Strona główna » Sensacja, thriller, horror » NOS4A2

NOS4A2

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7985-055-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “NOS4A2

Victoria McQueen odkrywa niezwykły sposób na przenoszenie się w przestrzeni. Po pewnym czasie staje oko w oko z Nosferatu – upiorem porywającym dzieci. Choć doprowadza do jego ujęcia, po latach musi zmierzyć się z nim ponownie.

 

Genialne połączenie klasycznych i nowoczesnych strachów i mrocznych fantazji, a wszystko doskonale pocięte i zmiksowane... Joe Hill stał się mistrzem swojego rzemiosła

Publishers Weekly

Polecane książki

Z ebooka można dowiedzieć się m.in.:• W jaki sposób można planować czas pracy w systemie równoważnym• Jak rekompensować przedłużony dobowy czas pracy• W jakich przypadkach wolno wprowadzić system równoważny• Czy można łączyć różne systemy czasu pracy• Na jakich zasadach w systemie równoważnym można ...
Jak opanować potencjał, jaki Empire Earth oddaje do rąk każdemu chętnemu własnoręcznie skonstruować kawałek historii? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie wewnątrz niniejszego poradnika. Empire Earth - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Przykład 01 Przykład 02...
Poradnik do gry Star Wars: Republic Commando zawiera szczegółowy opis przejścia najważniejszych fragmentów każdej z trzech dostępnych kampanii. Star Wars: Republic Commando - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Infiltration Of The Coreship (Kampania I) Ghost S...
Pierwsza część bestsellerowej trylogii ROYALS, która urzeknie każdą kobietę Na przyjęciu z okazji ukończenia studiów na Uniwersytecie Oksfordzkim Clara Bishop spotyka intrygującego mężczyznę o demonicznym spojrzeniu. Chociaż ich znajomość miała skończyć się na jednym pocałunku, to nie może o nim zap...
Prezentowana publikacja ma służyć przedstawieniu: czynności dokonywanych wobec lub przez adwokata lub radcę prawnego z urzędu, różnice w czynnościach pełnomocnika z urzędu i z wyboru, praw i obowiązków strony, składającej wniosek o ustanowienie pełnomocnika z urzędu, odmowy ustanowienia pełnomocni...
Sieć. Wspaniałe miejsce, lekarstwo na samotność, remedium na lęki. Co stałoby się, gdybyśmy mogli dzielić odczucia, emocje, wiedzę? Czy oznaczałoby to pokój i harmonię? A może rojowisko stałoby się bronią zdolną doprowadzić do zagłady ludzkości? "Black*Out" to znakomity thriller wielokrotnie nagradz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Joe Hill

O książce

Na swoje ósme urodziny Victoria McQueen dostaje od rodziców rower pozwalający jej dotrzeć w miejsca, w których znajduje zagubione przedmioty. Wystarczy, że wjedzie na zniszczony stary most, i trafia tam, gdzie pragnie się znaleźć. Jak się okazuje, nie jest jedyną osobą przemierzającą ten most. Bibliotekarka Maggie, poznana podczas jednej z takich wypraw, opowiada jej o porywającym dzieci Upiorze, który zabiera je na przejażdżkę rolls-royce’em z 1938 r., po czym wysysa z nich dusze i pozbawia ludzkich uczuć.

Po raz ostatni Victoria przemierza stary most jako siedemnastolatka. Po kłótni z matką wyrusza na poszukiwanie kłopotów. I, oczywiście, je znajduje, trafia bowiem do domu Upiora. Kiedy chce pomóc chłopcu zamkniętemu w starym rolls-roysie z rejestracją NOS4A2 – Nosferatu – okazuje się, że jest on wampirem. Zanim udaje jej się uciec, staje twarzą w twarz z Charliem Manxem – Upiorem we własnej osobie.

W dorosłym życiu próbuje zatrzeć w pamięci tamte wydarzenia, ale Charlie Manx już się o to postara, żeby o nich nie zapomniała.

JOE HILL

Amerykański pisarz urodzony w 1972 r., debiutował w 1997 r. opowiadaniem The Lady Rests. Jego pierwsza książka, zbiór opowiadań Upiory XX wieku, która ukazała się w 2006 r., została entuzjastycznie przyjęta zarówno przez czytelników, jak i krytykę i zdobyła prestiżowe Bram Stocker Award oraz British Fantasy Award. Bram Stocker Award przyznano również Hillowi za jego pierwszą powieść, Pudełko w kształcie serca. Prawa do jej ekranizacji zakupił Warner Bross, zanim została wydana w 2007 r. Kolejna powieść Hilla, Rogi (2008 r.), liczne opowiadania oraz wydane w USA 2013 r. NOS4A2 ugruntowały jego niekwestionowany status mistrza horroru i mrocznego fantasy nowego pokolenia.

www.joehillfiction.com

Tego autora

UPIORY XX WIEKU

W WYSOKIEJ TRAWIE

NOS4A2

Tytuł oryginału:

NOS4A2

Copyright © Joe Hill 2013

All rights reserved

Published by arrangement with HarperCollins Publishers

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2014

Polish translation copyright © Maria Frąc 2014

Redakcja: Beata Kołodziejska

Zdjęcie na okładce: cclickclick/Getty Images

Ilustracje: © Gabriel Rodriguez

Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz

ISBN 978-83-7985-055-6

Wydawca

WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ

Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa

www.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dla mojej mamy – oto nędzna maszyna

dla królowej opowieści

Die Todten reiten schnell.

Zmarli

Zakład karny Englewood, Kolorado

Parę minut przed ósmą pielęgniarka Thornton weszła na oddział dla osób w stanie wegetatywnym, niosąc worek ciepłej krwi dla Charliego Manxa.

Funkcjonowała tak, jakby sterował nią autopilot, i wcale nie myślała o pracy. Wreszcie zadecydowała, że kupi swojemu synowi Josiahowi upragnione Nintendo DS, i obliczała, czy po dyżurze zdąży do sklepu z zabawkami Toys „R” Us przed zamknięciem.

Przez kilka tygodni sprzeciwiała się temu pomysłowi z powodów natury filozoficznej. Naprawdę jej nie obchodziło, że wszyscy koledzy syna mają konsole gier wideo. Nie podobało jej się, że dzieciaki wszędzie je ze sobą noszą. Nie podobało jej się, że mali chłopcy zatapiają się w rozjarzonych ekranach, porzucając rzeczywisty świat dla jakiegoś wyimaginowanego królestwa, gdzie zabawa zastępuje myślenie, a wymyślanie nowych kreatywnych sposobów zabijania urasta do rangi sztuki. Marzyła o tym, żeby jej dziecko uwielbiało książki i grało w scrabble, a także chodziło z nią na wyprawy w rakietach śnieżnych. Śmiechu warte.

