Strona główna » Kryminał » Nigdy się nie dowiesz

Nigdy się nie dowiesz

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8053-416-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nigdy się nie dowiesz

Zabiję troje nieznajomych. A wy będziecie wiedzieli, że to ja. Tym sposobem wszyscy będziemy połączeni. Na zawsze.

Kiedy nastoletni Will mówi o tym, że zostanie seryjnym mordercą, przyjaciele traktują to jako żart: niepoważne przechwałki na koniec gorącego lata, młodzieńczą fantazję, wakacyjne wygłupy. Ale Adeline nie może się oprzeć wrażeniu, że za tymi słowami kryje się coś złowieszczego.

Piętnaście lat później Adeline wraca do Blythe na spotkanie dawnej paczki – tyle że Will się na nim nie zjawia. Wspominając dawne czasy, rozmawiają także o zabójczych planach przyjaciela. Nie jest im jednak do śmiechu, kiedy odkrywają, że w okolicy zmarły niedawno dwie osoby, a okoliczności ich śmierci wydają się znajome. Tylko oni wiedzą, że są dokładnie takie, jak opisał to niegdyś Will.

Gdy grupa dawnych przyjaciół próbuje odnaleźć Willa, dociera do nich, że ten wciąga ich w niebezpieczną grę nawiązującą do jednej z zabaw z wakacji sprzed lat. Tyle że tym razem stawką jest ich życie…

Trzymający w napięciu thriller psychologiczny, idealny dla fanów Ruth Ware i Alex Marwood.

 

Polecane książki

Nawet w najśmielszych snach Tosia nie sądziła, że jej najlepszym przyjacielem zostanie magiczny piesek. Kiedy w czarodziejski sposób zjawia się Burza, spaniel o długich, oklapniętych uszach i rudawym futrze, dziewczynka jest zachwycona! Już nie musi się czuć samotna na planie filmowym. Dowiedz się, ...
„Pocałunek miał smak złości zaprawionej pożądaniem, bólu zaprawionego namiętnością. To był pocałunek człowieka doprowadzonego do ostateczności. A jednak Nikki czuła w tym cień czułości, która zawsze towarzyszyła ich erotycznym zbliżeniom. Bez wahania mu się oddała. Okazała mu...
Eleonor po śmierci rodziców jest zdana tylko na siebie. Pomimo braku doświadczenia zdobywa posadę osobistej asystentki zamożnego właściciela rancza Curry’ego Methersona i z zaangażowaniem oddaje się pracy. Wkrótce budzi się w niej uczucie do przełożonego. Curry jednak nie okazuje...
The Code of Commercial Companies is one of the basic legal acts regulating the operations of companies in Poland. The purpose of our translation is to give foreigners who carry out or intend to start carrying out business in Poland an insight into the Code. In our view, a professional translation of...
Język angielski Poziom B2 Nie bądź zwykłym entuzjastą #mediów społecznościowych. To pasja, a nie żargon korporacyjny, przyciąga uwagę we wszystkich rodzajach komunikacji biznesowej. Jeśli pracujesz w biznesie (albo przygotowujesz się do podjęcia pracy zawodowej) i zdajesz sobie sprawę z niezaprzecza...
Ciesz się tym, co masz. Kiedy zorientujesz się, że niczego ci nie brakuje, cały świat będzie należał do ciebie. Susan Spencer, młoda utalentowana dziennikarka, matka trójki dzieci i szczęśliwa żona, dowiaduje się, że jest nieuleczalnie chora. Nie chce jednak, aby ostatnie chwile jej życi...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa S.R. Masters

Tytuł oryginału: The Killer You Know

Copyright © by S. R. Masters, 2018

Copyright for the Polish edition © by Burda Publishing Polska Sp. z o.o., 2018

02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15

Dział handlowy: tel. 22 360 38 42

Sprzedaż wysyłkowa: tel. 22 360 37 77

Redaktor prowadzący: Marcin Kicki

Tłumaczenie: Monika Wiśniewska

Redakcja, korekta i skład: d2d.pl

Projekt typograficzny: Robert Oleś / d2d.pl

Projekt okładki: Ellen Rockell LBBG

Zdjęcie na okładce: Alan Black / Arcangel Images

ISBN: 978-83-8053-415-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

www.burdaksiazki.pl

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Część IJestem przekonany, że nostalgia to chorobaZima 2015

…gdybyście zdjęli różowe okulary, myślę, że oboje odebralibyście ten film takim, jaki jest.

Zgasiłam silnik, ale pozwoliłam, aby podcast leciał dalej, i na wpół tylko słuchałam własnego głosu dochodzącego z samochodowych głośników. Z miejsca, w którym zaparkowałam, aneks kuchenny rodziców wyglądał jak czekający na aktorów plan zdjęciowy. Na ścianie powiesili dziwne obrazy i zupełnie pozmieniali kolorystykę. Zniknęła farba w odcieniu musztardowym, a zamiast niej jakiś dekorator wnętrz zdetonował bombę magnoliową. Zegar na desce rozdzielczej pokazywał dwudziestą pierwszą dwanaście. Za późno? Pewnie tak. Oby. Na pewno jeszcze nie spali, bo tato nigdy nie zostawiał zapalonego światła.

Okej, Xan, Jon, myślę, że pora zdecydować, czy orientalistyczny klasyk Stevena Spielberga i George’a Lucasa Indiana Jones i Świątynia Zagłady powinien trafić do kosza.

Orientalistyczny klasyk? Nieźle.

A ty, Adeline, jeszcze nie podjęłaś decyzji?

Wyłączyłam stereo.

Powinnam wejść. Przyjechałam do Blythe tylko na jutrzejsze spotkanie po latach, ale trudno mi się będzie zrelaksować, nie dowiedziawszy się więcej na temat diagnozy mamy. Podczas naszej zeszłotygodniowej rozmowy przez telefon tato był bardzo poruszony; udało mu się wykrztusić jedynie to, że pojawił się jakiś problem z płucami. Przekazał mamie aparat, żeby mogła mi wszystko wyjaśnić, lecz kiedy zostawił ją samą, ona się rozłączyła, nie wypowiedziawszy ani jednego słowa. To na pewno coś nieuleczalnego. W takim wypadku względy moralne nakazywały mi powrót do dialogu i zakończenie tej głupiej zimnej wojny, którą toczyłyśmy od czasu moich ostatnich odwiedzin. Choćby po to, aby tacie żyło się łatwiej.

Póki co siedziałam w samochodzie i bawiłam się kluczykami. Spodziewałam się, że to będzie trudne – bardzo się tego bałam – nie spodziewałam się jednak gniewu, który wzbierał we mnie od chwili, kiedy zostawiłam za sobą światła autostrady M6 i zaczęłam lawirować coraz bardziej krętymi drogami, mijając kolejne zapadłe dziury. Blythe. Cholerne Blythe. Rząd domów i droga prowadząca do jakiegoś lepszego miejsca. Pub, opuszczona wiata autobusowa i nic więcej przez kolejne kilometry. To było miejsce idealne na kryjówkę przed światem, a nie jego prawdziwa część. Każde omiatane światłem reflektorów pole, każda stodoła czy martwe zwierzę przypominały mi, w jak wielkiej tu żyłam izolacji. Gdyby nie przyjaciele, to…

Przekręciłam kluczyk w stacyjce. Nie było warto, bo już wracałam do dawnych nawyków i szykowałam usprawiedliwienia dla tego wszystkiego, za co mama mogła na mnie naskoczyć: niebieskie pasmo w czarnych włosach, mocny makijaż oczu, kolczyk w uchu. Nie, musiałam stąd odjechać i skupić się na jutrzejszym spotkaniu. Udam się prosto do hotelu i sporządzę notatki do podcastu – i tak czekał go ponowny montaż. Wydawałam się w nim zbyt rozdrażniona, zbyt cięta – możliwe, że wpływ na to miały tarcia między naszą trójką. Brakowało autentycznej miłości do filmów, z której słynęła „Szczypta nostalgii”. Poza tym zawsze mogłam zajechać tutaj w drodze powrotnej do Londynu.

Zwolniłam hamulec ręczny. Kiedy po raz ostatni zerknęłam na dom, dostrzegłam, że na oświetlonym planie pojawił się aktor: tato. Wydawał się niższy, niż go zapamiętałam, a jego włosy, niegdyś grafitowe, teraz lśniły bielą. Minął ponad rok i to od razu było widać. Próbowałam obgryzać paznokcie, ale wszystkie już dawno zostały obgryzione. Z jękiem zaciągnęłam ręczny i zgasiłam silnik. A gdy tato zobaczył mnie przez okno, przykleiłam do twarzy ciepły uśmiech i pomachałam.

Miejsce to miało urok domu emeryta. Tato zaprosił mnie do salonu, którego autentycznie nie poznałam; w powietrzu unosił się jeszcze chemiczny zapach remontu. Jedynym świątecznym akcentem była stojąca w rogu minimalistyczna plastikowa choinka.

– O rety, ale się wszystko pozmieniało – powiedziałam.

– Twoja mama chciała go odnowić, dopóki oboje byliśmy jeszcze w stanie.

Słowo „mama” zostało oczywiście wymówione z amerykańskim akcentem; no a jakże, West Midlands, zagubiony stan USA. Od tak dawna mieszkałam na południu, że teraz zawsze zwracałam na to uwagę.

– Gdzie ona jest?

– W łóżku, kotku. Po południu się jej pogorszyło. Sprawdzę, czy czuje się na siłach, aby się z tobą widzieć. Spieszysz się?

– Nie – odparłam i nim zdążyłam go zapytać o nogę, pokuśtykał w stronę schodów.

Usiadłam na dziewiczo białej skórzanej sofie i nasłuchiwałam szmeru rozmów z góry, próbując wybadać nastrój mamy. Choć nie byłam w stanie rozróżnić poszczególnych słów, wyraźnie słyszałam melodię akcentu birminghamskiego. Spłaszczała każde zdanie, które intonacja próbowała podnosić. Mama dokładała wszelkich starań, żebym to po niej odziedziczyła. „Dzięki temu dostałaś się do Cambridge”, tak mi kiedyś powiedziała.

Gdzie się podziało zdjęcie z uroczystości wręczenia dyplomów, które do tej pory stało na kominku? Wyglądało na to, że nawet ono nie przetrwało, a wszystko, co osobiste, zostało poświęcone na rzecz bezosobowego wystroju prosto z magazynów wnętrzarskich. Westchnęłam. Jeśli mamie potrzebna była widownia, to cały ten jad okaże się bezużyteczny. Musiałam myśleć pozytywnie. Wyjęłam telefon. Miałam jedną nieprzeczytaną wiadomość.

