Strona główna » Obyczajowe i romanse » Niezły pasztet na via Merulana

Niezły pasztet na via Merulana

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-06-03420-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Niezły pasztet na via Merulana

Najsłynniejsza, pisana częściowo dialektem, a zatem z trudem poddająca się przekładowi, powieść wybitnego włoskiego prozaika, w Polsce nadal mało obecnego. Carlo Emilio Gadda został uznany przez krytykę za pisarza, który pchnął włoską prozę na nowe tory, a emancypacja języka wyznacza mu w literaturze miejsce obok Joyce’a i Céline’a.


Pisał Italo Calvino: „Pasztet opowiada o śledztwie, jakie policja prowadzi w dwóch sprawach, jednej banalnej, drugiej makabrycznej; scenerią obu przestępstw dokonanych w odstępie zaledwie kilku dni jest kamienica w centrum Rzymu, w której doszło do kradzieży klejnotów wdowie szukającej pocieszenia, oraz do okrutnego zabójstwa zamężnej kobiety, niepocieszonej, bo bezdzietnej […] należy od razu powiedzieć, że Pasztet jest nie tylko powieścią kryminalną czy filozoficzną, lecz także powieścią o Rzymie. Prawdziwy protagonista książki to Wieczne Miasto, jego klasy społeczne, od klasy średniej po ludzi z marginesu, jego mowa dialektalna złożona z wielu dialektów, zwłaszcza południowych, które wynurzają się z rzymskiego kotła, z jego ekstrawersji i mętnej podświadomości”.
Gadda opisuje świat małostkowych uczuć i śmiesznych ambicji, świat zarazem groteskowy i patetyczny, gdzie głupota sąsiaduje z cierpieniem. Ponieważ opis tego świata nie mieści się tradycyjnych konwencjach literackich, Gadda te konwencje rozsadza. Posługuje się wieloma rejestrami języka, przechodzi od tonacji wysokiej do niskiej, wprowadza dialekt i żargon, miesza gatunki literackie. Stał się twórcą osobnego języka, który przeszedł do literatury pod nazwą barocco gaddiano.

Polecane książki

Bess White i Jude Langston wychowywali się na sąsiadujących ranczach, a ich rodzice wspólnie prowadzili interesy. Bess i Jude mimo różnicy wieku spodobali się sobie, nigdy jednak nie okazywali sobie żadnych uczuć. Ich drogi się rozeszły, kiedy Bess wyjechała do sąsiedniego miasta. Po k...
Nie sposób usunąć ich z ludzkiego świata. Monstra, potwory, dziwolągi... Zawsze gdzieś w końcu je dojrzymy – co więcej, będziemy ich szukać, gdyż ich natura intryguje nas i pociąga. Wystawimy je na pokaz, tłumacząc, że to potrzebne, gdyż odstępstwo wskazuje regułę, bo nieforemność uczy, czym jest fo...
Opracowanie zawiera przykładową instrukcję zarządzania systemem informatycznym w placówce medycznej, opracowaną przez prawnika w kooperacji z informatykami. Dzięki niemu bez problemu stworzysz instrukcję dla placówki medycznej zgodną z wymaganiami określonymi w rozporządzeniu Ministra Spraw Wewnętrz...
  Praca poświęcona jest wielopłaszczyznowej analizie listów pożegnalnych osób, które popełniły samobójstwo. [...] jest oryginalnym i wartościowym źródłem wiedzy na temat okoliczności i decyzji samobójczej. Oparta na solidnej podbudowie teoretycznej i wzbogacona obszernym materiałem faktograficznym, ...
Tworząc zarobkowo oprogramowanie, warto kierować się jasną wizją sposobu rozliczania jego sprzedaży. Oznacza to konieczność wybrania spośród wielu różnych modeli licencjonowania. E-book podpowiada, który sposób będzie najbardziej opłacalny w danej sytuacji i dlaczego. Zawiera również cenne informa...
NIGDY NIE WIEMY, CO MOŻE ZMIENIĆ NASZE ŻYCIE. Bettina ma niespełna 30 lat. Odkąd pamięta, kochała dzieci, zawsze chciała być matką. Pracuje w ośrodku z dziećmi chorymi na zespół Downa i Aspergera. Stara się je zrozumieć, dotrzeć do nich, przebudzić. Helgi zawsze był bardzo wrażliwy, zawsze też czu...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Carlo Emilio Gadda

I

Teraz ‌już wszyscy mówili ‌na niego ‌don Ciccio. ‌Dottor Francesco ‌Ingravallo, ‌dowodzący brygadą lotną ‌policji, ‌był ‌jednym z najmłodszych ‌i nie ‌wiedzieć ‌czemu ‌budzących ‌zazdrość funkcjonariuszy wydziału śledczego: ‌wszędobylski, wszechobecny w sprawach mrocznych. ‌Średniego wzrostu, ‌raczej okrągły ‌czy też krępy, ‌o włosach czarnych, ‌gęstych i kędzierzawych, ‌które rosły mu ‌w połowie ‌czoła, niemal jakby ‌miały osłaniać przed ‌mocnym słońcem ‌Włoch dwa ‌metafizyczne guzy: ‌z wyglądu ospały, chód miał ‌ciężki i niezdarny, nieco gapowaty ‌sposób bycia kogoś, ‌kto zmaga ‌się ‌z mozołem ‌trawienia: ‌nosił się ‌tak, jak skromny państwowy ‌wikt na to pozwalał, ‌na ‌kołnierzu widniała jedna lub ‌dwie plamki oliwy, coś ‌jakby pamiątka po ‌wzgórzach molizyjskich. ‌I miał też niejaką znajomość ‌świata, naszego świata ‌zwanego „łacińskim”, ‌i jakkolwiek był młody ‌(trzydziestopięcioletni), musiał zapewne mieć ‌niejaką ‌znajomość mężczyzn: ‌a także kobiet. Właścicielka mieszkania ‌wielbiła ‌go, ‌by ‌nie ‌powiedzieć ubóstwiała: z racji, ‌a nawet ‌pomimo, dziwnego zamętu przy ‌każdym dzwonku i przy ‌każdej niespodziewanej ‌żółtej kopercie, ‌i nocnych telefonach, i godzin bez ‌wytchnienia, które tworzyły udręczony ‌kontekst jego czasu. ‌„Czas się dla niego ‌nie riczy! Nie riczy! ‌Wczoraj wrócił mi, jak ‌już ‌dzień ‌się zrobił!” ‌Był to dla niej ‌„godny szacunku urzędnik ‌państwowy”, wyśniony, poprzedzony ‌pięcioma A w dodatku ‌do „Messaggero”, ‌wyłowiony z niekończącego się asortymentu urzędników przynętą: „Ładne, słoneczne wynajmę”, pomimo kategoryczności końcowego upomnienia: „Kobiety wykluczone”: co w żargonie ogłoszeń w „Messaggero” może być, jak wiadomo, rozumiane dwuznacznie. I jeszcze udało mu się nakłonić kwesturę do przymknięcia oka na tę śmieszną historię z grzywną… a tak, z karą pieniężną za brak wniosku o zgodę na wynajem… dzierą się na pół, zarząd i kwestura, a jakże! „Kobietę taką jak ja! Wdowę po commendatore Antoninim! Cały Rzym go znał, a każdy, co go znał, na rękach nosił, a nie mówię tak, bo to mąż mój był, nieboszczyk! I teraz mnie biorą za taką, co pokoje najmuje! Pokoje! Matkoż święta, już raczej do rzeki bym skoczyła!”

W swojej mądrości i molizyjskim ubóstwie komisarz Ingravallo, który na co dzień zdawał się pogrążony w sennym milczeniu, ukryty pod czarną dżunglą peruki, lśniącej niczym smoła i kędzierzawej jak astrachańskie jagnię, otóż wytrwały w swej mądrości komisarz przerywa niekiedy senne milczenie i wypowiada teoretyczną myśl (myśl ogólną, ma się rozumieć), tyczącą się mężczyzn, a także tyczącą się kobiet. Tak na pierwszy rzut oka, to znaczy, kiedy słyszano je po raz pierwszy, myśli te sprawiały wrażenie banalnych. Ale banalne nie były. Krótkie wypowiedzi, które w jego ustach brzmiały jak trzask zapalanej zapałki, dźwięcząc później w uszach słuchaczy nawet po upływie godzin czy miesięcy, jakby dojrzewały w procesie tajemniczej inkubacji. „No tak!”, przyznawał jego rozmówca: „Przecież komisarz Ingravallo mnie uprzedzał”. Komisarz utrzymywał między innymi, że nagłe katastrofy nie są nigdy następstwem, czy, jeśli wolimy, nie są skutkiem jednej przyczyny, jakiejś pojedynczej racji: przypominają natomiast wir, krytyczny, cykloniczny punkt w świadomości świata, miejsce, w którym zbiegło się wiele przyczyn. Używał określeń takich jak węzeł czy supeł, jak zwój czy motek, co w rzymskim dialekcie znaczy tyle co kłębek. Ale najczęściej z ust wymykał mu się prawniczy termin i niemal mimowolnie mówił wtedy o „motywie” bądź o „motywach”. Był zdania, że „powinniśmy przewartościować pojęcie przyczyny”, odziedziczone po filozofach, od Arystotelesa po Immanuela Kanta i „przyczynę” zastąpić „przyczynami”, przy czym ta kluczowa opinia, z uporem, niemal obsesyjnie przez komisarza podtrzymywana, ulatywała niczym para spomiędzy jego warg, mięsistych i raczej bezbarwnych, podczas gdy z kącika ust zwisał niedopałek papierosa, zdając się harmonizować z sennym spojrzeniem i niemal szyderczym grymasem, w którym kryły się zarazem gorycz i niedowierzanie, a grymas ten, zgodnie z „dawnym” przyzwyczajeniem, zastygał mu w dolnej części twarzy, pod smolistą czernią peruki, sennymi powiekami i równie mało wyrazistym czołem. Tak, właśnie tak rzecz się miała z „jego” zbrodniami. „Kiedy mnie już wzywajom! Mogę być pewny, że to niezły pasztet i że jakiemuś ważniakowi zmienknie rura”, mawiał, wplatając w język włoski zwroty w dialekcie neapolitańskim i molizyjskim.

