Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Nocny recepcjonista

Nocny recepcjonista

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-836-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nocny recepcjonista

W mrożącej krew w żyłach opowieści o skorumpowanej agencji wywiadu, transakcjach wartych miliardy dolarów i prawdzie o brutalnym biznesie handlu bronią John le Carré tworzy klaustrofobiczny świat, w którym nikomu nie wolno ufać. Schyłek zimnej wojny jest początkiem nowej ery szpiegostwa. Z drugiej strony próżnia władzy powstała po rozpadzie Związku Radzieckiego pozwoliła przemytnikom broni i narkotyków zdobyć coraz większe wpływy i bogactwo. Jednym z najbardziej okrutnych przedstawicieli tej grupy jest Richard Onslow Roper, czarujący i bezwzględny Anglik, handlarz bronią, którego brudne interesy są nie do wytropienia. Jonathan Pine, były żołnierz brytyjskiej armii, pracuje jako Nocny recepcjonista w luksusowym hotelu w Zurychu. Pewnego razu próbuje przekazać brytyjskim władzom informacje o międzynarodowym biznesmenie prowadzącym w hotelu podejrzane interesy. Obraca się to przeciwko niemu i ludziom, którzy z nim współpracują. Przy okazji Pine poznaje Ropera i zdaje sobie sprawę, że będzie go nienawidził do końca życia. Wypowiada walkę jednemu z najbardziej niebezpiecznych ludzi na świecie. Jego misja zabiera go z klifów zachodniej Kornwalii do północnego Quebecu i na Karaiby a nawet do dżungli Panamy, po obaleniu rządów Manuela Noriegi. “Świetnie przyjęta powieść o braku litości”. The Observer “Historia jest na tyle mocna i rozbudowana, aby nieść przesłanie filozoficzne, i na tyle trzyma w napięciu, aby udowodnić, jak świetnym narratorem jest autor”. San Francisco Chronicle “Intryga na najwyższym poziomie”. Chicago Sun-Times „Niesamowicie ekscytująca, świetnie opowiedziana historia, mistrzowska fabuła”.The New York Times Book Review „Ponura, fascynująca, drażni nerwy. Nie sposób jej odłożyć”. Boston Herald Na podstawie książki powstał serial z Tomem Hiddlestonem, Hugh Laurie i Elizabeth Debicki w rolach głównych. Nakręcono sześciogodzinny film podzielony na odcinki, akcję przeniesiono do lat współczesnych, pominięto kilka wątków, a niektóre postaci nabrały nowych cech. Wszystko to przy udziale pisarza, który zdołał zaufać reżyserce serialu – Susanne Bier.

Polecane książki

Jedyne życie, jakie ma sens, to Życie towarzyskie, twierdził Edward Dziewoński.  Dorota Wellman dodaje: kiedy świat wokół nas tylko przyśpiesza, spotkane wokół stołu, w gronie bliskich i przyjaciół jest jedynym sposobem, żeby się wtym pędzie czasem… nie wykoleić. D...
W kamieniczce na krakowskich Dębnikach mieszkają różni lokatorzy: zadzierający nosa posiadacz sieci restauracji, emerytowana artystka, młoda matka z dwójką uroczych dzieci, para nadętych pracowników korporacji i wreszcie rodzina, w której wszystkie kobiety noszą imiona zaczerpnięte z dramatów Szeks...
Z e-booka można dowiedzieć się m.in.: 1. Czy do rozwiązania umowy o pracę za porozumieniem stron potrzebna jest zgoda obu stron? 2. Czy można skrócić okres wypowiedzenia na mocy porozumienia stron? 3. Czy firma może sama skrócić okres wypowiedzenia? 4. W jaki sposób zwolnić pracownika z obowiązku św...
Każdy myślący człowiek szuka odpowiedzi na pytanie: Jak żyć? Jak żyć, by być wolnym i szczęśliwym człowiekiem, nie narażając się na negatywne reakcje innych ludzi, na restrykcje moralne i sankcje prawne? Jakie są dopuszczalne granice naszych dążeń do szczęścia i realizowania prawa do wolności? W...
"O włosach pod włos, czyli dowcipnie wyczesana opowieść o fryzurach i sztuce fryzjerskiej" to propozycja nie tylko dla włosomaniaczek i włosomaniaków szukających dobrych rad na temat pielęgnacji swojej "dumy na głowie". Znajdzie tu coś dla siebie każdy, kto lubi dobry humor i każdy , kogo intere...
Przepiękna książka Małgorzaty Przygońskiej, autorki inspirującej publikacji o rozwoju duchowym i odkrywaniu siebie – Cuda są naturalne. Niebo jest w nas. Zanim zaczęłam odkrywać niebo, musiałam odkryć serce i poznać jego moc. Dotykałam z największą czułością i akceptacją tego, co w nim ukryłam, by ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa John le Carré

Tytuł oryginału:

THE NIGHT MANAGER

Copyright © 1993 by David Cornwell

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Zdjęcie na okładce: © 2015 BBC All rights reserved.

Wykonanie okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Posłowie: O książkach i filmach

Copyright © David Cornwell, 2016

First published in the English language by Penguin Classics, 2016

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Aneta Iwan, Joanna Rodkiewicz

ISBN: 978-83-7999-836-4

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

1

W smagany śnieżną zawieją styczniowy wieczór 1991 roku Jonathan Pine, Anglik, kierownik nocnej zmiany hotelu Meister Palace w Zurychu, opuścił swoje biuro i targany uczuciami, jakich dotychczas nigdy nie zaznał, zajął stanowisko w holu, szykując się na przywitanie znamienitego gościa zapowiedzianego na tę późną godzinę. Właśnie rozpoczęła się operacja Pustynna Burza. Wiadomości o bombardowaniach dokonywanych przez siły koalicji, dyskretnie przekazane Jonathanowi w ciągu dnia przez obsługę, wywołały konsternację na giełdzie w Zurychu. Hotelowe rezerwacje – zawsze w styczniu dość skromne – spadły do poziomu krytycznego. Kolejny raz w swojej długiej historii Szwajcaria znalazła się w stanie oblężenia.

Ale Meister Palace był gotów sprostać wyzwaniu. „Nasz Meister”, jak z uczuciem mówili o nim taksówkarze i mieszkańcy Zurychu, zgodnie z tradycją i z usytuowaniem panował samotnie, spozierając ze swego wzgórza na gorączkowe szaleństwo miejskiego życia niczym stateczna edwardiańska ciotka. Im większe zmiany zachodziły w dole, tym bardziej Meister pozostawał sobą, nieugięcie broniąc swoich standardów, bastion cywilizacji i kultury w świecie chylącym się ku upadkowi.

Punkt obserwacyjny Jonathana stanowiła wąska wnęka pomiędzy dwiema eleganckimi witrynami prezentującymi modę damską. „Adele” z Bahnhofstrasse proponowała etolę z soboli prezentowaną na manekinie, którego reszta stroju składała się ze złotego dołu bikini i koralowych kolczyków. „Oferta cenowa u konsjerża”. W Zurychu równie głośno jak w innych miastach zachodniego świata protestuje się przeciwko noszeniu futer, ale Meister Palace nie poświęca tej wrzawie krzty uwagi. Druga witryna – „Cesara”, też z Banhofstrasse – wychodziła naprzeciw gustom Arabów, prezentując suto wyszywane szaty, turbany ze sztrasami i wysadzane klejnotami zegarki po sześćdziesiąt tysięcy franków. Oskrzydlony przez te rekliwiarze zbytku Jonathan nie odrywał bacznego spojrzenia od drzwi obrotowych.

Krępy, a przy tym nieśmiały, zwykle zapobiegawczo uśmiechał się przepraszająco. Nawet jego angielskość stanowiła dobrze strzeżoną tajemnicę. Był zwinny i w kwiecie wieku. Marynarz uznałby go za kolegę po fachu, sądząc po oszczędnych ruchach, kocim kroku i czujności. Miał kręcone, starannie ostrzyżone włosy i gęste brwi. Bladość jego oczu wydawała się zaskakująca. Można by się spodziewać większej zaczepności, czegoś bardziej mrocznego.

I ta łagodność obejścia w połączeniu z muskulaturą pięściarza tworzyły aurę niepokojącej powagi. Żaden z gości hotelu nie pomyliłby Jonathana z nikim innym; ani z Herr Stripplim, kremowowłosym szefem restauracji, ani z żadnym z wyniosłych młodych Niemców Herr Meistera, którzy przemierzali hol niczym bogowie zdążający ku czekającej ich gdzieś chwale. Jako hotelarz Jonathan był ideałem. Nie zastanawiałeś się, kim byli jego rodzice albo czy jest pasjonatem muzyki; czy ma żonę, dzieci lub też psa. Wpatrywał się w drzwi nieruchomym wzrokiem snajpera. W klapie miał goździk. Jak zawsze na nocnej zmianie.

Opady śniegu nawet jak na tę porę roku były niesamowite. Gęste tumany białych płatków hulały po oświetlonym dziedzińcu niczym grzywacze w sztormie. Boye, postawieni w stan pogotowia na wieść o przyjeździe znakomitości, wyczekująco wpatrywali się w zadymkę.

Roper nie doleci za skarby świata – pomyślał Jonathan. Nawet jeśli samolot dostał pozwolenie na start, nie ma mowy, żeby wylądował w taką pogodę. Herr Kasparowi coś się pomieszało.

Ale Herr Kasparowi, głównemu konsjerżowi, nigdy nic się nie mieszało. Gdy szeptał do interkomu: „Gość w drodze”, tylko niepoprawny optymista mógłby sobie wyobrazić, że samolot gościa przekierowano na inne lotnisko. Poza tym kogo Herr Kaspar oczekiwałby o tej porze, jeśli nie wyjątkowo hojnego klienta? „Swego czasu – mówiła Frau Loring Jonathanowi – Herr Kaspar obiłby za dwa franki, a zabiłby za pięć”. Ale z wiekiem ludzie się zmieniają. Dzisiaj tylko wyjątkowe profity odciągnęłyby Herr Kaspara od wieczornego programu telewizyjnego.

„Niestety, hotel pęka w szwach, panie Roper. – Jonathan kolejny raz ćwiczył desperacką próbę zażegnania nieuniknionego. – Herr Meister jest zrozpaczony. Nowy recepcjonista popełnił niewybaczalny błąd. Jednakże udało się nam zarezerwować dla pana pokoje w Baur au Lac” i tak dalej. Ale te pobożne życzenia były daremne. Dzisiejszej nocy nie było takiego hotelu w Europie, który mógłby się pochwalić pięćdziesiątką gości. Najzamożniejsi na tej planecie nie odrywali się od ziemi. Z jednym wyjątkiem – Richarda Onslowa Ropera, biznesmena z Nassau na Bahamach.

