany nowymi nabytkami. A teraz szepnęli nam, że dobrze by było rozejrzeć się w sytuacji.

Nie potrafiłem powstrzymać śmiechu.

– Teraz rozumiem! Nie wyświadczasz mi przysługi. Proponujesz mi, żebym na wakacjach dalej pracował dla Trinity!

– Może i tak – przyznała. – Z pewnością zainteresuje cię, że jest w Hiszpanii pewien kolekcjoner gotów sprzedać kompletny egzemplarz Primus calamus. W doskonałym stanie.

– Primus calamus Juana Caramuela? – zapytałem z niedowierzaniem. – Jesteś pewna?

Susan Peacock potwierdziła z zadowoleniem.

– To niemożliwe. – Potrząsnąłem głową, oblizując się na myśl o jednej z najrzadszych i najlepiej zilustrowanych książek hiszpańskiego Złotego Wieku. – To dzieło niemal nie zostało rozpowszechnione. Wiesz dużo lepiej ode mnie, że w tysiąc sześćset sześćdziesiątym trzecim roku autor kazał wydrukować jedynie kilka egzemplarzy, tylko dla przyjaciół. Poza tym nikt nie widział tego tekstu od… Skąd możesz wiedzieć, że to nie żart?

– Wcale tego nie wiem! W tym właśnie rzecz. Kiedy dostaliśmy tę informację, próbowaliśmy namierzyć właściciela, ale nie było sposobu, żeby go znaleźć, zapadł się pod ziemię. Dlatego chciałabym, żebyś nam pomógł… Poza tym – dodała – jeśli ostatecznie uda nam się zdobyć ten skarb, będziesz mógł z całą pompą zaprezentować go w Long Room naszej biblioteki. To by się wydatnie przyczyniło do rozwoju twojej kariery akademickiej.

Spojrzałem zdumiony na Susan. To właśnie moja kariera doprowadziła mnie do obecnej sytuacji. Tak zażarcie walczyłem o przedarcie się do grona bywalców akademickiego olimpu, że odłożyłem na bok wszystkie inne sprawy, które mnie wcześniej pochłaniały. Podróże, sport, przygody, przyjaciele – wszystko to zeszło na drugi plan, kiedy zabrałem się za pracę doktorską. Pani Peacock wiedziała, że obroniłem ją zaledwie tydzień wcześniej. Być może doszła do wniosku, że skoro już zdobyłem stopień cum laude, poczuję chętkę, by powrócić do moich „polowań na książki”.

– I nie zapominaj – dorzuciła – że jeśli pojedziesz na kilka dni do Hiszpanii, stracisz z oczu mamę.

Moja matka. Wzmianka o niej zmusiła mnie do westchnienia.

Susan się z nią przyjaźniła. Stale trzymały się razem. Były rówieśnicami. Poznały się niemal trzy dekady wcześniej podczas nocnych imprez organizowanych w mieszkaniach dublińskich studentów. Pani Peacock była tam zawsze jedyną osobą z paczki znajomych, która umiała nadążyć za mamą. Zaliczała się także do nielicznych Irlandczyków potrafiących wymówić poprawnie po hiszpańsku jej imię – po prostu Gloria, autentyczne i stanowcze, nie jakieś tam śpiewne Glouriah, którym zwracali się do niej inni. Ponadto Susan jako jedyna była wystarczająco zuchwała, by powiedzieć mojej mamie prosto w twarz, co myśli o tym, że zakochała się w wieku sześćdziesięciu jeden lat w mężczyźnie dużo od niej młodszym, z którym – o czym zawiadomiła nas w dniu mojej obrony – we wrześniu zamierza się pobrać.

– Do dzieła, chłopcze. – Uśmiechnęła się wyrozumiale, podchodząc do dzielącego nas stołu, zastawionego kartonami soku i paterami z owocami. – Od jak dawna nie dałeś się porwać jednemu z tych twoich bibliograficznych śledztw?

Spojrzałem na nią bez słowa.

– Tak, wiem… – westchnęła. – Twoja mama bierze ślub z gościem, którego nie znosisz. Ale niezależnie od tego, czy ci się to podoba, czy nie, spędzą całe lato na przygotowaniach do wesela, więc im dalej będziesz się trzymał od tego szaleństwa, tym lepiej dla ciebie.

– Historia z Primus calamus to dobra wymówka. Ale czemu akurat teraz? Madryt latem to prawdziwa patelnia. Nie mogłaś się zainteresować jakąś aukcją antykwaryczną w Paryżu?

– Potrzebujesz czegoś znacznie więcej niż zwykła aukcja, żeby zapomnieć o Stevenie, i dobrze o tym wiesz – zaoponowała.

Obraz Stevena Hallbrighta stanął mi przed oczami, równie niemiły jak zawsze. Narzeczony mamy, jedynie piętnaście lat starszy ode mnie, należał do tych biznesmenów, którzy odebrali wykształcenie w Stanach Zjednoczonych, był zadufany w sobie niczym drugi Steve Jobs. Ten Irlandczyk od ośmiu pokoleń bezustannie obnosił się ze swoimi sukcesami. Musiałem znosić jego towarzystwo podczas trzech czy czterech wspólnych kolacji u nas w domu. Za każdym razem przybywał skryty za bukietem róż i butelką najlepszego francuskiego wina. Steven był importerem sprzętu komputerowego, miał kierownicze stanowisko w międzynarodowej korporacji telekomunikacyjnej, zaliczał się do najważniejszych inwestorów dublińskiej giełdy w dziedzinie inwestycji technologicznych i od kiedy poznał moją mamę, stał się także mecenasem pięciu czy sześciu malarzy i grafików, którzy jej się podobali. Obserwując go, doszedłem do wniosku, że ten palant to książkowy przypadek kompleksu Edypa. Nie mogłem się nawet pocieszać myślą, że zainteresował się mamą ze względu na pieniądze. Odniosłem wrażenie, że najbardziej zafascynowało go to, czego on sam nie miał ani krzyny, a na czym jej zbywało: kultura. Kultura prawdziwa, klasyczna, która przydawała jej młodości i uwodzicielskiego wdzięku, zmieniając dzielące ich dwadzieścia lat w szczegół całkiem drugorzędny.

Steven był postawny, wysoki, muskularny, rudy i bez przerwy gadał. Moja matka natomiast, pomimo swojego wieku, uosabiała wszystko to, czego Irlandczyk może oczekiwać od hiszpańskiej piękności: czarne falujące włosy, ciemne oczy, jędrna skóra bez śladu zmarszczek, doskonała figura (efekt godzin spędzanych na siłowni), stanowczy krok, który sprawiał wrażenie, że nikt na świecie nie zdoła jej zatrzymać.

Tylko że… To była moja matka! Od czasu gdy – jeszcze w moim dzieciństwie – ojciec zniknął bez wieści, nigdy nie zdarzył jej się taki kaprys.

Sytuacja była więc dla mnie dość niezręczna.

– Ty powinieneś ją rozumieć lepiej niż ktokolwiek inny – stwierdziła Susan Peacock z precyzją psychoanalityka. – Już jakiś czas temu uznano ją oficjalnie za wdowę. Jest wolną kobietą.

– Wolną i czerpiącą pełnymi garściami z tej wolności. Prawie nie widuję jej w domu.

– A będziesz widywał jeszcze mniej. Dzisiaj miała przymierzyć suknię ślubną De Stafford. Spędzi dzień poza domem.

– Naprawdę? – Zmarszczyłem brwi. – Nic mi nie mówiła.

– Bo wie, że ci się to nie podoba, Davidzie. Musisz się z tym pogodzić. Twój ojciec już wiele lat temu został uznany za zmarłego. Jesteś sierotą, a ona może robić, co zechce, ze swoim stanem cywilnym.

– Rozumiem, ale…

– Zmyj się stąd, serio – zaatakowała, próbując przełamać moje obiekcje. – Zrób to w towarzystwie lub bez niego. Pojedź do Hiszpanii. Spędź kilka dni w Madrycie. Postaraj się skontaktować z tym kolekcjonerem. A kiedy już uda ci się trochę zrelaksować, poszukaj nowych przyjaciół, muzyki, jedzenia… Sam wiesz najlepiej. Zapomnij na kilka tygodni o mamie, jej pretendencie, o pracy, doktoracie i tym wspaniałym kraju, w którym nigdy nie przestaje padać. Dobrze ci to zrobi, a potem będziesz mógł pójść za radą filozofów.

– Radą? Za jaką radą? – mruknąłem.

– Coś tam, coś tamipsum. I nie śmiej się. Moja działka to nauki ścisłe.

– Nosce te ipsum – poprawiłem ją, powstrzymując chichot. – „Poznaj samego siebie”.

– No właśnie! Już chyba jesteś wystarczająco duży, żeby to zrobić, nie sądzisz?

W tym momencie najlepsza przyjaciółka mojej matki sięgnęła swoją kościstą długą ręką do teczki, którą położyła koło ekspresu do kawy, i wyjęła z niej oprawny tom.

– Wiesz, co to jest? – Potrząsnęła nim nad głową.