Ellen i tak długo zwlekała, ale wczoraj po południu przyłapała Josiaha, jak siedział na swoim łóżku i udawał, że stary portfel jest konsolą Nintendo DS. Wyciął obrazek przedstawiający Donkey Konga i wsunął go do przejrzystej plastikowej przegródki na zdjęcia. Wciskał wyimaginowane klawisze i wydawał odgłosy imitujące eksplozje. Zabolało ją serce, gdy patrzyła, jak jej syn wyobraża sobie, że bawi się czymś, co wierzył, że dostanie w ten Wielki Dzień. Ellen mogła mieć swoje teorie na temat tego, co jest, a co nie jest zdrowe dla chłopców, lecz Święty Mikołaj wcale nie musiał ich podzielać.

Zaabsorbowana tymi myślami, nie zauważyła zmian, jakie zaszły u Charliego Manxa, dopóki nie obeszła jego łóżka, żeby podłączyć kroplówkę. Akurat wtedy Manx westchnął ciężko, jakby się zbudził, a ona spojrzała na niego i zobaczyła, że na nią patrzy. Tak bardzo ją zaskoczył widok jego otwartych oczu, że podrzuciła worek z krwią i o mało go nie upuściła.

Był okropnie stary, a poza tym wyglądał odrażająco. Jego wielka łysa czaszka przypominała globus odwzorowujący jakiś obcy księżyc, na którym plamy wątrobowe i sine mięsaki tworzyły kontynenty. Spośród wszystkich mężczyzn na tym oddziale – znanym również jako Warzywnik – Charlie Manx z otwartymi oczami miał w sobie o tej porze roku coś wyjątkowo strasznego. Manx lubił dzieci. Sprawił, że w latach dziewięćdziesiątych znikały dziesiątkami. Miał dom poniżej Flatirons, gdzie robił z nimi, co chciał, zabijał je i ku ich pamięci wieszał ozdoby choinkowe. Gazety nazwały ten dom Saniami Mikołaja.

W pracy Ellen na ogół potrafiła wyłączyć matczyną część swojego umysłu i nie myśleć o tym, co Charlie Manx prawdopodobnie robił z małymi dziewczynkami i chłopcami, których napotkał na swojej drodze, z dziećmi w wieku jej Josiaha. Nie zastanawiała się nad tym, co zrobili jej podopieczni, jeśli tylko mogła tego uniknąć. Pacjent leżący po drugiej stronie pokoju związał swoją dziewczynę i jej dwoje dzieci, po czym podpalił dom i zostawił ich, żeby spłonęli żywcem. Aresztowano go w barze przy tej samej ulicy, gdy pił whisky Bushmills i oglądał spotkanie White Soxów z Rangersami. Ellen doszła do wniosku, że roztrząsanie tych spraw nie przyniesie jej żadnych korzyści, dlatego nauczyła się myśleć o swoich pacjentach jako o przedłużeniach aparatury i worków, do których byli podłączeni: cielesne urządzenia peryferyjne.

Przez cały okres zatrudnienia w Englewood, na szpitalnym oddziale więzienia o zaostrzonym rygorze, nigdy nie widziała Charliego Manxa z otwartymi oczami. Pracowała tutaj od trzech lat, a on w tym czasie znajdował się w stanie śpiączki. Był najsłabszym z jej pacjentów, nic tylko kości obciągnięte cienką skórą. Kardiomonitor błyskał w tempie najwolniej nastawionego metronomu. Lekarz powiedział, że jego mózg jest aktywny mniej więcej jak puszka kukurydzianego puree. Nikt nigdy nie określił wieku Manxa, ale wyglądał starzej niż Keith Richards. Był nawet trochę do niego podobny – do łysego Keitha Richardsa z ustami pełnymi drobnych brązowych zębów.

Na oddziale przebywało trzech innych pacjentów w śpiączce, zwanych przez personel bejotami, ponieważ Bóg jeden wie, co im dolega. Kiedy człowiek miał z nimi do czynienia przez dłuższy czas, zaczynał zauważać, że każdy bejot ma swoje dziwactwa. Don Henry, który spalił żywcem swoją dziewczynę i jej dzieci, czasami „chodził na spacery”. Rzecz jasna, nie wstawał, ale jego stopy poruszały się lekko pod prześcieradłami. Niejaki Leonard Potts od pięciu lat był pogrążony w śpiączce, z której się nigdy nie zbudzi – inny więzień przebił mu czaszkę śrubokrętem i poważnie uszkodził mózg – ale czasami chrząkał i krzyczał: „Wiem!”, jakby był małym dzieckiem, które chce odpowiedzieć na pytanie nauczyciela. Ellen pomyślała, że może otwieranie oczu jest dziwactwem Manxa, a ona po prostu nigdy wcześniej nie widziała, żeby to robił.

– Dzień dobry, panie Manx – powiedziała odruchowo. – Jak się pan dzisiaj czuje?

Posłała mu nic nieznaczący uśmiech i zawahała się, wciąż trzymając worek z krwią o temperaturze ciała. Nie spodziewała się odpowiedzi, ale pomyślała, że postąpi taktownie, dając mu chwilę na zebranie nieistniejących myśli. Kiedy nic nie odrzekł, wyciągnęła rękę, żeby zamknąć mu oczy.

Chwycił ją za nadgarstek. Krzyknęła – nie mogła się powstrzymać – i upuściła worek z krwią. Uderzył w podłogę i eksplodował w szkarłatnych bryzgach, ciepłe krople zmoczyły jej stopy.

– Och! – krzyczała. – Och! Och! O Boże!

Krew pachniała jak świeżo wylane żelazo.

– Twój chłopak, Josiah… – powiedział do niej Charlie Manx zgrzytliwym, szorstkim głosem. – Jest dla niego miejsce w Gwiazdkowej Krainie, wśród innych dzieci. Mogę dać mu nowe życie. Mogę dać mu ładny nowy uśmiech. Mogę dać mu ładne nowe zęby.

Gdy usłyszała imię syna z jego ust, było to gorsze niż ręka na jej nadgarstku czy krew na stopach. (Czysta krew, powtarzała sobie w duchu, czysta). Słuchanie, jak ten człowiek, ten skazany za morderstwo pedofil wypowiada imię jej syna, przyprawiło ją o zawroty głowy, prawdziwe zawroty głowy, jakby stała w szklanej windzie pędzącej w niebo, a świat uciekał jej spod nóg.

– Puść – szepnęła.

– Jest miejsce dla Josiaha Johna Thorntona w Gwiazdkowej Krainie i jest miejsce dla ciebie w Domu Snu – powiedział Charlie Manx. – Człowiek w Masce Przeciwgazowej będzie wiedział, co z tobą zrobić. Poczęstuje cię dymem piernikowym i nauczy, jak masz go kochać. Nie możesz zabrać się z nami do Gwiazdkowej Krainy. W zasadzie mógłbym cię wziąć, ale Człowiek w Masce Przeciwgazowej będzie dla ciebie lepszy. Człowiek w Masce Przeciwgazowej jest ucieleśnieniem miłosierdzia.

– Ratunku! – krzyknęła Ellen, tyle że z jej ust wcale nie wydobył się krzyk. Był to zaledwie szept. – Pomocy. – Jakby straciła głos.