Jonathanowi zesztywniały dłonie, instynktownie rozprostował ręce w łokciach, jakby szykował się do walki. Samochód, mercedes, sądząc po atrapie chłodnicy, wjechał na dziedziniec, wirujące płatki zdławiły światła reflektorów. Jonathan ujrzał, jak Herr Kaspar unosi senatorską głowę, światło odbija się w napomadowanych, kunsztownie ułożonych falach włosów. Lecz samochód zaparkował po drugiej stronie dziedzińca. Taksówka, zwykła miejska taksówka, po prostu nikt. Herr Kaspar pochylił głowę okoloną aureolą akrylowego blasku, analizując kursy zamknięcia. W poczuciu ulgi Jonathan pozwolił sobie na cień uśmiechu, w chwili gdy zrozumiał, o co chodzi z tym blaskiem. Peruka, nieśmiertelna peruka, korona Herr Kaspara warta sto czterdzieści tysięcy franków, duma każdego klasycznego konsjerża w Szwajcarii. „Herr Kaspar – mówiła Frau Loring – perukowy Wilhelm Tell”. To dla tej peruki ośmielił się podnieść bunt przeciw madame Archetti, despotycznej milionerce.

Może aby skupić myśli, które rozbiegły się w różnych kierunkach, a może znajdując w tej opowieści ukryte powiązanie ze swoim kłopotliwym położeniem, Jonathan kolejny raz odtworzył ją w pamięci, używając dokładnie tych samych słów co w pierwotnej relacji Frau Loring, gospodyni, podejmującej go wówczas na poddaszu serowym fondue. Miała siedemdziesiąt pięć lat i pochodziła z Hamburga. Kiedyś była nianią Herr Meistra i – jak głosiła plotka – kochanką jego ojca. Stała się strażniczką legendy o peruce, jej naocznym świadkiem.

„W tamtych czasach madame Archetti była najbogatszą kobietą w Europie, mój mały. – Zabrzmiało to tak, jakby Frau Loring sypiała też z tatą Jonathana. – Każdy hotel chciał ją ściągnąć do siebie. Ona jednak najbardziej lubiła Meistra, dopóki Kaspar się nie przeciwstawił. Potem… hm… przyjeżdżać przyjeżdżała, ale to tylko tak, żeby się pokazać”.

Wedle słów Frau Loring, madame Archetti odziedziczyła fortunę, supermarkety Archettich, i żyła z zysków kwitnącego interesu. A ulubionym jej zajęciem, gdy miała pięćdziesiąt parę lat, było podróżowanie po Europie od jednego wielkiego hotelu do drugiego angielskim sportowym kabrioletem, za którym pędziła furgonetka ze służbą i garderobą. Znała z imienia każdego konsjerża i szefa sali od Four Seasons w Hamburgu, przez Cipriani w Wenecji, do Villa d’Este nad jeziorem Como. Stawiała im horoskopy, zalecała diety i leki ziołowe. I jeśli zaskarbili sobie jej względy, nagradzała ich napiwkami niewyobrażalnej wysokości.

Herr Kaspar tych względów zdobył prawdziwe krocie, opowiadała Frau Loring. Zapewniły mu one dwadzieścia tysięcy franków szwajcarskich przy każdej dorocznej wizycie, nie wspominając o szarlatańskich lekarstwach na włosy, magicznych kamykach pod poduszkę łagodzących rwę kulszową i półkilogramowej dostawie kawioru z bieługi dowożonego na Boże Narodzenie oraz imieniny, który to dar Herr Kaspar dyskretnie zamieniał na gotówkę w wyniku porozumienia ze sławnymi delikatesami w centrum miasta. A wszystko to za wystaranie się o kilka biletów do teatru i zarezerwowanie stolika w paru restauracjach, co naturalnie i tak wynagrodzono mu zwyczajowym udziałem. I za te nabożne oznaki czci, które madame Archetti były potrzebne do odgrywania roli pani podległego królestwa.

Aż do dnia, w którym Herr Kaspar kupił sobie perukę.

Nie kupił jej na łapu-capu, mówiła Frau Loring. Najpierw idąc za radą pewnego nafciarza, gościa Meistra, zainwestował w ziemię w Teksasie. Inwestycja okazała się zyskowna. Dopiero wtedy uznał, że podobnie jak jego dobrodziejka osiągnął w życiu etap, na którym ma prawo trochę powstrzymać upływ czasu. Po kilku miesiącach przymiarek i rozterek rzecz była gotowa – peruka cud, symulacja doskonała. Wypróbował ją w trakcie swoich corocznych wakacji w Mykenach i rankiem w pewien wrześniowy poniedziałek stanął za swoim kontuarem opalony i o piętnaście lat młodszy, pod warunkiem że nie patrzyło się na niego z góry.

Nikt tego nie zrobił, mówiła Frau Loring. A jeśli zrobił, to słowem o tym nie wspomniał. Prawdę mówiąc, zadziwiające było to, że nikt ani razu nie napomknął o peruce. Ani Frau Loring, ani André, który w tamtych czasach zasiadał przy fortepianie, ani Brandt, poprzednik maître Berriego w sali restauracyjnej, ani Herr Meister senior, który czujnie śledził wszelkie nieprawidłowości wyglądu u personelu. Cały hotel milcząco postanowił cieszyć się odmłodnieniem Herr Kaspara. Sama Frau Loring poszła na całość i włożyła letnią sukienkę ze śmiałym dekoltem oraz pończochy ze szwem. I sprawy biegły tym szczęśliwym torem aż do wieczora, kiedy to madame Archetti zjawiła się na tradycyjny miesięczny pobyt i jak zwykle jej hotelowa rodzina ustawiła się rządkiem w holu na powitanie: Frau Loring, maître Brandt, André i Herr Meister senior, gotowy poprowadzić ją osobiście do apartamentu z widokiem.

A za kontuarem Herr Kaspar w peruce.

Na początku – mówiła Frau Loring – madame Archetti nie raczyła zauważyć zmiany w powierzchowności swojego faworyta. Mijając go, uśmiechnęła się, lecz był to uśmiech księżniczki na pierwszym balu – skierowany do wszystkich i niewyróżniający nikogo. Podstawiła oba policzki do pocałunku Herr Meistrowi, maître Brandtowi – jeden. Uśmiechnęła się do Frau Loring. Ostrożnie objęła wątłe ramiona pianisty André, który szepnął: „Madame…”. Dopiero wtedy podeszła do Herr Kaspara.

– Co my tu mamy na głowie, Kasparze?

– Włosy, proszę pani.

– Czyje włosy, Kasparze?

– Moje własne – odparł z godnością Herr Kaspar.

– Zdejmij to – rozkazała madame Archetti. – Albo już nigdy nie dostaniesz ode mnie ani grosza.

– Nie mogę ich zdjąć, proszę pani. Moje włosy są częścią mojej osobowości. Jej integralnym elementem.

– To je zdezintegruj. Nie teraz, to zbyt skomplikowane, ale na jutro rano. Inaczej figa z makiem. Na co masz bilety?

– Na Otella, proszę pani.

– Obejrzę cię jutro rano. Kto gra główną rolę?

– Leiser, proszę pani. To nasz najświetniejszy Maur.

– Zobaczymy.

Następnego dnia o ósmej rano, punktualnie co do minuty, Herr Kaspar stawił się do pracy, skrzyżowane klucze lśniły jak wojskowe ordery w klapach jego marynarki. A na głowie triumfalnie pysznił się symbol insurekcji. Przez cały ranek w holu panowała niepewna cisza. Goście hotelowi, jak sławny kaczor fryburski – mówiła Frau Loring – byli świadomi nadchodzącego wybuchu, choć nie znali jego przyczyny. W południe, o zwykłej porze, madame Archetti wyłoniła się z apartamentu i zeszła po schodach, wspierając się na ramieniu swojego ówczesnego amanta, obiecującego młodego fryzjera z Grazu.

– Gdzież to się podział dzisiaj Herr Kaspar? – rzuciła mniej więcej w kierunku Herr Kaspara.

– Na stanowisku, zawsze do usług, proszę pani – odparł Herr Kaspar głosem, który obecnym w pobliżu zawsze będzie przypominał bicie dzwonów wolności. – Ma bilety na Maura.

– Nie widzę żadnego Herr Kaspara – poinformowała madame Archetti osoby towarzyszące. – Widzę włosy. Przekażcie mu, proszę, że będzie nam go brakowało.

„To był jego dźwięk trąb apokalipsy – lubiła dodawać na koniec Frau Loring. – Od chwili gdy ta kobieta weszła do naszego hotelu, los Herr Kaspara był przesądzony”.

A dzisiaj zabrzmią moje trąby – pomyślał Jonathan, czekając na przyjazd najgorszego człowieka na świecie.

Jonathan martwił się o swoje ręce, nieskazitelne jak zawsze od czasów wyrywkowych kontroli paznokci w szkole wojskowej. Początkowo trzymał je przy zdobnych szwach spodni, z lekko ugiętymi palcami, jak wpojono mu na placu apelowym. Ale teraz nieświadomie połączył je za plecami, miętosząc chusteczkę do nosa, gdyż doskwierała mu bolesna świadomość, że dłonie intensywnie mu się pocą.

Pomimo zatroskania oblókł twarz w uśmiech i zerknął do lustra, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Wdzięczny Uśmiech Powitalny wyszlifował podczas wielu lat pracy w zawodzie; uśmiech życzliwy, aczkolwiek roztropnie powściągliwy, gdyż doświadczenie nauczyło Jonathana, że goście, szczególnie bardzo zamożni goście, bywają rozdrażnieni po uciążliwej podróży i ostatnią rzeczą, której im potrzeba do szczęścia, jest nocny recepcjonista szczerzący do nich zęby jak szympans.

Upewnił się, że uśmiech wciąż jest na swoim miejscu. Że nie zaszkodziły mu mdłości, które odczuwał. Krawat, zawiązany w pomysłowy węzeł, na pewno doceniany przez co znamienitszych gości, sygnalizował miłą swobodę. Włosy, chociaż nieporównywalne z włosami Herr Kaspara, za to jego własne, jak zwykle były idealnie przygładzone.

To jakiś inny Roper – powtarzał sobie w duchu. Kompletne nieporozumienie, absolutnie. To nie ma z nią żadnego związku. Jest ich dwóch, obaj są biznesmenami, obaj mieszkają w Nassau.

Ale Jonathan miotał się tak już od siedemnastej trzydzieści, gdy przejmując zmianę, niedbałym gestem sięgnął po listę nocnych przyjazdów przeznaczoną dla Herr Strippliego i wypisane wielkimi literami nazwisko Roper na wydruku poraziło mu oczy.