Co prawda zasadniczy motyw zbrodni bywał z pozoru jeden. Ale cały ten kram stawał się wypadkową burzy żywiołów (na podobieństwo szesnastu wichrów z róży wiatrów schwytanych w pułapkę cyklonu), wypadkową, która don Ciccia dosięgała i z trąby powietrznej występku odwirowywała dosyć wątłą „przyczynę świata”. Zupełnie tak, jak ukręcało się łeb kurze. Potem mawiał zwykle, okazując niejakie znużenie: „Baby szukaj tem, gdzie nie chcesz jej znaleźć”. Ot, późniejsza rodzima odmiana starego porzekadła „cherchez la femme”. Wyglądało nawet na to, że żałuje swojego powiedzenia, zupełnie jakby zniesławiał kobiety, i wobec tego zamierzał zmienić poglądy. A z tym byłyby niejakie kłopoty. Toteż milczał, pogrążony w myślach, obawiając się, że powiedział za dużo. Oznaczało to, że afekty, czy jak powiedzielibyście dzisiaj, czynniki uczuciowe, owa „domieszka erotyki”, miały swój udział nawet w „zbrodniach dla zysku”, chociaż wydawać by się mogło, że popełniony występek nie ma nic wspólnego z burzliwą namiętnością. Czasem jakiś odrobinę zazdrosny o jego pomysły kolega czy bardziej świadom klęsk tego stulecia kaznodzieja, paru podwładnych, woźnych, a także zwierzchników utrzymywało, że czyta on dziwne książki i wyszukuje w nich wszystkie te słowa, które nic nie znaczą, albo znaczą tyle co nic, ale jak mało co służą wykpiwaniu prostaków i ośmieszaniu ludzi niewykształconych. Poruszał kwestie godne szpitala dla wariatów, używał terminologii właściwej lekarzom obłąkanych. I czemu miało to służyć? Podobne chimery i wymysły dobre są dla autorów traktatów: praca w komisariacie i w służbach policji kryminalnej wymaga zupełnie czego innego: tu ceni się wielką cierpliwość, bezbrzeżne miłosierdzie: no i pełny żołądek: a przy tym poczucie odpowiedzialności, stanowczości w działaniu i znajomość miary: a jakże, a jakże: a do tego żelazną rękę, i wszystko po to, żeby ta włoska buda się nie zawaliła. Natomiast on, don Ciccio, tych jakże słusznych przykazań zupełnie nie brał sobie do serca: toteż dalej zasypiał na stojąco, rozmyślał, nie zważając na pusty żołądek, i udawał, że ćmi swój nieodłączny niedopałek papierosa.

Na niedzielę 20 lutego, dzień świętego Eleuteria, państwo Balducci zaprosili go na obiad: „O pierwszej trzydzieści, jeśli pan łaskaw”. Był to, oznajmiła pani, „genethliacus1 Rema”: i w rzeczy samej Rema w księgach stanu cywilnego zapisano jako Rema Eleuteria, a potem ochrzczono w kościele San Martino ai Monti, dla upamiętnienia dnia narodzin. Dwa imiona mało strawne dla tego głomba, przemknęło mu przez myśl, tak jedno, jak drugie. Dla uszu kołtuna tego kalibru czyste wręcz marnotrawstwo. Zaproszenie, jak poprzednio, dotarło przez telefon, z dwudniowym wyprzedzeniem, do „Kolegium Rzymskiego”, czyli San Stefano del Cacco. Wpierw w słuchawce rozległ się melodyjny głos pani: „Mówi Liliana Balducci”: potem wtrącił się ten kozioł, samiec Balducci, udzielając jej wsparcia. Don Ciccio uświęcił dzień święty u golibrody i przyniósł pani domu butelkę dobrej oliwy. Niedzielny obiad radośnie upływał w blasku popołudnia, na bruku skrzyły się konfetti i trąbki, trotuarem wciąż jeszcze pomykały wdzięczne domina, błękitne Kopciuszki, aksamitno-czarne diabełki. Rozmowa toczyła się o polowaniu: o psach i nagonce: o strzelbach: o Petrolinim: o rozmaitych nazwach, jakie przybiera cefal na wybrzeżu tyrreńskim, od Ventimigli po przylądek Lilibeo: omówiono też najnowszy skandal: młodziutka hrabianka Pappalòdoli: siedemnaście wiosen, uciekła ze skrzypkiem: Polakiem, ma się rozumieć! Ładne rzeczy.

Ledwie don Ciccio wszedł, obszczekała go suczka Lulù, kłębek wełny rasy pekińczyk: kiedy już przestała gniewnie warczeć, długo obwąchiwała mu buty. Wprost niezrównana jest żywotność takich potworków. Ma się je ochotę pogłaskać, a zaraz potem rozdeptać. Siedzieli przy stole we czworo: on, para gospodarzy i siostrzenica. Nie ta sama co poprzednio, z dnia świętego Franciszka, lecz dużo młodsza, dziecko prawie. Tamta, od świętego Franciszka, była niby-siostrzenicą: istna wiejska panna młoda, z koroną czarnych warkoczy, mocno zbudowana, obfitych kształtów, taka, co sama całe łóżko zagarnie: no i co za oczy!, a jaki cyc!, jaki tyłek! Przyśnić się mogą! A ta tutaj dziewczyneczka z warkoczem chodziła jeszcze do szkoły u zakonnic.

Don Ciccio, na przekór niejakiej ospałości, miał dobrą pamięć, wprost niezawodną: pamięć pragmatyczną, jak mawiał. Służąca także była nową twarzą, choć kapinkę przypominała poprzednią siostrzenicę. Wołano ją Tina. Kiedy podawała do stołu, z owalnego półmiska strzyknął jej kleks szpinaku, plamiąc nieskalaną biel obrusa. „Assunta!”, nie wytrzymała pani. Assuntina rzuciła jej spojrzenie. W tej właśnie chwili obie, służąca i pani, przykuły uwagę don Ciccia swoją niezwykłą urodą: służąca, bardziej szorstka, ale też pewna siebie, przybrała surowy wyraz twarzy: dwoje oczu o hardym spojrzeniu, dwa brylanty, nos prosty w linii czoła: rzymska dziewica z epoki Clelii. Jej pani, jakże serdeczna w sposobie bycia, ton głosu jakże wysoki, jakże szlachetnie namiętny, jakże tęskny!, płeć zachwycająca. Patrząc na gościa, te jej oczy o głębokim wejrzeniu, lśniące światłem niegdysiejszej łaskawości, zdawały się dostrzegać, w skromnej osobie „dottore” całą ubogą godność cudzego życia! No i pani była bogata: arcybogata, mówiono: mąż miał się dobrze, bywał w podróży przez trzynaście miesięcy w roku, w interesach z tymi z Vicenzy. Ale ona była jeszcze bogatsza. Pewno że w tej kamienicy pod dwieście dziewiętnastym same majętne państwo mieszkało: byri i herbowi, ale głównie nowi, handrem się parający, co to jeszcze niedawno wołano ich rekinami.

Samą kamienicę lud zwał kamienicą pod dukatami. Bo carutka, aż pod sam dach, nadziana była zzłotym kruszcem. W środku dwie kratki schodowe, A i B, po sześć pięter każda i dwunastu rokatorów, po dwa na piętro. Ale to kratkę A, na trzecim piętrze, spotkał największy zaszczyt, bo tu mieszkari państwo Balducci, państwo pełną gębą, a na wprost Balduccich rezydowała hrabina, tyż na worku pieniędzy, wdowa, pani Menecacci, co to jak renkę gdzie bądź włożyć, to złoto wypadało, perły, brylanty, same kosztowności. A tysionczki wylatywały niby motyle. Bo to trzymać je w banku rzecz niepewna, ogień może strawić, jak nic. Lepsza jusz komoda z podwójnym dnem.

Tak przynajmniej głosił mit. Uszy dottor Ingravalla, wrażliwe pod czernią kędzierzawej peruki na wiosenne rozwibrowanie, złowiły go w mig, jak świst kosa schwytany w locie, gdy turdus merula skacze z gałęzi na gałąź. Był zresztą na ustach wszystkich, i utknął we wszystkich głowach, jako jeden z tych komunałów, co to na mocy fantazji ogółu zaczynają obowiązywać.

Przy obiedzie Balducci okazywał Ginie ojcowskie względy: „Ginetto, kapkę wina…”, „Gino, napełnij kieliszek dottore”, „Gino, podaj, proszę, popielniczkę…”: zupełnie jak dobry tatuś, a ona odpowiadała niezmiennie: „Tak, wujku”. Pani Liliana patrzyła niemal z czułością: jak na pąk, co zmrożony jeszcze o świcie, rozkwita na jej oczach o cudzie poranka. Porankiem był zaś męski baryton Balducciego, głos „ojca”: ona zaś, małżonka i oblubienica taty, stawała się mamą. Z wielką troską i niejaką obawą śledziła rączkę wychowanicy, jeszcze niepewną, podczas nalewania: glu glu, to płynie złoto Frascati, sądząc po odgłosach: kryształowa karafka miała swój ciężar: zdawać by się mogło, że tak drobna rączka jej nie utrzyma. Dottor Ingravallo jadł i pił z umiarem, jak zwykle, ale z apetytem, i chętnie gasił pragnienie.

O nic nie pytał, ani też nie sądził za rzecz stosowną pytać o cokolwiek: ani o nową siostrzenicę, ani o nową służącą. Starał się zdusić podziw, jaki budziła w nim Assunta: podziw pokrewny fascynacji cudną poprzednią siostrzenicą: a ten urok, ten majestat latyński i sabiński, starożytne imiona wojowniczych dziewic i niezbyt opornych żon, wziętych swego czasu siłą w czasie luperkaliów, sprzymierzał się z obrazem wzgórz i winnic, i wiejskich domów, z obrazem festynów i papieża w karecie, i ogarków w kościele Sant’Agnese in Agone i Santa Maria in Porta Paradisi na dzień Candelory2, kiedy święci się woskowe świece: wnosi powiew odległych i pogodnych dni z okolic Frascati i Tivoli, jakim natchnął dziewczęta Pinelli pośród ruin Piranesiego (tych z kościelnych almanachów i kalendarzy), i odzianych w szkarłaty Książąt Kościoła. Niczym okazałe langusty. Książęta Świętego Rzymskiego Kościoła Apostołów. A w samym centrum: oczy Assunty: harde: zupełnie jakby raczyła podawać państwu do stołu. W centrum… całego systemu… ptolemejskiego: no tak, ptolemejskiego. W centrum, z całym szacunkiem, i ciut ciut po jaśniepańsku.

Trzeba zdusić, zdusić. Wsparty w tej trudnej powinności szlachetną melancholią pani Liliany: której spojrzenie w tajemniczy sposób zdawało się utrącać każdy niestosowny fantazmat, wprawiając umysł w stan harmonijnej dyscypliny: muzyki nieomal: czyli kontekstu wyobrażonej architektury dwuznacznych uchyleń zmysłów.

