Strona główna » Obyczajowe i romanse » Niewinni i cała reszta

Niewinni i cała reszta

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66134-20-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Niewinni i cała reszta

Piękna i dojrzała opowieść o prawdziwych uczuciach, głębokich pragnieniach i wielkiej pasji do kinematografii

Meadow Mori i Carrie Wexler są przyjaciółkami z czasów szkolnych. Obie wychowały się w Los Angeles w latach 80. i zajmują się tworzeniem filmów. Meadow nagrywa ambitne produkcje dokumentalne. Carrie jest zwolenniczką kina komercyjnego.

Pewnego dnia Meadow przypadkiem dowiaduje się o Nicole – tajemniczej kobiecie, która przez telefon uwodzi wpływowych mężczyzn z branży filmowej. Mimo że w kręgach wszyscy ją znają, nikt jej nigdy nie widział. Meadow wyczuwa w tej historii idealny materiał na film.

Gdy odkrywa, że od pewnego czasu słuch po Nicole zaginął, kobieta postanawia ją odnaleźć. Za wszelką cenę chce pokazać jej historię światu. Nie wie jeszcze, że ta opowieść otworzy głębokie rany – nie tylko jej bohaterki.

__

"Zdumiewająca obserwacja tego, jak obecnie żyjemy. Dana Spiotta stworzyła nowy rodzaj wielkiej amerykańskiej powieści". – „The New York Times”

___

O autorce

Dana Spiotta – amerykańska pisarka, autorka powieści: "Niewinność i inne przypadki" (2017), która dostała nagrodę literacką St. Francis College i została nominowana do nagrody Los Angeles Book Prize; Stone Arabia (2011), która znalazła się w finale National Book Critics Circle; Eat the Document (2006), która znalazła się w finale książki roku i otrzymała nagrodę Fundacji Rosenthal; oraz Lightning Field (2001). W 2017 Amerykańska Akademia Sztuk Pięknych przyznała jej literacką nagrodę Johna Updike’a.

Polecane książki

Teksty albumu "Biedne Piosenki" wydanego w postaci MP3 jako audiobook.Całość przynależy do kabaretu internetowego "Magister Bieda". Trochę filozofujące reminiscencje o rzeczywistości, owszem z poczuciem humoru, ale nie agresywnym. Zachęcam do nabycia wraz z audiobookiem....
Marty świat legł w gruzach. Gdy uświadomiła sobie, że związek, w którym tkwi od lat, nie ma szansy na przyszłość, omal nie zginęła. Jej samochód uderzył w drzewo. Ale choć otarła się o śmierć, tak naprawdę zyskała nowe życie… Między dziewczyną a strażakiem, który wyciągnął ją z wraku auta, zaczyna...
"Uwolnieni od Złego" to zapis bolesnych przeżyć, rozterek, upadków i długiej, pełnej bólu drogi do wolności w Jezusie Chrystusie. To także przestroga przed szukaniem szczęścia i spełnienia pragnień w sojuszu ze złem, a jednocześnie dowód wielkiej miłości Boga do człowieka. Kolejna książka z serii Bi...
Najnowszy kodeks – wygodny kieszonkowy format, artykuły opatrzone nazwami z wyjaśnieniem ich sensu, indeks rzeczowy ułatwiający wyszukiwanie zagadnień. Stan prawny na dzień 9 lutego 2015 r., uwzględnia również zmiany wchodzące w życie z dniem 1 lipca 2015 r....
Współczesny etap relacji wietnamsko-amerykańskich rozpoczął się w pierwszej połowie lat 90. XX w., kiedy oba państwa postanowiły zrezygnować z wrogości i wzajemnych oskarżeń z okresu wojen indochińskich na rzecz rozwoju stosunków dyplomatycznych. Systematycznie zaczęły wzmacniać kontakty gospodarcze...
Zazdrość, tajemnice i obezwładniające pożądanie – trzeci tom mrocznej serii Elite Kings Club Kolejne tajemnice z przeszłości Madison i te związane z jej własną rodziną zostaną ujawnione, zadając dziewczynie ból, którego nigdy wcześniej nie doświadczyła Dziewczyna czuje się zdradzona zarówno przez wł...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Dana Spiotta

Dla Agnes

„Czym jest wykład historii, filozofii
lub poezji, nieważne jak dobrze ułożony, czym
najlepsze towarzystwo lub najbardziej godne
życie w porównaniu z wykładem sztuki patrzenia,
która uczy dostrzegać to, co należy?”

— Henry David ThoreauWalden, czyli życie w lesie

Część pierwszaKOBIETY I FILM

Home / Filmy i programy telewizyjne

Recenzje i rekomendacje / Artykuły

„MOJE POCZĄTKI” CZĘŚĆ 32: MEADOW MORI

To historia miłosna.

Kiedyś mój chłopak robił to i owo. Teraz po prostu jest. Wielki. Mówi, że martwi się zdemaskowaniem, książkami i artykułami, kłamstwami i prawdą. Wszystkim.

– Zaufaj mi – mówię. – Zaufaj. Kiedyś też będę stara.

– To ty mnie zostawisz – odpowiada. – Zobaczysz.

– Jesteś banalny. – Wzruszam ramionami, a on się śmieje.

– Tak. – Kiwa głową. – Masz rację. Jesteśmy banalni.

Gramolę się na niego. Pod jednym względem jest bardzo dobry. Wszystko robi wolno. Obserwuje mnie. Kiedy jestem na górze, czuję jego spojrzenie. Śmieje się. Tubalnie. Czuję drżenie jego ciała.

– Zapal – mówi. Zapalam papierosa. Siadam na rozgrzebanym łóżku, w majtkach i halce z ramiączkami. Dmucham lekko na rozżarzony koniuszek.

– Ależ cuchnie – zauważam.

– Wspaniale pachnie – odpowiada i ponownie zanosi się śmiechem. Czasami pomagam mu się ubrać. Zapinam koszulę, która nie ma końca. Nosi czarną koszulę, czarne spodnie z elastycznym pasem w miejscu, gdzie powinien być rozporek, i czarną sportową marynarkę, jeśli zamierza się z kimś spotkać. Zwykle udaje się na jakieś spotkanie, ale ja mu nie towarzyszę. Ma własny stolik w restauracji Ma Maison, ten przy drzwiach. Ludzie spotykają się tam w porze lunchu i załatwiają interesy. Goście przystają na słowo. Rozśmiesza ich. Opowiada historie. Może coś z tego wyniknie.

Kiedy go nie ma, włóczę się po pokojach. Ma parterowy dom z trzema sypialniami i basenem w kształcie fasoli wykładanym kafelkami. Jakiś agent nieruchomości będzie kiedyś opowiadać, że w nim mieszkał. Pokoje są zagracone. Pełne gazet, notatek skreślonych na kopertach, szkiców, broszur teatralnych od Samuela Frencha pokrytych uwagami, scenopisów, nieotwartych i otwartych listów, fotografii i scenariuszów – całych stert scenariuszów – paragonów, wycinków z gazet, nieużywanej hotelowej papeterii z Pragi, Paryża, Denver. Niczego nie sprzątam i nie układam. Woli, żebym niczego nie ruszała, nie kładła rzeczy w niewłaściwym miejscu. W swoim czasie sięgnie po laskę i zacznie kuśtykać w poszukiwaniu tego lub owego. Znajdzie coś innego, serwetkę koktajlową z jakimiś gryzmołami, pudełko zapałek z numerem telefonu. Jeśli natknie się na coś zabawnego (jakiś rysunek czy jedną ze swoich karykatur) lub ładnego (pocztówkę albo kwiat origami), poda mi to, całując mnie w rękę. Jest szczodry, choć wiem, że nie ma pieniędzy. Nie posiada ich w sposób typowy dla Los Angeles, który nie wyklucza posiadania ładnych rzeczy: mercedesa, kubańskich cygar, gosposi oraz piwniczki z winami z Échezeaux, La Tâche i Romanée-Conti. Jednak widzę rachunki. Stara się zarabiać, jak może. „Muszę robić wiele rzeczy naraz” – mówi. Odpowiadam, że poszukam pracy. Serio. Nalega, żebym tego nie robiła. Chce, abym była w domu, nawet kiedy go nie ma. Godzę się na to. Lubię samotne dni i noce spędzane razem z nim. Naprawdę lubię.