Jak się trzymasz? To dzisiaj?

Xan, miłośnik naszego podcastu, dusza do kompletu z moimi ustami i mózgiem Jona. Odcinki opierały się na entuzjazmie Xana dla jakiegoś klasyku filmowego, stopniowo studzonym przeze mnie i Jona, co skutkowało skazaniem omawianego dzieła na tak zwany kosz, chyba że znaleźliśmy jakiś istotny powód, żeby okazać litość.

Nim zdążyłam mu odpisać, schody zaczęły trzeszczeć i krótko potem zjawił się tato. Kiwnął głową. Matka raczy się ze mną spotkać.

– Napijesz się czegoś, Jan? – zapytał tato zza moich pleców.

Siedząca na łóżku mama odmówiła. Wyszedł po tabletki, a ja pocałowałam ją w policzek. W przeciwieństwie do taty w ogóle się nie postarzała. Właściwie wyglądała całkiem dobrze.

– Co mu się stało w nogę? – zapytałam.

Pokręciła głową.

– Potknął się w ogrodzie o gałąź. Mówiłam mu, że trzeba ją obciąć.

– A co się dzieje z tobą, mamo?

Wzruszyła ramionami.

– Nie jest dobrze, Adeline. Coś z płucami. Ten kaszel… Zrobiono mi tomografię, a potem lekarz zapytał, czy miałam do czynienia z azbestem. Cóż, nie miałam, ale twój dziadek pracował swego czasu na dachach, a ja zawsze wdrapywałam mu się na kolana, kiedy wracał z pracy. Powiedzieli, że od środka są całe podrapane i że to się będzie stopniowo pogar…

Zaczęła kaszleć. Położyłam rękę na jej ramieniu, ale znaczące spojrzenie utkwione w moich poobgryzanych paznokciach sprawiło, że zacisnęłam dłoń w pięść.

– Potrzebujesz czegoś?

Pokręciła głową, po czym pokazała na moje stopy.

– Te buciory ci nie pasują, skarbie. – Nie dając mi czasu na reakcję, dodała: – Jesteś nadal z tym nauczycielem? Też przyjechał?

– Nie – odparłam zaskoczona tym, że pamiętała Richa.

– Och. – Opadła na poduszki i lekko zakaszlała.

– Mogę w czymś pomóc, skoro przyjechałam?

Mama przez chwilę milczała.

– Po co to zrobiłaś, Adeline? Miałam szczerą nadzieję, że może powodem jest twoja chęć zaoferowania przeprosin.

Przygryzłam wnętrze policzka. Podczas poprzedniej wizyty przetrwałam urodzinowy obiad pełen uwag wstawionej mamy na temat mojego zaawansowanego wieku i tego, jakie to smutne, że być może nigdy nie zostanie babcią. Następnie winą za mój „problem” obarczyła odziedziczony po tacie brak autorytarności i zasugerowała, że choć tato okazał się rozczarowaniem, to przynajmniej jest prawdziwym mężczyzną. „Może to mało popularny pogląd, ale kobiety we współczesnym świecie nie mogą bez przerwy stroszyć piór” – tak powiedziała. Dla mnie to oznaczało koniec odwiedzin. Pocałowałam tatę na pożegnanie i bez słowa wróciłam do Londynu.

– Przepraszam – rzuciłam teraz, bo jeśli mama rzeczywiście była umierająca, nasze relacje powinny się stać przynajmniej neutralne. Nie dało się już cofnąć czasu, by naprawić to, co między nami popsute, ale pełen szacunku rozejm był czymś jak najbardziej na miejscu.

– A więc taki ton zdecydowałaś się przybrać? – zapytała mama.

Ponownie przygryzłam policzek.

– Przyjechałam na spotkanie z dawnymi przyjaciółmi, mamo, no i martwiłam się o ciebie. Jeśli cię nie interesuję i jeśli niczego nie potrzebujesz, to pójdę. Naprawdę nie chcę się kłócić.

Mama się wyprostowała.

– Kogo tu jeszcze znasz?

– Na pewno ich nie pamiętasz.

– Przyjaciele ze studiów?

– Nie, z Blythe.

– Znałam wszystkich twoich przyjaciół z Blythe. Stephen. Pamiętam go. Jego tata miał dom na samym końcu drogi. Zamożny człowiek, ale tylko go wynajmował. Teraz wygląda zupełnie inaczej.

Przytaknęłam. Kiedy parkowałam, światła samochodu omiotły rozbudowany i unowocześniony budynek na końcu Elm Close.

– Steve się zjawi – powiedziałam.

– Widzisz, pamiętam. I tego niskiego z Indii. Jak on miał na imię?

Teraz to ja pokręciłam głową.

– Rupesh urodził się w Birmingham, mamo.

Oczami wyobraźni ujrzałam drogę, która wiodła do Hampton-in-Arden, wioski sąsiadującej z Blythe. Kiedy tutaj jechałam, minęłam zjazd, myśląc wtedy o Rupeshu.

– Wiesz, co miałam na myśli. I pamiętam także Jessicę. Tę dziewczynę z rudymi włosami.

– Jen – poprawiłam. – To ona zorganizowała nasze spotkanie.

– Jennifer. Jesteś pewna? To właśnie z nimi się spotykasz?

– Zależy kto się pojawi.

– Z kim jeszcze się trzymaliście? – Mama wpatrywała się w swoje palce, jakby w nich się kryła odpowiedź. – A ten wysoki chłopiec?

– Will.

– Will. Czasem widuję jego mamę. Nadal tu mieszka.

Zaczęła znowu kaszleć, a ja ponownie położyłam dłoń na jej ramieniu. Łagodnie zapytałam:

– Mamo, czy to… poważne? – Kiedy nie odpowiedziała, dodałam: – Ile czasu nam zostało?

– Adeline, nie dramatyzuj. Zawsze tak się zachowujesz.

– Nie dramatyzuję. Muszę to wiedzieć.

– Cii. No więc pięć lat, a może dziesięć. Może więcej. Lekarz stwierdził, że wcześniej mogę umrzeć na coś innego. – Wypowiedziała te słowa z nieco zbyt dużym entuzjazmem.

– Och.

– Wydajesz się rozczarowana.

– Wcale nie. Po prostu… szykowałam się na ostatnie pożegnanie.

– Na razie się mnie nie pozbędziesz.

Zmarszczyłam brwi.

– Więc umrzesz w bliżej nieokreślonym czasie.

– Tak to można ująć.

– W sumie jak my wszyscy.

– Zamierzasz przed wyjściem należycie mnie przeprosić, Adeline?

– Miło cię było zobaczyć, mamo – rzuciłam. – Gdybyś mnie potrzebowała, to na kilka dni planuję się zatrzymać w okolicy.

Na korytarz odprowadził mnie kaszel, który brzmiał ciut teatralnie. W połowie schodów stał tato. Opierał się o balustradę i trzymał w ręce fiolkę z lekami.

– Taki mały odpoczynek – powiedział i posłał mi uśmiech, na który aż przykro było patrzeć.

Wyjechałam z Blythe w kierunku wschodnim, przez most z sekretnymi tunelami, w których latem można się było czołgać, oczywiście o ile poziom rzeki był odpowiednio niski. Od zajazdu Travel Inn w Balsall Common, sąsiedniej wsi, dzieliło mnie zaledwie osiem kilometrów. W dzieciństwie te osiem kilometrów ciągnęło się niczym bezkresna pustynia.

W pokoju poczęstowałam się buteleczką czerwonego wina z minibarku, a potem jeszcze jedną. W gruncie rzeczy dobrze zrobiłam, że odwiedziłam dzisiaj mamę. Zapadnięcie na śmiertelną chorobę, która wcale nie zabija, było jednak w jej stylu: maksimum współczucia, minimum kosztów. Tato skończył w tym roku siedemdziesiąt pięć lat i zanosiło się na to, że będzie opiekował się mamą nawet do dziewięćdziesiątki. Nie pozwoliłby, aby jej czegokolwiek zabrało, nawet jeśli to by oznaczało zarzynanie się.

Resztę wina wylałam do umywalki, ledwie rozpoznając właścicielkę takich mrocznych myśli. Życzyłam mamie śmierci? Tak się właśnie działo, kiedy się wracało do domu. Człowiek sądził, że wydoroślał, jednak ledwo przekroczył próg, znowu stawał się dzieckiem. Czy jako dziecko pełna byłam nienawiści? Niewykluczone, ale tak po prawdzie miałam ku temu powód. W ustach poczułam gorycz. A może tylko wino.

Z torby wyjęłam tablet i położyłam się razem z nim na łóżku, licząc, że znajdę jakiś film, który skutecznie zaprzątnie moją uwagę. Sprawdziłam pocztę. Obecnie było to jedyne cyfrowe narzędzie komunikacji, którego używałam. Zrezygnowałam z innych aplikacji do bezpośredniego przesyłania wiadomości, jako że wzrost popularności podcastu wywołał falę mizoginistycznego hejtu. Powitał mnie nowy mail ze strony randkowej. „Hej, mała”. Od razu go usunęłam.

Musiałam odpisać Xanowi, więc zaczęłam szukać telefonu. To on stał za mną, kiedy przed rokiem otworzyłam mail od Jen proponującej spotkanie po latach w następne Boże Narodzenie. Gdy zapytał mnie, kim jest Jen, a ja mu opowiedziałam o przyjaciołach z dzieciństwa i pierwszym prawdziwym chłopaku, Stevie, Xana to zaintrygowało. A potem zobaczył w mediach społecznościowych zdjęcie Steve’a.

– Masz swój typ, co?

Już wcześniej rzuciło mi się w oczy, że istnieje fizyczne podobieństwo między Steve’em i moim eks, Richem: pociągła twarz, ciemne włosy, mocna budowa. Ale słowa Xana trochę mnie zaniepokoiły. Rich przypominał mi Steve’a nie tylko w kwestii wyglądu. Jego z lekka wymuszona swoboda miała sugestywny urok silnego zapachu czy piosenki i przyciągała mnie, choć byłam wystarczająco dorosła, aby mieć więcej rozumu w głowie.