– Pewnie. Mój doktorat. – Nosiła go przy sobie od kilku dni. Widziałem, że czyta go w wolnych chwilach w ogrodzie uniwersyteckim, dlatego nie zaskoczyło mnie, że poruszyła ten temat. – Studium źródeł intelektualnej inspiracji Parmenidesa z Elei.

– Nie. To coś znacznie więcej. To powód twojej apatii – ogłosiła, jakby to była lekarska diagnoza. – Pomijając doktora Sandersa i jego komisję przemądrzałych papug, jestem zapewne jedyną istotą żywą na tej planecie, która przeczytała to tomiszcze. A poświęciłeś mu cztery lata swojego życia. Cztery lata! Prawie tysiąc pięćset dni spędzonych w bibliotece na psuciu sobie oczu w tych straszliwych bazach danych. Czy tego nie widzisz? Zasuszysz się, chłopcze. Pozwoliłeś, by twoi przodkowie wybrali za ciebie twoją ścieżkę życia. Już udało ci się przeistoczyć w człowieka mądrego, uporządkowanego i poprawnego…

– Wygląda na to, że również dość nudnego.

– Dobrze powiedziane, mój drogi. Żar pasji już w tobie wygasa. Albo teraz się ruszysz i pokażesz, na co cię stać… albo zabalsamujesz się żywcem.

– Spisałaś mnie już na straty?

– Bynajmniej. Tak naprawdę właśnie tu, w twoim doktoracie, znalazłam iskierkę nadziei – mruknęła, kartkując szybko tom w miękkiej oprawie. – Co to za wariacki pomysł z tym siedzeniem w jaskini Dunmore przez dwie doby?

Jej spojrzenie było esencją zgryźliwości. Miała na myśli coś, o czym faktycznie wspomniałem w aneksie do mojej pracy. Chodziło o relację z rozmyślań podczas niemal czterdziestu ośmiu godzin w ciemności i bez jedzenia, które spędziłem w grocie krasowej, usiłując naśladować okresy całkowitej izolacji, jakie praktykował Parmenides ze swoimi uczniami. Był to chyba jedyny w moim doktoracie element nieśmiało zbliżający się do badań terenowych. Do działania. Zwolennicy Parmenidesa mieli nadzieję – a przynajmniej tak utrzymywały teksty, które studiowałem tak wnikliwie, aż przenicowałem je na wskroś – że uda im się nawiązać w takich miejscach kontakt z bogami, zaczerpnąć ze źródła ich niezmierzonej mądrości. Jednak idąc w ich ślady – w przypływie szaleństwa – osiągnąłem jedynie tyle, że wprawiłem się w stan pomieszania. Zrobiłem to, mówiąc sobie, że dziadek byłby ze mnie dumny, gdyby zobaczył, jak bardzo wziąłem sobie do serca nauki jednego z ojców filozofii greckiej. Ale nie tylko. Gdzieś w głębi duszy żywiłem głupią nadzieję, że w tym „innym świecie”, w rzeczywistości gorączkowych majaków anachorety, dowiem się czegoś o miejscu pobytu mojego ojca. Zresztą sam nie wiem. Mistyczny przebłysk. Znak. Głos. Coś, co przywróciłoby mi go bardziej niż garść zdjęć kiepskiej jakości, jakie po nim pozostały.

Oczywiście nic z tego nie wyszło.

Jedynym spadkiem po tych spędzonych w mroku godzinach był nowy strach przed ciemnymi miejscami i przeświadczenie, że ledwo zamknę oczy, natychmiast wpadnę w szpony najgorszych koszmarów, jakie tylko zdoła wytworzyć moja podświadomość.

Choć od tamtej pory minęły już dwa lata, nadal nie zdołałem przespać w całości ani jednej nocy jak dawniej.

– Cały ten wywód to jakieś szaleństwo – ciągnęła Susan oskarżycielskim tonem, przesuwając po linijkach tekstu kościstymi palcami – ale przynajmniej szaleństwo opisane z wielkim talentem.

– Dzięki – mruknąłem zaskoczony.

– Powinieneś się tym zająć. Masz do tego smykałkę. Byłbyś dobrym powieściopisarzem. Jak twój dziadek.

– Powieściopisarzem… – jęknąłem. – Nie zaczynaj znowu, bardzo cię proszę. Tysiąc razy mówiłem wam z mamą, że nie mam najmniejszej ochoty spędzić połowy życia nad pustą kartką. Poza tym wiesz doskonale, że wszyscy wciąż by mnie z nim porównywali.

Susan cmoknęła.

– Jesteś w błędzie, mój drogi. Motywacja do napisania książki przychodzi, kiedy masz coś ważnego do opowiedzenia. Pojedź do Hiszpanii. – Z uporem powróciła do swojego pomysłu. – Zmień otoczenie. Poszukaj dzieła Caramuela. A przy okazji zbadaj własne korzenie. Człowiek, jeśli nie jest głupcem lub ślepcem, zawsze znajduje w nich coś ważnego. Ale przede wszystkim: pisz, pisz, pisz. Zapisuj wszystko. Dobrze lub źle. Nieważne. Pisz, gdy będziesz szukał tej starej księgi lub gdy będziesz się bawił. Na jedno wychodzi. Prawdopodobnie w tej podróży, porządkując swoje myśli i miejsca, które odwiedzisz, trafisz na jakiś skarb… Może nawet zrozumiesz własną matkę.

– To pierwsze będzie łatwiejsze niż to drugie.

– W tym punkcie muszę przyznać ci rację. – Pokręciła głową, a blond kosmyki zatańczyły wokół jej bystrej twarzy. – Ma równie zakuty łeb jak twój dziadek. Wczoraj na przykład zawzięła się, żebym ci to dała – powiedziała i niczym magik wyciągający królika z kapelusza wydobyła spomiędzy stron doktoratu podłużną kopertę. – Ja nie chciałam. Najpierw pomyślałam, że w ten sposób zmusza cię do czegoś, ale potem przypomniałam sobie, że dział zakupów Old Library w zeszłym tygodniu dostał wiadomość o Primus calamus, uznałam to za szczęśliwy zbieg okoliczności i zdecydowałam się ci to przekazać.

– Dała ci to dla mnie? Co to takiego?

– Bilet lotniczy pierwszej klasy na jutro do Madrytu.

– Na jutro?

Oczy jej rozbłysły.

– A więc to kolejna zasadzka mojej mamy – obruszyłem się. – W dodatku ty z nią spiskujesz.

Susan Peacock udała, że dopadło ją poczucie winy. Na policzki wypłynął jej lekki rumieniec i spuściła wzrok.

– Nie traktuj tego w ten sposób, Davidzie. Powiedziała mi tylko, że chce ci zrobić prezent z okazji obrony. – Odchrząknęła.

– A czemu sama mi tego nie dała?

Ta drobna, lecz silna kobieta znów wycelowała we mnie spojrzenie błyszczących oczu.

– Mówi, że jestem twoją przełożoną i mnie nie będziesz mógł odmówić…

– Zawsze myślałem, że trzymasz moją stronę.

– Bo to prawda. Nie lubię, jak się kłócicie. Przyjmij ten prezent jako oznakę dobrej woli. Poza tym sprawa z książką Caramuela ciekawie się zapowiada. Nie bądź głupi, weźże wreszcie ten bilet.

Bilet lotniczy nie był jedyną rzeczą, jaką otrzymałem od Susan Peacock tamtego przedpołudnia. Mama Gloria – jak to ona – postarała się zrobić wszystko, by jej propozycja była nie do odrzucenia. Oprócz karty pokładowej znalazłem w kopercie rezerwację w luksusowym hotelu w centrum Madrytu i krótki liścik skreślony przez nią odręcznie na odwrocie starego zdjęcia z naszego rodzinnego albumu.

„Dzięki temu przypomnisz sobie, skąd pochodzisz. Udanej podróży, synku”.

Miało to w sobie coś z podstępu. Specyficzne poczucie humoru tak dla niej typowe. Uwielbiała podwójne znaczenia i aluzje, zabawę słowami.

Tak się składa, że właśnie w Madrycie, o czym chyba jeszcze nie wspomniałem, przyszedłem na świat.

Fotografię, którą wybrała, by się ze mną pożegnać, wykonano wiele lat temu przed wejściem do madryckiego kościoła. Właściwie było to jedyne znane mi zdjęcie, na którym pozowałem wspólnie z rodzicami i wszyscy wyglądaliśmy na szczęśliwych. Fotograf zrobił je w dniu mojego chrztu. Mama wyglądała ślicznie, trzymała mnie na ręku zawiniętego w szydełkową chustę. Tata, na prawo od niej, w zadumie spoglądał do góry. Był to mężczyzna w ciemnych okularach, wysoki, o wyprostowanej arystokratycznej sylwetce gentlemana z dawnych czasów, z czarnymi kręconymi włosami i rzadką, bardzo starannie przyciętą bródką. Miał na sobie szary garnitur z kamizelką o klasycznym kroju i krawat dobrany pod kolor, a z górnej kieszonki jego marynarki wystawał róg chusteczki.