– Widziałem Josiaha na Cmentarzu Tego, Co Może Się Wydarzyć. Josiah powinien wybrać się na przejażdżkę Upiorem. Byłby szczęśliwy w Gwiazdkowej Krainie. Tam świat go nie zniszczy, ponieważ kraina nie leży w tym świecie. Znajduje się w mojej głowie, a w mojej głowie wszyscy są bezpieczni. Śniłem o niej, wiesz. O Gwiazdkowej Krainie. Śniłem o niej, ale idę i idę, i nie mogę dojść do końca tunelu. Słyszę śpiewające dzieci, lecz nie mogę do nich dotrzeć. Słyszę, jak do mnie wołają, ale tunel nie ma końca. Potrzebuję Upiora. Potrzebuję mojego pojazdu.

Wysunął język, brązowy, lśniący, obleśny, zwilżył nim suche wargi i w końcu ją puścił.

– Pomocy – szepnęła. – Pomocy. Pomocy. Pomocy.

Dopiero po kilkukrotnym powtórzeniu tego słowa mogła wypowiedzieć je na tyle głośno, żeby ktoś ją usłyszał. Wypadła przez drzwi na korytarz, biegnąc w miękkim płaskim obuwiu i wrzeszcząc co sił w płucach. Zostawiała za sobą czerwone ślady stóp.

Dziesięć minut później dwóch strażników więziennych w rynsztunku bojowym przypięło Manxa pasami do łóżka, na wypadek gdyby otworzył oczy i próbował wstać. Lekarz, który w końcu przyszedł zbadać pacjenta, kazał go uwolnić.

– Ten facet leży w łóżku od dwa tysiące pierwszego. Trzeba go przekładać cztery razy dziennie, żeby nie dostał odleżyn. Nawet jeśli nie byłby bejotem, jest za słaby, żeby dokądś pójść. Wątpię, czy po siedmiu latach atrofii mięśni mógłby samodzielnie usiąść.

Ellen słuchała, stojąc tuż obok drzwi – gdyby Manx znowu otworzył oczy, zamierzała być pierwszą osobą, która ucieknie z pokoju – ale po słowach lekarza podeszła do niego na sztywnych nogach i podciągnęła rękaw, pokazując ślady w miejscu, gdzie zaciskała się ręka Manxa.

– Czy to wygląda na siniaki zrobione przez faceta, który jest za słaby, żeby usiąść? Myślałam, że wyrwie mi ramię ze stawu.

Stopy piekły ją niemal równie mocno jak posiniaczona ręka. Ściągnęła przesiąknięte krwią rajstopy, po czym myła nogi parzącą wodą i mydłem bakteriobójczym tak długo, że zaczęły boleć. Teraz miała tenisówki. Tamte buty trafiły do kosza na śmieci. Nawet gdyby dało się je uratować, nie przypuszczała, że mogłaby jeszcze kiedyś je włożyć.

Lekarz, młody Hindus o imieniu Patel, obrzucił ją zmieszanym, przepraszającym spojrzeniem, pochylił się, żeby błysnąć latarką w oczy Manxa. Źrenice się nie rozszerzyły. Patel przesuwał latarkę, ale oczy Manxa wpatrywały się w punkt tuż za lewych uchem badającego. Lekarz klasnął w dłonie dwa centymetry od nosa pacjenta. Manx nawet nie mrugnął. Patel delikatnie zamknął mu powieki i przejrzał wydruki z EEG.

– Nie widzę tu niczego, co różniłoby się od ostatnich dziesięciu odczytów EEG. Suma punktów na skali Glasgow wynosi dziewięć, pacjent wykazuje spowolnioną aktywność fal alfa odpowiadającą tej, która jest charakterystyczna dla śpiączki. Sądzę, siostro, że po prostu mówi przez sen. Zdarza się to nawet takim bejotom jak on.

– Miał otwarte oczy – powiedziała. – Patrzył prosto na mnie. Zna moje imię. Zna imię mojego syna.

– Czy kiedyś rozmawiała pani przy nim z innymi pielęgniarkami? Nie wiadomo, co może wychwycić podświadomość kogoś takiego. Mówi pani koleżance: „Słuchaj, mój syn zaczął literować słowo »osa«”. Manx słyszy i bezmyślnie powtarza to przez sen.

Pokiwała głową, ale pomyślała: Wypowiedział drugie imię mojego syna. Była pewna, że nie rozmawiała o tym z nikim w szpitalu. „Jest miejsce dla Josiaha Johna Thorntona w Gwiazdkowej Krainie – powiedział jej Charlie Manx – i jest miejsce dla ciebie w Domu Snu”.

– Nie podałam mu krwi – oznajmiła. – Od paru tygodni cierpi na niedokrwistość. Dostał infekcji układu moczowego od cewnika. Przyniosę nowy worek.

– Mniejsza z tym. Ja podam krew staremu wampirowi. Proszę posłuchać. Paskudnie się pani wystraszyła. Niech się pani od tego oderwie, wróci do domu. Ile pani zostało? Godzina dyżuru? Proszę wziąć sobie wolne, i jutro też. Ma pani do zrobienia jakieś świąteczne zakupy, które odkładała na ostatnią chwilę? Niech się pani tym zajmie. Niech pani przestanie myśleć o dzisiejszym incydencie i porządnie wypocznie. Mamy Boże Narodzenie, siostro Thornton – powiedział lekarz i mrugnął do niej. – Czy pani nie wie, że to najcudowniejsze dni w roku?

Haverhill, Massachusetts

Szkrab miała osiem lat, kiedy po raz pierwszy przejechała przez kryty most, który spinał brzegi pomiędzy Zgubionym i Znalezionym.

Tak to się stało: Dopiero co wrócili znad Jeziora i Szkrab była w swojej sypialni, zajęta rozwieszaniem plakatu z Davidem Hasselhoffem – stał z rękami skrzyżowanymi na piersi przed KITT-em, ubrany w czarną skórzaną kurtkę, z szerokim uśmiechem i dołeczkami w policzkach – kiedy z sypialni rodziców napłynął zduszony, zszokowany ni to szloch, ni to krzyk.

Szkrab stała z jedną nogą na wezgłowiu łóżka i piersią przyciskała plakat do ściany, przyklejając narożniki brązową taśmą. Zamarła i przekrzywiła głowę, nadsłuchując, nie z trwogą, po prostu zaciekawiona, co tym razem zdenerwowało jej matkę. Wyglądało na to, że coś zgubiła.

– …miałam, wiem, że miałam! – krzyczała.

– Sądzisz, że zdjęłaś ją nad wodą? Zanim weszłaś do jeziora? – zapytał Chris McQueen. – Wczoraj po południu?

– Już ci mówiłam, że nie poszłam pływać.

– Ale może zdjęłaś, gdy się smarowałaś emulsją do opalania.

Powtarzali te teksty raz za razem. Szkrab uznała, że na razie może ich zignorować. Mając osiem lat, Szkrab – Victoria dla nauczycielki drugiej klasy, Vicki dla swojej mamy, ale Szkrab dla ojca i w swoim sercu – dawno temu wyrosła z przejmowania się histerycznymi wybuchami matki. Huragany śmiechu i przesadne okrzyki rozczarowania Lindy McQueen stanowiły ścieżkę dźwiękową jej codziennego życia i tylko od czasu do czasu warte były zainteresowania.