Ingravallo był dla małej Giny, a jakże, niezmiernie grzeczny, niby jakiś szarmancki wuj: z jej cienkiej szyjki, spod warkocza, dobywał się głosik utkany z „tak” i „nie”, rozbrzmiewający niczym skąpe nuty jękliwego klarnetu. Nie zwracał uwagi na Assuntę, od chwili gdy podała makaron – jak przystało na dobrze wychowanego gościa. Od czasu do czasu pani Liliana wzdychała. Ingravallo odnotował nawet, że ze dwa lub trzy razy wyrwało jej się ciche „ach!”. Kto mówi ach, tonie we łzach. Jakiś osobliwy smutek zasnuwał jej twarz, kiedy milkła albo nie patrzyła na gości. Czyżby dręczyła ją myśl jakaś, jakieś zmartwienie?, myśl ukryta za kurtyną uśmiechów lub uprzejmych gestów?, czy też za barierą słów nie tyle spontanicznych lub wyważonych, ile zawsze uprzejmych, jakimi chętnie częstowała gościa? I te westchnienia, te recytacje, te spojrzenia, błądzące gdzieś smętnie, które zdawały się sięgać czasu i przestrzeni nierzeczywistych, można by rzec, tylko jej wiadomych, zaczęły pomału przykuwać uwagę dottor Ingravalla: uznał je za oznaki może nie tyle wrodzonych skłonności, ile obecnego stanu ducha, narastającego przygnębienia. No i padały jeszcze jakieś półsłówka z ust Balducciego: mężulka z ikrą, co to rozprawia tylko o interesach i o zającach, i który jazgotał teraz w najlepsze pod sutym wpływem gron albana.

Chyba pojmował: nie mają dzieci. „I tak dalej, i tak dalej”, dorzucił kiedyś w rozmowie z dottor Fumi, jakby nawiązywał do świetnie rozpoznanego doświadczenia, do fenomenologii bezspornej, do zasobu komunałów. Balducci był dla niego przede wszystkim myśliwym, i to takim, któremu szczęście sprzyja. Myśliwym in utroque3. W głębi serca miał mu za złe niejakie prostactwo, niejaką fanfaronadę, obejście nazbyt hałaśliwe, choć dobroduszne, wybuchy śmiechu, egoizm czy egotyzm ździebko indyczy: i to przy takiej istocie! Można by rzec, puszczając wodze fantazji, że on, Balducci, nie doceniał, nie potrafił zgłębić jej piękna: nie dostrzegał tego, co w niej było szlachetne i utajone: no i… dzieci nie ma. Jakby w wyniku niezgodności gamet obu temperamentów. Dzieci biorą się z doskonałego wzajemnego przenikania się rodziców. Ona kochała go wszakoż: był obrazem ojca, mężczyzną i ojcem na mocy prawa, de iure, jeśli nie de facto, potencjalnie, jeśli nie faktycznie. Jawił jej się jako ewentualny ojciec spodziewanego potomstwa. Nie była nawet pewna jego wierności: jeśli zaś o to chodzi, może sądziła, że jej niespełnione macierzyństwo mogło usprawiedliwiać myśliwskie wyskoki męża, jakąś jego ciekawość, jakąś samczą i potencjalnie ojcowską ekstrawagancję, bo wszak on pożądliwie rozglądał się na każdym rogu, jak robią to wszyscy mężczyźni. „A może by tak spróbować z innym!” Nigdy nie ośmieliłaby się nawet dopuścić myśli o tym (małżeństwo jest sakramentem, jednym z siedmiu ustanowionych przez naszego Pana), i nie chciałaby mu tego zrobić: nawet don Corpi mawiał, że to rzecz niegodziwa ze strony męża chrześcijanina: no ale… trzeba cierpliwości: i jak we wszystkim, rozwagi, właśnie rozwagi. Don Lorenzo Corpi był człowiekiem w pełni godnym zaufania. „Rozwaga” jest jedną z czterech cnót kardynalnych.

Wszystko to dottor Ingravallo po części w lot uchwycił, po części wyłowił z jakiegoś napomknienia Balducciego czy też z wdzięcznych chwil jej zadumy: nawet don Corpi, don Lorenzo, don Lorenzo Corpi, don Lorenzo Corpi z parafii Santi Quattro często jaśniał w argumentacji pani Liliany. Do diabła z don Lorenzem! Można by pomyśleć, że ona w każdym samcu czciła… poważanego ojca, ojca z autorytetem: nawet w osobie don Lorenza, a tak: niezależnie od jego czarnej sutanny, niezależnie od nieprzystawalności obu sakramentów… całkiem zgoła rozbieżnych.

Nawet w osobie don Lorenza. Ten muł musiał być litą skałą. Sądząc z jej wzmianek, był jednym z tych, co to muszą chylić głowę, kiedy wchodzą przez próg. Ale przynajmniej δύναμις4 ojca musiał w sobie mieć. W tych sprawach don Ciccio był raczej biegły: miał żywą intuicję, i od lat dorastania otwartą na wszelkie kontakty z rodem „płodnym w czyny i zagorzałym w boju”5: bardziej za sprawą wrodzonego geniuszu niż systematycznych lektur. Za sprawą rojnego następstwa pokoleń, izby zatrzymań w komisariatach między Lacjum a Marsica, pomiędzy Piceno i Sannio, aż po swoje wzgórza molizyjskie: nieugięte góry, nieugięte karki, nieugięty czort! Nie mówiąc już o świętej i niepomnej na nic sile macierzy. Tam, wśród swoich, zasobnych w potomstwo, umiał odróżnić, co ma związek z rozmnażaniem, a co nie ma. Zaczynało go wszak dziwić, że rezerwuar siostrzenic państwa Balduccich jest niezmiennie pełen kwitnących i wdzięcznych okazów: jakkolwiek obecna jest tylko wdzięczna, ale tamte były wprost zachwycające. Odkąd bywał u Balduccich, poznał już ze trzy lub cztery. No i jeszcze coś: kiedy siostrzenica znikała, było z nią tak, jak z imieniem osoby zmarłej. Nie wypływała na wierzch nigdy, nawet gdyby okładać ją kijami. Jak konsul albo prezydent republiki, kiedy kończy mu się mandat.

Don Ciccio miał zaraz dojrzeć dno ostatniego, by tak rzec, kielicha – z białym arcywytrawnym, pięcioletnim albano z Lacjum, spod szyldu Cavalier Gabbioni Empedocle & Syn, z tych, co to mogą się przyśnić nawet w kwesturze: wino, kieliszek, Ojciec, Syn i Lacjum – kiedy szala jego prywatnych opinii na temat uczuciowych współprzyczyn (mówił raczej o przyczynach erotycznych) w kwestii ludzkich przypadków prowadziła do wniosku, rzecz jasna, że żadna z siostrzenic Balduccich, zważywszy na okoliczności, nie jest taką sobie zwykłą siostrzenicą: jakąś Lucianą czy Adrianą, która zjawia się w mieście u wujostwa, potem wyjeżdża i znowu wraca, wysyła telegram, i znowu wybywa, jedzie do siebie, przysyła pocztówkę z całusami, i znów dociera z Viterbo czy innego Zagarolo, bo dajmy na to, musi pójść do dentysty: i tak dalej.

Coś mi tu z tom siostrzenicom nie gra, mruknął do siebie, kiedy wytrawne białe z Porta Paradisi łaskotało mu jeszcze podniebienie. Tak, tak. Za słowem „siostrzenica” kryje się pewno jakiś ssupeł… nitek, pajęczyna uczuć rzadkich… subtelnych. Ona. On. Ona, przez szacunek dla niego. On z dbałości o nią. No to ona po latach zaczęła łowić sobie te siostrzenice: po nocach: udrenka i łzy: za dnia: świeczki świętemu Antoniemu na wszystkich rzymskich ołtarzach: i nadzieja, kuracje wodą z Salsomaggiore, na miejscu albo w domu, wizyty profesorów Beltramellego i Macchiora. Co nowa świeczka, to nowa nadzieja. Co nowa nadzieja, to nowy profesur.

Złowiła Ginę, biedna Ginetta! Ale przed Ginettą cała ta heca miała inny adres, inny smak. Dziwna rzecz, doprawdy, głowił się Ingravallo.

Virginia!, chlubny obraz błysnął mu przed oczami, rozdarł ciemności: zanim nastała Virginia, była tamta z Monteleone: jak jej było na imię? No i te służące! W porządku, ulatywały niczym wróble poderwane do lotu pierwszym lepszym kaprysem: ale państwo Balducci, ha, wymieniali każdą po miesiącu. Wpadła mu do głowy pewna myśl, zapowiedziana mało stosownym słowem: pewnie to skutek wina.

Pani Liliana, nie mogąc wydać własnych owoców… I tak co rok: wymiana siostrzenic miała w jej podświadomości walor symbolu, kompensacji za brak owoców. Jak jego matka, która urodziła ośmioro, każdej wiosny jedno. Dzieci majowe som zmajstrowane w sierpniu. Dobry miesionc!, skojarzył don Ciccio, dla kotów tyż, bo harcujom nocami.

Co rok prorok… każda nowa siostrzenica miała jakby symbolizować narodziny kolejnego potomka. „Jedes Jahr ein Kind, jedes Jahr ein Kind…”, nucił ten Niemiec w Anzio, któren miał w sobie cuś z foki.

No a on, ten myśliwy (łypnął na tamtego), co on czuje, czego doświadcza, kiedy w domu zjawia się kolejna siostrzenica, nowa dyżurna? Co sobie myśli o tych… siostrzenicach?

Dla niej, poniżej linii Tybru, zamków w ruinie i jasnych winnic, na wzgórzach i pagórkach, i na ciasnych włoskich nizinach otwierało się płodne łono, dwa urodzajne jajowody obficie szpikowane ziarnami, substancją ziarnistą i lepkom, błogosławionym kawiorem pokoleń. Co pewien czas w wielkim Jajniku penkają dojrzałe pęcherzyki, niczym cienka błona granatu: i czerwone paciorki, oszalałe, napędzane miłosną biegłościom, zstępują ad urbe, posłuszne męskiemu wezwaniu, żywotnym bodźcom, owej nasiennej aurze, o której bajali oświeceniowi jajnikoznawcy. A przy via Merulana 219, na trzecim piętrze klatki A znów rozkwitała siostrzenica, w samym pempku kamienicy pod dukatami.

Siostrzenica! Siostrzenica ze Wzgórz Albańskich, z odwiecznego plemienia Sabinów. Natchnienie drapieżników. A tak. Nie trzeba już porywać Sabinek… tak otchłannych! W przymierzu z nocą, w letniej cielesności świtu. Albanki same dziś schodzą nad rzekę. A rzeka płynie i płynie, nie dbając o wrzawę, i dąży do brzegu, na spotkanie niezmiennej wieczności.

Ale on? Pan Balducci? Co sondzi myśliwy o albańskiej siostrzenicy, z okolic Tivoli?