Roper R.O., szesnaście osób, lot z Aten prywatnym odrzutowcem, oczekiwani o 21.30. A po tym histeryczna adnotacja Herr Strippliego: „VVIP!”. Jonathan otworzył na ekranie plik z informacjami: Roper R.O., następnie literki OBG z wewnętrznego kodu, gdzie BG oznaczało ochroniarza, od bodyguard, a O pochodziło odofficial, którym to terminem oznaczano ochroniarza dysponującego pozwoleniem władz Federacji Szwajcarskiej na noszenie broni palnej. Roper, OBG, adres firmowy: Ironbrand Land, Ore & Precious Metals Company, Przedsiębiorstwo Kopalin i Metali Szlachetnych, Nassau, adres domowy – numer skrytki pocztowej w Nassau, kredyt – poświadczony przez Czyjś Tam Bank w Zurychu. Więc iluż mogło być na świecie Roperów z inicjałem R. i firmami o nazwie Ironbrand? Ile jeszcze zbiegów okoliczności Bóg kryje w rękawie?

– Kim, na litość boską, jest prywatnie R.O. Roper? – spytał po niemiecku Jonathan Herr Strippliego, udając, że zajmuje się innymi sprawami.

– Jest Brytyjczykiem, jak ty.

Strippli miał irytujący zwyczaj odpowiadania po angielsku, choć władał nim gorzej niż Jonathan niemieckim.

– Prawdę mówiąc, zupełnie nie jak ja. Mieszka w Nassau, handluje metalami szlachetnymi, ma konto w Szwajcarii, gdzież tu podobieństwo? – Po wielu miesiącach wspólnego przebywania w tych samych czterech ścianach ich kłótnie nabrały cech małżeńskiej małostkowości.

– Pan Roper jest naprawdę ważnym gościem – odparł powoli śpiewnym głosem Strippli, zapinając przy tym pas skórzanego płaszcza. Szykował się do wyjścia. – W grupie gości prywatnych zajmuje piątą pozycję pod względem wydatków, najwyższą spośród Anglików. Przy ostatniej wizycie wraz z osobami towarzyszącymi generował średnio dwadzieścia jeden tysięcy siedemset franków szwajcarskich przychodu dziennie. Plus napiwki!

Jonathan usłyszał jeszcze terkot motorynki, którą Herr Strippli, nie bacząc na śnieg, odjechał do matki. Siedział przez chwilę przy biurku, kryjąc głowę w drobnych dłoniach, jak ktoś czekający na bombardowanie. Spokojnie – powiedział sobie. Roper się nie spieszy, ty też nie musisz.

Wyprostował się więc i ze spokojnym wyrazem twarzy kogoś, kto nie traci cierpliwości, zajął się pocztą. Wytwórca tekstyliów ze Stuttgartu zgłaszał zastrzeżenia co do rachunku za przyjęcie bożonarodzeniowe. Jonathan udzielił cierpkiej odpowiedzi i przekazał ją do podpisu Herr Meistrowi. Firma PR z Nigerii pytała o zaplecze konferencyjne. Jonathan odpisał, że niestety, brak wolnych miejsc.

Piękna i okazała młoda Francuzka o imieniu Sybille, która gościła w hotelu wraz z matką, kolejny raz narzekała, że Jonathan źle ją potraktował. „Zabierasz mnie na łódkę. Chodzimy po górach. Wspaniale się bawimy. Czy jesteś tak bardzo angielski, że nie możemy być czymś więcej niż przyjaciółmi? Gdy na mnie patrzysz, widzę cień na Twej twarzy, jestem Ci wstrętna”.

Stwierdził, że musi się poruszać. Udał się na obchód prac budowlanych prowadzonych w północnym skrzydle, gdzie Herr Meister urządzał grill room ze starego drewna limbowego pozyskanego z konstrukcji dachowej rozbieranego zabytku w centrum miasta. Nikt nie wiedział, po co Herr Meistrowi grill room, nikt nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ten zaczął go urządzać. Ponumerowane panele leżały pod ścianą skutą do gołej cegły. Jonathan wciągnął w płuca ich piżmowy zapach i przypomniały mu się włosy Sophie w tę noc, gdy weszła do jego biura w hotelu Queen Nefertiti w Kairze, pachnąca wanilią.

Trudno za to winić prace budowlane Herr Meistra. Od siedemnastej trzydzieści, od chwili gdy ujrzał nazwisko Ropera, Jonathan podążał do Kairu.

Zerkał na nią, ale nigdy jej nie zagadnął: leniwa czarnowłosa piękność około czterdziestki o wąskich biodrach, elegancka i nieprzystępna. Przyciągała jego uwagę, gdy przechadzała się po butikach Nefertiti albo gdy muskularny szofer otwierał jej drzwi bordowego rolls-royce’a. Gdy przechodziła przez hol, szofer występował również w roli ochroniarza, stawał za nią z dłońmi skrzyżowanymi na podbrzuszu. Gdy popijała menthe frappé w restauracji Le Pavillon, podsuwając wysoko na czoło okulary przeciwsłoneczne, z francuską gazetą trzymaną w wyciągniętej ręce, szofer popijał napój gazowany przy stoliku obok. Personel zwracał się do niej „madame Sophie”, a madame Sophie należała do Freddiego Hamida, Freddie zaś był beniaminkiem w trójce szpetnych braci Hamid, do których należała spora część Kairu, w tym hotel Queen Nefertiti. Najsłynniejszym postępkiem dwudziestopięcioletniego Freddiego było przepuszczenie w bakarata pięciuset tysięcy dolarów w dziesięć minut.

– Pan się nazywa Pine – powiedziała z francuskim akcentem, przysiadając na brzegu fotela po drugiej stronie jego biurka. Odchyliła głowę do tyłu. Spojrzała z ukosa. – Kwiat Anglii1.

Była trzecia nad ranem. Madame Sophie miała na sobie jedwabny kostium, na szyi amulet z topazem. Może być podcięta – zdecydował. Zachować ostrożność.

– Hm, dziękuję – odparł uprzejmie. – Dawno nikt tak do mnie nie mówił. Czym mogę pani służyć?

Ale gdy dyskretnie wciągnął mocniej powietrze w nozdrza, poczuł tylko zapach jej włosów. Kryły jakąś tajemnicę, bo miały czarny połysk, a niosły zapach blond – ciepłą woń wanilii.

– A ja jestem madame Sophie z penthouse’u numer trzy – kontynuowała takim tonem, jakby chciała się tego nauczyć na pamięć. – Często pana widuję, panie Pine. Bardzo często. Ma pan nieruchome spojrzenie.

Stare pierścionki na palcach. Zmatowiałe diamenty osadzone w starym złocie.

– I ja panią widuję – odrzekł jak zawsze z uśmiechem.

– Poza tym żegluje pan. – Zabrzmiało to jak oskarżenie o jakąś zabawną dewiację. „Poza tym” było tajemnicą, której nie wyjaśniła. – Mój opiekun zabrał mnie w niedzielę do kairskiego jachtklubu. Gdy piliśmy koktajle, przepłynęła pańska łódka. Freddie pana poznał i pomachał ręką, ale był pan zbyt zajęty żeglowaniem, by zawracać sobie nami głowę.

– Sądzę raczej, że baliśmy się uderzyć w molo – odparł Jonathan, przypominając sobie rozwydrzoną bandę bogatych Egipcjan żłopiących szampana na tarasie klubu.

– To była śliczna niebieska łódka z angielską banderą. Należy do pana? Wyglądała królewsko.

– Och, na Boga, nie! To własność pierwszego sekretarza.

– Ma pan wielu sekretarzy?

– Nie, to drugi w hierarchii pracownik ambasady.

– Wyglądał tak młodo. Obaj wyglądaliście młodo. Byłam pod wrażeniem. Nie wiem czemu, wyobrażałam sobie, że ludzie, którzy pracują nocą, mają niezdrowy wygląd. Kiedy pan chodzi do łóżka?

– To był mój wolny weekend – odparł szybko Jonathan. Na tym wczesnym etapie znajomości nie chciał omawiać szczegółów życia osobistego.

– Zawsze żegluje pan podczas wolnych weekendów?

– Jeśli ktoś mnie zaprosi.

– A jakie zajęcie ma pan do wyboru?

– Trochę gram w tenisa. Trochę biegam. Rozważam nieśmiertelność mojej duszy.

– A jest nieśmiertelna?

– Mam nadzieję.

– Wierzy pan w to?

– Kiedy jestem szczęśliwy.

– A kiedy jest pan nieszczęśliwy, wątpi pan. Nic dziwnego, że Bóg jest tak kapryśny. Czemu On miałby okazywać stałość, gdy my jesteśmy tak wiarołomni?

Patrzyła groźnie na swoje złote sandałki, jakby one również zachowywały się niegrzecznie. Jonathanowi przyszło do głowy, że jednak jest trzeźwa, tylko inaczej odczuwała świat, nadawała na innych falach. A może skosztowała narkotyków Freddiego? Krążyły plotki, że Hamidowie handlują libańskim olejkiem haszyszowym.

– Jeździ pan konno? – spytała.

– Niestety, nie.

– Freddie ma konie.

– Tak, słyszałem.

– Araby. Wspaniałe araby. Ludzie, którzy hodują konie krwi arabskiej, to światowa elita, wie pan o tym?

– Słyszałem takie opinie.

Zamyśliła się na chwilę. Jonathan wykorzystał ten moment:

– Czym mógłbym pani służyć, madame Sophie?

– A ten sekretarz, ten pan…

– Ogilvey.

– Pan Jakiś Tam Ogilvey?

– Po prostu pan Ogilvey.

– To pański przyjaciel?

– Przyjaciel od żagli.

– Chodziliście razem do szkoły?

– Nie, ja nie chodziłem do takiej szkoły.

– Ale jesteście z tej samej klasy społecznej, czy jak się to tam nazywa? Może nie hodujecie koni krwi arabskiej, ale obaj jesteście… no, mój Boże, jak się to mówi…? Obaj jesteście dżentelmenami.

– Pan Ogilvey i ja znamy się z żagli – odparł z jak najbardziej wymijającym uśmiechem.

– Freddie też ma jacht. Burdel pod żaglami. Czy nie tak ludzie na to mówią?

– Na pewno nie.

– Na pewno tak!

Zrobiła kolejną pauzę. Wyciągnęła przed siebie odzianą w jedwab rękę i przyglądała się spodniej stronie bransoletek na nadgarstku.

– Panie Pine, proszę o filiżankę kawy. Egipskiej. A potem poproszę pana o przysługę.

Mahmud, kelner z nocnej zmiany, przyniósł miedziany tygielek i z pełnym ceremoniałem napełnił dwie filiżanki. Jonathan przypomniał sobie, że przed Freddiem Sophie należała do bogatego Ormianina, a poprzednio do Greka z Aleksandrii, który prowadził szemrane interesy nad Nilem. Freddie nie dawał jej spokoju, zasypywał bukietami orchidei w najbardziej niemożliwych porach, spał w swoim ferrari przed jej apartamentem. Kolumny plotek towarzyskich były pełne niestworzonych historii. Ormianin opuścił miasto.

Usiłowała zapalić papierosa, ale ręce jej drżały. Podał jej ogień. Przymknęła oczy i zaciągnęła się. Na jej szyi pojawiły się zmarszczki. A Freddie Hamid ma raptem dwadzieścia pięć lat – pomyślał Jonathan. Położył zapalniczkę na biurku.