Wygładziła plakat, przykleiła ostatni róg i odsunęła się, żeby podziwiać swoje dzieło. David Hasselhoff, taki super. Patrzyła spod ściągniętych brwi, próbując ocenić, czy plakat nie wisi krzywo, kiedy usłyszała trzaśnięcie drzwi i kolejny udręczony krzyk – znowu matki – a później głos ojca.

– Czy nie wiedziałem, że do tego dojdzie? – zapytał. – Jak na zawołanie.

– Zapytałam, czy sprawdziłeś łazienkę, a ty potwierdziłeś. Powiedziałeś, że zabrałeś wszystko. Sprawdziłeś w łazience czy nie?

– Nie wiem. Nie. Raczej nie. Ale to nie ma znaczenia, Lindo, ponieważ nie zostawiłaś jej w łazience. Wiesz, skąd wiem, że nie zostawiłaś swojej bransoletki w łazience? Bo wczoraj zostawiłaś ją na plaży. Obie z Reginą Roeso wylegiwałyście się na słońcu i wyżłopałyście kubeł margarity. Tak się wyluzowałaś, że zapomniałaś o córce i zapadłaś w drzemkę. A kiedy się ocknęłaś, uprzytomniłaś sobie, że jesteś spóźniona o godzinę, żeby odebrać ją z półkolonii…

– Wcale nie byłam spóźniona o godzinę.

– …i odjechałaś w panice. Zapomniałaś o emulsji do opalania, zapomniałaś o ręczniku, zapomniałaś o swojej bransoletce i teraz…

– Wcale nie byłam pijana, jeśli to właśnie sugerujesz. Nie wożę naszej córki po pijanemu, Chris. To twoja specjalność…

– …i teraz zaczynasz swoje zwykłe zasrane zagrywki i próbujesz zwalić winę na kogoś innego.

Szkrab prawie nie zdawała sobie sprawy, że się porusza, gdy wędrowała przez ciemny korytarz ku sypialni rodziców. Przez uchylone drzwi dostrzegła kawałek łóżka i leżącą na nim walizkę. Ubrania były wyciągnięte i porozrzucane po podłodze. Szkrab wiedziała, że jej mama, powodowana silnymi emocjami, zaczęła wyszarpywać rzeczy i rozrzucać je, szukając zgubionej bransoletki: złotego kółka z siedzącym na nim motylem z lśniących błękitnych szafirów i skrzących się brylancików.

Matka krążyła po pokoju, więc co parę sekund pojawiała się w polu widzenia.

– To nie ma nic wspólnego z wczoraj. Mówiłam ci, że nie zgubiłam jej na plaży. Nie zgubiłam. Dziś rano leżała obok umywalki, z moimi kolczykami. Jeśli nie ma jej w recepcji, w takim razie wzięła ją któraś z pokojówek. Tak właśnie robią, w ten sposób uzupełniają sobie dochody. Biorą bez skrupułów wszystko, co zostawiają letnicy.

Po chwili milczenia ojciec Szkraba powiedział:

– Jezu… Jaką koszmarnie brzydką osobą jesteś w środku. I pomyśleć, że mam z tobą dzieciaka.

Szkrab się wzdrygnęła. Piekące ciepło wzniosło się do tego miejsca za oczami, ale nie zapłakała. Jej zęby odruchowo ścisnęły wargę, przygryzały ją mocno, powodując ostre ukłucie bólu, który powstrzymał łzy.

Matka zachowała się mniej powściągliwie i wybuchła płaczem. Znowu pojawiła się w polu widzenia, z ręką przyciśniętą do policzka, z drżącymi ramionami.

Szkrab nie chciała, żeby rodzice ją zobaczyli, dlatego odsunęła się od drzwi sypialni. Minęła swój pokój, przemierzyła korytarz i wyszła z domu. Nagle myśl o pozostaniu w domu wydała się nie do zniesienia. Wewnątrz powietrze było zbyt stęchłe. Klimatyzator zepsuł się przed tygodniem. Wszystkie rośliny powiędły i pachniały śmiercią.

Nie wiedziała, dokąd zmierza, dopóki tam nie dotarła, choć od chwili, gdy usłyszała, jak ojciec zadaje najcięższy cios – „Jaką koszmarnie brzydką osobą jesteś w środku” – cel jej wędrówki był nieunikniony. Przez boczne drzwi weszła do garażu i zabrała swój rowerek.

Rower marki Raleigh Tuff Burner, który dostała w maju na urodziny, był dla niej najwspanialszym prezentem wszech czasów… wtedy i zawsze. Nawet w wieku trzydziestu lat, gdy syn ją zapytał o najfajniejszą rzecz, jaką kiedykolwiek dostała, natychmiast pomyślała o jaskrawoniebieskim rowerku z żółtymi jak banany obręczami i grubymi oponami. Był to jej ulubiony prezent, lepszy niż kula Magic 8, zestaw KISS Colorforms, a nawet konsola ColecoVision.

Wypatrzyła go na witrynie Pro Wheelz, w centrum, trzy tygodnie przed urodzinami, kiedy wyszła z tatą, i na widok roweru westchnęła z zachwytu. Ojciec, rozbawiony, wszedł do sklepu i poprosił sprzedawcę, żeby pozwolił jej pojeździć po salonie wystawowym. Sprzedawca usilnie namawiał ją do obejrzenia innych rowerków, bo uważał, że tuff burner jest dla niej za duży, nawet z maksymalnie opuszczonym siodełkiem. Nie mogła zrozumieć, o czym ten facet mówi. Przecież to było jak czary, mogłaby latać na miotle, bez wysiłku rozcinając halloweenowe ciemności trzysta metrów nad ziemią. Ojciec jednak udawał, że się zgadza ze sprzedawcą, i usłyszała, że może dostać coś takiego, kiedy będzie starsza.

Trzy tygodnie później rower stał na podjeździe z wielką srebrną kokardą na kierownicy. „Jesteś już starsza, prawda?” – powiedział ojciec i mrugnął.

Vic wśliznęła się do garażu, gdzie tuff burner opierał się o ścianę, na lewo od motoru ojca, czarnego harleya-davidsona shovelhead rocznik 1979, którym wciąż latem jeździł do pracy. Ojciec był pirotechnikiem, pracował w ekipie drogowców ścinających nawisy, wyrównujących skały za pomocą materiałów wybuchowych, głównie ANFO, czasami zwykłym TNT. Pewnego razu powiedział córce, że trzeba być sprytnym człowiekiem, żeby czerpać zyski z takich złych skłonności. Kiedy zapytała, o co mu chodzi, odparł, że większość facetów, którzy lubią odpalać bomby, kończy w kawałkach albo za kratkami. W jego wypadku podkładanie bomb przynosiło sześćdziesiąt tysięcy rocznie, a co więcej, gdyby kiedyś udało mu się wysadzić w powietrze samego siebie, miał nadzwyczajnie wysoką polisę na życie. Za sam mały palec dostałby dwadzieścia tysięcy, jeśliby go stracił wskutek wybuchu. Na jego motocyklu widniała wymalowana aerografem przesadnie seksowna blondynka w bikini o barwach amerykańskiej flagi, siedząca okrakiem na bombie, na tle płomieni. Vic uważała, że jej ojciec jest pokręcony. Inni tatusiowie budują różne rzeczy. Jej tata wysadzał coś w powietrze i odjeżdżał na harleyu, ćmiąc papierosa, którego używał do zapalenia lontu. Spróbujcie to przebić!