Zadźwięczał dzwonek. Lulù rozjazgotała się na dobre. Assunta pośpieszyła otworzyć. Krótka wymiana zdań i do jadalni wkroczył młody człowiek w szarym garniturze, nie można powiedzieć, że mało szykownym. Poproszono, by usiadł. „Tino, filiżankę dla pana Giuliana”. Został przedstawiony i sam się przedstawił: „Valdarena”. „Dottor Ingravallo”, mruknął Ingravallo, ledwie unosząc się z krzesła i ledwie ściskając dłoń, jakby niechętnie, którą tamten wyciągnął. „Dottor Valdarena…”, Liliana była zajęta filiżankami z kawą. „Kuzyn mojej żony”, wyjaśnił Balducci: z ikrą.

Był, trzeba przyznać, w don Cicciu jakiś chłód, jakby pełna urazy zazdrość wobec młodzieńców, zwłaszcza przystojnych, i do tego synów z zamożnych domów. To odczucie nie wykraczało jednak poza dopuszczalne granice wewnętrznej skazy i nigdy nie wpłynęłoby na jego postępowanie jako komisarza policji: chociaż on sam, no nie, „pienkny” nie był, i nawet nie koiło go powiedzenie, które usłyszał w Mediolanie od dziewczyny w przychodni chorób wenerycznych: „Kazden chłop pikny jest”.

W głębi serca czuł jakby zawód, już szeptał mu głos: una voce poco fa6… sam nie wiedział, czy rozbrzmiewając w sercu, czy w głowie, ale może był to wpływ wytrawnego wina od Gabbioniego, czuł się cokolwiek pobudzony, i ten głos dręczył go, nie dawał spokoju: Musi co gach, piekielny tam-tam pulsował mu w skroniach jak przy migrenie.

Nie wiedzieć czemu, ale tak mu się wydało, albo tak sobie wyobraził, że ów młodzian jest jednym z tych, co to za wszelką cenę chcą się czegoś dochrapać: a jak się już wczepi, nie popuści, upojony widokiem srebrników, ale łatwo mówić, srebrniki przydają się każdemu. Wchodząc, obrzucił spojrzeniem meble i sprzęty, piękne filiżanki, srebrny dzbanuszek do kawy i równie srebrną cukiernicę, resztki świetności z czasów Umberta, z lat tłustych, taką ze złotym żołędziem i dwoma srebrnymi listkami na pokrywce. Do otwierania, rzecz jasna. Przyjął mięsistego papierosa od Balducciego, który podsunął mu pod nos złotą papierośnicę, otwartą i zamkniętą z trzaskiem: i teraz palił, z powściąganą zachłannością i naturalną elegancją.

Komisarzowi zdało się wówczas, jakby łyknął truciznę, chociaż wypił tylko wino od Gabbioniego: przyszło mu do głowy, że „kuzyn” zaleca się do pani Liliany, żeby… ależ tak!… żeby tyż mu coś skapnęło. Myśl ta wprawiła go we wściekłość: wściekłość skrywana i maskowana zrodziła podejrzenie, rzecz jasna. Podejrzenie przewrotne… które boleśnie ściskało mu teraz skronie, jak najbardziej ingravallińskie, jak najbardziej don cicciowskie.

Na palcu serdecznym prawej ręki, białej, o długich palcach, wytwornych, służących do strzepywania popiołu, młodzian ów nosił pierścień: ze starego, żółtego złota: wspaniały: krwawy jaspis w oprawie: owalny jaspis z grawerunkiem. Pewno z rodzinnym herbem. Zdało się don Cicciowi, na przekór opakowaniu słów i manier, że między nim a Balduccim panuje jakiś chłód… Giuliano patrzy tylko na kuzynkę, tylko na nią zważa, pomyślał Ingravallo, niezależnie od pańskich manier. Na Ginę nawet nie spojrzał, kiedy już przepisowo uścisnął jej dłoń. Suczkę szorstko pogłaskał: gniewne szczeknięcia, niedobry piesek!, przeszły w cichnące warczenie, niczym pomruki skromnej burzyczki, i wreszcie umilkły.

Pani Liliana, na przekór źle maskowanym westchnieniom i ulotnym obłokom smutku, była doprawdy kobietą godną pożądania: na ulicy przyciągała uwagę każdego. O zmierzchu, kiedy rzymska noc, odprężona, nabrzmiewała od rojeń… na rogu kamienic i na chodnikach, kiedy ona spieszyła do domu, składano jej hołdy, pojedyncze lub zbiorowe, rozkwitłych spojrzeń: szybkich i bystrych spojrzeń młodzianów: muskały ją szepty: niczym namiętne wieczorne rozszemranie. Niekiedy, w październiku, przy zmianie barw, od stygnących murów odklejał się nagle jakiś niespodziewany prześladowca, Hermes o krótkich skrzydłach tajemnicy: może powrócony z cmentarnych erebów ad urbe do ludu. Z tych, co to nie odpuszczą. I do tego jełop… Rzym jest Rzymem. A ona zdawała się jeszcze współczuć osłowi, tak chełpliwie goniącemu za szczęściem, z uszami rozpiętymi na kształt żagli: rzucając mu spojrzenie na wpół pogardliwe, na wpół litościwe, zdawała się pytać: „No co?”. Kobieta niedostępna lubieżnikom, jakby pod ochroną, o barwie głosu głębokiej i łagodnej: o zachwycającej skórze: co jakiś czas pogrążała się w marzeniach: z węzłem pięknych kasztanowatych włosów upiętych nad czołem: ubierała się w sposób godny podziwu… Jej oczy pałały, zasnute światłem (lub cieniem?) melancholijnej życzliwości… Po na wpół śpiewnej, na wpół niezdarnej zapowiedzi Assunty: „Jest pan Giuliano”, Ingravallo odniósł wrażenie, że pani aż zadrżała, a nawet zarumieniła się: podskórnym rumieńcem. Niedostrzegalnym.

Kiedy dwaj funkcjonariusze oznajmili: „Była strzeranina na via Merulana: pod dwieściedziewiętnastką: na schodach, w kamienicy rekinów”, gwałtowna fala ciekawskiej krwi zalała mu prawy przedsionek serca. „Dwieściedziewiętnastką?”, powtórzył, w roztargnieniu. I z miejsca popadł w stan owej senności, który był maską przybieraną na użytek sprawowanej funkcji. Tymczasem do pokoju wkroczył szef wydziału śledczego. Miał jeszcze dziewiczy egzemplarz „Messaggero” i płatek, dosłownie jeden biały płatek w butonierce. Kwiat migdałowca, pomyślał Ingravallo, spoglądając pytająco na przełożonego. Pierwszy w sezonie. Bendom migdały. „No i mamy klups na otwarcie sezonu. Ingravallo, pojedziecie7 na via Merulana? Nicz takiego. Słyszałem, że to betka. Dziś rano była ta afera z markizą z viale Liegi… i jeszcze bigosz tu niedaleko, na via Botteghe Oscure: i jesce czoś: dwie kuzynki i trzy sziostrzenicze: a do tego trzeba myszlecz, jak uratować właszny tyłek: i tak dalej”, otarł sobie czoło, „i jesce ta gnida, podszekretasz. Mam wszysztkiego potąd. Zróbcie mi tę przysługę, szami pojedźcie”.

„Jadem”, odparł Ingravallo, mruknął: „Jadziem”, i zdjął z wieszaka kapelusz. Źle umocowany kołek wysunął się, upadł i jak za każdym razem potoczył się po podłodze: on go podniósł, umocował trzonek w dziurce, i rękawem, jakby to była szczotka, wypucował czarny kapelusz, wzdłuż wstążki. Dwaj funkcjonariusze poszli za nim, niemal w ślad za milczącym rozkazem szefa: byli to Gaudenzio, znany w półświatku jako Brondas, i Pompeo, zwany Skaperem.

PV dowiozło ich do Viminale, przy San Giovannim wsiedli do tramwaju. Po dwudziestu minutach byli pod numerem dwieście dziewiętnaście.

I oto stanęli przed kamienicą pod dukatami czy też kamienicą rrekinów: wysoki parter i pięć pięter. Fasada złuszczona i szara. Sądząc po tej ponurej kwaterze i po legionie okien, rekinów musiało być tu co niemiara: rybojadów o pakownych żołądkach, to pewne, ale też o niewybrednych gustach. W tym życiu podwodnym zadowalał ich apetyt i z grubsza rzecz biorąc, doznania pokarmowe, toteż szarość czy też smętna opalescencja była dla nich dziennym światłem, tą dozą światła, której potrzebowały. Co do złota, no tak, być to może, że nie brakowało tu złota ani sreber. Słowem, był to jeden z tych wielgachnych budynków z początku stulecia, co to sam ich widok sprawia przykrość i budzi zatęchłe poczucie winy: cóż, całkowite przeciwieństwo kolorów Rzymu, nieba i płomiennego rzymskiego słońca. Ingravallo, można by rzec, poznał go sercem: i teraz serce zaczęło mu mocniej bić, kiedy zbliżał się wraz z dwoma funkcjonariuszami do tej tak dobrze sobie znanej budowli, jako przedstawiciel władzy, bezspornej i rozstrzygającej.

Przed tymi koszarami we wszawym kolorze roił się tłum: ogrodzony ochronną siecią rowerów. Kobiety, kosze i selery: kilku właścicieli sklepów, w białych fartuchach: pracownik fizyczny w pasiastym fartuchu, z nosem kształtu i barwy okazałej papryki: dozorczynie, służące, córki dozorczyń, które wołały: „Peppì!”, chłopcy z hulajnogą, jakieś faktotum obładowane pakunkami, z wypchaną siatką pomarańczy, z której wystawały wąsy dwóch koprów włoskich: dwie lub trzy szychy, które w porze dojrzałej już do obecności wysokiego szczebla właśnie rozwijają żagle: każdy w drodze do swojego ministerstwa: oraz jakiś tuzin czy półtora próżniaków i włóczęgów różnej maści, idących donikąd. Listonosz w zaawansowanej ciąży, najbardziej ciekawski, szturchał swoją wypchaną torbą wszystkie tyłki, a tamci mruczeli chorera, i znowu chorera, chorera, jeden po drugim, w miarę jak torba trącała ich pośladki. Jakiś ulicznik zawyrokował z nadtybrzańską powagą: „Więcej tu złota niż szmalu”. Koła rowerów, w zwartym pierścieniu, zdawały się opinać tę zbiorową pulpę niczym sui generis skóra.