– Ja również jestem Brytyjką, panie Pine – zauważyła, jakby łączył ich jakiś ból. – Kiedy byłam młoda i pozbawiona skrupułów, wyszłam dla paszportu za jednego z pańskich rodaków. Okazało się, że kocha mnie głęboko. Był uczciwy do szpiku kości. Nie ma lepszego człowieka niż dobry Anglik i gorszego niż zły. Przyglądałam się panu. Myślę, że jest pan dobry. Panie Pine, czy zna pan Richarda Ropera?

– Niestety, nie.

– Ależ musi go pan znać. Jest sławny. Bardzo przystojny. Pięćdziesięcioletni Apollo. Hoduje konie, dokładnie jak Freddie. Nawet rozmawiają o założeniu wspólnie stada ogierów. Pan Richard Onslow Roper, jeden z waszych sławnych międzynarodowych przedsiębiorców. No, proszę sobie nie żartować.

– To nazwisko nic mi nie mówi. Przykro mi.

– Ależ Dicky Roper prowadzi wiele interesów w Kairze! Jest Anglikiem jak pan, niezwykle czarujący, bogaty, olśniewający, przekonujący. Dla nas, prostych Arabów, niemal zbyt przekonujący. Ma jacht motorowy dwa razy większy niż Freddie! Jak pan może go nie znać, skoro obaj jesteście wodniakami? Na pewno go pan zna. Udaje pan, widzę.

– Skoro ma wspaniały jacht motorowy, może nie korzysta z hoteli. Zbyt rzadko przeglądam prasę. Nie jestem na bieżąco. Przykro mi.

Ale madame Sophie nie było przykro. Uspokoiła się. Ulgę widać było na rozchmurzonej już twarzy i w zdecydowanym geście, którym madame Sophie sięgnęła po torebkę.

– Chciałabym, żeby skopiował mi pan kilka osobistych dokumentów.

– Hm, cóż, dokładnie na wprost recepcji w głębi holu mamy urządzenia biurowe dla biznesmenów – wyjaśnił Jonathan. – Zwykle w nocy obsługiwane są przez pana Ahmadiego.

Sięgnął po słuchawkę, ale głos madame Sophie go powstrzymał.

– To są poufne dokumenty, panie Pine.

– Jestem przekonany, że można zawierzyć dyskrecji pana Ahmadiego.

– Dziękuję panu. Wolałabym, byśmy skorzystali z naszych urządzeń. – Zerknęła na kopiarkę stojącą w kącie na stoliczku. Jonathan zrozumiał, że upatrzyła ją sobie podczas przechadzek po holu i że dokładnie tak samo upatrzyła sobie jego. Z torebki wyciągnęła zmięty plik białych kartek i podsunęła go Jonathanowi. Palce ozdobione pierścionkami miała wyprostowane sztywno i rozpostarte.

– Niestety, to bardzo mała kopiarka – ostrzegł Jonathan, wstając. – Bez podajnika, trzeba ją obsłużyć ręcznie. Może pokażę pani, jak to robić, a potem zostawię panią samą?

– Wolałabym razem z panem obsłużyć ją ręcznie – powiedziała z aluzją niewątpliwie wypływającą z napięcia.

– Ale skoro są to dokumenty poufne…

– Musi mi pan towarzyszyć. Odrobina techniki, a ja kompletnie się gubię. Tracę głowę. – Wzięła papierosa z popielniczki i zaciągnęła się głęboko. Po szeroko otwartych oczach widać było, że sama jest wstrząśnięta swoim postępowaniem. – Niech pan to zrobi – rozkazała.

Więc zrobił.

Włączył urządzenie i wkładał do środka kartki – wszystkie osiemnaście – przelatując je wzrokiem, gdy wysuwały się z urządzenia. Robił to niemal podświadomie. A także nie podejmował świadomego wysiłku, by ich nie oglądać. Jak zawsze uważny obserwator.

Nadawca Ironbrand Land, Ore & Precious Metals Company, Nassau, adresat Hamid InterArab Hotels and Trading Company, Kair, data wpłynięcia 12 sierpnia. Nadawca Hamid InterArab, adresat Ironbrand, wyrazy szacunku.

Znowu nadawca Ironbrand, adresat Hamid InterArab, sprawy handlowe, pozycje od czwartej do siódmej na naszej cedule, odpowiedzialność za użytkownika końcowego przyjmuje Hamid InterArab, zjedzmy kolację na jachcie.

Listy od Ironbrand podpisane z kontrolowanym rozmachem, jak monogram na kieszeni koszuli. Kopie z InterArab bez podpisu, ale imię i nazwisko Said Abu Hamid wpisane ogromnymi literami poniżej pustego miejsca.

Następnie Jonathan ujrzał cedułę, krew mu się ścięła, ciarki przebiegły po plecach i nie był pewien, czy zapanuje nad głosem: jedna zwyczajna kartka, bez podpisu, bez miejsca nadania, z nagłówkiem: „Asortyment na dzień 1 października 1990 r.”. Piekielne zasoby z niezapomnianej przeszłości Jonathana.

– Jest pani pewna, że jedna kopia wystarczy? – spytał z nadzwyczajną lekkością, której doświadczał w sytuacjach kryzysowych. Przypominała ostrość widzenia, gdy człowiek jest pod ostrzałem.

Madame Sophie paliła papierosa, nie spuszczając wzroku z Jonathana. Jedną rękę trzymała na brzuchu, łokieć podtrzymywała dłonią drugiej ręki.

– Biegły pan jest – zauważyła. Nie powiedziała w czym.

– No cóż, nie jest to zbyt skomplikowane, kiedy człowiek już ogarnie co i jak. Byle tylko papier się nie blokował.

Oryginały złożył na jedną kupkę, kopie na drugą. Nie pozwalał sobie na myślenie. Gdyby szykował ciało do pochówku, zablokowałby myśli w podobny sposób. Odwrócił się do niej i rzucił z nadmierną niedbałością, okazując śmiałość, do której prawdę mówiąc, było mu bardzo daleko:

– Załatwione.

– W dobrym hotelu goście mają niestworzone wymagania – zauważyła. – Ma pan odpowiednią kopertę? Oczywiście, że tak.

Koperty leżały w trzeciej szufladzie biurka, po lewej stronie. Wybrał żółtą, rozmiar A4, i przesunął ją po biurku, ale madame Sophie jej nie wzięła.

– Proszę schować kopie do koperty. Potem niech pan ją starannie zaklei i włoży do swojego sejfu. Może pan użyć taśmy klejącej. Tak, niech pan zaklei taśmą. Pokwitowanie nie jest konieczne, dziękuję.

Na wypadki odmowy Jonathan miał zarezerwowany szczególnie ciepły uśmiech.

– Niestety, nie wolno nam przechowywać paczek gości. Obejmuje nawet panią. Mogę udostępnić skrytkę. Będzie pani dysponować własnym kluczem. Przykro mi, to wszystko, co mogę zrobić.

Gdy to mówił, ona już wpychała oryginały do torebki. Zamknęła ją i zarzuciła na ramię.

– Niech się pan nie bawi ze mną w biurokrację, panie Pine. Widział pan zawartość koperty. Zaklei ją pan. Napisze własne nazwisko, listy są teraz pańskie.

Jonathan, za grosz niezaskoczony swoim posłuszeństwem, wziął ze srebrnego przybornika czerwony pisak i napisał na kopercie drukowanymi literami: PINE.

To spadnie na twoją głowę – mówił jej bez słów. Ja się o to nie prosiłem. Wcale do tego nie zachęcałem.

– Jak długo zamierza pani to tu trzymać? – spytał dociekliwie.

– Może na zawsze, może przez noc. Nie mam pojęcia. To jak romans. – Kokieteryjny ton znikł i pojawił się proszący: – Sprawa poufna. Tak? Rozumie się. Tak?

Zapewnił, że tak. Zapewnił, że oczywiście. Posłał jej uśmiech sugerujący, że w ogóle jest odrobinę zaskoczony samym pytaniem.

– Panie Pine…

– Madame Sophie…

– W grę wchodzi nieśmiertelność pańskiej duszy.

– Skoro tak…

– Oczywiście wszyscy jesteśmy nieśmiertelni. Ale gdyby się okazało, że ja nie, proszę przekazać te dokumenty swojemu przyjacielowi, paniu Ogilveyowi. Czy mogę panu zaufać, że tak się stanie?

– Jeśli pani na tym zależy, to oczywiście tak.

Nadal się uśmiechała, nadal w tajemniczy sposób była w innym rytmie niż on.

– Czy jest pan stałym kierownikiem nocnej zmiany, panie Pine? Zawsze? W każdą noc?

– To mój zawód.

– Wybrany?

– Naturalnie.

– Przez pana?

– A przez kogo innego?

– Ale prezentuje się pan tak korzystnie w świetle dnia.

– Dziękuję pani.

– Zatelefonuję do pana od czasu do czasu.

– Będę zaszczycony.

– Tak jak pan, jestem nieco znużona spaniem. Proszę mnie nie odprowadzać.

Znów owionął go zapach wanilii, gdy otworzył przed nią drzwi, i zamarzył, by podążyć za nią do łóżka.

Stojąc na baczność w wiecznie nieskończonym grill roomie Herr Meistra, Jonathan przyglądał się sobie, marnemu statyście we własnym przepełnionym tajemnym teatrzyku, jak metodycznie zabiera się do pracy nad dokumentami madame Sophie. Wyszkolony żołnierz, choćby wyszkolony dawno temu, zawsze jest gotów do służby. Głowa przekręcała się z jednej strony na drugą wyćwiczonym ruchem automatu.

Pine na progu swojego biura w Queen Nefertiti patrzy przez wyludniony marmurowy hol na ciekłokrystaliczny wyświetlacz nad windą, wyrzucający kolejne cyfry śledzące bieg windy na poziom penthouse’ów.

Winda pusta wraca na parter.

Pine czuje mrowienie suchych dłoni, ramiona ma rozluźnione.

Pine otwiera sejf. Kombinacja zamka, ustalona przez służalczego głównego kierownika, odpowiada dacie urodzin Freddiego Hamida.

Pine wyjmuje fotokopie, składa żółtą kopertę, wsuwa do wewnętrznej kieszeni smokinga z myślą o późniejszym zniszczeniu.

Kserokopiarka jeszcze ciepła.

Pine kseruje kopie, najpierw zwiększa nieco kontrast, żeby uzyskać lepsze odbitki. Nazwy pocisków. Nazwy systemów sterujących. Techniczny bełkot, którego Pine nie rozumie. Nazwy środków chemicznych, których Pine nie potrafi wymówić, ale którymi umie się posługiwać. Inne nazwy, które zapowiadają śmierć, ale są łatwiejsze do wymówienia. Takie jak sarin, soman, tabun.

Pine wsuwa nowe kopie do bieżącego menu, składa menu wzdłuż i wsuwa do innej kieszeni. Odbitki w menu są jeszcze ciepłe.