Szkrab miała pozwolenie na jazdę po dróżkach Lasu Pittman Street, jak nieoficjalnie nazywano dwanaście hektarów porośniętych sosnami wirginijskimi i brzozami, leżące tuż za płotem. Mogła jeździć do rzeki Merrimack i krytego mostu, i tam musiała zawrócić.

Za mostem – znanym jako Most Krótsza Droga – też rósł las, ale nie było jej wolno przechodzić na drugą stronę rzeki. Most miał siedemdziesiąt lat, prawie sto metrów długości i zaczynał zapadać się pośrodku. Ściany nachylały się w kierunku, w którym płynęła rzeka, i cała konstrukcja wyglądała tak, jakby miała runąć podczas pierwszej porządnej wichury. Wejście zagradzała druciana siatka, choć dzieciaki zerwały ją w jednym rogu i przychodziły tu się obściskiwać i palić trawkę. Znak na siatce informował: UWAGA! GROZI ZAWALENIEM. POLICJA HAVERHILL. Było to miejsce w sam raz dla przestępców, włóczęgów i obłąkanych.

Vic już tam była, rzecz jasna (do której kategorii należała? – bez komentarza), nie zwracając uwagi na ostrzeżenia ojca ani na znak. Ośmieliła się prześliznąć pod siatką i przejść dziesięć kroków, bo nigdy nie potrafiła odrzucić wyzwania, nawet gdy rzucała je samej sobie. Zwłaszcza wtedy, gdy rzucała je samej sobie.

Na moście było o pięć stopni chłodniej, a w deskach ziały szczeliny, przez które widać było wodę, marszczoną przez wiatr trzydzieści metrów niżej. Dziury w czarnym krytym papą dachu wpuszczały snopy światła, w których tańczyły drobiny kurzu. W ciemności popiskiwały nietoperze.

Sama myśl o wejściu do tego długiego, cienistego tunelu, biegnącego nie tylko nad rzeką, ale wręcz nad samą śmiercią, zapierała jej dech w piersi. Vic miała osiem lat i wierzyła, że jest szybsza niż wszystko, nawet zarywający się most. Jej wiara nieco osłabła, kiedy naprawdę zaczęła dreptać jak małe dziecko po starych, spękanych, skrzypiących deskach. Postanowiła zrobić nie dziesięć, ale dwadzieścia kroków. Przy pierwszym głośnym trzasku stchórzyła, pierzchła z powrotem i prześliznęła się pod siatką z wrażeniem, że niemal dusi ją własne serce.

Teraz przemknęła na rowerze przez podwórko za domem i w następnej chwili pędziła z grzechotem w dół wzgórza, po korzeniach i kamieniach przez las. Uciekła od domu prosto w jedną ze swoich opatentowanych wymyślonych opowieści z serii Nieustraszony.

Osadziła akcję w Nieustraszonym 2000. Jechała z Michaelem Knightem, unosząc się bez wysiłku pod konarami drzew, gdy letni dzień przechodził w cytrynowy zmierzch. Ich misja polegała na odzyskaniu mikrochipu zawierającego dane o rozmieszczeniu wszystkich amerykańskich wyrzutni pocisków rakietowych. Chip został ukryty w bransoletce matki jako element wysadzanego klejnotami motyla, przemyślnie zamaskowany w postaci brylantu. Przejęli go najemnicy i zamierzali sprzedać informacje temu, kto da najwięcej: Iranowi, Rosjanom, może Kanadzie. Vic i Michael Knight boczną drogą zbliżali się do kryjówki najemników. Michael chciał, żeby mu obiecała, że nie będzie niepotrzebnie ryzykować, nie będzie głupim dzieciakiem, a ona pokpiwała z niego i przewracała oczami, ale oboje rozumieli, że w pewnym momencie będzie musiała zachować się jak głupie dziecko, narażając życie ich obojga i zmuszając ich do desperackich manewrów, aby uciec czarnym charakterom. Takie były wymogi scenariusza.

Tylko że fabuła nie była satysfakcjonująca. Przede wszystkim Vic wcale nie siedziała w samochodzie. Jechała na rowerze, podskakując na korzeniach, pedałując szybko, na tyle szybko, że komary trzymały się z dala. Poza tym nie mogła się odprężyć i fantazjować jak zwykle. Bez przerwy myślała: Jezu, jaką koszmarnie brzydką osobą jesteś w środku. Nagle opadła ją skręcająca żołądek myśl, że kiedy wróci do domu, ojca w nim już nie zastanie. Pochyliła głowę i pedałowała jeszcze szybciej. Był to jedyny sposób, żeby zostawić tę straszną myśl za sobą.

Pomyślała, że jedzie nie na rowerze, ale na harleyu z tatą. Obejmowała go rękami i miała kask, który jej kupił, czarny, na całą głowę. Czuła się w nim tak, jakby była na wpół ubrana w skafander kosmiczny. Jechali nad jezioro Winnipesaukee po bransoletkę mamy; chcieli zrobić jej niespodziankę. Mama krzyknie z zaskoczenia, gdy zobaczy ją w ręce taty, a on wybuchnie śmiechem i obejmie mamę w talii, pocałuje ją w policzek i już więcej nie będą się na siebie wściekać.

Szkrab mknęła w migoczącym świetle słońca pod zwieszonymi konarami. Była dość blisko trasy 495, żeby słyszeć hałas pojazdów: zgrzytliwy ryk zwalniającej wielkiej ciężarówki, pomruk samochodów osobowych i – tak – nawet dudniący warkot motocykla jadącego na południe.

Kiedy zamknęła oczy, sama znalazła się na autostradzie, jadąc w dobrym tempie, ciesząc się uczuciem nieważkości, gdy rower pochylał się na zakrętach. Nawet nie zauważyła, że w wyobraźni jedzie na motorze, większa, dość duża, żeby samodzielnie przekręcać manetkę.

Uciszy oboje rodziców. Znajdzie bransoletkę, wróci do domu i rzuci ją na łóżko pomiędzy nimi, po czym wyjdzie bez słowa. Zostawi ich, patrzących na siebie z zakłopotaniem. Ale przede wszystkim wyobrażała sobie motocykl, jazdę na łeb na szyję, gdy resztki dziennego światła umykały z nieba.

Wyjechała z pachnącego żywicą mroku na szeroką drogę gruntową, która biegła do mostu. Miejscowi zwali go Krótsządrogą, jednym słowem.