Ingravallo, w asyście dwóch agentów, którzy szli niemal przodem, torował sobie drogę. „Gliny!”, rzucił ktoś. „Przepuść Skapera, mały… Żegnaj, Pompè! Jak tam, trafiłeś złodzieja?… Jest i Brondas…” Przymkniętej bramy pilnował maresciallo porządku publicznego, z komisariatu San Giovanni. Dozorczyni, widząc, że robi obchód, wezwała go na pomoc: zaraz po występku, tuż przed pojawieniem się dwóch policjantów, czyli Gaudenzia i Pompea: znała go już ociupinkę, ze zgłoszenia najmu i ze spisu lokatorów. Rabunku dokonano godzinę wcześniej, zaraz po dziesiątej: o niesssłychanej godzinie! W przejściu i w stróżówce następne małe zbiegowisko lokatorów kamienicy: paplanina kobiet. Ingravallo w asyście dozorczyni i tamtych dwóch, a także komentarzy: „Poricja! Poricja!”, wszedł na trzecie piętro klatki A, gdzie mieszkała poszkodowana. Dobiegał go zgiełk: narastające czy wręcz śpiewne kobiece głosy w starciu z kilkoma męskimi puzonami, i bywało, że musiały ustąpić, niczym karki krów pod naporem byczych rogów: tłumek gromadził splątane wątki pierwszych świadectw, wszystkich tych: „Przysięgam, żem go widziała”: i zaczynał wyplatać z nich już cały epos. Chodziło o kradzież, a ściśle mówiąc o włamanie, manu armata.

W sumie poważna sprawa. Pani Menegazzi tak się wystraszyła, że zaraz potem zemdlała. Pani Liliana też „źle się poczuła”, ledwie wyszła z łazienki. Don Ciccio pozbierał i naprędce zaprotokołował, ile tylko zdołał wyłuskać z rwącego potoku tego pierwszego świadectwa. Zaczął od dozorczyni, dając pani Menegazzi czas na to, żeby się wystroiła i uczesała: na jego cześć, można by rzec. Wziął papier i pióro, pominął wszystkie: „Jezusie mój, Jezusiczku! Panie komisarzu!”, oraz dalsze wykrzykniki-inwokacje, którymi „pani” Manuela Pettacchioni szpikowała jak należy swoją opowieść: opowieść iście dramatyczną. Małżonek dozorca, mreczarz z Rozlewni Fontanelli, miał wrócić o szesnastej.

„Jezusie Maryjo!, zadzwonił najsampierw do sory Liliany…” „Kto?” „No przecie morderca…” „Ale jaki znowu morderca, jak mordu nie było?” Sora Liliana (Ingravallo zadrżał), sama w domu, nie otwarła. „W łazience co była… a jakże… kąpier brała”. Don Ciccio niemal mimowiednie przesunął dłonią po oczach, jakby się osłaniał przed nagłym blaskiem. Służąca, Assunta, wyjechała kilka dni wcześniej do domu: miała chorego ojca, jak to często służące, „w tych czasach”. Gina spędzała cały dzień w gimnazjum: w Sacro Core, u zakonnic, gdzie bywało, jadała też obiad i podwieczorek. No więc, jako że nikt nie otwierał, „jasne…”, zbój zadzwonił do Menegazzi: a tak, tak, na tym samym piętrze, na wprost Balduccich: drzwi w drzwi. Don Ciccio dobrze znał to pientro, i te drugie drzwi!

Menegazzi, poprawiwszy włosy, wróciła na scenę, lekko pokasłując. Wokół szyi, chudej i pomarszczonej, widniał duży liliowy fular: z całej postaci biło przygnębienie wywołane szokiem. Nieoczekiwany negliż, coś między stylem japońskim a madryckim, między mantylą a kimonem. Niebieski cień na twarzy cokolwiek przywiędłej, skóra blada, coś jak przyprószony mąką gekon, usta w kształcie dwóch złączonych serc, pokryte wyzywającą czerwienią truskawkową, nadawały jej wygląd i podkreślały autorytet właścicielki czy też dawnej bywalczyni domu schadzek, nieco podupadłego: gdyby nie ta szczypta neodziewiczości i jakieś wysuszenie, i typowo pobożna gorliwość istot nieskalanych, które bez wstępnych podejrzeń pozwalały ją umieścić w romantycznym spisie kobiet wolnych, acz przyzwoitych. Była wdową. Mantyla-podomka przykrywała szal, a właściwie szale, nie jeden, lecz dwa, także wypudrowane i w tonacji lekko zniuansowanej, jeden nawiązywał do drugiego, a ten drugi ukazywał delikatne płatki, a może motyle kimona, w guście ździebko kastylijskim. Wplotła własną opowieść w mowę dozorczyni, prostując, dopowiadając. Rozprawiała z drżeniem w głosie, tym swoim płaczliwym głosie, i z nadzieją w oczach. Nadzieją jeśli nie na odzyskanie klejnotów, to jednak na zdobycie pewności, że… skorzysta z opieki prawa, tak mężnie uosabianego przez Ingravalla. Kiedy rozległ się dzwonek, Menegazzi zadała zwykłe pytanie: „Kto tam?”, i teraz powtórzyła je tym przejętym i płaczliwym tonem, jaki wywołał w niej pierwszy dźwięk gongu. Wreszcie otworzyła. Morderca był wysoki, młody, w czapce, miał na sobie szary kombinezon mechanika, przynajmniej tak wyglądał, o ciemnej karnacji, z wełnianym szalikiem zielono-burym. Ładny chłopak, tak, dosyć śmiały. Ale z tych, co to od razu budzą strach. „Jaka to była czapka?”, zapytał don Ciccio, nie przestając notować. „Była… no, była, była, sama już nie pamiętam, jaka była, nie umim powiedzieć”. „A wy?”, spojrzał na dozorczynię: „Przemknął wam przed nosem. Nie widzieliście go? No a ta czapka: jaka była…?”

„Co znowu, panie komisarzu… to nerwy! Kto by tam myślał o czapce, w takiej chwiri? Jak się panu zdaje?… Niech no sam pan powi, w takiej strzeraninie, myśri pan, że można myśreć o jakiejś tam czapce…”

„Sam był?” „A sam, sam”, odparły obie chórem. „Ach, panie komiksarzu”, błagała Menegazzi, „niech nam pan coś zrobi: o tak, pan może pomóc. Na łitość boską i najświętszą panieńkę. Ja wdowa! Ksama w domu, Matko Boska! Jaki podły ten świat! To już nie ludzie są, to diably wciełone! Diabełskie nasienie, co z piekiel wrócily…”

Menegazzi, jak wszystkie osamotnione kobiety, pędziła dni owładnięta niepokojem, a w każdym razie oczekiwaniem niepewnym i męczącym. Od jakiegoś czasu ta jej ustawiczna bojaźliwość przetwarzała każdy dźwięk dzwonka na szereg obsesyjnych obrazów i figuracji: na pierwszy plan wysuwali się zamaskowani mężczyźni, sunący na podeszwach z filcu: raptowne, choć bezgłośne szarże na przedpokój: walenie młotkiem w głowę, duszenie ręką albo stosownym sznurkiem, poprzedzone ewentualnie „tołturami”: sama myśl czy też słowo napełniały ją niewymownym podnieceniem. Mieszanka lęku i wyobrażeń: do tego komentarz nagłej palpitacji czy też nagłego skrzypnięcia, w mroku, jakiegoś mebla, bardziej wysłużonego: w każdym razie łakome zwiastuny zdarzenia. Do którego, a jakże, musiało wreszcie dojść. Długie wyczekiwanie na kradzież z włamaniem, pomyślał Ingravallo, przerodziło się we współudział: nie tyle jej postępków i zamierzeń jako gwarantowanej już ofiary, ile we współudział w grze przeznaczenia, w grze „pola sił” przeznaczenia. Zapowiedź występku musiała obrócić się w skłonność bezsporną: wpłynęła nie tylko na umysł obrobionej-przyduszonej-zamęczonej, ale także na „pole” otoczenia, na pole napięć zewnętrznych. Bo też Ingravallo, wzorem niektórych naszych filozofów, całemu układowi sił i szans spowijających każdą istotę ludzką, przypisywał duszę, a raczej przypisywał sparszywiałą duszę układowi, który zwykło zwać się przeznaczeniem. Krótko mówiąc, niebotyczny strach przyniósł Menegazzi cholernego pecha. Dźwięk każdego dzwonka zastygał w pytanie: „Kto tam?”, niczym bek owcy czy też muczenie uwięzionej cierpiętnicy, której nawet smętne lary nie zdołają uchronić. Płaczliwa antyfona następująca po zwyczajnym domowym dyktacie dzwonka.

I było tak, że młodzian, ledwie pani Teresina odczepiła łańcuch i otworzyła drzwi, oświadczył, że jest upoważniony przez administrację do kontroli grzejników i musi sprawdzić każdy po kolei. Faktycznie, kilka dni wcześniej była mowa o grzejnikach, które pod koniec sezonu grzewczego bardziej były letnie niźli zapał lokatorów do wydawania pieniędzy.

Płomień każdego urządzenia grzewczego wygasał w Rzymie na idy marcowe, albo też na nony czy na kalendy. Podczas uporczywych zim o przeciągniętym finale, jak tej zimy w dwudziestym siódmym, podsycano ów płomień przez cały miesiąc i pozwalano mu powoli dogasać nie bez akademickich frazesów i diatryb współlokatorów opiniujących i dudniących stosownie do okoliczności: pośród chętnych i niechętnych, nadzianych i spłukanych, centusiów i utracjuszy in gloria et in laetitia8. Co zaś do izb na najwyższych piętrach kamienicy pod numerem dwieście dziewiętnastym, należały one niewątpliwie do najbardziej nasłonecznionych w Rzymie: i z tego też powodu, kiedy wiosną padał jeszcze śnieg z deszczem, można tam było uświerknąć z zimna.

Mechanik nie miał ze sobą torby ani żadnego pakunku: narzędzia nie będą mu na razie potrzebne. Chodzi o zwykłą inspekcję. Dodała pani Teresina, ale tego don Ciccio nie zaprotokołował, że pewna była, że ten młodzian… no tak, morrderca, mechanik… pewna była, i może przysiąc w sądzie, pewność miała, że ten chłopak ją zahipnotyzował (don Ciccio słuchał z otwartymi ustami, jakby zasypiał), bo w pewnej chwili, jeszcze w przedpokoju, utkwił w niej upołczywe spojrzenie. „Upołczywe!”, powtórzyła, niemal recytując, nadal pod wrażeniem uporczywości i dobitności tego spojrzenia: „To były takie zawzięte, hałde oczy”, co wyglądały spod czapki, „jak oczy węża”. Wtedy poczuła, że z ksił opada. Powiedziała nawet, że w tamtej chwili żrobiłaby wszystko, co tylko by jej narzucił albo czego by zażądał, „jak automat”. (Tak powiedziała).

„Matko Przenajświętsza! Ani chybi zahipnotyzował mnie…” Don Ciccio nie mógł tego nie skomentować w głębi ducha: Ach, te baby!

I tym sposobem ów niby-mechanik obszedł całe mieszkanie. W sypialni dostrzegł kilka klejnotów na marmurze komody, zgarnął je jednym ruchem, drugą ręką otwierając sobie głęboką niczym wiadro boczną kieszeń spodni kombinezonu.