Pine wsadza stare kopie do nowej koperty, niczym nieróżniącej się od poprzedniej: Pine wypisuje PINE na nowej kopercie i umieszcza ją na tym samym miejscu, na tej samej półce, tak samo napisem do góry.

Pine kolejny raz zamyka sejf i przekręca tarczę zamka. Świat pozorów wraca do normy.

Pine osiem godzin później, na innej służbie, siedzi z Markiem Ogilveyem, obaj upakowani w ciasnym kokpicie jachtu sekretarza jak śledzie w beczce, podczas gdy pani Ogilvey w kambuzie, ubrana w dizajnerskie dżinsy, przygotowuje kanapki z wędzonym łososiem.

– Niegrzeczny Freddie Hamid kupuje zabawki od Dickiego Onslowa Ropera? – powtarza z niedowierzaniem Ogilvey, drugi raz wertując dokumenty. – O co tu, do diabła, chodzi? Lepiej by to prosię trzymało się bakarata. Ambasador wpadnie w nieziemską furię. No, kochanie, czegoś takiego jeszcze nie słyszałaś.

Lecz pani Ogilvey już takie coś słyszała. Ogilveyowie to zgrany małżeński tandem. Szpiegują zamiast mieć dzieci.

Kochałem cię – powtarzał niepotrzebnie w myślach Jonathan. Oto twój kochanek w czasie przeszłym.

Kochałem cię, a i tak cię zdradziłem. Wydałem cię nadętemu brytyjskiemu szpiegowi, którego nawet nie lubiłem.

Bo byłem na jego liście tych, którzy na dany sygnał zawsze zrobią, co trzeba.

Bo byłem Jednym z Naszych – a Nasi to Anglicy, oczywista ostoja lojalności i dyskrecji. Nasi to Równe Chłopy.

Kochałem cię, ale jakoś nigdy ci tego nie powiedziałem.

Przed oczami stanął mu list Sybille: „Gdy na mnie patrzysz, widzę cień na Twej twarzy, jestem Ci wstrętna”.

Nie, nie, Sybille, wcale nie jesteś mi wstrętna – pospiesznie zapewnił nieproszoną korespondentkę hotelarz. Tylko obojętna. Na wstręt zasługuję wyłącznie ja sam.

2

Herr Kaspar znowu podniósł swoją sławną głowę. Warkot potężnego silnika dyskretnie przebił się przez zawodzenie wiatru. Herr Kaspar zwinął biuletyny udręczonej zuryskiej giełdy i naciągnął na nie gumkę. Rulon wrzucił do szuflady z analizami giełdowymi, zamknął ją na klucz i skinął głową na Maria, głównego boya. Z tylnej kieszeni spodni wyjął grzebień i przeczesał włosy. Mario skierował chmurne spojrzenie na Pabla, który z kolei uśmiechnął się głupawo do Benita, absurdalnie urodziwego praktykanta z Lugano, prawdopodobnie darzącego łaskami ich obu. Wszyscy trzej poprzednio schronili się w holu, lecz teraz brawurowo stawili czoło śnieżycy, zapięli peleryny pod szyją, chwycili parasole oraz wózki bagażowe i zniknęli w śniegu.

To się w ogóle nie zdarzyło – pomyślał Jonathan, wyczekując oznak przyjazdu samochodu. To tylko śnieg szaleje po podjeździe. To sen.

Ale Jonathan nie śnił. Limuzyna była prawdziwa, nawet jeśli unosiła się nad ziemią w białej pustce. Długa limuzyna, dłuższa niż hotel, cumowała przy frontowym wejściu jak czarny transatlantyk przybijający do nabrzeża, podczas gdy boye w pelerynach biegali i skakali w pośpiechu, wszyscy poza bezczelnym Pablem, który pod natchnieniem chwili wytrzasnął nie wiedzieć skąd szczotkę na długim kiju i delikatnie oczyszczał czerwony chodnik ze śnieżnych płatków. Przez jeden błogi moment marzenia Jonathana stały się prawdą, powiew śnieżycy ukrył wszystko i Jonathan mógł sobie wyobrazić, że fala odpływu cisnęła czarny transatlantyk na pełne morze, nadziała na skały okolicznych wzgórz, tak że pan Richard Onslow Roper, jego ochrona osobista z oficjalnym pozwoleniem na broń i cała reszta szesnastoosobowego towarzystwa zginęli wszyscy bez wyjątku we własnym „Titanicu” podczas pamiętnej Wielkiej Zawiei w styczniu 1991 roku, wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie.

Ale limuzyna wróciła. Futra, postawni mężczyźni, piękna, długonoga młoda kobieta, brylanty, złote bransolety i kopce czarnych waliz od kompletu wyłaniały się z luksusowego wnętrza niczym piracki łup. Dobiła druga limuzyna, i zaraz rzecia. Cały sznur limuzyn. Herr Kaspar wprawiał w ruch drzwi obrotowe z prędkością idealnie dostosowaną do tempa napływu towarzystwa. Najpierw w szybie zamajaczył niechlujny płaszcz z wielbłądziej wełny i po kilku ostrożnych obrotach szklanych tafli nabrał pełnej ostrości. Zabrudzony jedwabny szalik zwisał z kołnierza, a nad tym wszystkim przemoczony papieros i zmęczony wzrok podkrążonych oczu potomka angielskiej klasy wyższej. Nie był to pięćdziesięcioletni Apollo, o nie.

Po płaszczu z wielbłądziej wełny weszła granatowa marynarka w wieku dwudziestu lat, jednorzędowa, żeby łatwiej pod nią sięgnąć. Oczy martwo patrzące. OBG – pomyślał Jonathan, starając się nie zareagować na groźbę tych oczu; kolejny OBG zamknie orszak i będzie jeszcze jeden, jeśli Roper się czegoś boi.

Piękna kobieta o kasztanowych włosach nosiła wielobarwny pikowany płaszcz sięgający niemal do kostek, ale jakimś cudem sprawiała wrażenie, że jest zbyt skąpo ubrana. Było w niej coś zabawnego, jak w Sophie, a jej włosy, tak jak u Sophie, spadały z jednej strony na twarz. Żona? Kochanka? Czyja? Po raz pierwszy od pół roku Jonathan poczuł miażdżące, irracjonalne oddziaływanie kobiety, której natychmiast zapragnął. Jak Sophie olśniewała klejnotami i pomimo ubrania sprawiała wrażenie nagiej. Dwa sznury wspaniałych pereł na szyi. Diamentowe bransolety wyłaniające się z rękawów płaszcza. Ale to nieuchwytne wrażenie chaosu, niejednoznaczny uśmiech i bezpretensjonalny sposób bycia mówiły, że ma stałą przepustkę do nieba. Drzwi znowu zawirowały, wypluwając naraz wszystkich, tak że reszta delegacji angielskiego zamożnego towarzystwa ustawiła się pod żyrandolem. Byli tak szykownie odziani, tak opaleni, że zdawali się reprezentować moralność wielkich korporacji, która zaprzecza istnieniu chorób, nędzy, ziemistych twarzy, starzenia się i pracy fizycznej. Tylko mężczyzna w płaszczu z wielbłądziej wełny w haniebnie podniszczonych zamszowych butach dobrowolnie wykluczył się z tej grupy.

W centralnym punkcie towarzystwa, niemniej osobno – On. Tak, niewątpliwie On, tylko on pasował do gniewnego opisu Sophie. Wysoki, szczupły i na pierwszy rzut oka arystokratyczny. Jasne włosy przetkane siwizną, zaczesane do tyłu i wijące się nad uszami. Twarz pokerzysty, który nie przegrywa. Postawa, która aroganckim Anglikom wychodzi najlepiej – noga odstawiona, ręka wsparta o imperialną dupę. „Freddie jest tak słaby – tłumaczyła Sophie. – A Roper tak angielski”.

Jak wszyscy utalentowani ludzie, Roper robił kilka rzeczy jednocześnie; wymieniał uścisk dłoni z Kasparem, potem tą samą dłonią poklepał go po ramieniu i wykorzystał ją do posłania pocałunku Fräulein Eberhardt, która zarumieniła się i pomachała mu jak przekwitła fanka. Wreszcie skierował pańskie oko na Jonathana, który zapewne podążał w jego kierunku, chociaż sam nie miał na to bezpośrednich dowodów poza tym, że manekina od „Adele” najpierw zastąpiło stoisko z prasą, potem zarumienione lico Fräulein Eberhardt, a wreszcie On. „On nie ma żadnych skrupułów – mówiła Sophie. – To najgorszy człowiek na świecie”.

Rozpoznał mnie – pomyślał Jonathan, czekając na zdarcie maski. Widział moją fotografię, zapoznał się z rysopisem. Za chwilę przestanie się uśmiechać.

– Jestem Dicky Roper – zabrzmiał znudzony głos. Jego ręka ujęła dłoń Jonathana i zawładnęła nią na krótko. – Koledzy zamówili tu u was pokoje. Całkiem sporo. Co słychać? – Mówił, ścinając sylaby, niewyraźnie. To moda z Belgravii, proletariacki akcent bogaczy.

Pogwałcili swoje strefy komfortu.

– Bardzo się cieszę, że mogę pana powitać, panie Roper – odrzekł cicho Jonathan, jak Anglik do Anglika. – Miło pana widzieć ponownie. Ależ musiał pan mieć koszmarną podróż. Czy lot w takich warunkach nie zakrawa na heroizm Nikt inny się na to nie zdobył. Nazywam się Pine, jestem kierownikiem nocnej zmiany.

Słyszał o mnie – pomyślał, czekając. Freddie Hamid podał mu moje nazwisko.

– Jak tam nasz drogi Meister? – spytał Roper. Obejrzał się na piękną kobietę. Wybierała czasopisma o modzie na stoisku z prasą. Bransolety zsuwały jej się z dłoni, drugą nieustannie poprawiała włosy. – Zapakował się do łóżka z ovomaltiną i książką? Bo mam nadzieję, że z książką. Jeds, jak tam, skarbie? Uwielbia czasopisma. Nałogowo. Osobiście nie cierpię tej papki.

Jonathan dopiero po chwili uświadomił sobie, że Jeds to ta kobieta. Kasztanowa głowa odwróciła się na tyle, że zobaczyli uśmiech. Psotny i pogodny.

– Świetnie, kochanie – odparła dzielnie, jakby dochodziła do siebie po ciosie.

– Z przykrością muszę powiedzieć, że Herr Meister jest dziś zajęty, proszę pana, ale z niecierpliwością oczekuje przyjemności spotkania się z panem jutro, gdy tylko pan odpocznie – powiedział Jonathan.

– Jest pan Anglikiem, Pine? Takie odnoszę wrażenie.

– Do szpiku kości, proszę pana.