Na tej wyblakłej fotografii wydawaliśmy się bardzo malutcy, gdyż wykonano ją z przeciwległej strony ulicy, żeby objąć także fasadę świątyni. Przypuszczam, że w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku profesjonalne zdjęcia były jeszcze luksusem dla młodego małżeństwa, należało więc maksymalnie wykorzystać okazję. Pozując pod wielką bryłą kościoła, tyleż posępną, co kosmiczną, wyglądaliśmy jak trzy ostatnie istoty na globie. Fasada robiła dość szczególne wrażenie. Nie była gotycka ani barokowa. Ani nawet hiszpańska. Trójkątny budynek wydawał się raczej nordycki, a dwie dzwonnice po bokach przywodziły na myśl coś w rodzaju piramid.

„Dzięki temu przypomnisz sobie, skąd pochodzisz”, przeczytałem raz jeszcze na odwrocie. A niżej starszy wykonany ołówkiem napis, być może nakreślony przez ojca: „Kościół Santísimo Sacramento, Madryt. Chrzciny Davida”.

Skonsternowany pogładziłem stare zdjęcie, kartę pokładową i rezerwację hotelową. Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Właśnie sobie uświadomiłem, że Primus calamus, a zwłaszcza jego trzecia część zatytułowana Metametrica to szczególnie rzadkie dzieło z czasów Calderóna de la Barki, pełne gier słownych, unikatowych rycin, zagadek, planów labiryntów i dwuznaczności w rodzaju tych, które podobały się mojej matce. Gdyby w tamtych czasach istniały zdjęcia, autor pewnie zamieściłby w swoim dziele fotografię podobną do tej, którą trzymałem w dłoni. Żeby zmylić tropy.

Tego samego wieczora, nie mając nic do stracenia, postanowiłem się spakować. Do walizki włożyłem trzy podkoszulki polo, dwie pary bawełnianych spodni, dwie koszule, bluzę i strój kąpielowy. Dorzuciłem kindle’a pełnego książek – choć czułem, że ich nie przeczytam – okulary przeciwsłoneczne, kapelusz panama, laptopa i długą listę osób, z którymi powinienem się skontaktować w Hiszpanii.

„Pisz, pisz, pisz!”

Zalecenie Susan tłukło mi się po głowie. Pod jego wpływem włożyłem do bagażu także notatnik.

2

Kiedyś chciałem być taki jak mój dziadek.

Ów kaprys – to prawda – nie trwał długo. Okazał się równie efemeryczny jak mój plan zostania astronautą lub superbohaterem. Lecz owego wilgotnego dublińskiego lipcowego wieczora, kiedy dostałem bilet do Madrytu, gdy w pośpiechu pakowałem walizkę, a w głowie dźwięczał mi kategoryczny nakaz Susan, żebym wreszcie zaczął pisać, powróciło do mnie wspomnienie tamtego pragnienia.

Życie upłynęło dziadkowi José na zapełnianiu kartek. W jego pokoju zawsze unosił się zapach świeżo otwartych paczek papieru. Niemal stamtąd nie wychodził, jakby „prawdziwy” świat przepełniał go lękiem i czuł się bezpieczny jedynie w otoczeniu swoich utworów, w zaciszu gabinetu.

Oczywiście nigdy nie dowiedziałem się, co dokładnie tam robił. Na pewno sądził, że i tak bym tego nie zrozumiał. Albo nie wiedział, jak mi to wyjaśnić. A może myślał, że lepiej, by wnuczek rósł z dala od tej gmatwaniny uczuć, tego intymnego uniesienia, które ogarnia człowieka w chwili tworzenia tekstu. „Pisanie to niebezpieczne zajęcie” – wzdychał czasem podczas długich niedzielnych posiedzeń przy rodzinnym stole, kiedy ktoś z nas pytał go o pracę. „Wymyślanie postaci wystawia cię na pastwę obcych umysłów” – dodawał. „W końcu ciągle słyszysz jakieś głosy, które coś szepczą ci do ucha. Do tego jeszcze te cienie… które na wszelkie sposoby próbują pogrążyć cię w nicości i skraść niewidzialny płomień natchnienia”.

„Jakie cienie?”, pytałem go.

Ale on głaskał mnie po głowie, mierzwił mi włosy swoją wielką dłonią i nic nie odpowiadał.

Któregoś z tych odległych dni, kiedy jeszcze sądziłem, że mógłbym być taki jak on, dziadek ujawnił mi częściowo naturę swojej pracy i ta fragmentaryczna wiedza przejęła mnie dreszczem.

Doszło do tego przypadkiem. Zaskoczył mnie w zakazanym miejscu.

– A więc szpiegujesz mnie – fuknął, gdy odkrył, że siedzę skulony pod jego biurkiem. Na szczęście nigdy się nie dowiedział, że chowałem się tam od minionego piątku i słuchałem, jak przepisuje na czysto rękopis nowej powieści Dusza świata. – Czego, u licha, szukasz tam na dole?

Dziadek miał ogromne oczy, siwe krzaczaste brwi, które przemawiały, wyginając się w łuk. Wbił we mnie spojrzenie. Wyglądał na poirytowanego.

– Ja, ja… – bełkotałem, chrząkając. – Ja nie…

– Wyjdź stamtąd. No już.

– Ja… – powtórzyłem sparaliżowany strachem, czując, że za chwilę wybuchnę płaczem. – Ja tylko chciałem się dowiedzieć, skąd bierzesz swoje historie, dziadku!

Moje wyjaśnienie, dobrze to pamiętam, zdumiało go. Zmusił mnie, bym jeszcze kilka razy powtórzył pytanie, i potarł sobie oczy, nie wiem już czy bardziej z zaskoczenia, czy konsternacji.

– Skąd biorę moje historie? – Wreszcie zareagował.

Don José Roca potrząsnął dłońmi nad klawiaturą swojej starej maszyny do pisania i zamyślił się, pozwalając, by moje pytanie zawisło na kilka sekund w powietrzu. Potem jego źrenice błysnęły. A jeszcze później, obracając w niwecz pełną powagi atmosferę, jaką zwykł się otaczać, gdy pisał, wybuchnął śmiechem.

– To, o co mnie pytasz, to wielka tajemnica, kawalerze – huknął nagle rozbawiony. – To najcenniejszy sekret każdego pisarza! Mój sekret!

Jego gniew nagle gdzieś zniknął, niczym burzowe chmury nad klifami Moheru. Ku mojej wielkiej uldze wstał od biurka, pod którym nadal kucałem skulony, i posuwając się charakterystycznym dla siebie krokiem sprawiającym, że jego potężna postać przechylała się na boki, podszedł do najbliższego regału.

– Powiedz no mi, Davidzie, ile masz już lat?

– Dziewięć. Prawie dziesięć – odparłem.

Gestem nakazał mi, bym opuścił swoją kryjówkę.

– Bardzo dobrze. Jesteś już prawie mężczyzną. Jak to możliwe, że nie zauważyłem? Kiedy skończysz dziesięć lat, przeczytasz tę książkę i sam będziesz musiał odpowiedzieć na to pytanie – dodał, podając mi oprawny w skórę tom, który wziął chwilę wcześniej do ręki. – Dzięki temu nigdy nie zapomnisz, jaki jest sekret dobrego opowiadania.

– To dla mnie? Poważnie, dziadku? – zapytałem podekscytowany prezentem.

– Całkiem poważnie, młody człowieku. Ale musisz mi obiecać, że to przeczytasz.

– A jeśli przeczytam, będę mógł chwytać historie jak ty?

Dziadek znów się zaśmiał, z pewnością wyobraził sobie samego siebie chwytającego historie, jakby to były motyle.

– To zależy, jak wiele starania w to włożysz – szepnął. – Pisanie to poszukiwanie. Któregoś dnia to zrozumiesz. Jeśli kiedyś zostaniesz pisarzem, życie zejdzie ci na szukaniu. Tak naprawdę nigdy nie przestaniesz szukać. Nigdy.

– Ale szukać czego, dziadku?

– Wszystkiego!

Podarował mi stare wydanie Tajemniczego przybysza Marka Twaina. Książka ta okazała się zaledwie pierwszym tomem w małej kolekcji, którą stopniowo dawał mi w prezencie aż do dnia swojej śmierci, od której upłynęło już ponad dziesięć lat.

Jednak tamten tom na zawsze pozostał dla mnie szczególny. Była to jakby beletryzowana autobiografia, w której skrywając się za fikcyjną postacią, występował twórca Tomka Sawyera. Pojawiał się tam jako ktoś w rodzaju anioła ukazującego się kilku chłopcom – jasna metafora jego czytelników – i ujawniał im te tajemnice, których ujawnienie było mu na rękę. Przybysz, oczywiście, miał wiele z samego Twaina. Ale także coś, co go od niego odróżniało. Był w tej postaci jakiś złowieszczy, wręcz szyderczy rys. Wiele lat później odkryłem, że Twain wierzył, iż spadł z nieba podczas przelotu komety Halleya w tysiąc osiemset trzydziestym piątym roku. I wcale nie mówił tego żartem. Urodził się w listopadzie owego roku. Przechwalał się tym, ilekroć nadarzyła się okazja. Oczywiście nikt nie brał na poważnie owej anegdoty aż do czasu, gdy jakimś kosmicznym splotem okoliczności Mark Twain zmarł w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku, akurat w chwili powrotu jego ulubionego niebieskiego podróżnika. Nie ulegało wątpliwości, że zabrała go ta sama kometa, która go niegdyś przyniosła.