To kolejny dzień, gdy podkłada głos w studiu. Mój chłopak jest bezcielesnym głosem czytającym dialogi popularnego serialu telewizyjnego. Chociaż jest stary i gruby, głos ma głęboki i mocny. Brzmi jak głos Ameryki – pewnej siebie, roziskrzonej, zwycięskiej Ameryki, pełnej możliwości, tryskającej ambicją i energią. Kiedy chce, jego głos ma nadal takie brzmienie. Ludzie uwielbiają go słuchać. Dzięki niemu mogą myśleć, że są inni. Później wzbudza w nich uczucie smutku, ale jest to przyjemny smutek. Jego głos tak działa na ludzi. Nadal.

Leży w łóżku podparty poduszkami. Obserwuje mnie. Mam na sobie krótki kremowy szlafroczek z satyny, który rozchyla się lekko, gdy się poruszam. Przede mną stoi taca z jedzeniem: stek, grillowane ziemniaki, fasolka szparagowa i duży kieliszek czerwonego wina. Smak trunku pozostaje w ustach, łagodny i ciepły. Po kilku łykach powoduje, że wybucham śmiechem. Patrzy, jak jem stek i piję wino. Lubię, gdy na mnie spogląda. Lubię jego zafascynowanie wszystkim, co ma związek z moją osobą. Wzdycha.

– Co się stało? – pytam.

– Starość jest katastrofą – oświadcza z ciężkim westchnieniem, nie odrywając ode mnie wzroku. – To słowa de Gaulle’a. Francuzi wszystko wiedzą. Także o starości, nawet jeśli ty nie masz o niej pojęcia.

Czasami po podłożeniu głosu do programu typu talk show, wykonaniu dubbingu jakiejś taśmy, odbyciu konferencji telefonicznej lub spotkaniu przy lunchu nie jest w nastroju, żeby mnie obserwować. Wtedy idziemy spać. Pewnie miał wyczerpujący wieczór. Kiedy wrócił, wydawał się poszarzały i zmęczony. Właśnie tym jest dla mnie starość – odsłoniętą, zmęczoną twarzą. Kiedy człowiek jest młody i źle się czuje lub ma dosyć, musi się naprawdę postarać, aby druga osoba to dostrzegła. Natomiast starsi ludzie muszą ciągle napinać mięśnie i robić miny – mój chłopak nazywa to naciąganiem – żeby na ich twarzy nie malował się ustawiczny wyraz beznadziejności. W chwili, gdy zaprzestają starań, wyglądają okropnie.

Idzie prosto do łóżka. Kiedy to robi, czasami zostaję sama i oglądam film, ale tego wieczoru postanawiam, że położę się obok niego. Spocił się. Czuję, że jest niespokojny. Z trudem porusza się na łóżku. Ciało się zapada i ciągnie go w dół. Przewraca się na bok z poczerwieniałą, spoconą twarzą. Słyszę jego wilgotny, głośny oddech.

– Potrzebujesz więcej miejsca? Mam sobie pójść? – pytam.

– Nie, nie. – Patrzy na mnie. To, co narastało w jego oddechu, przemija. W końcu szepcze do mnie w ciemności: – Czasami mam napady paniki. To tylko pogarsza sytuację. To ciało… czuję się jak Fortunado z Beczki Amontillado. Znasz tę historię?

Kręcę głową. Przecieram oczy wierzchem dłoni.

– Jest naprawdę ciekawa – mówi. – Opowiada o wyrafinowanym morderstwie przez zamurowanie. Rozumiesz? Właściwie się nie duszę, mur ciała powoli mnie zamyka. Cegła po cegle, dopóki nie zostanę całkowicie unicestwiony. Czy wiesz, w ilu baśniach i opowieściach występuje motyw zamurowania? Lub pogrzebania żywcem? To jeden z najbardziej pierwotnych lęków.

Przerywa. W ciemności słyszę jego ciężki oddech.

– Musisz zostać, kochanie. Rozmowa z tobą mnie uspokaja – szepcze.

Przesuwam się na poduszkach i ujmuję jego twarz dłońmi. Zmuszam go, żeby spojrzał mi w oczy. Jego oczy są ciemne i wilgotne. Przypominają oczy chłopca, choć w kącikach widać zmarszczki od śmiechu. Opiera policzek na mojej dłoni. Przywiera do niej wargami. Całuję go w czoło i kładę jego głowę na piersi. Opiera się o mnie i w końcu zasypia.

Mówiłam wam, że to historia miłosna.

Pewnego dnia, jednego z ostatnich, stanie się zupełnie inną historią, ale pozwólcie, że zacznę od innej części, zanim wam o nim opowiem. Od części pierwszej. O tym, jak się poznaliśmy. Dobiegał końca ostatni rok mojej nauki w Wake School, prywatnym liceum artystycznym w Santa Monica. Był tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty czwarty rok. Bardzo dobrze się uczyłam. Nie odczuwałam potrzeby buntu, właściwie czułam się w szkole całkiem komfortowo. Postanowiłam napisać o nim pracę dyplomową i wymyśliłam zabawny numer. Lubiłam takie numery (a także psikusy, kawały i figle, jak się pewnie domyślacie). Przeczytałam jego wyznanie, że całą wiedzę o robieniu filmów zdobył, oglądając dwadzieścia razy Światła wielkiego miasta Charliego Chaplina. Moja praca dyplomowa nosiła tytuł „Reakcja na reakcję mojego ulubionego filmowca wywołaną wielokrotnym obejrzeniem Świateł wielkiego miasta (Od naśladownictwa do ekstrawagancji)”. Skrócony oficjalny tytuł (bo cały był zbyt długi i nie mieścił się w formularzu szkolnego świadectwa ukończenia kursu) brzmiał: „Od naśladownictwa do ekstrawagancji”. Tematem pracy była relacja z dwudziestokrotnego obejrzenia najsłynniejszego filmu mojego chłopaka – jego znakomitego, kultowego obrazu, dzieła cudownego dziecka – w ciągu trzech kolejnych dni. Raz za razem, z przerwami na sen. Szkoła dała mi do dyspozycji salę z kanapą, abym się czuła wygodnie, i zadbała o dostarczanie posiłków. (Taka to była szkoła). Oglądając film, notowałam swoje myśli i umieszczałam kartki z zapiskami na dużej tablicy informacyjnej wiszącej na sąsiednim korytarzu. Zaprosiłam kolegów, żeby śledzili film razem ze mną lub po prostu obserwowali mnie podczas jego oglądania. Do dziś mam notatki sporządzone w czasie tych dwudziestu pokazów.

Pokaz 1:

To fantastyczny, zachwycający film. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć go ponownie.

Pokaz 2:

Konstrukcja filmu jest starannie przemyślana.

Pokaz 3:

Postać narratora pojawia się zawsze w prawym dolnym kwadracie kadru. To szyfr, tajny szyfr, który można dostrzec. Przez okno należy przechodzić płynnie, a jednocześnie brawurowo. To aroganckie, rewolucyjne, a równocześnie chłodne i zaplanowane posunięcie.

Pokaz 4:

Właściwie nie jest to do końca spójne z kompozycją filmu i tropami, które w nim umieszczono. Czasami dowolne?

Pokaz 5:

Może nie dowolne. Może naruszenie schematu jest celowe, sprawia, że film żyje.

Pokaz 6:

Oglądanie filmu szósty raz z rzędu przypomina czyściec. Człowiek jest znudzony powtórzeniami, ale jakoś to wytrzymuje. Uwalnia się od opowieści, lecz tylko dlatego, że doskonale ją zna. Dopiero wtedy może obserwować, w JAKI sposób opowiedziano historię.

Pokaz 7:

Agnes Moorehead. Paul Stewart. George Coulouris. Everett Sloane. Joseph Cotten.