– Mądra decyzja. – Spojrzenie bladych oczu znów ucieka, tym razem ku recepcji, gdzie wielbłądzie palto wypełniało formularze podsunięte przez Fräulein Eberhardt. – Oświadczasz się tej młodej damie, Corky?! – woła Roper. – Akurat – szepcze do Jonathana. – Major Corkoran, mój sekretarz – wyznaje dwuznacznym tonem.

– Już prawie kończę, szefie! – odpowiada niedbale Corky i podciąga rękaw z wielbłądziej wełny. Ustawił równo stopy i wypiął zadek, jakby się szykował wybić piłkę do krokieta, a wychylenie bioder znamionuje naturalnie lub intencjonalnie pewną kobiecość. Przy jego łokciu spoczywa stos paszportów.

– Na litość boską, masz tylko wpisać kilka nazwisk. To nie stustronicowy kontrakt, Corky.

– Przykro mi, takie są nowe wymogi bezpieczeństwa, proszę pana – wyjaśnia Jonathan. – Zalecenia szwajcarskiej policji. Nic nie możemy na to poradzić.

Piękna Jeds wybrała trzy czasopisma, ale musi mieć więcej. W zamyśleniu opiera jeden lekko zdarty but na obcasie, czubek zadziera do góry. Sophie robiła tak samo.

Ma dwadzieścia parę lat – myśli Jonathan. I to się już nie zmieni.

– Od dawna pan tu pracuje, Pine? Ostatnio go nie widzieliśmy, no nie, Frisky? Zauważylibyśmy młodego Angola.

– Absolutnie – mówi marynarka, spozierając na Jonathana ponad wyimaginowanym celownikiem.

Jonathan zauważa u niego ucho kalafiorowate. Włosy blond, siwiejące. Łapska jak topory.

– Pracuję tu pół roku, panie Roper, prawie co do dnia.

– Gdzie pan pracował przedtem?

– W Kairze – odpowiada Jonathan lekkim tonem. – W Queen Nefertiti.

Czas mija jak w oczekiwaniu na detonację. Ale oprawione w rzeźbione ramy lustra w holu nie roztrzaskują się na wzmiankę o hotelu Queen Nefertiti, pilastry i żyrandole pozostają całe.

– Podobał się? Kair.

– Niezwykle.

– No, to czemu się pan stamtąd wyniósł, skoro było tak cudownie?

No prawdę mówiąc, ze względu na ciebie – myśli Jonathan.

Ale odpowiada tylko:

– Och, podejrzewam, że z pokusy podróżowania, proszę pana. Wie pan, jak jest. Wędrowne życie to jedna z atrakcji tej branży.

Nagle wszystko ruszyło. Corkoran oderwał się od kontuaru recepcji i z papierosem w ręce odchylonej od ciała zbliżał się, człapiąc jak bocian. Jeds wybrała czasopisma i czekała w stylu Sophie, aż ktoś coś zrobi, zapłaci za nią.

– Dopisz to do rachunku, serdeńko – powiedział Corkoran.

Herr Kaspar pakował stos poczty w ramiona drugiej marynarki, która ostentacyjnie obmacywała grubsze koperty koniuszkami palców.

– Cholera, najwyższy czas, Corks. Coś się stało z ręką sygnatariusza?

– Chyba skurcz onanisty, szefie – odparł major Corkoran. – A może zwiotczenie przegubu – dodał ze znaczącym uśmiechem pod adresem Jonathana.

– Och, Corks! – zachichotała Jeds.

Kątem oka Jonathan zauważył Maria, który wiózł stos bagażu do windy służbowej. Dreptał specjalnym kroczkiem, który w nadziei bagażowych miał utrwalić w zmiennej pamięci klientów ich wizerunek. Potem Jonathan zobaczył swoje pokawałkowane odbicie mijające go w lustrach, obok Corkorana trzymającego papierosa w jednej ręce, a czasopisma w drugiej, i pozwolił sobie na moment nadgorliwej paniki, bo nie zdołał dojrzeć Jeds. Odwrócił się, zobaczył ją i przechwycił jej spojrzenie, czego właśnie pragnął, dźgnięty zaskakującym przebłyskiem żądzy. Przechwycił również spojrzenie Ropera, bo Jeds uczepiła się jego ramienia swoimi długimi rękami, nieomalże depcząc mu po nogach. Ochrona i zamożne towarzystwo ciągnęło z tyłu. Jonathan zauważył pięknego blondyna z włosami związanymi na karku, a u jego boku nijaką, naburmuszoną żonę.

– Piloci dojadą później – mówił Corkoran. – Jakiś syf z nawigacją. Jak nie nawigacja, to w sraczu nie spływa woda. Jesteś tu na stałe, kochaneczku, czy tylko na gościnnych występach?

W jego oddechu dało się wyczuć przyjemności dnia: martini przed lunchem, wina do i koniaki po, a na koniec paskudne francuskie papierosy.

– Och, majorze, wydaje mi się, że jestem tu tak na stałe, że bardziej w tym zawodzie się nie da – odparł Jonathan, zmieniając nieco swój sposób bycia w rozmowie ze służbą.

– To stosuje się do nas wszystkich, serdeńko, wierz mi – rzekł z żarem major. – Stale tymczasowo, Jezu.

Kolejne cięcie montażowe i przechodzili przez wielki hol do melodii When I Take My Sugar To Tea, którą Maxie, pianista, grał dla dwóch dam w szarych jedwabiach. Roper i kobieta wciąż się obejmowali.

Znacie się od niedawna – powiedział do nich kąśliwie Jonathan, obserwując ich kątem oka. Albo godzicie się po kłótni. Jeds – powtórzył sobie. Potrzebował azylu swojego jednoosobowego łóżka.

Ale oto kolejne cięcie i stali w trzech rzędach przed ozdobnymi drzwiami nowej windy obsługującej Tower Suite Herr Meistra. Zamożne towarzystwo szczebiotało w tle.

– Do diabła, co się stało ze starą windą, Pine?! – spytał podniesionym głosem Roper. – Można by sądzić, że Meister ma kręćka na punkcie staroci. Cholerne Szwajcary zmodernizowałyby Stonehenge, gdyby tylko mogły. No nie, Jeds?

– Roper, nie możesz robić sceny o windę! – powiedziała z nabożną czcią.

– Zobaczymy.

Jonathan z daleka słyszał głos całkiem przypominający jego własny, wyliczający korzyści nowej windy: kwestie bezpieczeństwa, panie Roper, ale również dodatkowa funkcja wprowadzona na jesieni wyłącznie ku wygodzie naszych gości z Tower Suite… A gdy Jonathan mówił, trzymał w palcach złoty klucz uniwersalny zaprojektowany osobiście przez Herr Meistra, ozdobiony złotym frędzlem i zwieńczony dość zabawną złotą koroną.

– Ach, czy nie kojarzy się ona panu z faraonami? Jest oczywiście szokująco okropna, ale mogę pana zapewnić, że nasi mniej wyrobieni goście ją uwielbiają – wyznaje z afektowanym uśmieszkiem, którym uprzednio nie raczył zaszczycić nikogo.

– No cóż, ja ją uwielbiam – odzywa się major spoza kadru. – A jestem sakramencko wyrobiony.

Roper podrzucił klucz na dłoni, jakby oceniał ciężar właściwy metalu. Ogląda go z obu stron, koronę, frędzel.

– Łap – krzyknął i ku zaniepokojeniu Jonathana cisnął kluczem w blond marynarkę z kalafiorowatymi uszami, ten zaś złapał go błyskawicznie tuż nad podłogą lewą ręką.

– Mam! – krzyczy, schylając się.

Dziewięciomilimetrowa automatyczna beretta. Odbezpieczona – zapamiętuje Jonathan. Wykończona hebanem, kabura pod prawą pachą. Leworęczny OBG. Zapasowy magazynek na biodrze.

– Och, znakomite zagranie, Frisky, serdeńko. Dobry chwyt – rzuca niedbale Corkoran i zamożni kibice śmieją się z ulgą, zwłaszcza kobieta, która ściska Ropera za ramię i mówi: „No wiesz, kochanie”, chociaż w przytkanych uszach Jonathana brzmi to najpierw: „Jak możesz, kochanie”.

Teraz wszystko toczy się w zwolnionym tempie, wszystko toczy się pod wodą. Winda zabiera jednorazowo pięć osób, reszta musi czekać. Roper wchodzi do środka, wciąga za sobą tę kobietę. Wdzięk łani i szkoła modelek – myśli Jonathan. Plus specjalny kurs, który Sophie również przeszła, by zdobyć umiejętność tego poruszania biodrami podczas chodzenia. Potem Frisky, za nim major Corkoran z papierosem, wreszcie Jonathan. Jej włosy poza tym, że są kasztanowe, są miękkie. Jest również naga. To znaczy, zsunęła płaszcz i przerzuciła go przez ramię jak płaszcz wojskowy. Ma na sobie męską białą koszulę, rękawy, jak u Sophie, podwinięte do łokci. Jonathan uruchamia windę. Corkoran zadziera głowę jak sikający mężczyźni, ma niezadowoloną minę. Biodro dziewczyny ociera się swobodnie o bok Jonathana na znak radosnej przyjaźni. Odwal się – chce jej powiedzieć. Jeśli to zaloty, nie zalecaj się. Jeśli to nie zaloty, zabieraj sobie to biodro. Pachnie nie wanilią, ale białymi goździkami z obchodów Dnia Zwycięstwa w szkole wojskowej. Roper stoi za nią, szerokie dłonie trzyma władczo na jej barkach. Frisky wzrokiem bez wyrazu wpatruje się w blednącą malinkę na jej szyi, na piersi bez stanika pod drogą koszulą. Jonathan, tak jak Frisky, ma haniebną chęć ujęcia takiej piersi w dłoń.

– Może zacznę prezentację tych wszystkich nowinek, które Herr Meister wprowadził od pańskiej ostatniej wizyty – sugeruje.

„Czas chyba, żeby pan zrezygnował z dobrych manier jako sposobu na życie” – powiedziała Sophie, gdy spacerowała u jego boku o świcie.

Zabrał się więc za prezentację, wskazywał bezcenne dodatki w apartamencie: zadziwiająco intymnie oświetlony bar… z tysiącletniego drzewa owocowego… ostatni krzyk mody w dziedzinie superhigienicznych klozetów, w którym woda spływa z prędkością naddźwiękową i który robi wszystko poza szczotkowaniem zębów… Wszystkie te kapryśne żarciki, wyciągnięte z kufra i wypucowane do połysku ku uciesze pana Richarda Onslowa Ropera i tej niewybaczalnie pociągającej kobiety o smukłej sylwetce i zabawnej buzi. Jak ona śmie być tak piękna w takiej chwili?