Gdy zbliżyła się do mostu, zobaczyła, że siatka została zerwana ze słupków i leży na ziemi. Wlot – szeroki ledwie na tyle, by zmieścił się samochód – był oprawiony w plątaninę bluszczu kołyszącego się łagodnie w prądach powietrza płynących znad rzeki. Wewnątrz biegł prostokątny tunel, ciągnący się do kwadratu niewiarygodnej jasności, jakby drugi koniec otwierał się na dolinę złotej pszenicy, a może nawet złota.

Vic na chwilę zwolniła. Wpadła w rowerowy trans, ukryta głęboko we własnej głowie, i kiedy raz postanowiła jechać dalej, po siatce i w ciemność, zbytnio nie kwestionowała podjętej decyzji. Gdyby teraz się zatrzymała, byłoby to potwierdzeniem jej tchórzostwa, a na to nie mogła sobie pozwolić. Poza tym wierzyła w prędkość. Jeśli deski zaczną pękać pod kołami, po prostu będzie pedałowała co sił w nogach, uciekając od spróchniałego drewna, zanim ustąpi pod jej ciężarem. Jeśli ktoś tam jest – jakiś bezdomny, który chciałby dostać w swoje ręce małą dziewczynkę – Vic przemknie obok, zanim on zdąży się poruszyć.

Myśl o pękającym starym drewnie albo czyhającym w tunelu włóczędze zamiast ją zatrzymać, przepełniła jej pierś rozkosznym przerażeniem, i Vic stanęła na pedałach, żeby jechać jeszcze szybciej. Pomyślała także ze spokojną satysfakcją, że jeśli most runie do rzeki, dziesięć pięter niżej, a ona zostanie zmiażdżona w rumowisku, to będzie wina jej rodziców – bo przecież ich kłótnia wypędziła ją z domu – i dostaną porządną nauczkę. Będą straszliwie za nią tęsknić, będą chorować z rozpaczy i poczucia winy, i właśnie to ich czeka, oboje.

Siatka zachrzęściła pod kołami. Vic wpadła w jakby podziemną ciemność, która cuchnęła nietoperzami i zgnilizną.

Zaraz za progiem, na ścianie po lewej stronie, zobaczyła słowo wypisane zieloną farbą w sprayu. Nie zwolniła, żeby przeczytać, ale odniosła wrażenie, że napis brzmi: Terry’s, co uznała za dziwne, bo zwykle wstępowali na lunch do lokalu właśnie o takiej nazwie, Terry’s Primo Subs w Hampton, w New Hampshire, nad morzem. Zatrzymywali się tam, wracając do domu znad Winnipesaukee, w połowie drogi pomiędzy Haverhill i jeziorem.

Wewnątrz krytego mostu dźwięki brzmiały inaczej. Szkrab słyszała rzekę, ale odgłos przypominał nie tyle szum płynącej wody, ile biały szum, zakłócenia w radiu. Nie patrzyła w dół, bała się zobaczyć rzekę przez trafiające się tu i ówdzie szczeliny pomiędzy deskami. Wpatrywała się w wylot.

Przejeżdżała przez migające smugi białego światła. Kiedy przecięła jedną z tych cienkich jak opłatek płacht bieli, poczuła ból w lewym oku, coś w rodzaju stłumionego pulsowania. Miała nieprzyjemne wrażenie, że podłoga ustępuje pod kołami roweru. Teraz prześladowała ją tylko jedna myśl, długa na dwa słowa: „Prawie już, prawie już”, powtarzana w rytm pedałowania.

Kwadrat jasności na drugim końcu mostu szybko się poszerzał, a światło nasilało. W miarę jak się zbliżała, z wylotu płynęło coraz bardziej intensywne, niemal brutalne ciepło. Z niewiadomej przyczyny czuła zapach emulsji do opalania i smażonych krążków cebuli. Nie przyszło jej do głowy, żeby się zastanawiać, dlaczego także po drugiej stronie mostu nie ma siatki.

Vic McQueen, zwana również Szkrabem, wciągnęła potężny haust powietrza i wypadła z Krótszej Drogi w światło słońca, opony ze stukotem zjechały z drewna na asfaltową nawierzchnię. Syk i ryk białego szumu nagle ucichł, jakby naprawdę do tej pory słuchała zakłóceń i ktoś właśnie wyłączył radio.

Przejechała jeszcze kilka metrów, zanim zobaczyła, gdzie jest. Serce zamarło jej w piersi, potem ręce sięgnęły do dźwigni hamulców. Wyhamowała tak gwałtownie, z taką siłą, że tylne koło zarzuciło, ślizgając się po asfalcie i wzbijając tumany kurzu.

Znajdowała się za parterowym domem, na brukowanej uliczce. Pod ceglanym murem po lewej stronie stał kontener na śmieci z kolekcją towarzyszących mu pojemników. Wylot uliczki zamykał wysoki parkan. Po drugiej stronie biegła droga. Vic słyszała przejeżdżające samochody, usłyszała urywek płynącej z jednego z nich piosenki: Abra-abrakadabra… wyciągnę rękę i cię złapię…

Vic od razu się zorientowała, że trafiła w niewłaściwe miejsce. Wiele razy była przy Krótszej Drodze i patrzyła z wysokiego brzegu Merrimacku na drugą stronę dość często, żeby wiedzieć, co tam jest: zalesione wzgórze, zielone, chłodne i ciche. Żadnych dróg, sklepów, uliczek. Odwróciła głowę i o mało nie wrzasnęła.

Most Krótsza Droga wypełniał wylot uliczki za jej plecami. Był wciśnięty pomiędzy parterowy ceglany dom i pięciopiętrowy budynek z bielonego betonu i szkła.

Most nie spinał brzegów rzeki, był wpasowany w przestrzeń, która z ledwością go mieściła. Vic zadrżała gwałtownie na ten widok. Kiedy spojrzała w ciemność, po drugiej stronie ujrzała dalekie szmaragdowe cienie Lasu Pittman Street.

Zsiadła z roweru. Nogi jej się trzęsły ze zdenerwowania. Podeszła do kontenera i oparła o niego raleigha. Stwierdziła, że brakuje jej odwagi, by myśleć o Krótszej Drodze.

Cuchnęło smażonym jedzeniem psującym się na słońcu. Brakowało jej świeżego powietrza. Minęła siatkowe drzwi, zaglądając do hałaśliwej, pełnej pary kuchni, i podeszła do wysokiego drewnianego płotu. Otworzyła furtkę i znalazła się na dobrze znanym wąskim chodniku. Stała na nim zaledwie parę godzin temu.

Kiedy spojrzała w lewo, zobaczyła długi pas plaży i ocean, zielone grzywacze lśniły w słońcu tak jaskrawo, że patrzenie na nie sprawiało ból. Chłopcy w kąpielówkach rzucali sobie frisbee i robili efektowne podskoki, po czym przewracali się na wydmy. Samochody jechały bulwarem, zderzak w zderzak.

Szkrab na niepewnych nogach przeszła za róg i zajrzała w okno

Terry’s Primo Subs

Hampton Beach, New Hampshire

Vic minęła rząd stojących motocykli z chromem płonącym w popołudniowym słońcu. Przy okienku w kolejce stały dziewczyny w topach i króciutkich szortach, śmiejąc się perliście. Vic z miejsca znienawidziła ten ich chichot, który w jej uszach brzmiał jak trzask tłuczonego szkła. Weszła do lokalu. Mosiężny dzwonek zabrzęczał nad drzwiami.