Budzik na stoliku nocnym wskazywał wpół do jedenastej. A może położę się wcześniej i wykorzystam do pracy jutrzejszy dzień? Spotkanie zaplanowano dopiero na siódmą wieczorem. W sumie to nie mogłam się go doczekać. Wcześniej niezbyt się na nie cieszyłam, bo przecież wysoce prawdopodobne było to, że nic już nas nie łączy. Jednak po dzisiejszej przejażdżce przez okoliczne wsie nie miałam wątpliwości: ci ludzie swego czasu okazali się moimi wybawcami. Przez te wszystkie lata utrzymywaliśmy ze sobą kontakt na odległość, ale zignorowałam jedną czy dwie propozycje spotkania. Do czasu podcastu nie zrobiłam niczego, z czego byłabym na tyle dumna, żeby mieć ochotę pokazywać się ludziom, którzy mnie kiedyś znali. Fajnie będzie ich znowu zobaczyć. Kim teraz byli? Co robili?

Nim zniknęłam z mediów społecznościowych, zerknęłam po raz ostatni na facebookowy profil Steve’a. Wszystkie zdjęcia przedstawiały zachody słońca i łąki, żadne jego samego. Miał partnerkę? Był żonaty? Rupesh był – widziałam zdjęcia z obu ceremonii: świeckiej i tradycyjnej. Nigdy nie należał do osób religijnych, więc może należało to uznać za ukłon w stronę wielopokoleniowej rodziny. A może jego przekonania i praktycyzm z czasem uległy złagodzeniu? Oby nie. Zawsze to w nim lubiłam. Jen natomiast aż nazbyt chętnie dzieliła się wszystkim na Facebooku. Miałam okazję widzieć zdjęcia z jej wakacji i bieżące informacje o pracy nauczycielki, nie wspominając o inspiracyjnych cytatach dotyczących kreatywności, które pojawiały się nieuchronnie po nieudanych castingach. Kiedy się poznałyśmy, marzyła, by zostać aktorką, i podziwiałam jej upór, choć udało jej się zagrać jedynie kilka ról trzecioplanowych w mało znanych brytyjskich serialach telewizyjnych. Część mnie żywiła nadzieję, że Jen nadal próbuje, druga zaś, ta, która blokowała jej posty na mojej tablicy, pragnęła, aby odnalazła inny cel, który nie jest tak zniechęcający.

Napisałam do Xana, następnie leżałam z zamkniętymi oczami na łóżku i nasłuchiwałam buczenia lodówki.

Kiedyś wygooglowałam Willa, ale w pamięci nie utkwiły mi żadne informacje dotyczące jego dorosłego życia. A gdy niedawno próbowałam to zrobić po raz drugi, zupełnie nic nie znalazłam. Był dla mnie tajemnicą. Miałam nadzieję, że życie dobrze mu się ułożyło, niemniej moje wspomnienia związane z nim nie należały do szczególnie pozytywnych. Stwierdzenie, że był dziwny i trudny, to akt życzliwości. Choć zdarzało się, że potrafił nas wszystkich rozśmieszyć.

Adeline, 1997

Na łące za ogrodem przebywają jakieś dzieciaki w wieku Adeline. Widzi je z okna w holu: Azjatę w białej koszuli i rudowłosą dziewczynę z dwoma warkoczami. Co jakiś czas przykładają dłonie do ust i krzyczą coś, co niesie się aż do domu. O Bii, O Bii, O Bii, O Bii. Jest środek dnia, a Adeline paraduje jeszcze w szlafroku.

Tych dwoje często widać we wsi. Zazwyczaj towarzyszy im chłopak z włosami w kolorze truskawkowego blondu, który jest wysoki jak dorosły i czasem nosi czapkę. Tydzień temu, krótko po przeprowadzce do Blythe, Adeline wpadła na tę dziewczynę i jasnowłosego chłopaka, kiedy obchodziła okoliczne łąki i pola. Kładli monety na torach parę kilometrów za Elm Close. Zapytali ją, ile ma lat, a kiedy im odpowiedziała, że piętnaście, odparli, że wygląda na siedemnaście. Uznała, że robią sobie z niej żarty – skłamała: piętnaście lat skończy dopiero pod koniec sierpnia – więc opryskliwie im oświadczyła, że jeszcze wykoleją pociąg.

Powinna się była bardziej postarać. I tak już zbyt wiele wakacyjnych dni spędziła w swoim pokoju, gdy tymczasem lato trwało w pełnej krasie. Może w wysokich czarnych kozakach, kabaretkach i z eyelinerem na powiekach rzeczywiście wygląda na starszą. Zwłaszcza tutaj, na wsi.

O Bii, O Bii.

Ubiera się: T-shirt Green Day, czarna miniówa i rajstopy. Bierze discmana, wkłada słuchawki i wychodzi z domu. Green Day atakuje jej uszy: Insomniac, dźwięki towarzyszące zakupom w centrum Birmingham z Alexą, piciu napojów z niedużą zawartością alkoholu nad kanałem w Brindley Place. Ten album to prezent od Alexy. Adeline tęskni za nią, starym domem i szkołą. Wie, że nie pasuje do wsi. Miała co do tego rację, kiedy krzyczała na rodziców, usłyszawszy wiadomość o przeprowadzce.

Za podjazdem skręca w lewo, kierując się w stronę końca ślepej uliczki. Pies sąsiada doskakuje do ogrodzenia i zaczyna ujadać. Adeline odruchowo robi krok w bok, wchodząc przy tym na ulicę. W ostatniej chwili unosi głowę; srebrny van zatrzymuje się z piskiem opon zaledwie pół metra od niej. Unosi przepraszająco rękę, a kierowca, skrzywiony mężczyzna z wąsami, kręci głową, po czym wrzuca kierunkowskaz sygnalizujący chęć wjazdu na posesję, na której mieszka pies.

Czemu kręci głową? To przecież przez jego psa musiała zejść na jezdnię. Pies chce podbiec do vana, ale jest przywiązany do wbitego pośrodku podwórza pala i w pewnym momencie się zatrzymuje, a brzydki łeb odskakuje mu do tyłu. To rasa ze słowem „bull” w nazwie, z tych, co to najpewniej atakują małe dzieci. Sznur ma nie więcej niż dwa metry – pewnie dlatego pies zachowuje się tak agresywnie. Nim mężczyzna wysiada z samochodu, Adeline pokazuje środkowy palec, po czym oddala się, mając nadzieję, że tego nie widział, ciesząc się jednak, że to zrobiła. Okrutny drań.

Kawałek dalej znajduje się przejście między dwoma domami; żółta strzałka na płocie oznacza, że to droga publiczna. Cholernie tam śmierdzi psimi odchodami i kompostem z jednego z pobliskich ogrodów. Natomiast kiedy Adeline wychodzi na pole, czuje zapach obornika. W sumie lepsze już to niż psie kupy. Idzie ścieżką, aż dostrzega ją dziewczyna z warkoczami i macha do niej. Podchodzi do Adeline, więc ta wyjmuje z uszu słuchawki.

– Widziałaś psa? – pyta ruda.

Ubrana jest w ogrodniczki i dzięki nim oraz włosom doskonale się wpasowuje w otoczenie. Na twarzy ma jednak grubą warstwę podkładu. Jakież to konwencjonalne. Pewnie typowy z niej ptasi móżdżek, taki, co robi zakupy w sieciówkach i aby zaimponować chłopakom udaje, że lubi muzykę. A może po prostu ma kiepską cerę; Adeline postanawia dać jej szansę.

– Właśnie zaatakował mnie jakiś pies przywiązany do pala w ogrodzie – mówi.

– To nie ten. – Dziewczyna z warkoczami marszczy nos.

– Zgubił wam się? – pyta Adeline.

– Naszemu koledze Steve’owi. Szukamy całe popołudnie.

Azjatycki chłopak podchodzi do nich i z uśmiechem mówi „cześć”. Ma nie tylko elegancką koszulę, ale także równy przedziałek w czarnych włosach.

– Wcale go nie lubimy. Zawsze mówię, że nie powinien go spuszczać ze smyczy.

– Jaka to rasa?

Dziewczyna z warkoczami wybucha śmiechem.

– Jaka rasa? Nie mam pojęcia. Jest duży, kudłaty i trochę siwy. – Kładzie płasko dłoń tuż nad talią. – W sumie to prawdziwy mutant. Dziwnie chodzi, bo ma coś z grzbietem.

– I gryzie, kiedy się go głaska – dodaje chłopak i ściąga brwi. – Jest naprawdę stary.

– Ale wiesz co? Pieprzyć to – oświadcza dziewczyna. – Steve go kocha, a my przynajmniej mamy jakieś zajęcie.

To przekleństwo z ust niewinnie wyglądającej dziewczyny sprawia, że Adeline od razu pała do niej sympatią.

– Mogę wam pomóc, jeśli chcecie – proponuje. – Autentycznie nie mam nic lepszego do roboty.

– Witamy w klubie – rzuca chłopak.

Pies wabi się Obi-Wan Kenobi, a Adeline nie trzeba tłumaczyć, że to postać z Gwiezdnych wojen, filmu, który oglądała kiedyś z tatą. Dziewczyna z warkoczami ma na imię Jen, a chłopak to Rupesh. Popołudnie dobiega końca, chmury zasnuwają słońce i zrywa się chłodny wiatr, a oni zdążyli do tej pory obejść dwa pola za domem Adeline oraz dwa kolejne, które należą do farmy.

Na polu zaraz za Elm Close, na którym rośnie chyba kukurydza, wpadają na jasnowłosego chłopaka, Willa. Bladą skórę ma poparzoną słońcem, a pasek ozdobiony plakietkami z nazwami głównie amerykańskich zespołów grunge’owych. Nirvana to jedyny, o którym Adeline słyszała, a jego logo przedstawiające uśmiechniętą buźkę z przekreślonymi oczami znajduje się po sąsiedzku z Pearl Jam i Soundgarden. Will zdaje się ignorować obecność Adeline, niemal w ogóle jej nie dostrzega. Przez ostatni rok przyzwyczaiła się do uwagi ze strony chłopców. Generalnie ją ona cieszy, nawet jeśli to oznacza, że musi się częściej przeglądać w lustrze, aby sprawdzić, czy nie ma przypadkiem na ustach śladów po paście do zębów czy śpiochów w kącikach oczu. Reakcja Willa jest dla niej czymś nowym i z lekka irytującym.

– Znalazłeś coś? – Jen pyta Willa. W jej głosie pobrzmiewa troska, której wcześniej nie było.

Chłopak kręci przecząco głową.

– Nic mu nie będzie – mówi Rupesh, po czym zerka na Adeline. – Już mu się zdarzało uciec.