Czyżby naprawdę był niebiańskim wysłannikiem?

Wątpliwość na dobre zagnieździła się w moim dziecięcym umyśle.

Na pierwszych stronach Tajemniczego przybysza sam autor definiuje swojego bohatera – cudzoziemca, który przybył nie wiadomo skąd, zdolnego przenosić się w czasie i traktującego ludzi niczym figurki z bożonarodzeniowej szopki – jako „magicznego gościa z innego świata”. Właśnie ten fragment dziadek podkreślił na czerwono.

Była to jedyna adnotacja, na jaką natknąłem się w książce.

Gość? Co to, do diaska, miało znaczyć? Czy Twain uważał się za Marsjanina? Albo za upadłego anioła?

Moja fantazja dostała wiatr w żagle.

A dziadek? Czy też był jednym z nich?

Zapytałem go o to, oczywiście. W odpowiedzi usłyszałem jedynie garść wymijających słów, których wówczas nie zrozumiałem.

– Uważaj na tajemniczych przybyszów, Davidzie. Są zatrważający. Wiecznie na nas czyhają. Bez przerwy.

Lektura ta na wiele lat pozostawiła mi w ustach osad goryczy. Dziwny, kwaśny i przenikliwy posmak, który zwielokrotnił się, gdy odkryłem, że była to ostatnia książka, jaką Twain napisał przed śmiercią. Z jego winy przez cały okres dojrzewania dręczyłem się absurdalnymi pytaniami. Wątpliwościami, których nie odważyłem się więcej przedstawić dziadkowi.

Czy on też tak się czuł?

Niczym przybysz z innego świata?

Czy podobnie jak Twain brał swoje historie z tamtej „innej rzeczywistości”, z której jego zdaniem obaj przybyli?

Czy to z tego sekretnego źródła czerpali?

Nic dziwnego, że przeczytawszy jeszcze kilka razy nieszczęsną powieść, doszedłem do wniosku, że pisarze to swego rodzaju obserwatorzy niewidocznego. Ich praca, o ile wykonują ją godnie, polega na pośredniczeniu między tym światem a innymi.

Życiorysy paru innych literatów potwierdziły te podejrzenia. Philip K. Dick, na przykład, bez wahania przyznał, że zna od podszewki owe „inne światy”. Edgar Allan Poe również. Nagle odkryłem, że moi ulubieni autorzy podzielali ten punkt widzenia. Bez ogródek zapewniali, że niewidzialny wymiar, z którego czerpią, daleki od bycia czystym wymysłem, jest równie nieskończony i rzeczywisty, co gwiazdy na niebie.

Sądzę, że właśnie dlatego zawsze tak bardzo szanowałem akt pisania… I tak długo opierałem się przed podjęciem tego wyzwania.

3

Z kopertą od mamy w wewnętrznej kieszeni marynarki przypomniałem sobie to wszystko i uległem fali nostalgii, która napłynęła do mnie gdzieś z daleka, może z innych czasów.

Mieszkaliśmy z mamą przy placu Parnell, w okazałym trzypiętrowym budynku, z fasadą z czerwonej cegły i polakierowanymi na biało, ładnymi angielskimi oknami, z tych, które otwierają się do góry. Zawsze podejrzewałem, że ta rezydencja jest obdarzona własnym życiem. Parkiety bezustannie skrzypiały, nigdy nie znajdowałem moich rzeczy tam, gdzie je zostawiłem, a jakby jeszcze tego było mało, dom miał kapryśny zwyczaj wchłaniania książek i czasopism – niemal nigdy się nie odnajdywały. Ten właśnie budynek wybrali dziadkowie, kiedy przeprowadzili się do Dublina. A my go odziedziczyliśmy i przeistoczyliśmy w coś w rodzaju mauzoleum rodziny Roca.

We wnętrznościach tego wieloryba nietrudno było się natknąć na relikwie, pobudzające do pracy wyobraźnię lub przenoszące w inną epokę. Nigdy nie potrzebowałem zbyt wielkiej stymulacji, by podjąć tego rodzaju podróż. W dzieciństwie zawsze chodziłem z głową w chmurach. I choć dzięki sporemu wysiłkowi i odrobinie cynizmu udało mi się wreszcie zakotwiczyć, tego wieczora zaszwankowały cumy, którymi tak pracowicie przytwierdziłem się do brzegu.

Być może to nadciągające zdarzenia sprawiły, że prąd znów zniósł mnie na mętne głębiny wspomnień.

W domu nie zastałem nikogo. Mama dała dzień wolny służbie i poszła na zakupy, o czym już uprzedziła mnie Susan Peacock.

W ponurym nastroju, z głową pełną obrazów z przeszłości wszedłem na górę do gabinetu dziadka. Niemal nigdy tam nie zaglądałem. Od czasu jego śmierci nazywaliśmy ten pokój „starą biblioteką”. Unikałem go – nie bez powodu. To wysokie pomieszczenie, umeblowane regałami z mahoniowego drewna zwieńczonymi gargulcami, które spozierały na wszystkich z rozdziawionymi paszczami, napawało mnie lękiem, bo pełno w nim było cudzych wspomnień.

Jednak tego ranka Susan Peacock powiedziała coś, co pobudziło moją ciekawość, i poczułem, że powinienem tam zajrzeć.

„Zbadaj własne korzenie – mruknęła. – Człowiek, jeśli nie jest głupcem lub ślepcem, zawsze znajduje w nich coś ważnego”.

Nadal nie rozumiałem, czemu matka upiera się, żebym pojechał do Madrytu, ani dlaczego na pożegnanie dała mi rodzinną fotografię. Nie przyszło mi do głowy nic lepszego niż pójść do gabinetu dziadka, usiąść w stojącym pośrodku fotelu Chester i wbić wzrok w ogromne płótno, na którym sportretowano go obok widocznego naprzeciw mnie biurka.

– Dziadku, powiesz mi, co właściwie się dzieje?

José Roca – wychowany w dystrykcie Chamberi, madrytczyk czystej krwi – osiedlił się w tej posiadłości w centrum Dublina jesienią tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku. Nigdy nie uważał tej przeprowadzki za rzecz przypadku. Był przekonany, że jakiś wyższy zamysł przeznaczenia rzucił go do Irlandii. Że w jakimś sensie jego los nieuchronnie tam właśnie musiał się dopełnić.

José należał do ludzi, którzy wierzą w takie rzeczy, i wiele spraw tłumaczył sobie wyrokami przeznaczenia. Dla niego wszystko to wpisywało się w pewien plan. Dlatego właśnie moja babcia Alice urodziła się zaledwie o dwie przecznice od jego nowego domu. Dlatego José poznał ją na kongresie literackim w Dublinie trzy lata wcześniej. I dlatego też poprosił ją o rękę w restauracji usytuowanej na rogu, o nazwie The Rock – jak jego nazwisko. Od tamtej pory jadali w niej w każdy sobotni wieczór.

Jednak nie cała historia państwa Roca rozegrała się właśnie tam.

Ich pierwszym lokum było skromne mieszkanie w Argüelles, w hiszpańskiej stolicy. W tamtych latach dziadek zainwestował swoje oszczędności w piękną maszynę do pisania marki Underwood Leader, zielonkawą, z białą klawiaturą, nauczył się maszynopisania i zaczął dniem i nocą wystukiwać na niej kolejne linijki.

Stukot jej młoteczków stał się pierwszym podkładem dźwiękowym ich wspólnego życia.

Z czasem, w miarę jak na biurku dziadka gromadził się coraz wyższy stosik kartek, Alice zaczęła spędzać całe dni z niemowlakiem, który miał być ich jedynym dzieckiem: małą Glorią. Moją mamą. Wkrótce, niemal nie wiadomo jak, kiedy tak spacerowała po parku Oeste i spoglądała na łyse szczyty gór Guadarrama, tęsknota za zielonymi łąkami Irlandii zabarwiła melancholią jej usposobienie. Ten smutek był nagły, gwałtowny i rósł równolegle do popularności pierwszej powieści jej męża, która zyskiwała sobie czytelników w całej Europie. Za pieniądze z jej sprzedaży dwaj hiszpańscy członkowie rodziny i ona postanowili ostatecznie osiedlić się w Irlandii.

Z wielkim wyczuciem Alice przekonała dziadka, żeby przeprowadzili się do posiadłości w stylu gregoriańskim w centrum Dublina i tam stawiali czoło trudom życia w kraju, w którym pisarze byli – i na szczęście nadal są – traktowani z uprzedzającym szacunkiem.

Jednak ta zmiana również nie położyła kresu tęsknym westchnieniom babci.