Pokaz 8:

On nie obejrzał dwadzieścia razy Świateł wielkiego miasta. Nie trzeba oglądać filmu dwadzieścia razy, żeby odkryć wszystko, czego może nas nauczyć. Możliwe, że osiem, ale na pewno nie dwadzieścia.

Pokaz 9:

Dialogi, słucham samych dialogów. Mam zamknięte oczy. Tylko muzyka i dialogi.

Pokaz 10:

Zapamiętałam cały film. Mogłabym wyrecytować go z pamięci. Będę wypowiadać wszystkie kwestie z aktorami.

Pokaz 11:

Zrobiłam to, zrobiłam! Pomyślcie, jak można w ten sposób bawić ludzi i robić na nich wrażenie. Zapamiętam go na zawsze.

Pokaz 12:

Wyłączyłam dźwięk. Światło – srebrzyste światło – i te namacalne szare powierzchnie, niemal abstrakcyjne.

Pokaz 13:

Rozmarzyłam się. Odpłynęłam myślami. Próbuję je zmusić, żeby wróciły do filmu. Czuję się tak, jakbym usiłowała medytować. Żeby się skoncentrować, trzeba zrezygnować ze sprawowania kontroli.

Pokaz 14:

Mam po dziurki w nosie tego filmu. Zaczynam coraz bardziej go nienawidzić. Robię listę wszystkich błędów naruszających ciągłość narracji.

Pokaz 15:

To był kiepski pomysł. Zniszczyłam film. Nie wolno go oglądać w taki sposób. W ogóle żadnego filmu. Film powinien być magiczną opowieścią, a nie nieskończoną mózgową tapetą.

Pokaz 16:

Szczerze mówiąc, tym razem go zignorowałam. Zablokowałam. Przetrwałam. Po prostu wytrzymałam do pory snu, nie niepokojona żadnymi obrazami i dźwiękami.

Pokaz 17:

Kiedy śpię, oglądam go na nowo. Stałam się jego częścią. Ten film mnie pokonał i skolonizował. Przetrwa dłużej niż ja.

Pokaz 18:

Ten film jest naprawdę dobry, wiecie?

Pokaz 19:

Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, jaki jest zabawny. Teraz śmieję się do łez. Mój śmiech rozchodzi się echem po sali. Odnoszę wrażenie, jakby każda kwestia mrugała porozumiewawczo i zwracała się przeciwko sobie.

Pokaz 20:

Gotowe.

Skorzystałam z doskonałej szesnastomilimetrowej kopii filmu, którą zdobyłam dzięki uprzejmości Jaya Hosneya, nauczyciela filmoznawstwa z naszej szkoły. Ta kopia była błyszczącym przedmiotem z lat czterdziestych, stworzonym ze świateł i cieni. Miałam projektor i szpule, które należało zmieniać, więc trudno było uznać projekcję za nieprzerwany sen. Chociaż szpule były niezaprzeczalnie fizyczne, gdy je trzymałam, miałam wrażenie, że nie dotykam materialnego przedmiotu, ale sam film, stapiając się z nim w jakimś głębokim sensie, pokonując jego nieprzekraczalne ograniczenia. W końcu mówiłam do ekranu. Stałam w strumieniu kształtów i cieni zasnutych kurzem. Obserwowałam, jak obraz migocze na moim ciele. Miałam halucynacje.

Podczas uroczystości rozdania świadectw ukończenia szkoły zostałam wyróżniona nagrodą. Później nieoczekiwanie nadeszło lato. Odnalazłam jego adres na mapie rezydencji gwiazd. Wysłałam mu kopię szkolnego artykułu o mnie i list z wyjaśnieniem w sprawie „Reakcji na reakcję mojego ulubionego filmowca wywołaną wielokrotnym obejrzeniem Świateł wielkiego miasta (Od naśladownictwa do ekstrawagancji)”. Powiedziałam mu, że w dowód uznania za jego wyczyn polegający na dwudziestokrotnym obejrzeniu Świateł wielkiego miasta obejrzałam jego najsłynniejszy film dwadzieścia razy z rzędu. Wspomniałam również o tym, jak go sobie wyobrażałam w trakcie projekcji: jako ucieleśnienie amerykańskości zapisane dużymi literami. Gigantyczną, tłustą, bezszeryfową czcionką podświetloną od tyłu. Siedząc w ciemności, zdałam sobie sprawę, że wyczarował naszą przeszłość i przyszłość, chwałę i rozczarowanie. Mieszkaliśmy w nim, ale nie lubiliśmy tego. Właściwie nienawidziliśmy. Nienawidziliśmy go. Dlatego stał się ciągłym tematem żartów i czasami mówił niepokojące, niewygodne rzeczy. Nie potrafił temu zaradzić. Nigdy się tego nie nauczył i za to go kochałam.

Odpisał prawie natychmiast. Powiedział, że chciałby, i to bardzo, zaprosić mnie na lunch. Odwiedziłam go w jego skromnym domu w Brentwood. Kobieta w średnim wieku podała nam grillowaną rybę przy basenie. Nie chciał rozmawiać o filmach, ale opowiadał o Brazylii, religii wudu, zjawiskach paranormalnych, zwierzętach zagrożonych wyginięciem i etymologii słowa „rycerskość”.

Później stwierdził:

– Słuchaj, nie chodziło o Światła wielkiego miasta. Światła wielkiego miasta to znakomity film, jeden z moich ulubionych, ale jeśli dobrze pamiętam, powiedziałem, że wielokrotnie obejrzałem Dyliżans, aby nauczyć się robić filmy.

John Ford! Nie Chaplin. Poczułam uderzenie gorąca na twarzy. Czyżbym błędnie odczytała tytuł? To niemożliwe, abym popełniła taki błąd. Rozsmarował masło na miękkim środku bułki i ugryzł, nie przestając mnie obserwować. Od razu wiedziałam, co powiedzieć, ale najpierw wypiłam łyk wody z lodem, postawiłam szklankę na stole i odchyliłam się do tyłu.

– To nie ma znaczenia – wycedziłam. – Przecież i tak wszystko zmyśliłeś, prawda?

– Fakt – przytaknął.

– Nie obejrzałeś żadnego filmu dwadzieścia razy. To kłamstwo.

– Nie uważam tego za kłamstwo, ale krótką historyjkę o sobie lub o człowieku, jakim ludzie chcą mnie widzieć. – Ugryzł następny kęs bułki. Zjadł już prawie całą, w jego mięsistych palcach pozostał jedynie maleńki kęs. Powoli pogryzł i połknął. – Widzę, że już cię rozczarowałem.

– Ależ skąd – zaprzeczyłam. – Jeśli ta historia została zmyślona, tym lepiej.

Zaniósł się śmiechem. Śmiał się tak mocno, że zamknął oczy. Cały się trząsł. W końcu przestał rechotać.

– Rozśmieszyłaś mnie – stwierdził. – Współczuję władzom college’u, do którego będziesz uczęszczać.

– Sama nie wiem. Nie mam pojęcia, czy pójdę do college’u. – Wzruszyłam ramionami. – Nie podoba mi się, że wszyscy oczekują ode mnie pewnych rzeczy, bo jestem…

– Inteligentną młodą osobą – dokończył. – Co jest być może najlepszą rzeczą, jaka może spotkać człowieka na tym świecie. – Kobieta w średnim wieku, która była najwyraźniej jego gosposią, zabrała talerze. Początkowo sądziłam, że może być żoną lub jakąś przyjaciółką, ale zdałam sobie sprawę, jak mało prawdopodobne jest to, aby taka osoba na nas czekała. Patrzyłam, jak znika za przesuwnymi szklanymi drzwiami.