Bezowocne poszukiwania Obiego wkrótce przeradzają się w poszukiwania także i Steve’a. Wszyscy zapuszczają się coraz głębiej w pola, aż w końcu docierają w pobliże dziwacznego jeziorka niedaleko torów, przy których poprzednio spotkała ich Adeline. To tam Will po raz ostatni widział Steve’a. Na drodze gruntowej prowadzącej do jeziora Jen pyta Adeline, gdzie wcześniej mieszkała. Ta odpowiada, że w Marlstone, skąd bez problemu można się było dostać do Birmingham. I dodaje, że nienawidzi rodziców, a zwłaszcza mamy za to, że tu się przeprowadzili.

– Zastanawiałam się, czy nie chodzić dróżką do Hampton – mówi Adeline. Choć Hampton to mała miejscowość, tato jej powiedział, że z tamtejszej stacji kursuje pociąg do Birmingham.

– Za daleko – orzeka Rupesh. – Nie pojedziesz też rowerem, no i zatacza się wtedy taki łuk wokół dróg, że zabiera to tyle samo czasu.

Odpowiedź jest stanowcza, jakby sprawa została zamknięta. Nikt nie podważa słów Rupesha. W jego ciemnych oczach Adeline widzi coś równie dorosłego jak jego strój. To irytujące i kiedy tylko będzie miała okazję, udowodni mu, że się myli.

– I tak mi się zepsuł łańcuch rowerowy – mówi.

– Mogę go naprawić – proponuje Jen.

Adeline nie ma pewności, czy chce, aby Jen zobaczyła jej stary rower – nie jeździ nim od lat.

– A tak w ogóle to jest w okolicy co robić? – pyta, uśmiechem zbywając propozycję Jen.

– Ciebie pewnie by obsłużono w Głowie Jędzy – odzywa się Will.

– Zawsze chodzimy do Steve’a – wyjaśnia Jen. – Lubisz filmy?

– O tak.

– To dobrze – mówi Rupesh – bo sporo ich oglądamy.

– Rodzice Steve’a mają taki dziwaczny układ, że w ogóle się nie widują – wyjaśnia Jen. – Pracują często za granicą, jego mama właściwie na okrągło siedzi w Stanach, więc on nawet się z nią nie spotyka. A jego tata rzadko tu bywa, co oznacza, że jeśli chcemy, to całe dnie i noce możemy spędzać u niego. Mają tu dom i szczerze mówiąc, nie wiem, co byśmy zrobili bez niego. No a Steve zgromadził całe mnóstwo pirackich filmów, które jego tata przywozi z Tajlandii. Takich, co u nas nie weszły nawet jeszcze do kin. W zeszłe wakacje zahipnotyzował także Rupesha, co było zabawne.

– Wcale mnie nie zahipnotyzował – protestuje Rupesh.

Przy jeziorze dzielą się na dwie grupki i postanawiają spotkać w połowie drogi. Adeline obchodzi prawą część jeziora razem z Rupeshem. Will i Jen idą w lewo. Adeline jeszcze nie widziała takiego jeziora. Wygląda raczej jak ogromny staw. Wzdłuż ścieżki oraz w zaroślach znajdują się kupki ziemi oraz mnóstwo betonu i ma się wrażenie, że to porzucony w pośpiechu projekt budowlany. Wokół zalewu echem rozbrzmiewa nawoływanie: „Obiiii!”, a dziesięć minut później docierają do celu. Will i Jen już na nich czekają.

– Znaleźliśmy go – oznajmia Jen. – Jest w dole, przy torach. – W jej głosie nie słychać jednak radości. Will z kolei ma ściągnięte brwi.

Adeline schodzi za nimi krótką ścieżką, która prowadzi na sam koniec nieoznaczonej drogi. Sześć betonowych bloczków leży na krawędzi tego, co musiało być miejscem do zawracania. Rozpanoszyły się tu gęste krzaki i zarośla. Jen kieruje ich w stronę dziury w gęstwinie.

– Ja tu zostanę – bąka Rupesh. W tej chwili wygląda na dziesięć lat.

Will i Jen wymieniają spojrzenia, po czym Jen kiwa głową, dotyka ramienia Rupesha i mówi:

– Oczywiście, wrócimy po ciebie.

Adeline nie pyta, o co chodzi. Udaje obojętność. We troje dochodzą do wznoszącej się nad torami kładki. Jen przeskakuje przez płot na końcu kładki, który oddziela ścieżkę od dwóch torów. Idzie prawą stroną. Will robi to samo. To na pewno nie jest rozsądne. Adeline miała okazję widzieć filmiki o bezpieczeństwie na kolei, ale wspomnienie o nich teraz uczyniłoby z niej nudziarę. Ostrożnie przechodzi przez płot, czego nie ułatwia jej krótka spódniczka. Idzie jak najdalej od torów. Pod jej butami chrzęści żwir. Porastające prawy wał chwasty co rusz smagają jej twarz. Po lewej stronie widzi olbrzymi słup wysokiego napięcia. Nie mija wiele czasu, nim docierają do czerwonego kształtu, być może tajemniczego Steve’a. Ta osoba żyje, na szczęście, bo sposób, w jaki oni rozmawiali, kazał sądzić, że zamierzają pójść po zwłoki, jak w jednym filmie z Riverem Phoenixem.

Steve siedzi na torach u stóp kamiennego wału. Will i Jen stoją przed Adeline, zasłaniając jej widok, ale udaje się jej dostrzec czubek głowy chłopaka. Włosy ma ciemne tak jak ona.

– O nie – mówi Jen.

– To moja wina – odzywa się Steve. Głos ma cichy, spokojny. Pociąga nosem, jakby całkiem niedawno płakał. – Przecież zawsze tu przychodzimy, no nie? Niewystarczająco bał się pociągów.

Jen przyklęka i gładzi go po ramieniu.

– Ćśś. Albo wszyscy jesteśmy winni, albo nikt. Wracajmy do domu, Steve.

Wstaje i Will się odsuwa. Steve jest wysoki, wyższy od Willa, który i tak musi mieć niemal metr osiemdziesiąt. Adeline po raz pierwszy dostrzega jego oczy. Są bursztynowe. Ma na sobie czerwony T-shirt ze szkieletem tyranozaura, czyli z logo Jurassic Parku. W pomazanych krwią ramionach trzyma dolną połowę psa. Integralność łap – kudłatego, szarego futra i czarnych poduszeczek – sprawia, że wyglądają, jakby w każdej chwili mogły zacząć wierzgać.

Steve nieruchomieje i patrzy na Adeline, po czym się uśmiecha, jak gdyby to nie było nic niezwykłego. Oczy ma smutne i czerwone.

– Nie mogłem znaleźć reszty – mówi do niej przepraszającym tonem.

– Ja… przykro mi – odzywa się Adeline. Klatkę piersiową ma ściśniętą, a mózg sparaliżowany. – Ja… Jen ma rację, powinieneś iść do domu. Może później tu wrócimy, żeby poszukać.

Chłopak uśmiecha się z wdzięcznością, po czym nie przerywając kontaktu wzrokowego, robi krok w jej stronę. Adeline nie chce znaleźć się bliżej tego, co Steve trzyma w ramionach, ale się nie cofa. Jego spojrzenie ześlizguje się z jej twarzy na klatkę piersiową.

Sprawdza jej cycki? Nie, oczywiście, że nie, czemu miałby to robić?

– Podoba mi się twój T-shirt – oświadcza.

– Och. – Adeline zerka na logo Green Day. Steve najwyraźniej jest w szoku. – Mnie twój też.

Mija ją i zaczyna iść wzdłuż torów. Jen biegnie za nim, zerknąwszy na Adeline z niepokojem.

Tylko Will z nią zostaje, klęcząc w miejscu, w którym przed chwilą siedział Steve. Szare i białe kamyki są całe zakrwawione.

– To właśnie tu go znalazł? – pyta Adeline, a kiedy Will ją ignoruje, dodaje: – Dobrze się czujesz?

– To chore, no nie? – odzywa się w końcu. – Fakt, że to wszystko drzemie w nas wszystkich.

Zima 2015

– Według mnie pomysł spotkania po latach bywa ciut niezdrowy – oświadczył Rupesh.

Uśmiechnął się do mnie znad stołu, a ja odpowiedziałam mu tym samym. Siedzieliśmy w prywatnej salce w The George, pubie na granicy Balsall Common i Blythe, w którym królowały dębowe belki i kominki z buzującym ogniem.

– Myślisz? – zapytałam.

Kiwnął głową i napił się whisky. Spodziewając się przeddrinkowego skrępowania, celowo spóźniłam się piętnaście minut w nadziei, że go uniknę. Wyglądało na to, że cała reszta wpadła na ten sam pomysł – z wyjątkiem Rupesha. A on miał do pokonania tylko drogę z Blythe, z tego samego domu, w którym mieszkał, kiedy byliśmy dziećmi. W ogóle niewiele się w nim zmieniło. Nadal starannie się ubierał i czesał włosy z przedziałkiem po boku, miejscowy lekarz w każdym calu. Różnice były delikatne: inne napięcie skóry i pewność siebie. Kiedyś jednak nie pił aż tyle. To dopiero początek wieczoru, a on już kończył drugiego drinka.

– Tylko spójrz na współczesny świat – rzekł. – Niebezpieczni politycy obiecują przywrócić dawne dobre czasy. Formalnie rzecz biorąc, nostalgia to schorzenie, jestem pewny, że o tym wiesz. Etymologia podobna: newralgia…. kauzalgia… nostalgia. Ból wywołany powrotem do domu. Jestem przekonany, że nostalgia to choroba. Nie wydaje ci się, że cały świat ma niepokojącą obsesję na punkcie przeszłości? Czasami nawet myślę: „Daj sobie z nią spokój. Co było, minęło”.

– Czemu więc się tu zjawiłeś? – zapytałam rozbawiona, nie mając pewności, czy czyni aluzję do mojej pracy, czy też nie wie o podcaście. Miał jednak sporo racji.

– Szczerze? Nie mam nic lepszego do roboty.

– Witaj w klubie – zaśmiałam się.

– Poza tym jest zima – dodał Rupesh. – Badania mówią, że mamy większą skłonność do nostalgii, kiedy jest zimno, bo ona nas rozgrzewa.

Kelnerka przyniosła zamówione przeze mnie czerwone wino. Podziękowałam i napiłam się, wylewając odrobinę na biały obrus.

– No i jestem ciekawy was wszystkich. – Zniżył głos i nachylił się ku mnie. – Weźmy na przykład Steve’a. Co teraz robi? Był złotym dzieckiem, no nie? Oczami wyobraźni zawsze go widziałem na jakiejś ambitnej posadzie w wielkim mieście. A może w polityce. Ten intelekt, to nastawienie. Kiedy oglądam na Facebooku jego profil, nie jestem w stanie odgadnąć, czym się obecnie zajmuje.