Legendarny Tower Suite Herr Meistra wznosi się jak rozrośnięty gołębnik nad czarodziejskimi szczytami i dolinami edwardiańskiego dachu hotelu. Ten pałac z trzema sypialniami rozpościera się na dwóch kondygnacjach, a wystrój jego pastelowych wnętrz Jonathan określa poufnie jako Styl Franka XIV Szwajcarskiego. Dostarczono bagaż, boyów szczodrze obdarowano, Jeds wycofała się do głównej sypialni i z oddali dobiega kobiecy śpiew przy wtórze szumu bieżącej wody. Śpiew jest niewyraźny, lecz prowokacyjny, jeśli nie wręcz sprośny. Marynarka Frisky zajął stanowisko przy telefonie na półpiętrze i cicho wydaje rozkazy komuś, kim gardzi. Major Corkoran, uzbrojony w świeżego papierosa, ale już bez wielbłądziej wełny, mówi w jadalni po francusku do drugiego telefonu, powoli, bo francuski rozmówcy jest gorszy niż jego. Policzki ma gładkie jak niemowlę, rumieńce bardzo jaskrawe. I jego francuski to prawdziwy francuski, nie ma wątpliwości. Posługuje się nim tak naturalnie, jakby był to jego język ojczysty, co a nuż jest prawdą, gdyż nic w osobie Corkorana nie sugeruje nieskomplikowanego pochodzenia.

W innych zakątkach apartamentu żyją i rozmawiają pozostali. Jak się dowiadujemy, wysoki mężczyzna z kitką nazywa się Sandy, i Sandy rozmawia po angielsku przez kolejny telefon z kimś w Pradze, kto nazywa się Gregory, podczas gdy pani Sandy siedzi w fotelu, nie zdejmując płaszcza, i wpatruje się w ścianę. Ale Jonathan nie poświęca bezpośredniej uwagi tym odtwórcom ról drugoplanowych. Egzystują, są eleganccy, krążą po dalekich peryferiach wokół słońca, którym jest pan Richard Onslow Roper z Nassau na Wyspach Bahama. To chór. Jonathan zakończył prezentację wspaniałości pałacu. Czas opuścić apartament. Wdzięczne skinienie dłonią, czułe naleganie: „Proszę się czuć zupełnie jak u siebie w domu” i w normalnych okolicznościach zjechałby łagodnie na parter, a jego podopieczni zostaliby sami, by najlepiej jak się da cieszyć się swoimi przyjemnościami za piętnaście tysięcy franków za noc, w tym podatek, obsługa i kontynentalne śniadanie.

Ale dziś w nocy okoliczności nie są normalne, dziś jest noc Ropera, noc Sophie, i rolę Sophie w jakiś przedziwny sposób odgrywa dla nas kobieta Ropera, i wszyscy poza Roperem zwracają się do niej w liczbie pojedynczej – Jed. Pan Onslow Roper lubi mnożyć swoje zasoby. Śnieg pada i najgorszego człowieka na świecie ciągnie do tego śniegu jak kogoś, komu tańczące płatki przywodzą na myśl dzieciństwo. Stoi na środku pokoju wyprostowany jak kawalerzysta, twarz zwrócił w kierunku francuskich okien i przykrytego śniegiem balkonu. Trzyma przed sobą otwarty zielony katalog Sotheby’s niczym kancjonał, jakby zaraz miał zacząć śpiewać, a drugą rękę uniósł, jakby dawał znak jakiemuś milczącemu do tej pory instrumentowi na skraju orkiestry. Na nosie ma okulary do czytania „połówki” niby jakiś szacowny sędzia.

– Żołnierz Boris i jego kumpel mówią, że poniedziałek pora lunchu im odpowiada – woła Corkoran z jadalni. – Może być poniedziałek pora lunchu?!

– Może – mówi Roper, przewracając stronę katalogu i równocześnie obserwując śnieg znad szkieł. – Spójrz na to. Przebłysk nieskończoności.

– Zachwyca mnie za każdym razem – mówi szczerze Jonathan.

– Pański przyjaciel Apetycik z Miami pyta, czemu nie zrobić tego w Kronenhalle. Lepsze jedzenie. – Znowu Corkoran.

– Za bardzo na widoku. Lunch tutaj albo niech przyniesie kanapki. Sandy, ile teraz kosztuje porządny Stubbs?

Piękna męska głowa z kitką wyłania się zza drzwi.

– Wielkość?

– Siedemdziesiąt pięć na sto dwadzieścia pięć.

Piękna twarz lekko się odyma.

– W czerwcu niezły licytowano w Sotheby’s. Protector w pejzażu. Z tysiąc siedemset siedemdziesiątego dziewiątego. Bomba.

– Quanta costa?

– Siedzisz?

– Sands, daj spokój!

– Milion dwieście. Plus pełnomocnik.

– Funtów czy dolców?

– Dolców.

Z drzwi naprzeciwko narzeka Corkoran:

– Chłopcy z Brukseli chcą połowy w gotówce, szefie. Cholernie sobie pozwalają, nie ma co.

– Powiedz, że nie podpiszesz – odpowiada natychmiast z pewną szorstkością, której zapewne używa, aby trzymać Corkorana na dystans. – To hotel tam wysoko, Pine?

Wzrok Ropera nie odrywa się od czarnych szyb, za którymi płatki z dzieciństwa wciąż tańczą.

– Prawdę mówiąc, latarnia kierunkowa, panie Roper. O ile się orientuję, to rodzaj pomocy w nawigacji.

Cenny zegar Herr Meistra z pozłacanego brązu wybija godzinę, ale Jonathan mimo całej swojej zwykłej zwinności nie jest stanie ruszyć w kierunku wyjścia. Jego wieczorowe lakierki nadal głęboko tkwią w długim włosiu dywanu w salonie, jakby uwięzły w cemencie. Łagodny wzrok, tak niepasujący do łuków brwiowych pięściarza, nie odrywa się od pleców Ropera. Ale Jonathan jest na nich skupiony tylko cząstką jaźni. W gruncie rzeczy wcale nie przebywa w Tower Suite, lecz w penthousie Sophie, na szczycie hotelu Oueen Nefertiti w Kairze.

Sophie również stoi odwrócona plecami, pięknością dorównującymi jego wyobrażeniom, ich biel prześciga biel wieczorowej sukni. Sophie wpatruje się nie w śnieg, ale w wielkie wilgotne gwiazdy kairskiej nocy i księżyc w trzeciej kwadrze, zawieszony za rogi nad zamilkłym miastem. Drzwi do ogrodu na dachu są otwarte. Sophie hoduje tylko białe kwiaty – oleandry, bugenwille, agapanty. Do pokoju wpływa woń jaśminu. Obok na stoliku stoi butelka wódki i na pewno jest w połowie pusta, nie w połowie pełna.

– Pani dzwoniła – przypomniał jej Jonathan ubawionym głosem, odgrywając uniżonego sługę. Może to nasza noc – myślał.

– Tak, dzwoniłam i pan przyszedł. Jest pan uprzejmy. Na pewno zawsze jest pan uprzejmy.

Od razu zrozumiał, że to nie ich noc.

– Muszę zadać panu pytanie – mówiła dalej. – Odpowie pan szczerze?

– Oczywiście. Jeśli będę mógł.

– Chce pan powiedzieć, że w pewnych okolicznościach nie byłby pan szczery?

– Chcę powiedzieć, że mogę nie znać odpowiedzi.

– Och, zna pan. Gdzie są te dokumenty, które panu powierzyłam?

– W sejfie. W kopercie podpisanej moim nazwiskiem.

– Czy widział je ktoś poza panem?

– Z sejfu korzysta kilku członków personelu. Przeważnie przechowują gotówkę, zanim trafi ona do banku. O ile wiem, koperta nadal jest zamknięta.

Wzruszyła ramionami gestem zniecierpliwienia, ale nie odwróciła głowy.

– Pokazywał je pan komuś? Tak czy nie? Proszę powiedzieć. Nie chcę pana osądzać. Skierowałam się do pana wiedziona impulsem. To nie pańska wina, jeśli się pomyliłam. Sentymentalnie wyobraziłam sobie, że jest pan uczciwym Anglikiem.

Ja też tak sobie wyobrażałem – pomyślał Jonathan. Niemniej nie wpadło mu do głowy, że miał wybór. W świecie, który w tajemniczy sposób władał jego poczuciem lojalności, na jej pytanie była tylko jedna odpowiedź.

– Nie – odrzekł. I powtórzył: – Nie, nikomu.

– Jeśli powie mi pan, że to prawda, uwierzę. Bardzo chciałabym wierzyć, że jest jeszcze na świecie jakiś dżentelmen.

– To prawda. Daję pani moje słowo. Nie pokazałem ich nikomu.

Znów wyglądało na to, że zamierza zlekceważyć jego zaprzeczenie albo uważa je za pochopne.

– Freddie twierdzi, że go zdradziłam. Powierzył mi te papiery. Bardzo nie chciał, żeby leżały u niego w biurze lub w domu. Dicky Roper podsyca nieufność Freddiego do mnie.

– Czemu miałby to robić?

– Roper to drugi z tych korespondentów. Aż do dzisiaj Roper i Freddie Hamid zamierzali ubić interes. Byłam obecna przy pewnych rozmowach na jachcie Ropera. Roper nie był zachwycony tym, że ma mnie za świadka, ale ponieważ Freddie za wszelką cenę chciał się mną przed nim pochwalić, więc Roper nie miał wyboru.

Oczekiwała, że coś powie, ale się nie odezwał.

– Freddie odwiedził mnie dziś wieczór. Później niż zwykle. Gdy jest w mieście, ma w zwyczaju odwiedzać mnie przed kolacją. Z szacunku dla żony korzysta z windy w podziemnym garażu. Zostaje na dwie godzinki, potem wraca na łono rodziny. Może to zabrzmi żałośnie, ale jestem dumna, że jego małżeństwo przetrwało bez szwanku. Dziś wieczór się spóźnił. Poprzednio rozmawiał przez telefon. Wygląda na to, że Roper został ostrzeżony.

– Przez kogo?

– Przez dobrych przyjaciół z Londynu. – Nuta goryczy. – Dobrych dla Ropera, oczywiście.

– Co mówili?

– Mówili, że jego ustalenia handlowe z Freddiem są znane władzom. Roper był ostrożny przez telefon, zakomunikował tylko, że liczył na dyskrecję. Bracia Freddiego nie byli tak delikatni. Freddie nie poinformował ich o transakcji. Chciał im pokazać, że jest coś wart. Posunął się tak daleko, że unieruchomił flotę ciężarówek Hamidów pod pretekstem, że będzie potrzebna do transportu towarów przez Jordan. To też się braciom nie spodobało. A że Freddie się wystraszył, opowiedział im wszystko. Poza tym jest wściekły, że utracił szacunek swojego cennego pana Ropera. Więc „nie”? – powtórzyła, nadal wpatrując się w noc. – Zdecydowane „nie”. Pan Pine nie ma żadnych podejrzeń, jak ta informacja mogła dotrzeć do Londynu albo wpaść w ucho przyjaciół pana Ropera. Nie ma żadnych podejrzeń co do sejfu, papierów…

– Nie. Nie ma. Przykro mi.

Do tej pory nie spojrzała na niego. Teraz wreszcie odwróciła się i mógł ją zobaczyć. Jednego oka zupełnie nie była w stanie otworzyć. Twarz po obu stronach obrzękła tak, że nie dało się jej rozpoznać.