Kiedy poklepał moją rękę, pochyliłam się i delikatnie go pocałowałam, przyciskając wargi do jego warg. Musicie wiedzieć, że nie byłam jego fanką ani tropicielką sławnych ludzi. Po prostu z jakiegoś powodu wydał mi się człowiekiem niewinnie rozgoryczonym, mężczyzną, któremu mogę zaufać. No więc pocałowałam go, a później się cofnęłam i czekałam, żeby to wydarzenie zmieniło moje życie. Pokręcił głową i zaśmiał się ponownie, głębszym, łagodniejszym śmiechem, który przerodził się w coś innego. Spojrzał na mnie, jakby nie mógł uwierzyć, że tak mu się poszczęściło. Ludzie, dla czegoś takiego warto zrezygnować ze wszystkiego. Odsunęłam się na krześle. Jedliśmy krem posypany karmelizowanym cukrem. Miał brodę. Do tej pory nie lubiłam jej u mężczyzn, ale teraz zrozumiałam, że wcześniej nie lubiłam niczego.

Już się z nim nie rozstałam. Wróciłam tylko raz do domu rodziców – kilka kilometrów dalej, po drugiej stronie Sunset Boulevard. Pojechałam krętymi uliczkami dzielnicy Bel Air ciemnoniebieskim volkswagenem rabbitem, prezentem z okazji ukończenia szkoły (możecie sobie pomyśleć, że byłam rozpuszczona, ale wóz był używany, z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego roku, a poza tym powinniście zobaczyć prezenty, jakie dostały niektóre z dzieciaków). Mieszkaliśmy w nowym, rozległym jednopoziomowym domu, który przycupnął na skraju kanionu porośniętego krzakami. Przesuwane szklane drzwi w pokojach wychodziły na podwórko zaprojektowane przez architekta krajobrazu, z sadzawką i domami majaczącymi po drugiej stronie doliny. Niektóre ze ścian były pokryte dźwiękochłonnymi zamszowymi panelami, inne lustrami. Moi rodzice lubią łączyć nowoczesne wnętrza z wyrafinowanymi zabytkowymi meblami z Francji i Włoch. Matka uważa, że ma talent do dekoracji wnętrz, a przynajmniej wyraźnie określony smak. Muszę przyznać, że potrafi uzyskać co najmniej przemyślany efekt. Nie mam nic przeciwko pięknemu drewnianemu stołowi ze złoceniami w stylu Ludwika XIV, ustawionemu zaskakująco na tle palm i kaktusów widocznych przez szklane panele. Jednak osobiście wolałabym dom w stylu mediterranean craftsman i meble z metalowych rurek w stylu art déco, z chromowanymi krzywiznami i skrzypieniem skóry obiecującym gładkie, nowoczesne życie. Mnie to wystarcza: przestarzała nowoczesność ze szczyptą niespełnionej, a nawet zawiedzionej obietnicy. Przyznaję, że kryje się w tym coś na kształt przenikniętej zadowoleniem nostalgii, ale człowiek nie ma wpływu na to, co uważa za piękne. Tak bardzo uwielbiałam modę lat trzydziestych, że „suknią”, którą włożyłam na bal absolwentów, był wąski stary garnitur męski w dawnym stylu, z podwyższoną talią (wtedy lubiłam się ubierać jak mężczyzna, chociaż w zasadzie był to podejrzany „męski” styl, z kobiecymi akcentami). Wypożyczyłam garnitur w magazynie Western Costume, więc pewnie nosił go jakiś drugoplanowy aktor w dawno zapomnianym srebrzystym, czarno-białym filmie. Moja matka była inna niż ja. Lubiła bardzo nowoczesne i bardzo stare przedmioty. Nie znosiła rzeczy z niedawnej przeszłości. „To mają być antyki?” – odburknęłaby, gdybyśmy weszły do jednego z drogich sklepów ze starociami przy Melrose Avenue. „Czy tak nazywają dzisiaj tandetne graty z wyprzedaży?” Albo wydałaby głębokie westchnienie mające oznaczać, że posiadała kiedyś podobny przedmiot, ale wiele lat temu szczęśliwie się go pozbyła. Nie znosiła sentymentalnego powrotu do lat pięćdziesiątych, który stał się tak popularny, gdy chodziłam do podstawówki. Nie potrafiła pojąć, dlaczego pragniemy się ubierać w stroje z tych lat, i uważała, że oglądanie Grease jest śmieszne (i niezgodne z prawdą, bo „nawiasem mówiąc, lata pięćdziesiąte wcale nie były zabawne”). Mój ojciec nie miał tak zdecydowanych przekonań, ale zgadzał się z matką w kwestii dekoracji domu, jak niemal we wszystkich innych sprawach.

Posadziłam rodziców obok siebie, ale to do matki skierowałam wyjaśnienie swojej wyprowadzki z domu. Niezwłocznej.

Oświadczyłam, że mam zamiar wyruszyć w podróż z moją przyjaciółką Carrie. Wybrałam właśnie ją, bo latem faktycznie zamierzała przemierzyć samochodem cały kraj. Planowała pojechać ze swoim chłopakiem – w drodze do domu rodziców wymyśliłam, że będę jej towarzyszyć, bo takie rozwiązanie wydawało się korzystne dla nas obu, więc będzie wygodną przykrywką. Carrie mogłaby powiedzieć swojej mamie, że jest ze mną (chociaż nie była), a ja, że jestem z nią, co też nie było prawdą. Przedstawiłam swój plan rodzicom, gdy siedzieli na aksamitnej empirowej kanapie w kolorze kremowym, a ja na dywanie przed nimi, z puszką dietetycznego napoju Dr Pepper, z której co chwila popijałam. Dzięki częstym łykom mogłam zyskać na czasie, bo wymyślałam wszystko na poczekaniu, w trakcie mówienia, a przynajmniej częściowo, bo ogólny pomysł wyklarował się podczas drogi. Jednak szczegóły mojego planu ożywały dopiero wówczas, gdy wypowiadałam kolejne zdania, pomiędzy kolejnymi łykami Dra Peppera.

– W północnej części stanu Nowy Jork działa zespół filmowy – klarowałam. Kolejny łyk. Pomyślałam o sławnym reżyserze Nicholasie Rayu i cudacznym zespole, który założył ze swoimi studentami w latach siedemdziesiątych na północy stanu Nowy Jork, kiedy zapomnieli o nim w Hollywood. (Zawsze intrygowały mnie nowe wcielenia, epilogi, postscripta, dygresyjne uwagi na marginesie, a szczególnie błędne odczytania. Zapamiętajcie to sobie). Nigdy nie widziałam filmu, który Nicolas Ray nakręcił ze swoimi studentami, ale facet był legendą, przynajmniej dla mnie.

– Na północy stanu Nowy Jork? Gdzie konkretnie? – Moja matka zmarszczyła brwi, bo choć wychowała się w Long Island, wykształciła w sobie typowy dla mieszkańców Zachodniego Wybrzeża wstręt do skrajnych temperatur panujących w Nowym Jorku. „Północ” stanu Nowy Jork kojarzyła jej się z zaśnieżoną tundrą i opuszczoną cegielnią. Nie przyszło mi do głowy, że powinnam użyć bardziej konkretnego określenia od „północy stanu”. Pomyślałam o Syracuse, Buffalo i Rochester. Pomyślałam o Troy, Albany i Kingston. No i o Binghamton, gdzie wykładał Nicholas Ray. Jednak nie to im powiedziałam.

– W Gloversville. Jest tam opuszczona fabryka rękawiczek, której używają jako studia nagrań. Płacą grosze, no i mają łatwy dostęp do plenerów: lasów, jezior i starych domów – oznajmiłam, po czym wzięłam kolejny długi łyk Dra Peppera. Napój miał w sobie nutkę słodyczy, której towarzyszyły pewna gorycz i coś metalicznego. Chociaż smak był niemal odpychający, z upływem czasu zaczęłam go pragnąć. Próbowałam rozwiązać tę zagadkę za każdym razem, gdy piłam Dra Peppera. Chodzi o smak ślazowego cukierka czy miętówki? A może colę z nutką owocową? Albo ukryty smak sacharyny? A może przyjemność sprawiała mi jego bezczelna sztuczność, bo Dr Pepper nie udawał niczego prawdziwego, jak dietetyczna Fanta lub dietetyczna Fresca, imitujące „owocowy” smak. Piłam go stale. Łyk za łykiem.

– Chcesz kręcić filmy w Gloversville? W stanie Nowy Jork?