Wzruszyłam ramionami. Kolejny klub, do którego mogliśmy dołączyć.

– Był bardzo… frapujący – ciągnął Rupesh. – Takie mi pozostało wspomnienie o nim; i że byłby z niego dobry prawnik.

Początkowo odrzuciłam tę wizję, ale zdecydowanie wyczuwałam w tym jakiś podtekst. Niemal tak, jakby Rupesh próbował mnie zachęcić do obsmarowywania Steve’a.

– Może i nim jest, kto wie?

Kiedy weszła Jen, zapiszczała, a ja odruchowo wstałam i uściskałam ją mocno nad stołem. Pocałowała mnie w policzek. Rude włosy miała teraz jaśniejsze, a ewentualne piegi zakrywała gruba warstwa podkładu. Nie zawracałam sobie głowy makijażem z wyjątkiem eyelinera – kto miał na to czas poza ślubami i pogrzebami? – i poczułam się naga. Trzeba przyznać, że Jen dobrze wyglądała.

– Przepraszam za spóźnienie – zaszczebiotała. – Samochód mi szwankował przez całą podróż. Cholerna Wigilia. Typowe… Dopiero pół godziny temu dotarłam z Londynu, no a potem cholerna taksówka też się spóźniła.

– Zatrzymałaś się u rodziców? – zapytałam.

– Tak – odparła. – Muszę się napić wina.

– Zaraz ci przyniosę. – Rupesh wstał z krzesła.

On i Jen znaleźli się naprzeciwko siebie i po krótkiej chwili się uścisnęli.

– Dobrze cię widzieć – rzuciła Jen.

Odsunęła się i położyła dłoń na jego torsie, jakby chciała się upewnić, czy jest prawdziwy. Jego ręka pofrunęła ku jej dłoni, po czym szybko się wycofała. I tak oto ich dłonie niezdarnie się wymijały, aż skończyło się to jeszcze bardziej niezdarnym uściskiem, co od razu skwitowali śmiechem.

– Cholera, nic się nie zmieniłeś – dodała.

– Ty też…

– Ćśśś – przerwała mu Jen. – Najpierw muszę się czegoś napić.

Kiedy wrócił Rupesh, rozmowa potoczyła się nieco bardziej naturalnie. Jen nadal pogrywała tu i tam, ucząc jednocześnie aktorstwa w liceum – choć było to dość męczące, a dzieciaki zupełnie inne, niż kiedyś my. Rupesh z kolei potwierdził, że obecnie zawód lekarza jest rzeczywiście tak niewdzięczny, jak się słyszy. Zwłaszcza na wsi. Niemal zdążyłam zapomnieć o tym, co przyprawiało mnie przed spotkaniem o lekkie dreszcze, wtem zjawił się Steve Litt. Wszyscy zamilkliśmy.

– Cześć, Adeline.

Znajdowałam się najbliżej niego. Nachylił się, żeby mnie uściskać. Przycisnęłam twarz do jego policzka i wdychałam jego zapach. Niesamowite, ale nadal pachniał tak samo. Jak to w ogóle możliwe, aby pamiętać zapach? Gdzie te wspomnienia były przechowywane? Steve obszedł stolik, aby przywitać się z pozostałymi, ale moje rozczarowanie nie trwało długo. Kiedy skończył, usiadł obok mnie. Wręczył nam wszystkim po kartce świątecznej, za co mu podziękowaliśmy. Fakt, że żadne z nas nie miało kartki dla niego, został pominięty milczeniem. No ale on zawsze brał takie rzeczy na poważnie. Jeszcze nigdy nie miał takich krótkich włosów i jego czoło wydawało się wyjątkowo wysokie. Miał szersze ramiona, a na twarzy zarost, przycięty równo tuż pod kośćmi policzkowymi – identycznie jak Rich.

– Wesołych świąt – rzucił do nas wszystkich. – Sporo czasu minęło. Na czym stanęliśmy?

Piliśmy i rozmawialiśmy, czekając na pojawienie się Willa, aż w końcu daliśmy za wygraną i zamówiliśmy jedzenie.

Przez cały czas byłam pełna życia i pobudzona, a w klatce piersiowej czułam przyjemne napięcie. Nie mogłam się jednak w pełni zaangażować w dyskusję, a moje spojrzenie co rusz biegło w stronę Steve’a. Włosy po bokach miał zaczesane do góry, więc na środku głowy wydawały się gęstsze. Może łysiał? Przyłapał mnie na tym, że się na niego patrzę, i odruchowo uniósł rękę, aby sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu. Gest ten wyzwolił we mnie zaskakujące pokłady czułości. Steve okazał się spokojniejszy, niż się spodziewałam, a na jego twarzy niemal bez przerwy widniał nieśmiały uśmiech. Kiedy się śmiał, przypominały mi się dawne czasy. Naprawdę mogłabym się przyzwyczaić do tego, jakie uczucia wyzwalał we mnie ten chichot.

– Czy Will konkretnie zadeklarował przybycie? – zapytał Rupesh.

– Cóż… tak jakby – odparła Jen. – Kiedy wysłałam pierwszy grupowy mail, odpisał, potwierdzając swoją obecność.

– Widziałem jego pierwszą odpowiedź – odezwał się Steve. – Ale to było w grudniu zeszłego roku. Od tamtej pory nie kontaktował się z tobą?

– Szczerze mówiąc, nie odpisał na żaden inny mail. Ale pamiętacie, jaki był. No i napisał w tamtej wiadomości, że rzadko korzysta z internetu. Uznałam więc… Myślicie, że zapomniał?

– Ma ktoś jego numer? – zapytał Steve, nie potrafiąc ukryć konsternacji.

Czemu Jen założyła, że się zjawi, skoro minął rok od ostatniego kontaktu? Chyba że, podobnie jak ja, miała nieszczególną ochotę na spotkanie z nim, a zaproszenie wysłała z czystej uprzejmości. Kiedy nikt się nie odezwał, Jen rzuciła:

– Jestem pewna, że się pojawi.

Czułam się częściowo odpowiedzialna za zaistniałą sytuację. Kiedy Jen poprosiła o nasze numery, żeby dodać nas do grupy na WhatsAppie, odparłam, że zgubiłam telefon, bo nie chciałam go zaśmiecać grupowymi wiadomościami. Gdybyśmy częściej do siebie pisali, brak kontaktu ze strony Willa może wcześniej zostałby dostrzeżony.

Jen dokończyła kieliszek wina.

– Przed laty korzystał ze wszystkich mediów społecznościowych, kiedy jednak mi nie odpisał, zajrzałam na Facebooka. Nie mogłam go znaleźć. Napisałam do niego osobny mail, ale nie odpowiedział. Naprawdę próbowałam. – Dolała sobie wina ze stojącej na stole butelki. – W życiu nie przyszło mi do głowy, że się nie pojawi. Przecież zorganizowałam to z takim wyprzedzeniem, żeby wszystkim udało się przyjechać.

Przyniesiono przystawki, a ja postanowiłam, że spróbuję porozmawiać ze Steve’em na osobności. Jednak kiedy nie pojawiała się taka okazja, stawałam się coraz bardziej niespokojna. Pogawędka toczyła się niezobowiązująco, a poruszane przez nas tematy kręciły się wokół pracy, związków i mieszkań. Steve był singlem – zresztą jak my wszyscy, bo Rupesh niedawno się rozwiódł – i pracował w firmie zarządzającej usługami medycznymi. Lubił to zajęcie za elastyczność i możliwość pracowania z domu. Tyle że ja potrzebowałam czegoś więcej.

Gdy wypłynął temat podcastu, wszyscy chcieli rozmawiać już tylko o tym. Rupesh i Steve oświadczyli, że go słuchają i lubią. Jen powiedziała, że przesłuchała jeden czy dwa odcinki, ale ma kilka pytań natury praktycznej:

– Wybacz otwartość, ale jak udaje ci się w ten sposób zarabiać?

To niewygodny temat, nie tylko dlatego, że to właśnie on był powodem tarć między twórcami „Szczypty nostalgii”, co miałam ochotę odsunąć od siebie jak najdalej. Opowiedziałam jej o firmach działających według przyjętego kodeksu etycznego i pieniądzach, które otrzymywaliśmy od sponsorów, między innymi jednego z graczy Premier League. Żałowałam, że o tym wspomniałam. Jen i Steve aż się zachłysnęli.

– Naprawdę mamy niesamowicie dużo szczęścia – dodałam. – Niewiarygodnie wręcz. Wystarczyło, że raz wspomniał o nas w programie Jonathan Ross.

– Jonathan Ross? – zapytała Jen niemal z urazą, po czym na jej twarzy pojawił się agresywny uśmiech. – I to twoja praca? Na pełen etat?

– Tylko przez ostatnie dwa lata – odparłam, martwiąc się, że teraz cokolwiek powiem, zabrzmi to jak fałszywa samokrytyka. – Ale wcześniej, mówię wam, gdybyście mnie zobaczyli, od razu zarządzilibyście interwencję. – Wszyscy się roześmiali. – Poważnie. W piwnicy kolegi nagrywałam hobbistycznie podcast i miałam trzy różne prace tymczasowe, dzięki którym jakoś spłacałam miliard kart kredytowych.

– Ale nie teraz. – Jen pogroziła palcem. – Teraz żyjesz jak we śnie.

– Generalnie to nie jest jakoś szczególnie użyteczna praca – oświadczyłam. – Nie tak jak praca w służbie zdrowia czy szkolnictwie. Mamie w głowie się nie mieści, że płacą mi za oglądanie filmów. Ale wygląda na to, że obecnie nie ma za dużo pracy dla filozofów z dyplomem. No i wiem, że dobra passa nie będzie trwać wiecznie. Nie mam nawet planu emerytalnego i w ogóle. – Istniało ryzyko, że przedsięwzięcie nie dotrwa do następnego roku.

– Trudno powiedzieć – odezwał się Steve. – Czytałem kiedyś artykuł o tym, że w dzisiejszych czasach wielka część naszego życia odbywa się online, a podcasty stały się substytutem grup przyjaciół dla ludzi w naszym wieku.

– Dla kohorty, która dorastała w szalejącym kapitalizmie – uzupełnił Rupesh.

– Oczywiście żadne z nas nie cierpi na taką potworną samotność – dorzucił Steve.