Kiedy mała Gloria urosła, zapragnęła poznać miasto, w którym przyszła na świat. Jej zainteresowanie Madrytem zbiegło się w czasie z latami, gdy stolica wrzała od gorączkowej aktywności. Po śmierci generała Franco kraj zmieniał się w przyspieszonym tempie. Uchwalono nową konstytucję. W Kortezach zaprzysiężono nowego króla. Komuniści wyszli z ukrycia. Zlikwidowano kary za cudzołóstwo i przynależność do masonerii. Przestano cenzurować prasę i książki. Wszystko wydawało się nowe i ekscytujące. Przy akompaniamencie pieśni protestu i koncertów słynnych zagranicznych zespołów, takich jak AC/DC czy Queen, Gloria zakochała się w Hiszpanie. Nazywał się César Salas i kończył właśnie studia prawnicze. Z początku tak się spodobał państwu Roca, że dzięki rekomendacji José od razu dostał pracę w ambasadzie Hiszpanii w Dublinie. Nie było to jakieś oszałamiające stanowisko, ale zarabiał dobrze. Posada miała ponadto zagwarantować rodzicom, że córka pozostanie w pobliżu, gdy młodzi zdecydują się pobrać.

Stało się to w tamto odległe Boże Narodzenie tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku.

Na pozór wszystko szło świetnie. Dziadek osiągnął kulminacyjny punkt swojej kariery, a moi młodzi rodzice mieli całe życie przed sobą.

Niestety, sielanka nie trwała długo.

Mój tata nigdy nie był domatorem i ciągła obecność dziadków zaczęła mu doskwierać. Kilka razy wspomniał, że chciałby się nieco oddalić, wyprowadzić, aż nagle niespodziewane zdarzenie zmieniło wszystko: Gloria, moja mama, zaszła w ciążę.

To musiał być burzliwy moment.

David stało się słowem, które odmieniło bieg ich losu.

Ojciec zrozumiał, że wyznaczam koniec jego marzeniom o wolności. Pewnie pomyślał, że koszty utrzymania nowego członka rodziny będą wysokie, więc bogaty i wpływowy teść w pobliżu może ułatwić wiele spraw.

Potem pojawiłem się ja.

Z tego co mi wiadomo, radość wywołana moim przyjściem na świat okazała się ulotna. Po chrzcie w Madrycie, który zorganizowano, by zadowolić rodzinę taty, mieszkaliśmy w Irlandii wspólnie z dziadkiem José i babcią Alice. Kłopoty nie kazały na siebie długo czekać. Zarówno dziadek, jak i ojciec obdarzeni byli silną osobowością i, co gorsza, niemal w niczym się nie zgadzali. Don José – oświecony gentleman o otwartym umyśle i zwolennik Europy – uczynił ze swojego domu miłe miejsce spotkań artystów, poetów, malarzy i myślicieli, w większym lub mniejszym stopniu należących do cyganerii. Nierzadko organizowane przez niego w salonie spotkania przeciągały się do późnej nocy ku wielkiej irytacji mojego ojca. Nie przeszkadzał mu hałas. Drażniły go wywody uczestników owych zebrań, gdyż uważał je za całkowicie chybione. Jego sprzeciw szybko przeobraził się w niechęć. Nie znosił owych zagorzałych miłośników literatury, którzy mieli się za obrońców wolności, bywalców nierzeczywistych światów z głowami napchanymi utopijnymi ideami, nigdy niemającymi się ziścić.

Po moich narodzinach wszystko to jeszcze się nasiliło. Każdy wspólny obiad, każde rodzinne spotkanie kończyło się spięciem lub ostrą kłótnią. I tak oto mój tata, który zdaje się nie był zbyt elastyczny, zaczął spędzać długie okresy poza domem. Przyjmował praktycznie każdą misję dyplomatyczną, jaką mu proponowano, byle tylko jak najdalej trzymać się od państwa Roca i ich coraz bardziej ekstrawaganckiego domostwa.

Kiedy skończyłem sześć lat, z jakiegoś powodu, którego nigdy mi nie wyjaśniono, pan César, bo tak nazywały go służące, poprosił w Ministerstwie Spraw Zagranicznych o przeniesienie na inną placówkę. Nie umiałem pojąć, czemu nas porzucił, dlaczego nigdy więcej nas nie odwiedził ani nawet nie wykazał choćby minimalnego zainteresowania nami. Ani razu nie zadzwonił, by złożyć mi życzenia urodzinowe, nie napisał do mnie ani jednego listu, nie dał najmniejszego znaku życia.

W końcu dziadek z mamą, zaniepokojeni jego przedłużającą się nieobecnością, wybrali się do Porto, żeby z nim porozmawiać. W ministerstwie dowiedzieli się, że ten konsulat był jego ostatnią placówką. Kiedy jednak tam dotarli, nikt nie umiał im powiedzieć, gdzie ojciec się podziewa. Po prostu zniknął.

Spędziłem całe dzieciństwo, płacząc po kątach, na przemian nienawidząc go lub pragnąc jego powrotu, zależnie od dnia i nastroju, aż w końcu dorosłem… i zapomniałem o nim.

Wkrótce ostatnią po nim pamiątką stała się fotografia naszej trójki przed kościołem w dniu mojego chrztu. Jedyne zdjęcie całej rodziny w komplecie, którego mama nie podarła. Był to niewyraźny daleki obraz, idealne podsumowanie nędznego wrażenia, jakie César Salas we mnie pozostawił.

Wychowałem się w cieniu dziadka, w otoczeniu jego książek i papierów. Codziennie widziałem go przy pracy w gabinecie, gdzie od świtu do zmierzchu wymyślał historie, które potem czytało pół Europy.

Dzieciństwo spędzone w domu literata porównywanego niekiedy przez dziennikarzy do Juliusza Verne’a lub Brama Stokera sprawiło, że od małego ogromnie ciekawiła mnie jego praca. Moje dziecięce oczy postrzegały wówczas twórczość literacką jako swego rodzaju akt ponadnaturalny. Swoiste czary, dzięki którym z niczego powstają historie. Magię, o której dziadek nie chciał ze mną więcej mówić od czasów pamiętnej rozmowy zakończonej podarowaniem Tajemniczego przybysza.

W tych okolicznościach zrodziło się we mnie silne przekonanie o mocy słów. Poszedłem na studia filologiczne. A potem na filozofię. Dziadek umiał posiać we mnie ziarno czegoś, co niestety, nie wzrosło. Ziarno, o którym w tym momencie nawet nie wiedziałem, że noszę je w sobie.

Tamtego wieczora zobaczyłem ją, ledwo oderwałem wzrok od portretu dziadka w jego gabinecie.

Zdziwiło mnie, że książka nie stoi na swoim miejscu, lecz spoczywa zapomniana na poręczy fotela. Z całą pewnością nie ja ją tam położyłem. I mógłbym się założyć, że nie zrobiła tego również moja mama, w której ten zakątek domu wzbudzał równie wielki respekt, co we mnie.

Wziąłem tom do ręki z zamiarem odłożenia go na miejsce, jednak pewien szczegół sprawił, że zmieniłem zdanie.

Było to stare, popularne wydanie. Wysłużona obwoluta, wystrzępiona tak, że z trudem dało się odczytać tytuł, ledwo trzymała się twardej płóciennej okładki, dość porządnie zszytej. Od dawna nie widziałem takiej książki, z pchlego targu. Napisano ją po hiszpańsku. Ilustracja na okładce była okropna: rysunek piórkiem, w rodzaju tych, które często się zdarzały w barcelońskich wydawnictwach z lat siedemdziesiątych. Otworzyłem książkę, szukając strony z tytułem. Zamek w Goort. Nazwisko autorki, wydrukowane zaraz poniżej drobną czcionką o staromodnym kroju, zelektryzowało mnie. Victoria Goodman.

„Victoria Goodman?”

„Ale kto, u licha, tu to zostawił?”

4

Poznałem tę pisarkę. Byłem tego pewien. Nie wiem, dzięki jakiemu dziwnemu kaprysowi pamięci, ale nie miałem co do tego wątpliwości.

Podobnie jak dziadek José, Victoria Goodman zaliczała się do grona osób, którym przeznaczony był sukces na polu literatury. To nie moje słowa. Wciąż jeszcze mogłem je przeczytać na podartych skrzydełkach obwoluty.

Dziadek powiedział mi, że po wojnie ojciec tej autorki należał do najważniejszych wydawców. Nazywał się Juan Guzmán i przeszedł do historii literatury hiszpańskiej jako człowiek niespokojny, anglofil przedkładający Szekspira nad Cervantesa, który na pomysł założenia drukarni wpadł w tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim roku podczas podróży do Portsmouth. Po spędzeniu dłuższego czasu pomiędzy matrycami drukarskimi a fabrykami tuszu postanowił tam zangielszczyć swoje nazwisko. Zastąpił Guzmána Goodmanem, co ostatecznie oznacza to samo – „dobry człowiek”, i wrócił do ojczyzny z zamiarem rozpoczęcia nowego etapu życia z pomocą maszyn, które właśnie nabył.