– Działa tam zespół, a właściwie artystyczna komuna, więc możemy się dzielić sprzętem i pomysłami. W Gloversville, stan Nowy Jork. – No jasne, czemu nie?

Pomyślałam o miasteczku Gloversville z powodu leżącego na niskim stoliku albumu ze zdjęciami starych kin: kino Glove w Gloversville. Kiedyś był tam teatr, w którym grano wodewile. Szyld odnowiono w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku w stylu dojrzałego art déco. Być może utkwił mi w pamięci z powodu słowa „glove” (rękawiczka) występującego w nazwie miasteczka i kina, a później wypłynął, gdy poczułam bąbelki Dra Peppera na języku. Kiedy zobaczyłam, jak naprawdę wygląda, oczy mi zwilgotniały i obraz się zamazał. Kino znajdowało się w ruinie. Mieściło się przy wymarłej ulicy pełnej pustych witryn i rozpaczliwie wymagało remontu. Drzwi były otwarte. Weszłam do środka. Chociaż miasto i kino przypominały widmo, czuło się tam nadal dawną świetność. Od ścian odrywała się złocona tapeta, fotele pokrywał podarty i wypłowiały aksamit. Dlaczego płakałam? Nie dlatego, że kino okazało się ruiną, ale z tego powodu, że poczułam historię. Wiedziałam, że kina odcisnęły piętno na każdym miasteczku w Ameryce. Były wszędzie. Odkrywanie ich w najbardziej zakazanych miejscach powodowało, że zaczynałam wierzyć, iż mają znaczenie. Zniszczenie kina oznaczało jedynie to, że jakimś sposobem znajdzie się miejsce i dla mnie. Właśnie dlatego płakałam. Bo byłam pełna radości i podniecenia.

– To ambitny plan – skomentował ojciec. Ambicja na niego działała. Był prawnikiem z branży rozrywkowej, ale nigdy nie rozmawialiśmy o jego pracy. Mimo to uwielbiał rozmowy ze mną o mojej „pracy”. Zachęcał mnie, abym uwierzyła, że mam nieograniczone możliwości. I znał najwyraźniej tylko jedną strategię, żeby mi to przekazać – nie wprowadzał żadnych ograniczeń finansowej lub innej natury.

– Jak się nazywają? – zapytała moja matka.

– Chodzi ci o zespół filmowy? – Pociągnęłam kolejny łyk Dra Peppera. Przełknęłam. – Spectro Corps – wyjaśniłam. Rodzice przechylili głowy, jakby nie dosłyszeli. – Spectro Corps. Jak Peace Corps lub Marine Corps. – Żadne się nie odezwało. Zamierzałam podjąć wątek, ale spostrzegłam, że ojciec się uśmiechnął i zaczął kiwać głową, więc się zamknęłam (co czasami trudno mi przychodzi).

– Gdzie będziesz mieszkać? – zainteresowała się matka.

– W mieszkaniu, które zajmują. W ten sposób będziemy mogli pracować bez przerwy. – Moja matka wydęła wargi.

– Będziesz kręcić filmy. To znakomicie. – Ojciec się ucieszył. – Chce się tym zajmować, więc powinna to zrobić.

– Planujesz kręcić filmy z Carrie? – zaczęła się dopytywać matka, która uwielbiała moją najlepszą przyjaciółkę. Sposób, w jaki dorośli wybierają sobie jednego z naszych przyjaciół, jest doprawdy zabawny. Odrobina kontaktu wzrokowego i słowo „dziękuję” z ust nastolatka potrafią zdziałać istne cuda. Wiedziałam, że w jej oczach najbardziej idiotyczna intryga błyskawicznie nabierze wiarygodności, jeśli włączę do niej Carrie.

– Oczywiście, z Carrie i innymi. – Rodzice spojrzeli po sobie i nachylili się ku mnie. Zgadzali się, ale oczekiwali więcej szczegółów, więc ich dostarczyłam, wymyślając na poczekaniu historyjkę o sobie. Element kłamstwa zawarty w zmyślaniu na własny temat nie powinien być nazywany kłamstwem. Trzeba na to innego określenia, takiego jak „fabuła” lub „opowieść życzeniowa”. Określenia wskazującego na coś niemal prawdziwego, spowitego mgiełką jeszcze niezrealizowanej możliwości. Zawierającego zapożyczone i zmyślone elementy – właśnie, zmyślone. Kiedy je wypowiadasz, musi sprawiać wrażenie raczej marzenia niż kłamstwa. Niemal widziałam, jak rozwija się niczym wstążka z wnętrza mojej głowy, jak ruchomy obraz uzyskany z pomocą zeotropu.

– Nakręcimy nową wersję zaginionych i nigdy nie ukończonych filmów. Takich jak The Apostle of Vengeance Williama S. Harta, The Dream Girl Cecila B. DeMille’a, The Serpent Raoula Walsha i The Eternal Mother D.W. Griffitha. Może zrobimy własną wersję krótkometrażowych filmów, które Alice Guy-Blaché nakręciła przed tysiąc dziewięćset dwudziestym rokiem. Zaginęło mnóstwo słynnych filmów niemych, bo doszło do zapłonu azotanu lub po prostu wyrzucono je do kosza. Zniszczono. Zachowały się jedynie tytuły, opisy i kilka fotosów. Chcę je nakręcić. Odegrać tak, jak je opisano, a także zinterpretować, bo ponowne odegranie nie zawiera elementu interpretacji. A przynajmniej oni mają taki wakacyjny projekt. – Rozumiecie? Wymyśliłam wszystko na poczekaniu, ale autentycznie chciałam to zrobić. Na szczęście rodzice nie mieli więcej pytań. Uśmiechali się łagodnie, jak to oni, gdy zaczęłam opowiadać ze szczegółami o filmach. Pragnęli uważać to za interesujące, więc prawie się zgodzili.

– Oczywiście wrócisz do Nowego Jorku przed rozpoczęciem nowego roku akademickiego – przypomniała moja matka. Jesienią miałam rozpocząć studia na Uniwersytecie Nowojorskim.

– Ma się rozumieć – przytaknęłam i może nawet w to uwierzyłam.

– Spotkanie organizacyjne jest dwudziestego piątego sierpnia.

Skinęłam głową.

– Kiedy wyjeżdżasz?

– Dzisiaj… W tym tygodniu.

Kiedy pakowałam walizkę w moim pokoju, ojciec zapukał do drzwi. Czy czegoś potrzebuję? Czegokolwiek? Spojrzałam na niego. Szesnastomilimetrową kamerę Eclair ACL, szesnastomilimetrową taśmę filmową, magnetofon Nagra IV-STC, dobry mikrofon, pionową konsolę montażową Magnasync Moviola, kamerę wideo Betacam, Sony VTR z edycją i kasety wideo. Nie byłam pewna, co miałabym począć z tym całym sprzętem, bo zamierzałam wrócić do Brentwood, do domu z basenem i ogromnym reżyserem filmowcem. Ojciec wypisał mi czek na te rzeczy, ufając, że je zakupię. Faktycznie miałam zamiar kupić sprzęt, o którym mu wspomniałam. Zrealizowałam czek i umieściłam pieniądze w skarpecie, którą wetknęłam do bocznej kieszeni walizki. Pewnego dnia kupię sobie sprzęt, ale żeby już teraz? Jak się okazało, nie byłam jeszcze gotowa do kręcenia filmów. Nadal tylko myślałam, marzyłam i miałam nadzieję. Udawałam, że robię filmy.

Sprawy, o których muszę pomyśleć, skoro okłamałam rodziców:

Uniwersytet Nowojorski pod koniec sierpnia – czy odłożyć to na później? Do kiedy? Może po prostu poinformuję matkę, że postanowiłam zaczekać ze studiami, gdy będzie po wszystkim, stosując metodę faktów dokonanych? Tak.Adres pocztowy. Moja matka poprosi o niego. Czy można wynająć skrytkę pocztową na odległość? A później przesyłać na nią listy? Tak samo z numerem telefonu. Mogę powiedzieć, że nie mają tam telefonu. Że będę dzwonić z automatu telefonicznego raz w tygodniu. Rodzice i przyjaciele rodziców nie mogą mnie zobaczyć w Los Angeles.