Śmialiśmy się z tego ciut za głośno, kiedy podszedł do nas kelner z pytaniem, czy pojawi się piąty gość. Po minach pozostałych poznałam, że wszyscy myślimy to samo: spotkanie po latach całej paczki raczej będzie musiało zaczekać na następną okazję. Nie wiedziałam jak reszta, ale ja się dobrze bawiłam w obecnym towarzystwie, a pojawienie się Willa groziło zakłóceniem równowagi. Przeprosiliśmy kelnera i odparliśmy, że to mało prawdopodobne.

– Przez te wszystkie lata wpadłem na niego parę razy i zawsze rozmawialiśmy o Elm Close – powiedział Steve. – Pamiętał wszystko.

– Z sympatią?

Steve wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. W sumie wcześniej nie przyszło mi do głowy, że Will może nie mieć ochoty się z nami spotkać. To zrozumiałe, zważywszy na to, jak zakończyło się tamto ostatnie lato i co mu zrobił tamten człowiek, że nie wszystkie jego wspomnienia były miłe, ale przecież rozstaliśmy się w dobrej komitywie.

– To, co pan Strachan zrobił Willowi, nie miało nic wspólnego z nami – oznajmiłam. – Był okropnym człowiekiem, pamiętacie? Zawsze się nas czepiał.

– Strachan. Właśnie tak miał na nazwisko. – Rupesh aż przyklasnął.

– No tak, choć Will pewnie w ogóle by się o tym nie przekonał, gdybyśmy z nim nie zadarli – stwierdził Steve. – W sumie Will może żywić do nas, a raczej do mnie, urazę o to, co się stało.

– Cóż, nie zamierzałem się z tym teraz wychylać – odezwał się Rupesh – ale o to mi właśnie chodziło. Will kilka miesięcy spędził w szpitalu. Na studia poszedł rok później niż my. – Na twarzy Steve’a malowała się udręka. – Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo pan Strachan jest niezrównoważony, kiedy się w to wszystko wplątaliśmy.

– Może – powiedział Steve.

Wiedziałam, że atak Strachana na Willa był brutalny, ale nie miałam pojęcia o tym, że Will rozpoczął z opóźnieniem studia. Być może dlatego, że po tamtym lecie rzadko go widywaliśmy, bo każde z nas poszło w swoją stronę, nigdy się nie zastanawiałam nad samym atakiem i jego skutkami. Bądź co bądź żadne z nas nie było jego świadkiem, dowiedzieliśmy się o wszystkim już po fakcie. A znając Willa i jego zachowanie, uznaliśmy, że zrobił albo powiedział coś, co go sprowokowało.

Mimo to nie wierzyłam, że żywił o ten incydent urazę do nas wszystkich. W tym momencie pewne wspomnienie wydostało się na powierzchnię mojego umysłu.

– Hej, a może wpadł w ten swój szał zabijania?

Steve i Jen wybuchnęli śmiechem. Rupesh się zamyślił:

– Coś mi świta. O co chodziło?

– Daj spokój, pamiętasz. Siedzieliśmy wokół ogniska i on oświadczył, że zamierza zniknąć na cały rok i popełnić potworne morderstwa – wyjaśniłam.

– Aha. – Rupesh uśmiechnął się szeroko. – Ile ich miało być? Trzy, cztery?

– Dokładnie trzy morderstwa – doprecyzowałam.

– Trzy, żeby mógł się określać mianem seryjnego zabójcy – uzupełniła Jen.

– Nie wspominał o nafaszerowaniu kogoś dragami? – zapytał Steve.

– I zostawieniu go potem w Loch Ness, żeby to wyglądało jak samobójstwo? – dodała Jen i skrzywiła się z niesmakiem.

– Rzeczywiście wygadywał różne dziwne rzeczy – zaśmiał się Rupesh. – Także o powieszeniu kogoś na płocie podczas jakiegoś festiwalu.

– Powiedział, że powiesi tego kogoś na lince namiotowej – oświadczyłam.

– A to w ogóle możliwe? – zapytał Rupesh.

– Rany, co za chłopak – powiedziała Jen i obejrzała się, aby mieć pewność, że Will właśnie nie idzie w naszą stronę. – Czasem autentycznie się go bałam. – Kiedy skierowała na mnie wzrok, kiwnęłam głową, dając jej znać, że nie była w tym uczuciu odosobniona.

– A to czemu? – chciał wiedzieć Rupesh.

Jen zerknęła najpierw na mnie, po czym przeniosła spojrzenie na Rupesha.

– Pomijając fakt, że nam oświadczył, iż chce zostać seryjnym zabójcą? Och, sama nie wiem. Ta aura, którą roztaczał, to, o czym mówił. Jestem pewna, że jeśli wysilę pamięć, podam ci jakiś przykład.

– Wiem, o co jej chodzi – wtrąciłam, ale podobnie jak Jen nie potrafiłam w tej chwili przywołać niczego konkretnego.

– Stary dobry Will – powiedział Steve, próbując rozluźnić atmosferę. – Z całą pewnością był… inny.

– Pora na toast. – Rupesh uniósł niemal pustą szklankę. – Za nieobecnych przyjaciół.

Gdy stuknęliśmy się kieliszkami, odezwał się Steve:

– A pamiętacie, jak chciał zainaugurować kampanię mającą na celu przywrócenie rzymskich bogów?

Pamiętaliśmy i przy naszym stole rozbrzmiał gromki śmiech, zagłuszający wigilijne hulanki w głównej części lokalu.

Kelner zabrał ostatnie talerze po deserach, a tymczasem my rozmawialiśmy o starych filmach, na których oglądaniu spędzaliśmy kiedyś mnóstwo czasu.

– Oczywiście dzisiaj kręcone są te wszystkie podrzędne remaki – rzucił Rupesh w moją stronę. – Sorry, nowe wersje.

– Trochę tak jak dzisiejsza imprezka? – zapytałam, a pozostali się zaśmiali.

– Hej, wieczór dopiero się zaczął – oświadczyła Jen. – Steve, to przez ciebie wpadaliśmy zawsze w tarapaty. Możesz nas uratować przed koszem Adeline?

– Przykro mi, jestem na emeryturze – odparł z uśmiechem. – Ale czy wolno mi powiedzieć, że naprawdę się cieszę, iż jedno z nas zajmuje się czymś takim zawodowo? – Uniósł piwo, jakby wznosił za mnie toast.

– To znaczy czym? – zapytał Rupesh.

Dopiłam swoje wino, starając się dotrzymać kroku pozostałym.

– No wiesz, czymś kreatywnym.

Rupesh wyprostował się na swoim krześle.

– Ach, to słowo na „k”. Wybaczcie, ale szczególnie mnie ono mierzi. Wiecie, czuję się wyjątkowo kreatywny po przyjęciu pięciu pacjentów z rzędu, którzy żądają przepisania antybiotyków z powodu przeziębienia, dziękuję bardzo.

– No tak, mnie chodziło tylko o to, że wszyscy oglądaliśmy mnóstwo filmów – powiedział Steve. – Świetnie, że jedno z nas robi dzięki temu karierę i że czas ten nie poszedł na marne. – Zerknął na mnie. – Tak naprawdę mówiłem o sobie.

– Ja nadal się staram – odezwała się cicho Jen.

– Oczywiście. Ja… Nie słuchaj mnie. – Steve uniósł kufel, pokazał na niego i przewrócił oczami.

Rupesh dopił drinka i zamówił kolejnego; ja zdecydowałam się na wodę. To był chyba jego szósty drink. A może siódmy.

– Co słychać u twoich rodziców? – zapytała go Jen. – Dobrze ich pamiętam, zawsze byli dla mnie bardzo mili.

Rupesh posmutniał.

– Oboje nie żyją.

– Przykro mi. – Jen dotknęła jego dłoni.

– Tata odszedł nieco ponad rok temu. W sumie to niedługo przed tym, jak do mnie napisałaś, Jen. Mama umarła krótko po tamtych ostatnich wakacjach, które tu spędziliśmy.

– Stary. – Steve pokiwał głową, jakby go rozumiał. – Więc obaj jesteśmy sierotami.

Rupesh przyglądał się uważnie Steve’owi. Ja również, ale on nie spojrzał w moją stronę. Czy wspomniał o tym wcześniej w którejkolwiek wiadomości? Cholera. To właśnie czeka cię, kiedy starasz się unikać internetu: zdrowe zmysły i zakłopotanie.

– Straciłeś rodziców? – zapytał Rupesh. – Współczuję, stary. Nie wiedziałem.

– Ja o twoich też nie.

– Tak mi przykro, Steve – powiedziałam. – I z powodu twoich rodziców także, Rupesh.

Rupesh zaśmiał się gorzko.

– Ech, ten wiek informacji – stwierdził.

Zapytali Jen o rodziców, ona odparła zwięźle:

– Oboje żyją. I w ogóle się nie zmienili.

Kiedy to pytanie dosięgło mnie, wspomniałam o stanie mamy, ale zbagatelizowałam go, mówiąc, że na pewno dopilnuje, aby to tato znalazł się w ziemi przed nią. Byliśmy paczką smutasów, ale nie chciałam współczucia ze strony Rupesha i Steve’a.

W końcu chwila niezręczności minęła i Steve oświadczył:

– Chyba możemy już założyć, że Will się nie zjawi, no nie?

Jen, która wpatrywała się w swój telefon, wypaliła:

– Sprawdzam właśnie jego zabójstwa. – To przywróciło nieco lekkości naszemu spotkaniu. – Mówię poważnie.

Choć jej mina była najpewniej po prostu grą wyćwiczoną podczas zajęć z aktorstwa, na które uczęszczała, coś mi mówiło, że mimo wszystko się zastanawia, czy w słowach Willa nie kryło się coś więcej. To oczywiście absurdalne. Ale w takim razie czemu nikt się teraz nie odezwał? I czemu sama byłam taka spięta?

– Co byście zrobili… – zaczęłam, ale w tym momencie Jen wciągnęła głośno powietrze, przez co wszyscy się wzdrygnęli. Poczułam lekką irytację. Co za królowa dramatu.

– Niemożliwe. – Jen zakryła dłonią twarz i widoczny na niej uśmiech. – Niemożliwe, kurwa, proszę wybaczyć wyrażenie. – Skończyła czytać, po czym podała telefon Steve’owi.

Jego spojrzenie przesuwało się od lewej strony do prawej, a uśmiech przekształcił się w rozbawione zainteresowanie. W końcu pokręcił głową.

– No co? – zapytał Rupesh.

– Wpisałam „samobójstwo” i „festiwal” – Jen zwróciła się do Steve’a.