Okna były otwarte, a za ladą wirowało sześć stojących wentylatorów, dmuchając powietrze w kierunku stolików. Mimo to wewnątrz było za gorąco. Z sufitu zwisały długie paski lepu na muchy, falujące w podmuchach. Szkrabowi nie spodobał się ten widok. Nie chciała na nie patrzeć, na owady, które się szamotały i ginęły, podczas gdy wprost pod nimi ludzie opychali się hamburgerami. Nie zauważyła tych lepów, kiedy wcześniej tego dnia jadła tu lunch z rodzicami.

Kręciło się jej w głowie, jakby w sierpniowym skwarze biegała z pełnym żołądkiem. Przy kasie stał wielki mężczyzna w białym podkoszulku. Ramiona miał owłosione i szkarłatne od poparzeń słonecznych, wzdłuż jego nosa biegła biała kreska maści cynkowej. Na przypiętym do koszulki plastikowym identyfikatorze widniało imię PETE. Był tu przez całe popołudnie. Dwie godziny temu Vic stała obok swojego taty, gdy płacił temu mężczyźnie za burgery i koktajle mleczne. Rozmawiali o drużynie Red Soxów, która miała dobrą passę. Wyglądało na to, że może w 1986 wreszcie przerwą ciąg porażek. Clemens kosił przeciwników. Chłopak miał już w kieszeni nagrodę dla najlepszego miotacza, Cy Young Award, a został jeszcze miesiąc do końca rozgrywek.

Vic odwróciła się w stronę Pete’a w zasadzie tylko dlatego, że go rozpoznała. Później po prostu stała, mrugając i nie mając pojęcia, co powiedzieć. Wentylator mruczał za jego plecami i prosto w jej twarz płynął wilgotny męski zapach. Nie, zdecydowanie nie czuła się zbyt dobrze.

Była bliska płaczu, owładnięta nieznanym poczuciem bezradności. Jest tutaj, w New Hampshire, choć przecież nie powinna tu być. W uliczce na tyłach tkwi Most Krótsza Droga i w jakiś sposób ona ponosi za to winę. Jej rodzice się kłócili i nie mieli pojęcia, jak daleko od nich uciekła. Musi to wszystko powiedzieć. Musi zadzwonić do domu. Musi zadzwonić na policję. Ktoś musi pójść zobaczyć most w uliczce. Nie mogła zebrać myśli i aż ją od tego mdliło. Wnętrze jej głowy stało się złym miejscem, ciemnym tunelem pełnym drażniącego hałasu i wirujących nietoperzy.

Wielki mężczyzna zaoszczędził jej kłopotu kombinowania, od czego powinna zacząć. Na jej widok z namysłem ściągnął brwi.

– Jesteś. Zastanawiałem się, czy cię jeszcze zobaczę. Wróciłaś po zgubę, prawda?

Vic patrzyła na niego w osłupieniu.

– Wróciłam…?

– Po bransoletkę. Tę z motylem.

Przekręcił klucz i szuflada kasy wysunęła się z brzękiem. W głębi leżała bransoletka mamy. Kiedy Vic ją zobaczyła, przez jej nogi przebiegła kolejna fala dreszczy i odetchnęła spazmatycznie. Po raz pierwszy, odkąd wypadła z Krótszej Drogi i w nieprawdopodobny sposób znalazła się w Hampton Beach, odczuła coś w rodzaju zrozumienia.

W wyobraźni udała się na poszukiwanie bransoletki mamy i jakimś cudem ją odnalazła. Wcale nie pojechała na rowerze. Jej rodzice pewnie wcale się nie pokłócili. Obecność mostu wciśniętego w uliczkę można wyjaśnić tylko w jeden sposób. Wróciła do domu opalona i zmęczona, z brzuchem pełnym mrożonego koktajlu mlecznego, padła na łóżko i teraz po prostu śniła. Uznała, że będzie najlepiej, jeśli zabierze bransoletkę mamy i wróci przez most, a potem prawdopodobnie się zbudzi.

Znowu poczuła tępe pulsowanie za lewym okiem. Tam tkwiły korzenie bólu głowy. Paskudnego bólu głowy. Nie mogła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wniosła do snu ból głowy.

– Dziękuję – powiedziała, gdy Pete wyciągnął rękę nad ladą i podał jej bransoletkę. – Mama naprawdę się martwiła. Jest wiele warta.

– Naprawdę się martwiła? – Pete wetknął mały palec w ucho i kręcił. – Przypuszczam, że ma wielką wartość sentymentalną.

– Nie. To znaczy tak. Należała do jej babci, mojej prababci. Ale poza tym jest również bardzo cenna.

– Aha – mruknął.

– Jest zabytkowa – wyjaśniła Szkrab, nie do końca pewna, skąd ta potrzeba przekonania go o wartości biżuterii.

– Jest zabytkowa tylko wtedy, jeśli jest coś warta. Jeśli jest nic niewarta, to tylko stara błyskotka.

– Brylanty – powiedziała z naciskiem. – Brylanty i złoto.

Pete się zaśmiał: krótkie, zjadliwe szczeknięcie.

– Naprawdę – oświadczyła stanowczo.

– Nie. To sztuczna biżuteria. Czy te kamyczki wyglądają jak brylanty? To cyrkonie. I spójrz, po wewnętrznej stronie wyłazi srebro. Złoto nie schodzi. To, co dobre, zostaje dobre niezależnie od tego, jakie cięgi zbiera. – Zmarszczył czoło w wyrazie niespodziewanego współczucia. – Dobrze się czujesz? Nie wyglądasz zbyt zdrowo.

– Nic mi nie jest – zapewniła. – Za długo byłam na słońcu. – Taka odpowiedź wydawała się bardzo dorosła.

Chociaż wcale nie czuła się dobrze. Miała zawroty głowy, nogi się jej trzęsły. Chciała wyjść, uciec od woni Pete-potu zmieszanej z zapachem krążków cebuli i wrzącego tłuszczu. Chciała, żeby ten sen wreszcie się skończył.

– Jesteś pewna, że nie chcesz niczego zimnego do picia? – zapytał Pete.

– Dzięki, wypiłam koktajl mleczny, gdy byłam tu na lunchu.

– Jeśli piłaś koktajl, to nie tu. Może w McDonaldzie. My serwujemy frappe.

– Muszę iść – oznajmiła.

Odwróciła się i ruszyła do drzwi. Zdawała sobie sprawę, że poparzony przez słońce Pete patrzy na nią ze szczerą troską, i była mu za to wdzięczna. Pomyślała, że chociaż cuchnie i jest opryskliwy, zalicza się do dobrych ludzi, martwiących się o małe dziewczynki, które wyglądają na chore i samotnie wędrują wzdłuż Hampton Beach. Ale nie śmiała powiedzieć mu nic więcej. Krople potu zwilżały jej skronie i górną wargę, a utrzymanie się na drżących nogach wymagało wielkiego skupienia. Lewe oko znowu tętniło, tym razem mniej delikatnie. Trwanie w przekonaniu, że tylko wyobraża sobie tę wizytę w Terry’s, że przedziera się przez wyjątkowo realny sen, było równie trudne jak próba utrzymania w ręce śliskiej żaby.