Przeprowadziłam się do jego domu w Brentwood z jedną walizką, pięcioma notesami, pudłem kaset wideo i plikiem książek (wśród nich była Spektropia, czyli zdumiewające iluzje spektralne ukazujące wszechobecne zjawy i rozmaite barwy – reprodukcja pochodzącej z tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego czwartego roku zabawnej książeczki o złudzeniach optycznych, od której wziął nazwę mój zmyślony zespół filmowy). Zaparkowałam rabbita w garażu, zamknęłam drzwi i nie korzystałam z niego przez dziewięć miesięcy.

Miałam własny pokój, bo czasami musiał spać sam, ale spędzałam z nim noce. Pracował (głównie nad scenariuszami i analizami), a ja czytałam na kanapie (scenariusze lub inne rzeczy, które znalazłam na jego półkach). Przeczytałam Krwawe żniwo Dashiella Hammetta i wszystkie sztuki Shakespeare’a. A także W stronę Swanna (w przekładzie), kilka powieści Bootha Tarkingtona i porwane broszurowe wydanie Żaluzji Robbe-Grilleta. Brakowało mi tylko jednego. Chciałam oglądać z nim filmy. W domu w Brentwood była mała sala projekcyjna z projektorem filmowym oraz magnetowidem i odtwarzaczem płyt. Ludzie przesyłali mu całe paczki filmów. Wielu nigdy nie otworzył. Rzadko oglądał filmy. Dopiero później go zrozumiałam, bo wtedy odczuwałam potrzebę obejrzenia wszystkiego. Moim jedynym powodem do skargi była wspomniana niewielka różnica w zachciankach. Nie zabraniał mi oglądać samej, ale chciałam to robić razem z nim, po ciemku. Pragnęłam oglądać filmy czarno-białe i w technikolorze, lśniące filmy nieme, krótko- i pełnometrażowe, stare i nowe, śmieszne komedie slapstickowe i poważne obrazy z napisami oraz słynne amerykańskie produkcje.

Któregoś z tych wyjątkowych wieczorów, gdy miał ochotę na film, obejrzeliśmy opisaną odręcznie wideokasetę Terrence’a Malicka z filmem Badlands. Zapytał, czy go widziałam, a ja udałam, że nie, bo nie chciałam mu zepsuć zabawy. Film opowiada o dwójce amerykańskich dzieciaków, Kicie i Holly, którzy bez mrugnięcia okiem ulegają szałowi zabijania, jakby chodziło o pójście do kina w niedzielne popołudnie. Obejrzał go razem ze mną, ale nie powiedział ani słowa. Byłam rozczarowana. Chciałam, żeby mi wyjaśnił, co jego zdaniem dało pozytywny efekt. Żeby oznajmił pouczającym tonem, z głęboką znajomością rzeczy: „Czy zauważyłaś, jak Malick posługuje się długimi ujęciami? Wraz z upływem czasu dzieciaki coraz bardziej się oddalają”. Ale niczego takiego nie zrobił.

W jednej ze scen Holly używa stereoskopu do oglądania fotografii, dzięki czemu poznajemy jej punkt widzenia. Słyszymy jej głos, gdy patrzy na stare zdjęcia nieznajomych osób unoszące się w powietrzu i rozmyśla:

„Przechodzą mnie ciarki, kiedy pomyślę, gdzie bym się teraz znajdowała, gdyby Kit mnie nie spotkał… lub nikogo nie zabił. Gdzie byłabym w tej chwili… gdyby moja mama nie poznała taty. Gdyby nie umarła… Jak wygląda mężczyzna, którego bym poślubiła? Co robi w tej chwili? Czy jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności o mnie myśli, chociaż mnie nie zna? Czy widać to na jego twarzy?”

I to:

Miałam kiedyś stereoskopowe okulary marki View-Master z różnymi „zestawami” rolek o podobnej tematyce, po dwanaście slajdów. Wciskało się taką rolkę wykonaną z plastiku i kartonu do okularów i oglądało podświetlone fotografie. Wśród nich był zestaw Cuda świata. Często go oglądałam, ale najbardziej lubiłam slajdy przedstawiające lądowanie Apolla. Maleńka kapsuła lśniąca na ekranie. I delikatni ludzie pozbawieni ochrony, w skafandrach pokrytych cynfolią. Wyobrażałam sobie, jak gramolę się do kapsuły jako pierwsza i przelatuję przez obłoki, gdy statek płonie w oddali, a później pode mną ukazuje się Ziemia. Czy miałabym dość odwagi, żeby to zrobić? O czym oni myśleli, kiedy pierwszy raz wystrzelili ich w kosmos?

A także:

Holly już nie kochała Kita. Na filmie widzimy, jak marzy o swoim przyszłym mężu, którym z pewnością nie będzie Kit. Jaka jest rozmarzona i egocentryczna, i jaką ma niską moralność. Wyraża to po części jej dziecinna, a jednocześnie monotonna recytacja, po części radosna gra na bębenku.

Oraz:

Chociaż rozumiałam mistrzowską konstrukcję filmu Malicka, czułam się jak Holly (jakbym przeżyła objawienie) – niezrealizowana, stojąca wobec niepewnej przyszłości, posiadająca ogromne możliwości i żadnych osiągnięć. Miałam jedynie marzenia i dziecinność. Nie marzyłam o przyszłych mężach, ale o nakręceniu takiego filmu jak ten – filmu, który zakłada istnienie sprawiającego radość widza. Zamrugałam i łzy zamazały mi widok, chociaż reżyser zadał sobie dużo trudu, aby nie stworzyć wrażenia, że odczuwa emocjonalną więź z Holly i Kitem. Zamrugałam, ale nie otarłam oczu, bo mój chłopak nie musiał wiedzieć, że płakałam. Różne rzeczy działają na nas w niezbadany sposób, jak zaszyfrowane wiadomości adresowane tylko do nas, gdy siedzimy w ciemności. Oglądaliśmy film razem, ale moje uczucia były prywatne, niewypowiedziane i niedzielone z nikim.

Tylko kilka razy wspólnie oglądaliśmy filmy. Częściej robiłam to sama, gdy zasnął. Czasami oglądałam nagranie wideo, innym razem film, który nadawali na Z Channel. Jednak równie często byłam nawalona i gapiłam się na powtórki Night Gallery –przerażającego serialu telewizyjnego Roda Serlinga z lat siedemdziesiątych. Któregoś wieczoru tak się nawaliłam, że obejrzałam, jak kochająca rośliny Elsa Lanchaster wyrasta z ziemi po odmówieniu przeprowadzki, mimo nalegań dewelopera. Facet ją zabija, a ona z zemsty powraca jako jedna ze swoich roślin. Film tak mnie przeraził, że wślizgnęłam się do jego pokoju. Przestraszyłam go, kiedy spał. Chciałam zasnąć obok, nie budząc go, ale jego oddech przyspieszył, wybełkotał coś i otworzył oczy.

– Co się stało? – zapytał surowym tonem.

– Nic. Przepraszam.

– Jest środek nocy, Meadow. – Westchnął ciężko.

– Bardzo przepraszam.

– Nie rób mi tego. Teraz nie zasnę wiele godzin. – Uniósł się na poduszkach i przetarł oczy.

– Byłam przerażona – wyjąkałam, gardząc własnymi słowami, jakby wypowiedział je ktoś inny. Później po prostu stałam i czekałam, żeby złagodniał lub wyjaśnił, ale on pociągnął za łańcuszek swojej lampki do czytania, tej z frędzlami, i podniósł książkę z nocnego stolika. Otworzył i zaczął czytać. Czekałam, mając nadzieję, że na mnie spojrzy lub coś powie, ale tego nie zrobił. W końcu poszłam do swojego pokoju. Nie pamiętam, by kiedy indziej się na mnie rozgniewał. A może był wówczas najbardziej rozgniewany z mojego powodu?