Ten cicho zaczął streszczać poszczególne akapity:

– Festiwal w Northumberland zwany Manifestem… Dwudziestojednolatka Ellie Kidd. Policja traktuje jej śmierć jako niewyjaśnioną, ale nie podejrzaną… Film zarejestrowany telefonem innego uczestnika festiwalu przez krótki czas znajdował się na jakiejś stronie, po czym został usunięty. Widać było, jak dziewczyna wiesza się na siatkowym ogrodzeniu w ustronnej części obozowiska. Znaleziono ją wczesnym rankiem. No i coś o narkotykach.

– To z tego roku? – zapytałam.

Jen kiwnęła głową.

– Tak, artykuł pochodzi z dwudziestego dziewiątego czerwca. – Wzięła od Steve’a telefon i jeszcze raz przeczytała tekst. – Nie mogę uwierzyć, że ktoś to nagrał.

Rupesh wydał dźwięk nabrzmiały sceptycyzmem.

– Och, daj spokój, dziwne to trochę – stwierdziła Jen i dała mu żartobliwego kuksańca. – Nie sądzicie?

– Piszą tam coś więcej? – zapytał Steve. – Coś o lince namiotowej?

– Nie.

– Ilu ludzi umiera każdego roku na festiwalach? – dociekał Rupesh. – Ile dzieciaków z obsesją na punkcie muzyki cierpi na myśli samobójcze? Ilu fanów Joy Division kończy ze sobą?

– Jasny gwint – rzuciła Jen. Ponownie z uśmiechem czytała coś w telefonie. W pewnym momencie na jej twarzy pojawił się wyraz niedowierzania.

– Co? – zapytał Rupesh.

– Nic nie znalazłam, jeśli chodzi o samobójstwo i Loch Ness, ale spójrzcie na to. – Podała telefon Rupeshowi. – Patrz.

Przez chwilę wpatrywał się w wyświetlacz, a my czekaliśmy.

– Styczeń tego roku – odezwała się Jen.

– Ale co? – zapytałam z lekkim niepokojem.

Rupesh bez słowa pokręcił głową i podał mi telefon.

Nagłówek głosił: Z Loch Ness wyłowiono ciało. Zaczęłam czytać.

Do hotelu miałam zaledwie kawałek, bo mieścił się po drugiej stronie głównej drogi. Pub zamykano o północy, co dawało nam nieco ponad godzinę. Zajęliśmy stolik obok smutno wyglądającego świerku, który zdążył już zgubić połowę igieł. Wiszący na ścianie za barem telewizor zaprogramowano na stację muzyczną prezentującą świąteczne hity. Pomimo protestów Rupesh postawił pierwszą kolejkę.

Ja zajęłam miejsce jako pierwsza, a Steve usiadł obok mnie. Pub musieliśmy opuścić krótko po dokonanym przez Jen odkryciu i nie mieliśmy czasu na przedyskutowanie wszystkiego. Przez długą chwilę wszyscy milczeli. W końcu odezwała się Jen.

– No dobra, co myślimy o Willu?

W dość jasnym świetle kurze łapki wokół jej oczu wydały się równie wyraźne jak moje w lustrze po włożeniu soczewek kontaktowych.

– Słuchajcie – zaczął Rupesh. – Wszyscy trochę sobie popiliśmy i świetnie spędziłem z wami czas, więc nie zrozumcie mnie źle, ale to zbieg okoliczności.

– Nie jesteś przekonany? – zapytał Steve.

– To tylko zwłoki w Loch Ness. Z artykułu nie wynika, że to samobójstwo. Dziwny zbieg okoliczności, owszem, ale nic poza tym.

W artykule nie podano nawet danych ofiary, a Jen udało się znaleźć jedynie podobne teksty z podobnymi informacjami.

– Według mnie to więcej niż dziwne – orzekła.

– Może. – Rupesh rozsiadł się wygodnie. – Korelacja to nie przyczynowość, a w tak ogromnym wszechświecie czymś jeszcze dziwniejszym by było, gdyby nie dochodziło do zbiegów okoliczności.

– Ale takich? – zapytała Jen.

Atmosfera przy stole zrobiła się napięta, ale przypuszczalnie stało się tak dlatego, że dotarło do nas, iż Rupesh nie chce się bawić razem z nami. A przecież tym to właśnie było, prawda? Zabawą. A on ją usiłował psuć. Przecież zbieg okoliczności to najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie. Will po prostu nie miał ochoty do nas dołączyć i tyle.

– Wszystko nabrałoby sensu, gdyby okazał się seryjnym zabójcą – oświadczyła Jen.

Zaśmiałam się, mimo że w jej słowach kryło się ziarno prawdy. Owszem, rozumiałam punkt widzenia Rupesha, ludzie to stworzenia poszukujące wzorców i tak dalej. (W tej chwili wstawieni poszukiwacze wzorców). Ale to nie zmieniało uczucia, jakie towarzyszyło poskładaniu do kupy faktów oraz tego, jaki Will kiedyś był, co może stanowiło nie tyle ciąg wydarzeń, ile raczej kolor: nieładny bladozielony, który mój umysł nadawał mu podczas naszych dawnych spotkań. Rupesh był ciemnym fioletem, zachowującym dystans i humorzastym. Steve ciepłą czerwienią, ekscytującą i krzepiącą jak ogień. Will zawsze był bladą, skłaniającą do zachowania dystansu zielenią.

– Ja tam zawsze się z nim dogadywałem – stwierdził Rupesh.

– Ale czasem przyprawiał o gęsią skórkę – skontrowała Jen. – Podczas rozmowy nie patrzył w twarz, tylko na cycki.

– No tak, ale wiesz, jak to jest z nastolatkami – rzuciłam.

– Hej – zaprotestował Rupesh. – Ja nigdy się nie gapiłem na wasze piersi, wielkie dzięki.

– Więc się zgadzasz? – zapytała Jen. – Will zdecydowanie miał zadatki na seryjnego zabójcę.

– Steve, weź no mi pomóż – jęknął Rupesh.

– Szczerze? Bywał naprawdę dziwny – orzekł Steve.

– Bzdura. – Rupesh nieco zbyt mocno uderzył w stół i przeprosił, kiedy woda Steve’a wylała się na blat.

– Zamierzałem powiedzieć, że z drugiej jednak strony w tamtym okresie każdy z nas był pewnie trochę dziwny –dodał Steve. – Jadąc tu, bałem się, co sobie o mnie pomyślicie, zważywszy na to, jaki byłem kiedyś.

– Pamiętasz tamtą grę, do której nas zmusiłeś? – zapytał Rupesh.

Steve wydawał się zaskoczony, ale przytaknął.

– Poświęcenie? – zapytałam. – On nas do niej nie zmuszał.

– Sądziłam, że to był nasz wspólny pomysł. I nic się nie martw, byłeś najzupełniej normalny. – Jen uspokajająco poklepała Steve’a po udzie. Nim zdążyłam zareagować, zwróciła się do mnie: – Może to dziewczyny inaczej go odbierały, nie wiem, ale Will był inny. Pewnie lepiej by mi się to udało wytłumaczyć, gdybym aż tyle nie wypiła.

– W takim razie powinniśmy wytrzeźwieć i rano wszystko przemyśleć – zaproponował Rupesh.

– To nie tylko kwestia bycia dziewczyną – odezwał się Steve. – Ale może Rupesh ma rację i wytrzeźwienie dobrze nam zrobi.

Rupesh pokręcił głową i dopił swoją whisky. Zamrugał dwa razy.

– To cholerny zbieg okoliczności i tyle.

Jego pijacka pewność siebie zaczynała mnie irytować. Nie miałam nic przeciwko sceptycyzmowi – na studiach uwielbiałam sceptyków, właściwie stanowili dla mnie inspirację – ale Rupesh z mocą nas gasił, a to coś zupełnie innego. I chciałam wziąć na nim odwet.

– Bawisz się w adwokata diabła, Rup? A co, jeśli przypomnielibyśmy sobie więcej szczegółów dotyczących trzeciego zabójstwa, a potem znaleźlibyśmy o nim w necie informacje? Kiedy w końcu byś uznał, że to nie jest zbieg okoliczności?

Zdecydowanie pokręcił głową i wzruszył ramionami.

– Nie uznałbym. To… czemu nie sprawdzicie? Ktoś pamięta coś o tym trzecim zabójstwie?

Jeszcze w pubie próbowaliśmy to odtworzyć, ale na próżno.

– Jak już mówiłam, coś mi świta, że to miało być gdzieś w pobliżu – odezwałam się.

– Ktoś jeszcze coś takiego kojarzy? – W głosie Steve’a słychać było powątpiewanie.

– Może. – Jen znowu nachylała się nad telefonem. – Mam stare pamiętniki z tamtego okresu. Jest szansa, że coś o tym napisałam.

– Są w Londynie? – zapytałam.

– Chyba tak – odparła, nie podnosząc głowy – ale niewykluczone, że leżą na strychu u rodziców. Nie znajduję niczego o niedawnych samobójstwach w okolicy. No ale trudno się spodziewać mnóstwa wyników po frazie „Blythe samobójstwo”.

– Cóż, swój udział będą w tym miały prochy – powiedział Rupesh. – Zapytałem go, jak ma zamiar tego dokonać, a on odparł, że porwie tych ludzi, nafaszeruje tabletkami i sprawi, aby wyglądało to tak, jakby wzięli mnóstwo różnych leków po to, aby mieć pewność, że im się uda. Sprawdź to. „Blythe samobójstwo leki”.

Jen chwilę później pokręciła głową.

– Nic nie wyskakuje.

– No i widzisz – zatriumfował Rupesh.

– Chyba że tego trzeciego zabójstwa jeszcze nie dokonał – oświadczył Steve.

– Bo wykraczesz – powiedział Rupesh.

– Czysto teoretycznie. – Jen teatralnie machnęła ręką. – Powiedział nam o tym wszystkim, prawda? Czemu to zrobił?

– Bo próbował nas rozbawić? – zapytał Steve.

– A może dlatego, że bawi się z nami w jakąś chorą grę – orzekła Jen. – Pod koniec zeszłego roku dostaje ode mnie mail o spotkaniu po latach, no nie? Więc sobie myśli: za rok. Jeden człowiek w styczniu, drugi w czerwcu, a ostatni pod koniec roku, mniej więcej wtedy, kiedy przypuszcza, że wszyscy będziemy się zastanawiać nad tym, czemu się nie zjawił.

– No nie wiem – powiedział Steve, nim Rupesh zdążył wyskoczyć z jakimś kontrargumentem. – Ale teraz, kiedy to mówisz… chyba mi się przypomina, że miał coś zrobić w sylwestra. – Uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

Jen zaczęła stukać w telefonie.