– Byłabym panu wdzięczna, panie Pine, gdyby wziął mnie pan na przejażdżkę. Freddie traci zdrowy rozsądek, gdy jego duma jest narażona na szwank.

Nie minęła nawet sekunda. Roper nadal jest zaabsorbowany katalogiem Sotheby’s. Z jego twarzy nikt nie zrobił miazgi. Zegar nadal wybija godzinę. Jonathan bezsensownie sprawdza jego dokładność wedle swojego zegarka i gdy wreszcie udaje mu się oderwać stopy od dywanu, odchyla szkło, przesuwa długą wskazówkę, aż oba czasomierze wskazują tę samą godzinę. Kryj się – mówi sobie w myśli. Padnij.

Niewidzialne radio nadaje Mozarta w wykonaniu Alfreda Brendela. Poza kadrem Corkoran znowu gada, tym razem po włosku, z mniejszą swobodą niż po francusku.

Ale Jonathan nie może się ukryć. Ta doprowadzająca do szału kobieta schodzi ozdobną klatką schodową. Początkowo jej nie słyszy, bo jest bosa i ubrana w gratisowy szlafrok kąpielowy Herr Meistra, a gdy już ją usłyszał, wręcz nie był w stanie na nią spojrzeć. Skóra długich nóg zaróżowiła się w kąpieli, kasztanowe włosy rozczesane opadają na ramiona jak u grzecznej dziewczynki. Ciepły zapach płynu do kąpieli zastąpił woń goździków z Dnia Zwycięstwa. Jonathan jest prawie chory z pożądania.

– A jeśli chodzi o dodatkowe atrakcje, pozwoli pan, że zarekomenduję mu prywatny bar – doradza plecom Ropera. – Whisky single malt, osobiście wybrana przez Herr Meistra, sześć gatunków wódek narodowych. – Co jeszcze? – Och, i całodobowa obsługa dla pana i osób towarzyszących.

– No, ja umieram z głodu – oznajmiła dziewczyna, nie dając się usunąć w cień.

Jonathan posyła jej beznamiętny uśmiech hotelarza.

– Ależ może pani żądać z kuchni czego dusza zapragnie. Karta dań służy tylko za wskazówkę i kucharze uwielbiają, kiedy zagania się ich do roboty. – Wraca do Ropera i jakiś diabeł popycha go krok dalej. – Anglojęzyczna telewizja kablowa, na wypadek gdyby chciał pan śledzić losy wojny. Proszę tylko dotknąć zielonego przycisku na tej skrzyneczce, a następnie dziewiątki.

– Naoglądałem się już, dzięki. Zna się pan na rzeźbie?

– Nie bardzo.

– Ja też nie. Czyli jest nas dwóch. Cześć, kochanie. Jak kąpiel?

– Boska.

Jed przechodzi przez pokój, opada na niski fotel, sięga po menu room-service’u i zakłada okrągłe, bardzo małe i – wściekły Jonathan jest tego pewien – zupełnie niepotrzebne okularki w złotych oprawkach. Sophie nosiłaby je we włosach. Idealna rzeka Brendela dopłynęła do morza. Niewidoczne kwadrofonicze radio oznajmia, że Fischer-Dieskau wykona kilka pieśni Schuberta. Roper delikatnie szturcha ramieniem Jonathana. Kątem oka Jonathan widzi Jed, gdy krzyżuje nogi o różowiutkiej skórze i z roztargnieniem zakrywa je połą szlafroka, nie przestając studiować karty. Dziwka! – krzyczy coś w głowie Jonathana. Szmata! Anioł! Skąd nagle u mnie te młodzieńcze fantazje? Zgrabny palec wskazujący Ropera opada na całostronicowe zdjęcie.

„Pozycja 236, Wenus i Adonis, marmur, wysokość sto siedemdziesiąt pięć centymetrów bez postumentu. Wenus dotyka palcem twarzy Adonisa w akcie uwielbienia, współczesna kopia Canovy, niesygnowana, oryginał w Villa La Grange w Genewie, przewidywana cena: 60 000–100 000 funtów”.

Pięćdziesięcioletni Apollo chce kupić Wenus i Adonisa.

– Co to jest rösti? – pyta Jed.

– Rösti – odpowiada tonem pełnym wyższości Jonathan – to szwajcarski przysmak ze startych ziemniaków. Placki ziemniaczane z wielką ilością masła. Idealne, kiedy umiera się z głodu. I nasza kuchnia przyrządza je strasznie smakowicie.

– Co ty na to? – domaga się odpowiedzi Roper. – Podoba się? Nie podoba? Powiedz coś konkretnego… placki ziemniaczane, kochanie, jadłem takie coś w Miami… co ty na to, panie Pine?

– Sądzę, że to przede wszystkim zależy od ekspozycji – odpowiada wymijająco Jonathan.

– W ogrodzie kwiatowym, u końca ścieżki. Nad głową pergola, widok na ocean, na stronę zachodnią, żeby podziwiać zachody słońca.

– Najpiękniejsze miejsce na ziemi – mówi Jed.

Jonathan wścieka się na nią. Dlaczego się nie zamkniesz? Dlaczego słyszę cię tak wyraźnie, choć paplesz te głupstwa z drugiej strony pokoju? Dlaczego ona zawsze musi przerywać, zamiast czytać cholerne menu?

– Słońce gwarantowane? – pyta Jonathan ze swoim najbardziej protekcjonalnym uśmiechem.

– Przez trzysta sześćdziesiąt dni w roku – oświadcza dumnie Jed.

– No, mów – naciska Roper. – Jesteś człowiekiem z krwi i kości. Co sądzisz?

– Z przykrością stwierdzam, że zupełnie mi nie leży – odpowiada sztywno Jonathan, nie zadając sobie trudu, żeby się zastanowić.

Czemu, na Boga, to mówię? To pewnie wina tej całej Jed.

Nie miał pojęcia o rzeźbie, o posągach, nigdy nie kupił żadnego, nie sprzedał, rzadko przystawał, by któryś obejrzeć. No, z wyjątkiem okropnego pomnika z brązu przedstawiającego earla Haiga przyglądającego się Bogu przez lornetkę od strony trybuny honorowej jednego z placów apelowych jego wojskowego dzieciństwa. Usiłował tylko powiedzieć Jed, żeby nie była nachalna.

Piękne rysy Ropera nie ulegają zmianie, ale przez chwilę Jonathan się zastanawia, czy naprawdę jest człowiekiem z krwi i kości.

– Żartujesz sobie ze mnie, Jemima? – pyta Roper z idealnie miłym uśmiechem.

Menu opada i swawolna, nieskalana siniakiem twarz zerka żartobliwie znad niego.

– Czemu, na Boga, miałabym to robić?

– Coś mi się zdaje, że tobie też wcale ta rzeźba nie leżała, kiedy ci ją pokazywałem w samolocie.

Jed kładzie menu na kolanach i dwiema rękami zdejmuje niepotrzebne okulary. Przy tym ruchu, ku totalnemu oburzeniu Jonathana, krótki rękaw gościnnego szlafroka kąpielowego Herr Meistra odsłania idealną pierś, lekko naprężony sutek unosi się wraz z ramieniem w kierunku Jonathana, górną połówkę piersi oświetla padający z góry złoty blask lampy.

– Kochanie – mówi słodko. – To kompletna, zupełna, czysta bzdura. Powiedziałam, że ona ma za duży tyłek. Jeśli podobają ci się duże tyłki, kupuj ją. Twoje pieniądze, twój tyłek.

Roper wyszczerza zęby, łapie darmowego Dom Pérignon Herr Meistra i wyciąga korek.

– Corky!

– Już jestem, szefie!

Chwila wahania. Głos staje się znów opanowany.

– Zadzwoń na Danby’ego i MacArthura. Szampana?

– Może być, szefie.

– Sandy! Caroline! Szampan! Do diabła, gdzie tych dwoje? Znowu się żrą. Nudziarstwo. Za każdym razem dostaję od tego zawrotów głowy – dodaje na stronie do Jonathana. – Nie wychodź, Pine, zabawa dopiero się rozkręca. Corks, zamów jeszcze dwie butelki!

Ale Jonathan wychodzi. Wyraża ubolewanie, dociera do podestu schodów, a gdy się ogląda, widzi Jeds machającą błazeńsko na pożegnanie znad kieliszka. Odpowiada najbardziej lodowatym ze swoich uśmiechów.

– Pa, pa, kochasiu – szepcze Corkoran, gdy ocierają się o siebie, zdążając w przeciwnych kierunkach. – Dzięki za czułą opiekę.

– Dobrej nocy, majorze.

Frisky, siwoblond OBG, usadowił się na tapicerowanym tronie obok windy i studiuje broszurowe wydanie wiktoriańskiej pornografii.

– Grasz w golfa, skarbulku? – pyta przemykającego chyłkiem Jonathana.

– Nie.

– Ja też nie.

– „Strzelam bekasa w locie” – śpiewa Fischer-Dieskau. – „Strzelam bekasa w locie”.

Podczas kolacji garstka gości jak wierni w kościele pochylała się nad stołami, na których płonęły świeczki. Jonathan siedział tam również, pławiąc się w wymuszonej euforii.

Oto cel mojego życia – mówił sobie. Te pół butelki pommard, to foie de veau glacé z trójbarwną jarzynką, to hotelowe srebro, porysowane i połyskujące do mnie mądrze z adamaszkowych obrusów.

Zawsze największą przyjemność sprawiała mu kolacja w samotności, a dzisiejszy odpływ klienteli spowodowany wojną skłonił maître Berriego do awansowania Jonathana z jednoosobowego stolika służbowego przy kuchennych drzwiach do przyokiennego ołtarza głównego. Wpatrując się ponad zaśnieżonymi polami golfowymi w światła miasta iskrzące się nad jeziorem, Jonathan z uporem gratulował sobie satysfakcjonującej pełni obecnego życia, porzucenia minionej brzydoty.

„Nie było ci tam za łatwo z tym potworem Roperem, mój chłopcze – chwalił siwobrody komendant najlepszego kadeta. – A ten major Corkoran to twardy orzech do zgryzienia. Dziewczyna też moim zdaniem. Mniejsza z tym. Walczyłeś mężnie, broniłeś swojej pozycji. Dobra robota”. I Jonathan faktycznie jakimś cudem posyła gratulacyjny uśmiech do swojego odbicia w rozświetlonej świeczkami szybie, gdy wspomina każdą przymilną frazę i pożądliwe myśli w kolejności ich haniebnego wystąpienia.

Nagle foie de veau zamieniło mu się w ustach w popiół, a pommard nabrało metalicznego posmaku. Wnętrzności skręciły się w supeł i pociemniało mu przed oczami. Z pośpiechem wstał od stolika, wymamrotał coś maître Berriemu o zapomnianym obowiązku i ledwo zdążył do toalety.