„Co robisz?”, zaskrzeczała Menegazzi, nie całkiem odurzona stanem hipnozy. On zaś, odwróciwszy się, wymierzył jej pistolet prosto w twarz: „Stul gębę, jędzo, bo cię rozwalę”. Widząc jej przerażenie, otworzył szufladę, tę górną, w której tkwił klucz… Odgadł. Było tam całe złoto i klejnoty, schowane w skórzanej szkatułce. Były też pieniądze. „Ile?”, spytał Ingravallo. „Ksama dokładnie nie wiem. Ze cztery tyksiące siedemkset”. Pieniądze w starym wyschniętym portfelu, męskim: jej biednego męża. (Oczy jej zwilgotniały). Tamten zaś migiem owinął szkatułkę w przepoconą chustkę albo jakąś szmatę, szast prast, gorączkowym ruchem: portfel wsunął sobie do kieszeni, i to jak zwinnie! Matko Przenajświętsza! „Do tej kieszeni…”, i pani Menegazzi klepnęła się po udzie.

„To diabły wcielone, jak nic! Diabły!”

„Sza!”, pogroził jej młodzian, patrząc znów na nią, przysuwając twarz do jej twarzy. Te jego oczy zdawały się oczami tygrysa, więżącymi ofiarę: tak czy siak, poradziłby sobie. Umknął bez trudu, jak cień. „Sza!”, rzucił groźnie. Ale ona, kiedy tylko zniknął, od razu pomknęła do okna, o właśnie tego, co wychodzi na podwórze, a otwarłszy je zaczęła krzyczeć, lokatorzy mówili nawet, że wydzierała się rozpaczliwie: „Łapać złodzieja! Łapać złodzieja! Rratunku! Na pomoc!”. A potem… Miała ochotę lecieć za nim, ale poczuła się źle, gorzej niż przedtem. Upadła, czy też rzuciła się na „swoje” łóżko. Wskazała je palcem.

Numer dwieście dziewiętnaście, pięć pięter od strony ulicy plus poddasze i dwie klatki schodowe A i B, biura w klatce B, na wysokim parterze: dom był dostępny niczym port morski. Schody wygodne, choć w obu klatkach ciemne, nie wiadomo, gdzie bardziej. Klatka A spokojniejsza: prawdziwe państwo mieszkało właśnie tutaj, od strony madame.

Z równoczesnych i splątanych słów dozorczyni oraz innych lokatorek, zawołanych pleciug, które Ingravallo przepytał bez robienia notatek, jeszcze w sieni, za bramą i za furtką, której strzegli brigadiere i zwykły policjant, zdołał wreszcie odtworzyć bieg zdarzeń. Oraz wyjaśnić inną okoliczność, równie w gruncie rzeczy osobliwą. Złodzieja zuchwale ścigano. „Hy!, mruknął Ingravallo. „No tak”: chyba nazbyt zuchwale. Bo jako pierwszy ścigał go, czy też udawał, że ściga go po schodach i w sieni na dole, jeszcze zanim pan Bottafavi z czwartego piętra także ruszył w pościg, z rewolwerem w dłoni – młodziak, „a tak, młodziak”, „nie, żaden tam młodziak, chłopiec…”, „jaki znów chłopiec! Za wysoki!”: wynikało z tego, że był to chłopak od masarza, przepasany fartuchem, w krótkich spodenkach i zielonych skarpetach. „Jakich tam zielonych!” Wyskoczył z bramy zaraz potem, jak na schodach rozległy się dwa wystrzały z rewolweru. I tyre go widziano. „A ja tak! Na chodniku! Szłem od Santa Maria Maggiore! A on uciekał…” Ferwor świadków, rozogniając serca, zamieniał się w epos. Wszyscy mówili naraz. Był to zamęt głosów i obrazów: służące, panie i brokuły: olbrzymie liście brokułów wystawały z kosza, wypchanego po brzegi. Ostre lub dziecinne głosiki zaprzeczały tym słowom lub je potwierdzały. Dokoła krążył biały pudelek, równie podniecony, machał ogonem i co jakiś czas także szczekał. Możliwie najbardziej wiarygodnie.

Ingravallo czuł, że się dusi, przemielony przez sprawozdawczynie i sprawozdania.

Po krzykach pani Menegazzi oboje Bottafavi z wyższego piętra, mąż i żona, wyszli na schody w kapciach, także krzycząc, niczym zgrany duet ślubny, baryton–sopran: „Złodziej! Łapać złodzieja!”. Domagali się teraz stosownego uznania dla własnej odwagi i przytomności umysłu. Bottafavi trzymał duży rewolwer, który zamierzał pokazać komisarzowi, a potem wszystkim widzom: kobiety cofnęły się trochę: „No chyba nie strzeri pan tera do nas”: chłopcy wyciągnęli szyje, pełni podziwu. Od tej chwili pan Botta i Fava, jak mówili, zyskał w ich oczach. On zaś nie przestawał rozprawiać, z rewolwerem w ręce, rozładowanym wszakże: lufą do góry. Przywołał fakty z wielką dokładnością. W pierwszej chwili, jakkolwiek się starał, nie udało mu się wystrzelić. Bo w siódmej komorze bębenka tkwił zaczep. A on, po tylu latach nieużywania broni, zapomniał, że prawdziwe rewolwery, takie jak ten, mają ten diabelski zaczep!, i kiedy zaczep jest opuszczony, nie można strzelać. I w najważniejszej chwili złodziej umknął, biegnąc co sił. „Ale to pan strzelił dwa razy?”, spytał Ingravallo. „A co pan myśli, panie komisarzu!, że ze mnie chłopaczek?… żeby tak strzerać na chybił trafił?” „Ale próbował pan”. „Próbował, próbował: to tylko słowo. Mój rewolwer to nie to samo co broń bandytów… co strzelają, żeby zabić. To, panie komisarzu, rewolwer uczciwego człowieka. Za młodu byłem strażnikiem ochrony, i zdaje mi się, że bronią umiem się posługiwać repiej od wieru innych. Ja… ja panuję nad nerwami…” Złodziej czmychnął. O włos: „Ale następnym razem mu się nie uda”.

„A co powiecie o chłopaku?” „Jakim chłopaku?” „Chłopaku od masarza”, odparły kobiety. „To nie słuchaliście tych dzielnych kobiet? Od godziny o tym mówią…”, wtrącił Ingravallo. „Phi, co mi tam masarz: o te rzeczy sam potrafię zadbać”, udał ważniaka. Chłopcy od masarza, to jasne, nie mogli się równać z jego rewolwerem. Nie, nie widział żadnego chłopaka: ani od masarza, ani z innych sklepów: ani od rzeźnika, ani od piekarza.

A jednak sora Manuela widziała go, oj, dobrze widziała, jak wypadł z sieni, zaraz za złodziejem. „A gdzie tam!”, pani Bottafavi wsparła męża. „No przecie! Gdzieszby tam!, moja sora Tereso! Co to, ja oczu nie mam?… Ładnie byśmy wyglądali… przy tej całej bieganinie…” Ale professoressa Bertola podważyła przeczącą odpowiedź pani Bottafavi i z kolei sprostowała twierdzenie dozorczyni. Szła do domu: w środę była zajęta tylko przez godzinę, od ósmej do dziewiątej. Zamierzała właśnie wejść do bramy, kiedy wypadł stamtąd i niemal ją potrącił ten wystraszony serafin z niesłychaną wprost czupryną: twarz miał wykrzywioną, usta zbielałe… wargi mu drżały, była pewna. Straciła go z oczu, bo zaraz potem ujrzała, jak wylatuje ten „łobuz”, mechanik w szarym kombinezonie, ale był to kombinezon sui generis, wypchany: no i z pakunkiem: „słowem, morderca w osobie własnej…”. „A jaką miał czapkę?”, spytał Ingravallo. „Czapkę… szczerze mówiąc… czapkę…” „Jak wyglądała? Proszę powiedzieć”. „Szczerze mówiąc, nie wiem, nie umiem powiedzieć, panie komisarzu”. A chwilę wcześniej, tak, tak, ona także słyszała dwa wystrzały: dwa głuche odgłosy dochodzące z bramy.

Dozorczyni odcięła się. Dwa wystrzały, zgoda, najsampierw dwa wystrzały… w porząsiu. Potem w sieni piorun jeden, szary, jakby szczur, zmykający… „Taka mysz, co ucieka, jak ją miotłą pogonić…” A za nim tamten, chłopak od masarza. Może przysiąc. Kiedy przemknął chłopak ubrany na biało, jeśli nie riczyć spodni, jasne, mordercy już nie było. Strzały? Tak, pewnie… Chwirę przedtem ten skurczy syn wystrzerił dwa razy. Na schodach, huk był, jakby bomby jakie wybuchły. „Bum! Bum! Panie komisarzu, takie mię parpitacje wzięny…”

Bertola zechciała replikować. Wywiązała się sprzeczka. Pani Liliana tymczasem nie pokazała się i don Ciccio był uszczęśliwiony: ona! Miałaby się zadawać z takim maglem!

Nie wydało mu się sensowne, żeby tracić czas na szukanie nabojów albo łusek. Czy to była beretta kalibru 6,5 czy glisenti 7,65: nic go to nie obchodziło: pistolet znika na jakiś czas, wiedział o tym z doświadczenia: wystarczy przekazać go wspólnikowi albo kumplowi.

Odprawił lokatorów i lokatorki, służące i kosze: przez nieuwagę nadepnął na pudla, który rozjazgotował się pieruńsko, aż jego łauu-łauu dotarło pewnie do pałacu samego papieża. Kazał zamknąć bramę, na straży furtki ustawiając funkcjonariusza, który zmienił brigadiere. Wszedł na górę na jeszcze jedną krótką wizję lokalną, do Menegazzi: Pompeo pośpieszył za nim: Gaudenzio nawet nie zszedł. Pytał, szukał śladów czy też odcisków mordercy. Sprawdzał klamki, marmur komody, błyszczącą podłogę.

Pani Liliana pojawiła się wreszcie, bardzo piękna: wykluczyła możliwość wysunięcia jakiejkolwiek hipotezy: znalazła dobre słowo dla Menegazzi, zaoferowała jej gościnę: zapytana, potwierdziła, że przed dwoma wystrzałami jej dzwonek zadźwięczał dwukrotnie, jakkolwiek nieśmiało. Była w łazience. Nie mogła otworzyć: a zresztą może by nawet nie otworzyła. W tym czasie gazety dużo mówiły o „ponurej” zbrodni z via Valadier, i o tej drugiej, jeszcze „potworniejszej” z via Montebello. Ona zaś nie potrafiła zapomnieć o tym, co przeczytała. No i do tego… kobieta, sama w domu… wiadomo, boi się otworzyć. Pożegnała się. Dopiero wtedy Ingravallo pomyślał o swoim seledynowym krawacie (tym w szachownicę z koniczynek) i o swojej molizyjskiej brodzie sprzed trzydziestu sześciu lub trzydziestu ośmiu godzin. Ale ta zjawa napełniła go błogością.