– Ja też kojarzę coś takiego. Chwila… A jeśli Will chce, żebyśmy go powstrzymali? Kiedy wpisuję „dragi” i „Loch Ness”, wyskakuje zbyt wiele niepowiązanych wyników. Niemniej to dziwne. Powinniśmy spróbować się dowiedzieć, co się z nim dzieje, czemu się dzisiaj nie pojawił. Może jutro? Dzisiaj jak nic przez to nie zasnę.

– Rupesh ma rację – oświadczył Steve. – Nawet jeśli pasuje to do tego, co o nim pamiętamy, to jedynie zbieg okoliczności.

– To co wy pamiętacie – wtrącił Rupesh. Pociągnął łyk drinka.

– Nadal nie powiedziałeś mi, co mogłoby zmienić twoje zdanie, Rupesh – rzuciłam. Spiorunował mnie wzrokiem wyraźnie zirytowany. – Najpewniej to nic takiego. Chcę jedynie wiedzieć, że nie lekceważymy tego, dlatego że trochę niewygodna i krępująca byłaby konieczność pójścia na policję i opowiedzenia o wszystkim.

– Nie możesz powiedzieć policji czegoś takiego – stwierdził Rupesh. – Zostałabyś wyśmiana. A jeśli zaczął to planować w grudniu, kiedy do nas napisałaś, Jen, to nie miał dużo czasu, prawda? Spójrzmy prawdzie w oczy: Will nie należał do osób szczególnie zorganizowanych.

– To był koniec stycznia, co daje cały miesiąc – przypomniała Jen.

– Wiecie co, to się zaczyna robić nudne, więc powiem wam, co mogłoby zmienić moje zdanie. Po pierwsze, musielibyście się dowiedzieć, czy Will przebywa gdzieś w okolicy. Jeśli go znajdziecie, to będzie oznaczać, że wcale nie zniknął. Po drugie, należałoby wybadać, co porabiał przez te wszystkie lata; wykorzystać jego życie jako kontekst do określenia, czy mógł się stać seryjnym zabójcą. I po trzecie, musielibyście połączyć te dwa samobójstwa w realnym świecie, ale nie na podstawie naszych różniących się od siebie pijackich wspomnień dotyczących czegoś, co wydarzyło się dobrych kilkanaście lat temu, kiedy byliśmy równie pijani.

Czoło Rupesha lśniło i w międzyczasie rozpiął dwa górne guziki koszuli. On był zdecydowanie pijany.

– No ale przecież nie ma niezgodności, jeśli chodzi o nasze wspomnienia – zauważyłam.

– Otóż to – przytaknęła Jen. – Nikt nie zaprzeczył temu, co powiedział ktoś inny.

Na to akurat Rupesh nie miał żadnego kontrargumentu, a przynajmniej nie okazał się na tyle szybki, aby ubrać go w słowa.

– Czy ktoś go obserwował, kiedy jeszcze udzielał się w mediach społecznościowych? – zapytałam. – Ktoś wie, czym się zajmuje zawodowo? Gdzie mieszka?

– Nie mieszkał przypadkiem przez jakiś czas w górach? – podsunął Steve.

– Zapewniam was – odezwała się Jen – że znalezienie naszego Willa Oswalda w necie…

– Jego mama nadal tu mieszka – oświadczyłam, przypomniawszy sobie o tym, czego się dowiedziałam u rodziców.

– W tym samym domu? – upewnił się Steve. – Przy głównej drodze?

– Nie. – Powieki Rupesha były na wpół opuszczone. Oj, będzie jutro cierpiał. – Przeprowadzili się do Meriden. Bo co, chcecie uskutecznić areszt obywatelski?

– Znasz dokładny adres?

– Nie. Mógłbym się dowiedzieć, ale musiałbym przy tym złamać prawo.

Od razu zrozumiałam, o co chodzi.

– To twoi pacjenci?

– Rupesh – odezwała się Jen – a gdyby chodziło o coś naprawdę ważnego?

– Myślisz, że to jest ważne? Niewarte utraty pracy.

– W porządku. Jestem pewna, że sami się tego dowiemy.

– Wolno ci w ogóle ujawnić, że Will to twój pacjent? – zapytałam.

– A gdyby tak, to miałbyś dostęp do informacji? – chciał wiedzieć Steve. – Na przykład do historii chorób psychicznych?

– Nie i nie, i nie, i nie – odparł Rupesh i po raz kolejny uderzył pięścią w stół, zaskakując tym samego siebie. Patrzył prosto na Steve’a, jakby to było jego winą. – Przepraszam, ale chyba mam dosyć na dzisiaj.

Po chwili Steve zerknął na swój leżący na stole telefon i powiedział:

– Robi się późno. Niedługo Święty Mikołaj przefrunie ponad naszymi domami. Świetnie było was znowu spotkać. – Jego spojrzenie przeskoczyło na mnie.

– Cóż, nie sądzę, abym mogła wrócić do Londynu, nie upewniwszy się w kwestii Willa – stwierdziła Jen.

Rupesh westchnął głośno, czym zwrócił na siebie naszą uwagę.

– Wiecie, co jest naprawdę smutnego w nostalgii? – zapytał. – To, że pozwalając sobie na nią, otwarcie przyznajemy, że nie jesteśmy zadowoleni z teraźniejszości.

– Wesołych świąt – rzucił Steve.

Zaśmiali się wszyscy oprócz Rupesha.

– Zabawne. Zresztą to właśnie usłyszałem od byłej żony, kiedy jej powiedziałem, że zamierzam się z wami spotkać.

– Cóż, ja po prostu chciałem was wszystkich zobaczyć – stwierdził Steve.

Rupesh wyglądał, jakby miał się zaraz rozpłakać. Zamiast tego wstał, pożegnał się i z uniesioną ręką wyszedł z baru, ani razu się przy tym nie oglądając.

Kiedy zostaliśmy we troje, Jen oświadczyła:

– Okej, dziwnie to wyszło. – Zaśmiała się nerwowo.

– Cholera. Czy to moja wina? – zapytał Steve.

– Nie – odparłam. – Myślę, że rozwód to świeża sprawa. Rupesh jest emocjonalną beczką prochu.

– No i niedawno zmarł mu tata – dopowiedziała Jen.

– Chwileczkę. – Ton głosu Steve’a był poważny. – On chyba nie siądzie w takim stanie za kółkiem? – Kiedy żadna z nas nie odpowiedziała, wstał. – Pójdę sprawdzić, czy już odjechał. – Szybko wyszedł z baru. Wrócił chwilę później, kręcąc głową. – Jego merc nie stoi już pod The George.

– A jeśli się rozbije? – zapytała Jen. – No i pełno teraz wszędzie policji.

– Każę taksówkarzowi przejechać obok domu Rupesha i sprawdzę, czy wszystko okej – zaproponował Steve. – W sumie mam nawet po drodze. Na pewno nic mu nie będzie. Napiszę do was.

– Dzięki, Steve – powiedziała Jen. – Słuchajcie, na jak długo tu zostajecie?

– Ja myślałem o maksymalnie kilku dniach. Ale tylko gdybyśmy coś razem zaplanowali. – Na moment utkwił we mnie wzrok.

– Mam sporo zobowiązań rodzinnych, więc zostaję aż do Nowego Roku – wyjaśniła Jen. – Dobry będzie każdy pretekst, żeby choć na chwilę wyrwać się z domu. Powinniśmy sprawdzić, czy Will przebywa u rodziców. – Steve i ja wymieniliśmy spojrzenia. – Tak na wszelki wypadek.

– Mogę zostać na kilka dni – odezwałam się.

Nowe odcinki podcastu będziemy nagrywać dopiero na początku stycznia, więc nie czułam palącej potrzeby wyjazdu. Podczas gdy pozostała dwójka wyszła, aby zadzwonić po taksówki, ja się zastanawiałam, na jak długi pobyt w Travel Inn mnie stać. Nagrywanie podcastu to obecnie moja praca, ale nie jakoś szczególnie lukratywna. Jeszcze jeden dzień? Musiałabym schować dumę do kieszeni i zapytać rodziców, czy mogę się u nich zatrzymać. Przynajmniej zdążyłam się tam już pokazać.

Pierwszy wrócił Steve. Usiadł naprzeciwko mnie, aby dopić drinka. Uśmiechnął się. Oczywiście istniała także inna opcja.

– Gdzie się zatrzymałeś?

– W The Premier Inn w Marlstone, Adie.

Adie. Ile czasu minęło, odkąd ktoś nazwał mnie Adie? Zawsze było to moje ulubione zdrobnienie.

Jedźmy do mnie.

Ciekawe, jak by zareagował. Mogłabym mu zaproponować wpadnięcie na kawę i może byłoby miło.

Nie, jeśli miało do tego dojść, to nie dzisiaj.

– Czy tylko mi się wydaje, czy Rupesh traktuje mnie z lekką wrogością? – zapytał Steve. – Ale czemu? Powiedziałem coś nie tak?

– Ty? Nie, był zły na wszystkich. Nie bądź takim narcyzem – odparłam, a on posłał mi blady uśmiech.

Wróciła Jen i zdjęła z krzesła płaszcz.

– Pięć minut. – Zniżając głos, dodała: – Nie wiem jak wy, ale ja się strasznie boję, że Will przyjdzie i zamorduje mnie, kiedy będę spała.

Steve położył dłonie na jej ramionach i spojrzał w oczy. Wcale mi się to nie spodobało.

– Nic ci nie będzie. Jutro wszyscy się obudzimy i podziękujemy Rupeshowi za głos rozsądku.

– Akurat. Martwię się o niego.

Uścisnęli się, a potem Jen podeszła do mnie, aby się pożegnać. Na sam koniec Steve objął mnie i poczułam, że przyciska policzek do mojej głowy. Kiedy się odsunął, miałam ochotę znowu go przyciągnąć.

– Dam znać, czy udało mi się znaleźć te pamiętniki – powiedziała Jen. – A jeśli coś wam się przypomni, to od razu piszcie.

– Tak jest, pani detektyw. – Steve zasalutował.

– Nadal piszesz pamiętnik? – zapytałam.

– Ależ skąd! Zresztą gdzie bym je trzymała?

– To dopiero byłaby literatura – westchnęłam. – W głowie mi się nie mieści, że wszyscy jesteśmy już po trzydziestce.

Jen przytaknęła.

– Czas bywa przerażający, kiedy zwraca się na niego uwagę.