Ponieważ w ówczesnym Madrycie wszystko co zagraniczne uważano za lepsze, Juan natychmiast zdobył sobie miejsce w kulturalnej elicie frankizmu. Wydrukował kilka czasopism „Movimiento” i sporo programów teatralnych oraz afiszy na arenę walki byków Las Ventas, a nawet menu dla pałacu El Pardo. Chodził regularnie na bale i oficjalne bankiety, niemal zawsze w towarzystwie swojej żony i małej słodkiej blondyneczki, która do złudzenia przypominała dziewczynki z ilustracji Ferrándiza.

W salonach literackich tamtego czasu mówiło się, że córka Goodmana, nim nauczyła się czytać, już potrafiła pisać. A ona, oczywiście, nigdy tego nie dementowała. Wręcz przeciwnie. Podsycała swoją legendę, opowiadając, że w wieku trzech lat spędzała więcej czasu na kopiowaniu liter z książek zwędzonych z gabinetu ojca niż na zabawie lalkami.

Victoria nie zaczęła zatem od prawdziwego pisania, lecz od rysowania słów – nie robiło jej różnicy, czy pochodziły z łaciny, chińskiego czy arabskiego. Ten sposób postrzegania świata uczynił z niej w końcu szczególną istotę, która patrzyła na rzeczywistość z innej perspektywy niż wszyscy wokół.

Trzymając w ręku rozpadający się Zamek w Goort, z łatwością przywołałem w pamięci deszczowy dzień, w którym ją poznałem.

Miałem zaledwie dziesięć lat. Tamtego ponurego piątku nakazano mi otwierać drzwi gościom napływającym do naszego domu przy placu Parnell. Gdy rozlegał się dzwonek, witałem przybyłych i prowadziłem ich do biblioteki. W tym czasie służba zajmowała się ich mokrymi nakryciami i parasolami. Była jesień. Surowa jesień tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku. Dzień wcześniej zmarła moja babcia.

Przez cały dzień płakałem. W Wielki Tydzień u babci wykryto raka kości i wszyscy wiedzieliśmy, że nie zostało jej już dużo czasu. Nie spodziewaliśmy się jednak, że pośród tłumu znajomych, którzy odwiedzili nas w dniu jej pogrzebu, znajdzie się również pewna kochana, choć mieszkająca daleko przyjaciółka rodziny. Przyjechała z Madrytu, bez bagażu, z cukierkami dla mamy i bukietem białych kwiatów dla dziadka. Roztaczała wokół siebie woń fiołkowych perfum. Była to Victoria Goodman.

W pierwszej chwili pomyślałem, że to starsza pani. Zadzwoniła do naszych drzwi odziana w czerń od stóp do głów, w kapeluszu, atłasowych rękawiczkach i pelerynie przeciwdeszczowej tego samego koloru. Przyjechała akurat na czas, by wziąć udział w pogrzebie, złożyła pocałunek na moim policzku, a potem uściskała niemal wszystkich, którzy w tamtym momencie znajdowali się w bibliotece.

Najbardziej jednak zapadło mi w pamięć to, co zaszło po naszym powrocie z cmentarza Glasnevin. W kręgu najbliższych usiedliśmy, by wypić herbatę. Na stole stała ogromna taca z ciastkami. Dziadek uroczyście poprosił niedawno przybyłą, by opowiedziała wszystkim, w jaki sposób poznała babcię. W Irlandii tak właśnie żegna się bliskich – wygłaszając długie przemówienia o ich życiu, w których każdy stara się przywołać najlepszy moment, jaki wiąże się w jego wspomnieniach ze zmarłym.

– Victorio, byłaś dla Alice jak córka. I siostra dla Glorii… – powiedział, ustępując jej miejsca i spoglądając czule na moją mamę. – Wszyscy na pewno chętnie o tym posłuchają.

– Od tamtej pory upłynęło już wiele lat, don José – zaprotestowała Victoria delikatnie, jednak nie potrafiła odmówić.

– Och, daj spokój! Wciąż jesteś młodziutką dziewczyną…

– Niedługo stuknie mi pięćdziesiątka.

Mama podała herbatę i czekoladę, rozsunęła zasłony w salonie.

Victoria powiedziała – dobrze to pamiętam – że po raz pierwszy odwiedziła nas, gdy była mniej więcej w moim wieku. Niedługo przed dziesiątymi urodzinami rodzice wysłali ją do usytuowanej w pobliżu naszego domu szkoły dla panienek. Było to możliwe dzięki temu, że jej ojciec Juan Guzmán przyjaźnił się z moimi dziadkami. Zależało mu, by córka wyrosła na kulturalną i elegancką damę.

– W tamtym okresie twój ojciec wydawał moje książki w Hiszpanii – dodał dziadek. – Juan był wykształconym człowiekiem i wiedział, że powojenne szkoły w Madrycie są do niczego. Dlatego chętnie załatwiliśmy z Alice miejsce dla jego córki w internacie w Dublinie i dbaliśmy o ciebie jak o własną córkę.

– Dobrze nam było razem, pamiętasz? – wtrąciła moja mama z nieśmiałym uśmiechem.

– Jak mogłabym zapomnieć, Glorio! Odliczałam dni, żeby wreszcie nadszedł piątek i żebym mogła się pobawić twoimi lalkami.

Lady Goodman opowiedziała wtedy, jak umierając z zimna i głodu w college Saint Mary, uczyła się baletu, gry na pianinie, nawet szermierki, a w dodatku zmuszano ją, by mówiła wyłącznie po angielsku, więc nocami pisała długie listy do ojca w formie opowiadań. Robiła to po hiszpańsku, częściowo dlatego, by nie zapomnieć języka, ale także buntując się w ten sposób przeciw nauczycielom.

Słuchałem tych wspomnień niczym zahipnotyzowany. Zwłaszcza wtedy, kiedy powiedziała, że w jej opowieściach bohaterowie mieszkali obok wielkich cieplutkich pieców i spiżarni pełnych anyżowych hiszpańskich ciasteczek, za którymi bardzo tęskniła. Jednak jej teksty bynajmniej nie były słodkie. Szpikowała swoje fantazje przerażającymi dialogami pomiędzy koleżankami z internatu a duchami zamordowanych uczennic lub intrygami rodem z horroru, które wręcz oszołamiały dziadka. Wysyłał je potem pocztą do jej rodziców i nie bardzo wiedział, co począć z tym talentem.

– Spędzałaś u nas wszystkie weekendy – wtrącił dziadek. – Uwielbialiśmy z Alice twoje historie. Były takie intrygujące!

– Gloria i pan byliście wymagającą publicznością. Ciocia Alice oczywiście również – dodała ze smutkiem.

– Bardzo cię kochała. – Dziadek zdusił westchnienie. – Tłumaczyłaś jej swoje historie, a ona poprawiała twój angielski wstrząsana dreszczami przerażenia. Cieszę się, że nadal nazywasz ją „ciocią”…

– Pamięta pan, jak was nastraszyłam opowieścią o maszkaronach?

– Maszkarony! Ależ oczywiście! „Armia upiorów”. – Uniósł brwi ożywiony, jakby smak tego nieużywanego słowa cofnął go o całe lata. – Miałaś obsesję na punkcie procesji duchów. Doskonale to pamiętam.

Tamtego wieczora, pod wrażeniem opowieści dziewczynki, która wiedziała, skąd brać historie, odkryłem, że lady Victoria napisała swoją pierwszą powieść w wieku trzynastu lat. Nazwała ją Zmarli to my. Dowiedziałem się także, że kiedy wróciła do Madrytu i zaczęła publikować swoje teksty, była już dwudziestoczteroletnią kobietą, a jej książki leżały na wystawach Casa del Libro przy Gran Vía. W tamtym czasie zdobyła kilka nagród. I zarobiła swoje pierwsze pieniądze. Mimo wszystko największym sukcesem owego okresu – z tego, co usłyszałem w domu – był ślub z miłości z zamożnym spadkobiercą rodziny Lesseps, Johnem Alexandrem Lessepsem. Małżeństwo dało jej prawo do używania tytułu lady. Potem renta z wielomilionowych interesów metalurgicznych i brak dzieci pozwoliły jej pozostać wierną swojemu „kaprysowi” – pisaniu.

Przypuszczam, że to właśnie tamtego wieczora nasze losy splotły się na zawsze. Po tej wizycie dziadek zaczął mi dawać w prezencie jej książki.

Nie było w tym nic dziwnego. Chodziło o powieści córki jego przyjaciela i wydawcy, która w dodatku stała się przyszywaną siostrą mojej mamy.

Udzielił mi się jego entuzjazm. Ustawiłem wszystkie tomy w porządku alfabetycznym obok książek Marka Twaina. Robiło na mnie wielkie wrażenie, że udało mi się poznać osobiście dwoje żyjących pisarzy: mojego dziadka i tę przyszywaną ciotkę, daleką i egzotyczną miłośniczkę horrorów. Ile dzieci na świecie mogło się pochwalić podobnym osiągnięciem?