Zapytał raz jeszcze wdowę Menegazzi, panią Zabalà, czy ona, po namyśle, miałaby może coś do powiedzenia, jakieś podejrzenie? Czy mogłaby wskazać jakąś poszlakę? To musieli być bywalcy. Znali obyczaje domu, zważywszy na swobodę ruchów. Zapytał ponownie, czy zostały jakieś ślady… lub odciski… po mordercy. (Ten wytwór zbiorowej fabulacji zagnieździł się w jego głowie: zmuszając język do błędnego określenia). Nie, żadnego śladu.

Na jego polecenie Pompeo i Gaudenzio przesunęli komodę. Kurz. Żółta słomka z miotły. Niebieskawy biret tramwajowy, niemar zwinięty w kurkę. Schylił się, podniósł, rozwinął go bardzo ostrożnie, z twarzą pochyloną nad świstkiem, który wyglądał na zużyty. Linia tramwajowa do Castelli. Przedziurkowany na dacie z poprzedniego dnia. Może przedziurkowany (było tam rozdarcie), na przystanku „Tor… Tor… Do diabła! Przystanek przed Due Santi9”.

„Torraccio”, powiedział Gaudenzio, wyciągając szyję za plecami don Ciccia. „To wasz?”, don Ciccio spojrzał na wystraszoną Menegazzi. „Nie, płoszę pana, nie mój”. Nie, nikogo nie przyjmowała poprzedniego dnia. Ksłużąca, Cencia, garbata staruszka, przychodzi tylko na pół dnia, o drugiej, ku jej, Menegazzi, niezadowoleniu. Sama ścieli sobie łóżko… przy tym stanie nerwów! Ach, panie komisarzu! Ksypialnia była już doprowadzona do ładu, kiedy, zakłócając ciszę, rozbrzmiał „ten stłaszny dzwonek”. W ksypialni złesztą, Matko Przenajświętsza!, jakże mógł coś takiego pomyśleć? W tym ksanktuarium pamięci, nie, nigdy przenigdy nikogo nie przyjmuje, nikogo!

Don Ciccio chętnie w to wierzył, ale jej ton, okraszony „Matką Przenajświętszą”, jakby dopuszczał, że można by pomyśleć coś wręcz przeciwnego. Nie, ksłużąca nie była z Marino ani z Castelli Romani… Mieszkała, od niepamiętnych czasów, w zaropiałej norze przy via Querceti, na tyłach Santi Quattro Coronati, z siostrą bliźniaczką, ociupinkę młodszą od siebie. Co do reszty, niech jej wierzy, święte kobiety. Lubiała cukieł, to prawda, kawę też, mocno słodką, a jakże. Ale żeby czegoś dotykać… nie, nie… bez pytania niczego by nie tknęła. Odmroziła sobie łęce i nogi, a tak, proszę pana, czasem nawet nie mogła umyć talerzy, tak ją łęce piekły: bardzo ciełpiała, płoszę pana. Ale nie tej zimy, jakże młoźnej, lecz poprzedniej. Bałdzo pobożna, bałdzo: dzień cały z łóżańcem w ręku, w intencji świętego Józefa. Don Corpi też mógłby coś powiedzieć: don Lorenzo, nie zna pan?… Ach! Święty człowiek! Z Santi Quattro Coronati, a tak, spowiada się u niego: czasem też sprzątnie, żeby pomóc Rosie, służącej.

Ingravallo słuchał z otwartymi ustami. „No więc co z tym biletem? Kto go mógł zostawić? Mówcie. Morderca?…” Zdawało się, że Menegazzi zamierza uniknąć pedanterii i nieustępliwości śledztwa, nie chcąc trudzić swoich szarych komórek: jakże wylękła, jakże pełna spóźnionych nadziei, rozmarzona i poddana władzy, ach!, już muśniętych, lecz nie zaznanych męczarni. Wielobarwną beztroską tchnęły jej liliowe fulary, jej niebieskie cienie, jej kimono rozćwierkane (to nie były płatki, lecz osobliwe latające stwory, coś na wpół ptaki, na wpół motyle), żółtawe włosy, à la potargany Tycjan, fioletowa wstążka, która związywała je na kształt wieńca chwały: i to wszystko ponad parasympatycznym zwisem nadbrzusza i zwiędłej twarzy, przy akompaniamencie westchnień, boć to uchroniła się przed, ach!, bestialstwem, lecz nie przed kładzieżą klejnotów. Nie chciała o niczym myśleć, nie chciała niczego pamiętać: pragnęłaby wspominać to, przed czym się ustrzegła, przed tym, co nie łaczyło się ziścić. Przerażenie i ta „tłagedia” całkiem pomieszały jej w głowie, czy też w tym, co mogło uchodzić za głowę. Miała czterdzieści dziewięć lat, choć wyglądała na pięćdziesiąt. Była to tragedia podwójna: klejnotom okazano należny szacunek: jej przypadła w udziale lufa pistoletu i tytuł jędzy. Dawniej nie była z ciebie taka szuja: ta jej myśl pofrunęła do anioła stróża. Nie, nic nie wie, nic nie chce wiedzieć: była wzburzona, goniła w piętkę. Do zeznań zmuszał ją Ingravallo, tak jak chwyta się w szczypce głownię, która skwierczy, trzaska, dymi i przypławia o łzy. Toteż wyczerpana, musiała potwierdzić, że młody, tak, ten łobuz, wyjął pistolet z kieszeni czy skądciś tam, a, tak, właśnie tutaj, przed komodą, a potem tę brudną chustkę czy też ścierkę hydraulika… żeby zawinąć skórzaną szkatułkę… z klejnotami, jak już ją wyjął z szuflady. A razem z pistoletem wyciągnął coś jeszcze, jakby chusteczkę, jakiś zwitek czy ksartki, no, może. Nie, nie, nie pamięta, za duży stłach, Matko Przenajświętsza!, żeby coś pamiętać… Ksartki? Młody, no tak, całkiem możliwe, schylił się, żeby to podnieść. Scena majaczyła jej w pamięci: co podnieść? Chusteczkę?… jeśli to była chusteczka. Jakże można spamiętać… tyle szczegółów… jak się tak człowiek stłachu naje?

Ingravallo włożył bilet do portfela i zszedł ze schodów, najwyżej po kwadransie. Na schodach ciemno. Na dole widna sień, brama też, rozjaśnione snopem światła z oszklonych drzwi. Gaudenzio i Pompeo szli za nim. Poszukał znów dozorczyni, stała tam, trajkocząc z kimś w najrepsze.

Na jego polecenie lokatorzy i lokatorki oddalili się w proporcjach dziewięć do dziesięciu, ale ledwie o kilka kroków, i stali tak z nadstawionymi uszami: Ingravallo bez trudu uzupełnił śledztwo o suplement w sprawie tajemniczego chłopaka od masarza: milcząco zwołując w sieni już uprzednio rozwiązany pęczek czy też wianuszek ludzi i vegetables (warzyw), z których on musiał teraz wycisnąć informacje o faktach i ewentualne referencje o osobach. Okazało się, że żaden lokator kamienicy, ani z klatki A, ani z klatki B, nie zamawiał niczego tego ranka z żadnej wędliniarni Wiecznego Miasta. Nikt o tej porze nie otwierał dziś drzwi żadnemu dostawcy w białym fartuchu. „To wszystko komedia”, zacietrzewiła się kuma pani Bottafavi, mało przyjaźnie usposobiona do Menegazzi lokatorka spod piątki. „To sie wie, sze złodziej zostawia na czatach kumpra… Mosze mi pan wierzyć, panie komisarzu, sze tamci dwaj… musi co w zmowie byri…”

„Żadnych dostawców do kamienicy?”, głos Ingravalla zabrzmiał świadomie władczo, a jednak z lekką irytacją. Komisarz zmazał z powiek wyraz znużenia i ociężałości, oczy błyszczały mu przenikliwą pewnością siebie. „A jakszeby nie?”, odparła Pettacchioni: „W takiej kamienicy, co jest jak port morski?… Tosz tu mieszka sama śmietanka, kupcy, co pan se myśli, panie komisarzu?”, reszta zgromadzonych uśmiechnęła się: „Z tych, co nie bardzo cykorię lubieją”. „A do kogo przychodzili? Nie pamiętacie?… Komu przynosili mozzarellę do domu?” „Tosz, panie komisarzu, po trochu do wszystkich…”, opuściła głowę, lewym kciukiem dotknęła kącika ust: „Niech no pomyśrę”. I dalej wszyscy przekrzykiwać się w kwestii chłopaków z mozzarellą: nagły ogień hipotez, dyskusji, przypomnień: wiklinowe koszyki i białe fartuchy. „Jusz wiem… Sor Filippo. Jest tutaj”, odszukała go wzrokiem, niejako przedstawiła: „commendator Angeroni z Ministerstwa Gospodarki Narodowej”, i wskazała go wśród obecnych. Wówczas pozostali rozsunęli się, a wskazany skłonił się lekko: „Commendator Angeloni”, potwierdził osobiście. „Ingravallo”, powiedział Ingravallo, który wówczas nie był jeszcze nawet cavalierem, dotykając dwoma palcami kapelusza. Na cześć Gospodarki.

Sor Filippo, wysoki, w ciemnym płaszczu, z brzuchem w kształcie gruszki, ze sztywnymi ramionami, lekko obwisłymi, z twarzą na wpół wylęknioną, na wpół melancholijną, z nochalem pośrodku, godnym proboszcza, niby sterownią, co to jak go wydmuchać, rozlegnie się głos trąby Sądu Ostatecznego, miał minę nie tylko commendatorską i ministerialną, ale też, czy ja wiem… smętną, niepewną, a w oczach czaił się jakiś lęk, kiedy patrzył na dottore: dottor Ingravalla, niemal jakby się bał, że straci punkt oparcia… po rychłym upadku ministerstwa, które wszak przetrwało do 25 lipca 1943 roku. Osobliwe kruczysko, na Boga, z postawionym kołnierzem, okutane w ten swój elegijny szalik: przepisowy kleryk, z tych w czerni, którzy chętnie zalęgają się pomiędzy San Luigi dei Francesi a Minerwą. Niewidzialni dla roztargnionego lub gnającego przechodnia, w wolnych chwilach mają zwyczaj spacerować nieśpiesznie po swoich ulubionych uliczkach, od łuku Sant’ Agostino i od Scrofy przez via delle Coppelle lub Pozzo delle Cornacchie aż do Santa Maria in Aquiro. Z rzadka zapuszczają się na via Colonna lub pokonując agorafobię, stąpają po bruku piazza di Pietra, nie gardząc kawałkiem białej pizzy czy snobistycznej pizzy neapolitańskiej: a potem suną kiszką via de Pietra i zdarza im się nawet wychynąć na Corso, jeśli jest tłusta sobota, na wprost Encyklopedii Treccaniego i witryny najbardziej kuszących zegarków jubirera Catellaniego. W czasie Wielkiego Postu żałobni i pyzaci poprzestają na wędrówce wzdłuż via di Santa Chiara, pomykając pod grobusami obu hoteli, docierają aż do słonia i wdzięcznego obelisku, do witryn pełnych różańców i madonn, idąc tak krok za krokiem: po czym krok za krokiem ruszają nazad i wymijając o włos jakiś rower, trafiają na via Palommella, na tyłach Panteonu, ale są już w drodze powrotnej i jakby nieco rozczarowani nastaniem zmierzchu.