Nie, wcale się nie skarżę. Okazał się wspaniałym kompanem. Recytował Shakespeare’a. Robił to pięknie swoim głębokim, donośnym głosem. Słowa unosiły się w powietrzu, gdy przestawał mówić. Miał doskonałą, po aktorsku wyszkoloną pamięć – nie zapomniał niczego, co mu powiedziałam. Splatał każdą chwilę z tą ostatnią, nie przestając łączyć ze sobą różnych rzeczy. Nigdy nie pojmę, jak to jest przebywać z osobą, która wszystko pamięta. Uniesieniem brwi lub machnięciem serwetki potrafił sprawić, że widelec znikał w powietrzu. Mówił, roztaczając swój czar i demaskując własne sztuczki, co powodowało, że wydawały się jeszcze lepsze. Nigdy mnie nie znudził.

Jedną z najlepszych rzeczy były jego listy. Pisał do mnie listy miłosne. Znajdowałam je w moich książkach. Zostawiał je rano, na cały dzień, abym mogła czytać o swoich wargach, śmiechu i delikatnym dotyku. O swoich długich nogach w szortach i luźnych skarpetkach. Tak, pisał głównie o moim ciele, ale ciało jest częścią nas, nie można go zignorować, nawet jeśli się tego pragnie. Poza tym lubiłam, że zwraca uwagę na szczegóły mojego ciała. Chociaż może się to wydać dziwne, nie doświadczyłam tego wcześniej. Przez całe życie czułam się jak mózg wyposażony w dwie bezużyteczne ręce i dwie użyteczne nogi, które z niego wyrastały. Z jakiegoś powodu rówieśnicy nie przejawiali zainteresowania moją osobą.

Pisywał do mnie listy niemal codziennie. Czasami na nie odpisywałam. Opowiadałam o tym, co przeczytałam, co widziałam lub o czym myślałam w ciągu dnia. O tym, co i dlaczego mi się podobało. Przechowywałam jego listy w małej wiklinowej skrzynce pod łóżkiem. Nie mam pojęcia, co robił z moimi listami.

Żyliśmy tak przez dziewięć miesięcy: oglądaliśmy filmy, czytaliśmy książki, robiliśmy sztuczki i pisaliśmy listy. Pływałam w basenie. Nie spieszyłam się na spotkanie przyszłości.

Raz w tygodniu brałam głęboki oddech i dzwoniłam do moich rodziców z opowieścią o podróży przez kraj do fabryki w Gloversville, gdzie miałam spędzić lato i zimę na kręceniu filmów. Nie, dziękuję. Nie potrzebuję pieniędzy, powiedziałam im pod koniec sierpnia, ale muszę odłożyć college na rok, żeby dokończyć filmy. Słabo zaprotestowali, że odkładam studia, a później uparli się wysłać pieniądze. (Takimi byli rodzicami). Zamiast kręcić filmy, mieszkałam z moim ogromnym chłopakiem. Chłonęłam robienie filmów wraz z powietrzem, którym oddychałam. Trawiłam je. Przyjmowałam do swojego wnętrza. Całymi dniami wyobrażałam sobie filmy, które chciałam nakręcić, a nocami kochałam mojego chłopaka.

Czasami miałam ochotę wyjść z nim na świat. Na obiad lub na przyjęcie. Byłam taka lekkomyślna. Ale on mi nie pozwolił. Nie chciał, żeby ktokolwiek się o nas dowiedział, bo czuł, że zostanie to niewłaściwie odczytane. Wiedział, jacy potrafią być ludzie i ile może to kosztować.

– Nie masz pojęcia, co to za uczucie – powiedział. – Chcę ci tego oszczędzić. – Wierzyłam mu.

– Jestem silniejsza, niż ci się zdaje – odparłam, ale nie byłam tego pewna. Chciałam to sprawdzić, wypowiadając te słowa. Może naprawdę byłam silna.

Przeważnie byliśmy szczęśliwi tak, jak można być szczęśliwym, gdy się wie, że coś nie będzie trwać wiecznie – głęboko przeżywając każdą chwilę i nie próbując jej zatrzymać.

– Kocham cię – szeptałam do niego.

– Ja też cię kocham – odpowiadał. – Właśnie na tym polega miłość – dodawał, jakby nie potrafił do końca w to uwierzyć.

A później nadszedł ostatni dzień – czy byliśmy na niego gotowi, czy nie – choć oczywiście wówczas nie wiedziałam, że taki będzie.

Jedliśmy lunch przy basenie. Promienie słońca skrzyły się na powierzchni wody. Był blady, niemal kruchy. Prawie nic nie jadł ani nie pił. Ostatnio jego twarz wychudła, sprawiała wrażenie, jakby pełne policzki zwisały na kościach. Powinnam była odgadnąć, co nadchodzi, bo on z pewnością to przeczuwał.

– Przynoszę wspaniałe nowiny – powiedział.

– Jakie?

– Sfinansują mój film. Wreszcie wszystko jest na swoim miejscu. Muszę tylko pożyć dostatecznie długo, aby nakręcić to cholerstwo.

– Przestań. Dasz radę. Jesteś gotowy.

– Tak, jestem. Czuję, że mogę nakręcić swój największy film. Już wiem, jak to zrobię. Marzyłem o tym latami. W końcu dostałem szansę.

Na chwilę się ożywił, podekscytowany tą myślą.

– Po tylu latach nakręcę kolejny film – powiedział i wypuścił powietrze, a wówczas zobaczyłam coś jeszcze, podstęp czający się pod powierzchnią.

Nigdy nie nakręcił tego filmu. Dzisiaj wszyscy o tym wiemy. Jednak ostatniego dnia, ostatniej nocy:

Pójdzie na program Merv Griffin Show. Będzie rozmawiać o nowym projekcie, podgrzewać atmosferę. Ma wsparcie, ale potrzebuje go więcej. Wykorzystują go, dowcipnego i zabawnego starego gwiazdora, ale on też ich wykorzysta – wykorzysta agitację na swoją korzyść.

– Tak działa to miasto – mówi. – Zawsze wiedziałem, jak działa to cholerne miasto.

Oglądam go w telewizji. Jest elokwentny i szczodry. Obserwuję go i czuję się szczęśliwa.

Niestety sytuacja nie rozwinie się tak, jak oczekiwał. Wróci do domu ze studia pobladły i spocony. Zacznie kuśtykać o lasce i z jękiem padnie na kanapę.

– Jak ci poszło? – pytam.

– To była kompletna katastrofa. Poszedłem, żeby zatańczyć i zaśpiewać moją piosenkę, ale zamiast tego okazałem się czcigodnym starcem, elegijnym i cuchnącym grobem.

– Bredzisz – mówię. – Uważam, że byłeś wspaniały. – Siadam na podłodze u jego stóp. Rozwiązuję mu sznurówki. Jego ciężka, szeroka twarz jest blada i spuchnięta. Ujmuję jedną stopę ręką, myśląc czule o nielekkiej małej kończynie, którą nieprzerwanie przygniatało brzemię życia. Uciskam ją dłonią przez minutę, najpierw jedną, a później drugą. Jego stopy są dziwnie delikatne, choć wydają się bezużyteczne, porzucone. Oplatam nogi ramieniem i przywieram twarzą do jego kolan.

– Przepraszam – mówi.

Odsuwam się od jego nóg i patrzę mu w oczy. Twarz jest ledwie widoczna ponad rozległym krajobrazem jego ciała.

– Dlaczego?

– Nie mam niczego, co mógłbym ci zostawić. Żadnych pieniędzy. Mam tylko obecną i byłe żony, a nawet dzieci. Pozostało niewiele z tego, czego nie wydałem. Możliwe, że dostaniesz okienko uwagi i zdołasz je wykorzystać. Uwaga może boleć, więc musisz być pewna, że coś z tego będziesz mieć.

Zaczynam płakać. Przestaje mówić i kładzie dłoń na mojej głowie.

– Możesz się zamknąć? Proszę? – mówię. Wzdycha. Pomagam mu dotrzeć do łóżka.