Dziadek z zadowoleniem zauważył moje rosnące zainteresowanie Victorią Goodman i zaczął podsuwać mi niekiedy jej wywiady dla hiszpańskiej prasy, którą ambasada – od czasu zniknięcia ojca – uważała za stosowne wysyłać nam do domu. Nie było to nic wielkiego. Jakaś kolumna na parzystej stronie dziennika „ABC”, recenzja ze zdjęciem w „Ya” lub relacja z prezentacji książki w „Diario 16”. Dzięki tym wycinkom Victoria zawsze w jakimś stopniu była obecna w moim dzieciństwie. Kiedy została wykładowcą na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Madryckiego. A także kiedy ogłosiła, że otwiera eksperymentalną szkołę dla pisarzy, pod patronatem uniwersytetu.

Chętnie bym ją wówczas zapytał o owych tajemniczych przybyszów, którzy tak wielkie wrażenie wywierali na moim dziadku, ale nie miałem okazji tego zrobić. Victoria stała się bardzo zajętą osobą. Przeczytałem gdzieś, że otwierając swoje małe laboratorium literackie, wzięła przykład z Isadory Duncan, twórczyni tańca współczesnego, diwy, która wspiąwszy się na szczyty popularności, założyła coś w rodzaju akademii wspierającej talenty, co zarazem gwarantowało kultywowanie jej koncepcji artystycznej. Ten pomysł musiał zafascynować Victorię. Była dojrzałą kobietą i wizja zwieńczenia literackiej drogi pomocą innym adeptom pisarstwa w opanowaniu arkanów tej sztuki musiała jej się wydać celem wartym wysiłku.

Potem przez wiele lat nie przekroczyła progu naszego domu. Słyszałem, że winnym tego zdystansowania był mój ojciec. Podobno pokłócił się z lady Goodman w dniu swojego ślubu, a to nieporozumienie poirytowało ją tak bardzo, że aż wyszła z uroczystości. Dopiero śmierć babci Alice skłoniła ją do powrotu.

Nie miałem więcej wiadomości o „protegowanej” don José, mama wspominała o niej raczej rzadko, a jej przesycone tajemnicami dzieła wkrótce przestały mnie interesować. Los przyniósł nam nowe nieszczęścia, choć żadne z nich nie dotknęło nas tak mocno jak śmierć dziadka. Wielki José Roca zostawił nam w spadku prawie trzy miliony funtów i pełne prawa autorskie do swoich dzieł. Zapanowanie nad tą spuścizną przysporzyło nam z mamą wiele trudu i szybko okazało się, że możemy się obyć bez naszpikowanych zaklętymi zamkami, talizmanami, mapami poszukiwaczy skarbów i tajemniczymi cieniami książek zaprzyjaźnionej pisarki. Stały się jedynie niewyraźnym śladem odciśniętym w tkance najsmutniejszego dnia mojego dzieciństwa.

Siedząc w dziadkowym fotelu z wystrzępionym egzemplarzem powieści Victorii Goodman w rękach i głową pogrążoną we wspomnieniach, nie potrafiłem pojąć, że wszystko to stanowi jedynie zapowiedź nadciągających wydarzeń.

TRZY DNI W MADRYCIEVICTORIA GOODMAN5

Przyjechałem do hotelu w Madrycie za dwadzieścia szósta po południu.

Z okien taksówki, którą wziąłem na lotnisku, zobaczyłem miasto widmo, przytłoczone suchym skwarem, który – jak się zdawało – wymiótł z ulic wszelkie formy życia. Większość sklepów miała spuszczone rolety, autobusy miejskie jeździły niemal całkiem puste, nieliczni przechodnie zmieniali stronę ulicy, nie poświęcając uwagi sygnalizatorom. Nie dostrzegłem żywej duszy nawet pod nowoczesnymi markizami wyposażonych w nawilżacze powietrza barów, które nie ulękły się nadchodzącego sierpnia i nadal pracowały.

Westybul w hotelu Wellington – eleganckim pięciogwiazdkowym przybytku usytuowanym na skraju Salamanki, najlepszej dzielnicy w mieście – nie wywarł na mnie większego wrażenia. O tej porze było tam równie pusto, jak w całej stolicy, przepełniała go ta sama głucha cisza i ospała atmosfera, która unosiła się na ulicach.

„Tak jak myślałem. Mama skazała mnie na zesłanie”, jęknąłem w duchu.

Jednak ledwie przedstawiłem się w recepcji, odźwierny wyszedł zza swojego niewielkiego biurka i zbliżył się do mnie z dziwnym uśmiechem.

– Dzień dobry – powitał mnie, podając mi coś, czego z początku nie rozpoznałem. – Czekaliśmy na pana, panie Salas.

– Słucham?

– Ktoś zostawił to dla pana. To chyba pilne.

Starając się nie okazywać zdumienia – ostatnią rzeczą, jakiej spodziewałem się w Madrycie, był odbiór jakiejkolwiek korespondencji – wziąłem od niego grubą kopertę i zważyłem ją w dłoni. Była żółta. Nieskazitelna. Ozdobiona okazałym tłoczonym godłem hotelu.

– To dla mnie? Jest pan pewien?

Mój rozmówca potwierdził.

Spojrzałem na odźwiernego i recepcjonistkę, która przyglądała nam się z obojętnym wyrazem twarzy, i zdjęły mnie wątpliwości, czy powinienem otwierać przesyłkę.

Rzeczywiście widniało na niej moje nazwisko wypisane drukowanymi literami. Pierwszym nadawcą, który przyszedł mi na myśl, była Susan Peacock. Potem pomyślałem o mamie. Obie szczegółowo przygotowały tę podróż, wiedziały, kiedy przylatuję, i być może chciały umilić mi pierwszy moment. Jednak owo „to chyba pilne” zbiło mnie z pantałyku. Przecież pilne sprawy obie załatwiały telefonicznie.

Zaintrygowany, rozważając mało prawdopodobną możliwość, iż jakiś bibliofil dowiedział się, że przyjechałem i szukam egzemplarza Primus calamus, otworzyłem kopertę i wyjąłem ze środka karteczkę bez logo. Odszedłem na bok, nim uważniej jej się przyjrzałem. Nie rozpoznawałem charakteru pisma ani prostych linii, które zdawały się żywcem wyciągnięte ze szkolnego zeszytu.

Przeczytałem:

Panie Salas,

proszę wybaczyć, że zakłócam Panu spokój. Nie zna mnie Pan, ale ktoś z Pańskich znajomych polecił mi się z Panem skontaktować. Wiem, że przyjeżdża Pan dziś do Madrytu i zapewne będzie Pan zmęczony podróżą, jednak sądzę, że zainteresuje Pana to, co mam Mu do powiedzenia. Proponuję spotkanie w hotelowej kawiarni. Powinniśmy jak najszybciej pomówić.

Z wyrazami szacunku

PAU ESTEVE

– Czy życzy pan sobie, byśmy wnieśli bagaż do pokoju w czasie, gdy zajmie się pan swoim gościem? – przerwał mi odźwierny, zerkając na zegarek.

– Tak… oczywiście – zawahałem się i również spojrzałem na tarczę. Dochodziła szósta. – Gdzie tu jest kawiarnia?

Lekko pokręcił głową.

– Nie mamy, proszę pana. Ale na końcu tego korytarza znajduje się bar angielski. Sądzę, że to tam ma pan wizytę – powiedział, jakby nie chciał zdradzić mi wszystkiego, co wie.

– Tak pan sądzi?

– Jestem o tym przekonany.

– Rozumiem.

Lekko poirytowany, nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć, ruszyłem we wskazanym kierunku. Wciąż jeszcze miałem na sobie pogniecioną w podróży koszulę, a po niemal trzygodzinnym locie tęskniłem za prysznicem. Wolałbym zanurzyć się w hotelowym basenie i trochę poćwiczyć, by rozruszać odrętwiałe mięśnie, ale uznałem, że najlepiej zrobię, jeśli jak najszybciej załatwię tę nieprzewidzianą sprawę.

Pau Esteve – ewidentnie katalońskie nazwisko. Może chodziło o jakiegoś antykwariusza świeżo przybyłego z Barcelony? Wcale nie tak rzadko zdarzało się, że sprzedawcy starych książek przekazywali sobie informacje o potencjalnych klientach. Szczególnie jeśli ci byli majętni i szukali Juana Caramuela. Choć równie dobrze mógł to być dawny uczeń Trinity. Susan miała w zwyczaju przysyłać do mnie wszystkich Hiszpanów, jacy tylko postawili nogę w naszym kampusie, i upierała się, że powinienem utrzymywać z nimi kontakt.

Niezależnie od tego, co to za jeden, zamierzałem pozbyć się go jak najszybciej.

Bar angielski cieszył się o tej porze powodzeniem. Nie było tu okien, dzięki czemu panował miły chłodek, z głośników sączyła się spokojna muzyka, atmosfera – w przeciwieństwie do klimatów w recepcji – wydawała się ożywiona. Kilku gości siedziało przy barze. Rozmawiali w półmroku, rozważając zapewne plany na kolację, lub pobieżnie przeglądali codzienną prasę. W wiadomościach na wielkim ekranie plazmy z wyłączonym dźwiękiem pokazywano pożary lasów i wypadki drogowe.