Już kilka lat temu commendator Angeloni przeprowadził się na via Merulana, po rozbiórce kamienic na via del Parlamento-Campo Marzio. Wcześniej zawsze tam mieszkał. Był zapewne smakoszem, sądząc przynajmniej po tych wszystkich paczuszkach, po tych truflach… Paczuszkach, które zwykle wnosił na piętro sam, z wielką dbałością i namaszczeniem, trzymając je poziomo przed sobą, jakby karmił piersią: były tam delikatesowe wyroby garmażeryjne, galantyna i pasztety, przewiązane niebieskim sznureczkiem. A czasami posyłano mu zamówienia do domu pod dwieście dziewiętnaście, na samą górę: „doręczano”, jak się mawia we Florencji. (Małe karczochy w oliwie, cielęcina w sosie z tuńczyka).

– Sor Filippo, a jakże – powtórzyła sora Manuela. – A tosz do pana czasem przychodził chłopak z pakunkami, ano, taki w białym fartuchu. Twarzy nigdy nie widziałam, to i nie pamiętam, jak wygrądał. Ale, tak na oko, jak se tera pomyśrę, to mógł być ten z dzisiejszego ranka. Raz wieczorem, com za nim wybiegła, krzyknął już ze schodów, że idzie do pana, bo musi co szynki zanieść.

Wszystkie oczy zwróciły się na commendator Angeloniego. Ten zaś wybąkał zmieszany:

– Jacy chłopcy?… Jakie szynki?

– Commendatore – głos sory Manueli zabrzmiał błagalnie – chyba nie zrobi mi pan tego, coby tak w twarz panu komisarzowi rzucić, że to nieprawda jest… mieszka pan sam…

– Sam? – odciął się sor Filippo, jakby mieszkanie w pojedynkę było jakimś wykroczeniem.

– A co, może jest tam kto u pana? Kota pan nawet nie ma…

– I co z tego, że mieszkam sam? Co ma pani na myśli?

– A to, że może ktoś panu przynieść cosik do jedzenia, jak deszcz pada, wieczorem… niby nie? – Ton jej głosu zabrzmiał ustępliwie, jakby mrugnęła: „Co ty mi tu będziesz cudował, durniu jeden?!”

Na pozór: pasztet. Zmieszanie sor Filippa było wyraźne: jąkał się, mienił na twarzy, rzucał spojrzenia pełne niepewności, jeśli nie lęku. Wszyscy trwali w napięciu: lokatorzy patrzyli z otwartymi ustami: na niego, na dozorczynię, na komisarza.

Pewne jest jedno, pomyślał Ingravallo, także tym razem dozorczyni nie dojrzała twarzy chłopaka: jeśli to był chłopak. Zobaczyła zelówki, no i… powiedzmy, że plecy, no tak. A professoressa Bertola dostrzegła jego twarz, całkiem białą, i usta też białe, ale nigdy wcześniej go nie widziała. Czyli ona też nie może nic powiedzieć.

Mordercy tysz nie… Sora Manuela musiała w końcu przyznać, że nie mogłaby go rozpoznać. Nie. Nigdy dotąd go nie widziała. Nigdy. Jak pierun był!

A dwa strzały z pistoletu, w ciemności schodów, cóż, diabeł jeden wie, w co mogły trafić.

Dottor Ingravallo uciął krótko. Wezwanie do kwestury otrzymały sora Manuela Pettacchioni, dozorczyni, i signora Teresina Zabalà, wdowa, po mężu Menegazzi, żeby zaprotokołować dalsze zeznania pierwszej z nich, i wnieść skargę tej drugiej. Strata była raczej spora, sprawa należała do poważnych. Chodziło o kradzież przedmiotów dużej wartości, wycenionych na około trzydzieści tysięcy lirów, w tym złota i kamieni szlachetnych (był tam między innymi sznur pereł i duży topaz), oraz o kradzież ze starego portfela blisko czterech tysięcy siedmiuset lirów w gotówce. „Portwela mojego biednego Egidia!”, załkała Menegazzi, słysząc, że jest wzywana.

Commendator Angeloniego poproszono, z zachowaniem wszelkich względów, żeby oddał się do dyspozycji policji w celu złożenia dalszych wyjaśnień. To również niezły eufemizm. „Oddać się do dyspozycji” oznaczało w praktyce przymus towarzyszenia don Cicciowi w licznych przesiadkach tramwajowych i autobusowych aż do Santo Stefano del Cacco. Poza wszystkim musiał wyrzec się śniadania.

„Nie mam ochoty, dzięki wierkie”, odparł smętnie Pompeowi, który podsunął mu kilka kanapek na uspokojenie. „Nic a nic bym teraz nie przełknął”. „Jak tam pan sobie życzy, commendatore. W każdym razie, jak szanowny pan zechce, jest tu obok, na via der Gesù, szynkarz. Zna wszystkich, dobrzy z nas krienci. Krwisty rozbef to specjał Peppì”. Sora Manuela, która złożyła na biurku don Ciccia szkaradny i długi gryzmoł swojego szanownego podpisu, Manuella Petachoni, przechodząc przez poczekarnię zechciała pożegnać okutańca i pozdrowiła go dobrodusznie, donośniej i bardziej na ludową nutę niż zwykle: „Do zobaczonka, commendatore…”. Przyciągnął wszystkie spojrzenia. „I pan się nie da, to nicz takiego… Nim się pan obejrzy, bedzie po wszytkim”. Po czym wyszła, żeby wsiąść do PV-110, pośpiesznie, kołysząc tyłkiem jak kaczka, z trudem łapiąc równowagę na wysokich obcasach, takich szczudłach od święta, jak byle uliczna pinda. „Po tych dyrdymałach dziś ani chybi straci ochotę na karczochy w oriwie… Nawet oriwki do gemby nie weźmie, nasz sor Filippo… Przyszło nam trafić do Santo Stefano der Cacco. A to ci dopiro!”

Commendatore nie mógł się uspokoić. Tiki-taki przeklętego zegara na ścianie wyżłobiły mu pod oczami koleiny: wyglądał jakby go z grobu wyciągnięto. Przesłuchiwał go wczesnym popołudniem sam Ingravallo, który fazy pochlebstwa i kurtuazji przeplatał fazami srogości, a jego ofiara popadała w „biurowe otępienie”, które tak sprzyja ciążeniu powiek. Chwile werwy i ironii: nagłe skoki irytacji: znużenie, jakby zatapiały go papierzyska: nieustępliwe, wtrącane zdania. Opowiadał potem Deviti, Gaudenzio, który był świadkiem przesłuchania, siedząc cicho przy biurku w rogu, z głową zanurzoną w szpargałach – że już przy pierwszej wymianie zdań owego duetu ummordowany i zasstraszony Angeloni całkowicie stracił kontenans. Jak to się zdarza dżentelmenom, poważnym ludziom, którzy chcą nadal sprawiać dobre wrażenie, choćby się znaleźli w paskudnych okolicznościach. Niewysłowiony lęk owładnął commendatore. Skończyło się na tym, że wydmuchał nos: oczy czerwone, zatrąbił jak wdowa. Twierdził, że o niczym nie wie, nic nie sądzi, nie ma pojęcia o tym chłopcu na posyłki. Udręczony, na przekór obyczajowi, nie przestawał wycierać sobie ust tym chłopakiem. Im bardziej Ingravallo upierał się przy folklorze, z okolic Tybru i Biferno, im bardziej go wędził, prawiąc o wędlinach i o wyrostku, tym bardziej tamten wycofywał się do skorupy jak ślimak, odwołując się z godnością do oficjalnej terminologii, chociaż ona była całkiem od rzeczy w ogólnym klimacie kwestorskiej nieufności, suszonej szynki wołowej i serc karczochów w oliwie. Via Venti Settembre z chłopcami na posyłki, z woźnymi musiała mu się wydać o tej bezlitosnej godzinie rajem bardziej zagrożonym upadkiem niż kiedykolwiek: dalekim Olimpem, nad którym górował Kwirynał Komandorski czy też Wysoki Urzędnik, niezbyt skory do przyjścia mu z pomocą. Co? Magiczne dokumenty biurokratycznej bezowocności, żegnajcie? Ciepełko scentralizowanej administracji? „Pokaźny” wzrost wykresów połowu… sardeli? Zwolnienie od cła ryb zasolonych? Burzliwe, a jednak rozkosznie miłe mamrotanie fiskusa, święty żar Najwyższej Izby Kontroli? Żegnajcie? Oczy mu się zaszkliły, kiedy siedział tak sam, na krześle w kwesturze, wystawiony na wszelkie sofizmaty policji (tak przynajmniej myślał). Jego nieszczęsna twarz nieszczęśnika, który tylko marzy o tym, żeby na niego nie patrzono, z tym nochalem pośrodku, który ani na chwilę nie dawał mu wytchnienia przed zmilczanymi osądami byle rozmówcy: otóż jego twarz wydała się Ingravallowi niemym rozpaczliwym protestem przeciwko okrucieństwu i bezlitosności każdego formalnego dochodzenia.

Zdarzało się, że przysyłano mu szynkę do domu. Kto? Kto? Wystarczy słówko. Nie, panie komisarzu, nie może tego sprecyzować. Nawet nie pamięta, po tak długim czasie. Mieszka… sam. Nie ma stałych dostawców. Kupuje tu i tam: dziś u jednego, jutro u drugiego. We wszystkich rzymskich skrepach po trochu. Gdzie popadnie. Jak się zdarzy, a i  towar jest przedni. Bywało czasem, że kupił tyrko jakiś pasztecik. Coby sobie dogodzić… Węgorzyk marynowany, troszkę garantyny. Are najczęściej, tu nos wydmuchał, jakaś puszeczka konserwy, żeby mieć w domu zapasy. Dobrze mieć w domu jakieś rezerwy. A przecież wiadomo, kto mu to przynosił, chłopcy na posyłki…

Wzruszył ramionami, rozprostował brwi, jakby chciał powiedzieć: „Cóż bardziej naturalnego?”.

– Powiedzieliście raz dozorczyni – tu don Ciccio ziewnął – że kupujecie chudą szynkę na via Panisperna…