Reszty możecie się domyślić. W wiadomościach mówili, co się z nim stało.

Gosposia wchodzi do pokoju i mnie budzi. Ma spoconą twarz i dygocze, gdy informuje, że zadzwoniła na dziewięćset jedenaście. Że karetka jest już w drodze. Podnoszę się z łóżka i staję w drzwiach, niepewna, co robić. Patrzę, jak go zabierają na noszach. Jest blady i nie reaguje, jego ogromne ciało zapadło się w sobie. Jak dla mnie wygląda na umarłe. Gosposia mówi: „Zadzwonię do rodziny”, i znika w jego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Niebawem – w ciągu godziny – ludzie pojadą do szpitala. Później zjawią się tutaj: krewni, jego agent, dziennikarze. Wkładam dżinsy. Spałam w obszernej koszuli z napisem „Mercury Theatre”, która teraz pełni rolę tuniki. Czuję, że muszę jak najszybciej wyjść. Wyciągam walizkę z szafy – tę samą, którą przyniosłam po kilku dniach spędzonych u niego.

Rozglądam się po pokoju. Wiem, co zabiorę: ubrania, taśmy wideo, notesy i parę pamiątek, które od niego dostałam (kilka lakierowanych kul do żonglowania, talię kart, mały plakat ostatniego z jego wielkich filmów, egzemplarz Króla Leara z krótkimi, schludnymi notatkami na marginesie oraz scenariusz Króla Leara, który napisał, choć nigdy nie nakręcił filmu, a także długą nubijską szatę i stary reżyserski wizjer Mark IV na sznurku). Wezmę także wiklinowe pudełko z jego listami miłosnymi. To oczywiste. Ścielę łóżko. Zamykam drzwi szafy. W sypialni i w domu nie został po mnie żaden ślad. Idę do tylnych drzwi, na wypadek gdyby ktoś przyjechał. Przez chwilę się waham, gdy mijam jego pokój. Otwieram drzwi. Łóżko jest w nieładzie. Kiedy przekładali go na nosze, musieli ściągnąć wszystkie prześcieradła. Patrzę na komodę, na której zostawił zegarek i kieszonkowy notes. Jego kamizelka i apaszka zwisają na oparciu krzesła tam, gdzie je położył wczorajszej nocy. Sięgam po apaszkę i przyciskam ją do twarzy. Powinnam już iść. Na skraju nocnego stolika stoi szklanka z alkoholem. Nie mógł zasnąć, więc pił i czytał. Obok książki leżą jakieś nieczytelne notatki i jego solidne wieczne pióro. Sięgam po pióro – jest zielone, grube i pokaźne w mojej dłoni. Wezmę tylko jedną rzecz, która do niego należała. Wkładam je do kieszeni. Przesuwam tylne drzwi prowadzące na patio. Otwieram garaż, wrzucam walizkę na tylne siedzenie mojego rabbita i odjeżdżam.

Jadę do Brentwood Village i dzwonię z automatu do rodziców.

– U mnie wszystko w porządku – mówię. – Po prostu chciałam was pozdrowić. – Radio w samochodzie donosi, że mój chłopak został uznany za zmarłego w Centrum Medycznym UCLA. Wyglądam przez okno i słucham pożegnalnego nekrologu, napisanego najpewniej dawno temu i aktualizowanego co roku, dopóki komunikat nie poszedł w eter. Nikt nie chciał patrzeć, jak ciężko człapie na plan, żeby zabrać głos. Czekali, aż ogłoszą jego śmierć, aby odpowiednio zamknąć jego długą amerykańską historię.

Udaję się do sklepu ze sprzętem filmowym, z pieniędzmi od ojca w dłoni. Kupuję kilka rzeczy, a później jadę Piętnastką i Czterdziestką, sama jedna, do Nowego Jorku. Docieram do motelu tuż za granicą stanu Nowy Meksyk. Czuję to, dopiero gdy padam na motelowe łóżko i włączam telewizor. Oglądam raport specjalny i widzę go młodym i przystojnym. Prawie w moim wieku. Z młodego mężczyzny wydobywa się głos mojego chłopaka. Płaczę, przyciskając motelową poduszkę do twarzy. Widzę jego twarz, gdy leży na noszach, i ten obraz uzmysławia mi, że jest dla mnie stracony. Że będzie mi go bardzo brakować. Że zawsze będę go kochać. Zasypiam.

W świetle wczesnego poranka siedzę na motelowym łóżku i oglądam zakupiony sprzęt. Czytam instrukcje. Składam poszczególne elementy. Podnoszę kamerę i patrzę przez wizjer.

Odbędę moją podróż i nakręcę filmowy dziennik podróży zatytułowany Film stanowiący przykrywkę kłamstw opowiedzianych moim rodzicom. Mój pierwszy film od czasów ogólniaka. Tamtej wiosny i lata będę kręcić jeden film po drugim. Jesienią będę przez krótki czas uczęszczać do college’u, który ma znakomity program filmowy dla słuchaczy studiów licencjackich. Moje życie zacznie nabierać zwykłego kształtu, jakbym nigdy nie przeżyła ostatnich dziewięciu miesięcy. Jakby to wszystko było snem, niedokończonym filmem, zaginioną relacją radiową.

Jestem spragnioną młodą kobietą, jak tysiące innych młodych kobiet. Jednak mam pewne pomysły. Pewne cele. Będę niestrudzenie pracować. Powiedziałam wam, że to historia miłosna, bo faktycznie tak się to zaczyna: moją miłością do kina, najczystszą, jaką znam. Do kręcenia, oglądania i myślenia o filmach. Stałam się kinową maszyną, jednookim twórcą. Jakbym gumową opaską ścisnęła całe moje życie, oddalające się coraz bardziej od życia, jakiego pragnęłam, dopóki nie przeżyłam wyzwolenia i nie dałam potężnego susa naprzód. Już nie marzę. Działam. Co robię? Kręcę filmy, które mnie ekscytują i sprawiają radość, a czasami frustrują. Pewnie zadowolę się tym na dłużej. Później z kilku powodów uznam to za miałkie. Za autokreację, coś problematycznego, nie tylko bezużytecznego, ale też bolesnego. I w końcu dam sobie spokój.

Nadal jednak nie dotarłam do końca pierwszej części o moich początkach. Wróćmy do wątku narracyjnego, którego nie dokończyłam. Było tak: rok później, gdy pracowałam do późna, zaczęłam o nim myśleć. Zorganizowano duży retrospektywny pokaz jego filmów, a w gazetach ukazała się cała powódź artykułów. Pomyślałam o przyszłości i moich możliwościach. Wyciągnęłam wiklinową skrzynkę. Przeczytałam listy. Były napisane pięknym językiem: niektóre z subtelną nutką erotyzmu, inne zabawne. W każdym razie można było je gustownie zredagować.

Zabrałam te listy na schody pożarowe, czytałam i paliłam papierosa. Mogłam je pokazać agentowi, opublikować, przekazać temu, kto da najwięcej. Sam to zasugerował – ba, zachęcał, żebym to zrobiła. Gdybym umiejętnie się tym zajęła, zainteresowanie moją osobą mogłoby stworzyć okazję do nakręcenia filmu. Jedna maleńka szansa, żeby zwrócić na siebie uwagę i obrócić to na swoją korzyść. Oczywiście nie było to nic pewnego. Przypominało raczej zagadkę do rozwiązania: jak według mnie działa ten świat i w jaki sposób ja do niego pasuję?

Mogłam również spalić listy, jeden po drugim, jak dziewczyna z czarno-białego filmu. Do ostatniego.

Zamiast tego przysiadłam na stopniach drabiny, pod gwiazdami migoczącymi na nocnym letnimi niebie, i zaczęłam jeszcze raz, od początku. Przeczytałam jeden, złożyłam i odłożyłam na bok. Przeczytałam drugi, a później trzeci i czwarty. Kiedy dotarłam do końca, włożyłam je ponownie do skrzynki, zamknęłam wieko i schowałam, aby pozostały na zawsze moją tajemnicą.

Powiedziałam wam, że to historia miłosna.

– Meadow