Nikt nie zwrócił uwagi na moje nadejście, dlatego nieco bezczelnie przyjrzałem się po kolei wszystkim obecnym.

Mój wzrok zatrzymał się na smukłej dziewczynie z brązowymi włosami zebranymi w elegancki koński ogon. Siedziała na adamaszkowej sofie, czytając książkę, której nie rozpoznałem. Chyba od razu zauważyła moje zainteresowanie – jak gdyby połączyła nas jakaś niewidzialna więź. Zrozumiałem, że jej to przeszkadza. Spuściła wzrok, gdy poczuła, że ją obserwuję, odwróciła twarz i się zaczerwieniła, szybko jednak odzyskała spokój. Mogła mieć z dwadzieścia pięć lub sześć lat. Jej stanowcza mina przywiodła mi na myśl maklerów giełdowych. Obok niej siedział łysy mężczyzna koło pięćdziesiątki, który półgłosem rozmawiał przez telefon komórkowy. Nie trzymał go przy uchu, lecz przed sobą, jakby to był mikrofon. Gestykulował wolną ręką, przestając jedynie chwilami, by pociągnąć łyk z pękatego kieliszka z kostkami lodu. Wyglądał jak urzędnik korzystający z happy hour. Węzeł krawata miał poluzowany, a marynarkę przewiesił przez poręcz krzesła. Pomyślałem, że dziewczyna towarzyszy mu w podróży służbowej, która wypadła nie w porę, ale teraz nudziło ją czekanie.

„Nie, to nie on”, uznałem.

Rozczarowany, spojrzałem w innym kierunku. W następnej kolejności moją uwagę zwróciło dwóch mężczyzn w średnim wieku, którzy wiedli ożywioną dyskusję. Jeden z nich, opalony i w kwiecistej koszuli, miał przed sobą daiquiri, w ręku trzymał dzisiejszą gazetę sportową, którą wymachiwał niczym szpadą. Ich także wykluczyłem. A następnie kolejne pół tuzina klientów. Zakochane pary. Turystów studiujących plany miasta, jak gdyby był to ich ostatni cel w życiu. Gości drzemiących obok herbaty stygnącej w dzbanku.

Podniosłem do góry kopertę, którą dostałem w recepcji, i potrząsnąłem nią w nadziei, że ktoś spośród obecnych w barze dwudziestu osób zareaguje na ten znak.

Nic z tego.

Powtórzyłem gest i kiedy już miałem obrócić się na pięcie, nieoczekiwany blask rozjaśnił oczy kobiety, która jako pierwsza zwróciła moją uwagę. Stanowcza dziewczyna znów na mnie spojrzała. Jej blada cera, dodatkowo jeszcze podkreślona ciemnym strojem, wyróżniała ją na tle innych klientów baru. Nie umiałbym sprecyzować, co tak bardzo mnie w niej zainteresowało, ale musiało to być coś istotnego. Zaintrygowała mnie – nie potrafiłem oderwać wzroku od jej eleganckich gestów. Zobaczyłem, jak obojętnie odsuwa się od faceta z komórką, zamyka książkę, chowa ją do małej torebki i wstaje, by przejść przez lokal. Kiedy znalazła się tuż obok mnie, wydała mi się bardziej bezbronna niż z daleka. Poczułem zapach jej perfum. Sądziłem, że odchodzi, ale wtedy się zatrzymała, obróciła do mnie i rzuciła:

– Punktualność to wielka zaleta Irlandczyków.

Spojrzałem na nią zdumiony.

– Co proszę?

Wskazała na mój zegarek.

– Pan David Salas, prawda?

– Przepraszam, ale…

– Nazywam się Paula Esteve – przedstawiła się i ze szczerym uśmiechem na twarzy wyciągnęła do mnie rękę. – Proszę wybaczyć, że zaczepiam pana w taki sposób.

– Ach, myślałem, że Pau to… – wymamrotałem całkiem zbity z tropu.

– Pablo po katalońsku, prawda? – Pokiwała głową. – Niech się pan nie przejmuje, często mi się to zdarza. Zawsze tak się podpisuję. To zwyczaj jeszcze z dzieciństwa. Mam nadzieję, że to, iż jednak jestem kobietą, nie stanowi problemu?

– To zależy. – Uścisnąłem dłoń, którą mi zaofiarowała.

– Zależy? – Oczy jej błysnęły. – Od czego?

– Od tematu naszej rozmowy. Domyślam się, że zamierza pani ze mną pomówić o sprawach czysto zawodowych. Albo naukowych. Czy mam rację, panno Esteve?

– Mniej więcej – odparła, skrywając lekkie zakłopotanie. – Może usiądziemy? Zabiorę panu tylko kilka minut.

Przez ułamek sekundy rozważałem możliwość natychmiastowego zakończenia tego nieoczekiwanego spotkania i udania się do mojego pokoju, jednak intrygowały mnie dziwaczne składowe tego równania: atrakcyjna kobieta traktuje mnie jak znajomego, przedstawia się liścikiem, w którym dwuznaczności przeplatają się z tajemnicami. Zdecydowałem dać jej dziesięć minut, by wyjaśniła, o co chodzi.

Gdy szukaliśmy miejsca, żeby usiąść, przyjrzałem jej się uważnie. Miała idealny owal twarzy. Szczupłe, lecz umięśnione ciało, twarz niemal bez makijażu. Obejrzałem także sukienkę bez rękawów i sandały na koturnie, przejawy dyskretnej elegancji. Jednak bez wątpienia największe wrażenie zrobiły na mnie jej ogromne zielone oczy.

– Przede wszystkim chciałam bardzo podziękować, że zgodził się pan na to spotkanie – zaczęła.

– Pani wybaczy, ale…

– Jeśli nie ma pan nic przeciw temu, przejdźmy na ty – wtrąciła z nowym uśmiechem, bardziej nieśmiałym od poprzednich.

– Dobrze. W twoim liściku piszesz, że się nie znamy.

– Bo to prawda. Choć, o czym także wspomniałam w mojej wiadomości, pracuję dla kogoś, kogo znasz.

Panna Esteve wybrała zaciszny kąt baru. Siadając, odłożyła torbę na stolik przed nami. Język jej ciała mówił wyraźnie, że najchętniej natychmiast by stąd wybiegła. To mnie zastanowiło.

– Tak naprawdę to właśnie ta osoba poprosiła mnie, żebym się z tobą spotkała – dodała.

– Ta osoba? – zapytałem już lekko rozdrażniony. Przez myśl przemknęła mi sarkastyczna i uszczypliwa Susan. – Mogę wiedzieć, kogo masz na myśli?

– Chodzi o Victorię Goodman – odparła ze śmiertelną powagą.

Usłyszawszy to nazwisko, w pierwszej chwili nie wiedziałem, co powiedzieć. Musiałem mieć chyba głupią minę, bo dziewczyna poprawiła się na swoim miejscu. Próbowałem wytłumaczyć sobie szczególny przypadek polegający na tym, że akurat kilka godzin temu o ponad dwa tysiące kilometrów od Madrytu wpadła mi w ręce jej stara książka.

– Victoria Goodman – powtórzyłem powoli, zupełnie zdezorientowany.

– Twoja mama zadzwoniła do niej wczoraj, żeby uprzedzić ją, że przyjeżdżasz. Doña Victoria chciałaby się z tobą zobaczyć, zaprasza cię do siebie. Choćby jutro, jeśli nie masz innych planów.

– Jesteś pewna, że to moja mama do niej dzwoniła?

– Sama odebrałam ten telefon. Jestem asystentką pani Goodman.

Po przyswojeniu tej nowej informacji zrozumiałem, że niewątpliwie mam do czynienia z kolejną zasadzką mojej matki. Bo w innym wypadku, po co dzwoniłaby do swojej przyjaciółki z informacją o moim przyjeździe? I w dodatku nic mi o tym nie mówiąc!

– Posłuchaj Paulo, to znaczy Pau – zacząłem, starając się rozeznać w sytuacji – nie chciałbym być nieuprzejmy, ale przyjechałem tu na wakacje i za nic w świecie nie zamierzam się nikomu naprzykrzać. A już tym bardziej z powodu kaprysu mojej matki.

– I dziadka – uzupełniła spokojnie.

Z zaskoczeniem skonstatowałem, że nie odwraca wzroku.

– Co takiego? – Jeszcze bardziej zdumiało mnie, że ja również nie potrafię oderwać mojego.

– Twój dziadek, gdyby żył, życzyłby sobie, abyś przyjął to zaproszenie. Victoria Goodman była jego podopieczną. Zapewniam, że ma ci ciekawe rzeczy do powiedzenia.

Piękne zielone oczy podkreślały dobitnie każde wypowiadane przez nią zdanie.

– Goodman była przyszywaną córką mojego dziadka, to prawda… Ale powtarzam: czasem moja matka robi rzeczy, które…