Vic wyszła na zewnątrz i szybkim krokiem przemierzała pas gorącego betonu, mijając zaparkowane pochylone motocykle. Otworzyła drzwi w wysokim parkanie i weszła w uliczkę za Terry’s Primo Subs.

Most się nie przeniósł. Zewnętrzne ściany przylegały do budynków po obu stronach. Patrzenie wprost na niego sprawiało jej ból. Raniło lewe oko.

Kucharz albo pomywacz – ktoś, kto pracował w kuchni – stał w uliczce przy kontenerze. Miał fartuch brudny od tłuszczu i krwi. Osoba, która miałaby okazję przyjrzeć się temu fartuchowi, na pewno darowałaby sobie lunch u Terry’ego. Niewysoki mężczyzna o szczeciniastych policzkach i żylastych, wytatuowanych przedramionach patrzył na most z miną pośrednią między oburzeniem a strachem.

– Co jest, psiamać? – wymamrotał. Spojrzał zdezorientowany na Vic. – Widzisz to, mała? Chodzi mi o… co to jest, psiamać?

– Mój most. Niech się pan nie przejmuje. Zabiorę go ze sobą – odparła, choć w zasadzie nie miała pewności, co przez to rozumie.

Złapała kierownicę, obróciła rower i ruszyła w stronę mostu. Przebiegła dwa kroki i przerzuciła nogę przez siodełko.

Przednie koło podskoczyło na deskach i wjechała w syczącą ciemność.

Dźwięk, ten obłąkańczy ryk zakłóceń, zabrzmiał w chwili, gdy tylko raleigh wniósł ją na most. W czasie jazdy w tamtą stronę Vic była przekonana, że słyszy rzekę, ale to wcale nie był szum wody. W ścianach ciągnęły się długie szczeliny i kiedy przemykały obok niej, po raz pierwszy na nie spojrzała. Zobaczyła w nich migoczącą białą jasność, jakby po drugiej stronie znajdował się największy telewizor świata nastawiony na nieaktywny kanał. Wokół przekrzywionej, rozlatującej się konstrukcji szalała burza, śnieżyca światła. Szkrab czuła, jak most lekko się kołysze pod naporem tej nawałnicy.

Zamknęła oczy, nie chciała widzieć niczego więcej, stanęła na pedałach i pędziła ku drugiej stronie. Jeszcze raz wypróbowała swoją podobną do modlitwy mantrę – prawie już, prawie już – ale była zbyt wyczerpana i chora, żeby przez dłuższy czas koncentrować uwagę na jednej myśli. Słyszała tylko własny oddech i ryk, ten wściekły szum zakłóceń, ten niekończący się wodospad dźwięku, coraz głośniejszy, nie do zniesienia, a potem narastający jeszcze bardziej, aż w końcu chciała krzyknąć „dość tego”, słowa pęczniały jej w ustach, „dość tego, dość tego”, płuca już nabierały powietrza, gdy nagle rower wpadł z powrotem do

Havervill, Massachusetts

Huk ucichł z miękkim elektrycznym pyknięciem. Poczuła to pyknięcie w głowie, w lewej skroni, niewielką, ale wyraźną eksplozję.

Jeszcze zanim otworzyła oczy, wiedziała, że jest w domu – no, może nie w domu, ale przynajmniej w swoim lesie. Poznała, że to jej las, po zapachu sosen i chłodnym, jakby wyszorowanym do czysta powietrzu, które kojarzyła z Merrimackiem. Słyszała rzekę, daleki, łagodny, kojący szmer, który w niczym nie przypominał białego szumu.

Otworzyła oczy, uniosła głowę, odgarnęła włosy z twarzy. Przedwieczorne słońce mrugało w nieregularnych błyskach, przesiane przez liście nad jej głową. Zwolniła, nacisnęła hamulce i postawiła jedną nogę na ziemi.

Obejrzała się, żeby ostatni raz spojrzeć przez most na Hampton Beach. Zastanawiała się, czy zobaczy jeszcze kucharza w brudnym fartuchu.

Nie mogła go zobaczyć, ponieważ Most Krótsza Droga zniknął bez śladu. W miejscu, gdzie kiedyś znajdowało się wejście na most, stała barierka. Tuż za nią zaczynała się porośnięta zielskiem stroma skarpa, która kończyła się przy głębokim, błękitnym korycie rzeki.

Ze wzburzonej, spienionej wody sterczały trzy poszczerbione betonowe podpory z wierzchołkami w kształcie nawiasów. To było wszystko, co pozostało z Krótszej Drogi.

Vic nie mogła tego pojąć. Przecież właśnie przejechała przez most, czuła zapach starego, próchniejącego, spieczonego przez słońce drewna zmieszanego z cuchnącą wonią moczu nietoperzy; przecież słyszała deski skrzypiące pod kołami.

Lewe oko pulsowało. Zamknęła je, mocno potarła dłonią, otworzyła i przez chwilę myślała, że most nadal tam jest. Zobaczyła, a przynajmniej tak się jej zdawało, coś w rodzaju powidoku, biały blask w kształcie mostu, sięgający do przeciwległego brzegu.

Ale powidok nie trwał długo, łzy zalały lewe oko i była za bardzo zmęczona, żeby roztrząsać, co się stało z mostem. Nigdy, ani razu w swoim życiu tak bardzo nie pragnęła znaleźć się w domu, w swoim pokoju, w swoim łóżku, w szeleszczących fałdach pościeli.

Wsiadła na rower, lecz poddała się po przejechaniu ledwie kilku metrów. Zsiadła i szła ze spuszczoną głową, z włosami zwisającymi po obu stronach twarzy. Zgubiona przez mamę bransoletka kołysała się na jej spoconym nadgarstku. Prawie nie zwracała na nią uwagi.

Vic poprowadziła rower po żółknącej trawie na podwórku za domem, obok placyku zabaw, na którym już się nie bawiła; łańcuchy huśtawek pokrywała warstwa rdzy. Rzuciła rower na podjazd i weszła do domu. Chciała pójść do swojego pokoju, chciała położyć się i odpocząć. Ale kiedy usłyszała cichy brzęk w kuchni, zmieniła kurs, żeby zobaczyć, kto tam jest.

Tata stał tyłem do niej, z puszką piwa Stroh’s w ręce. Drugą rękę trzymał pod lejącą się z kranu zimną wodą, mocząc kostki palców.

Vic nie miała pewności, jak długo nie było jej w domu. Zegar na tosterze niewiele jej pomógł. Mrugał, pokazując dwunastą, jakby właśnie został zresetowany. Światła były zgaszone, w kuchni zalegały chłodne popołudniowe cienie.

– Tato – powiedziała głosem, którego prawie nie rozpoznała – która godzina?

Spojrzał na kuchenkę, potem lekko pokręcił głową.

– Niech mnie licho, jeśli wiem. Światło zgasło jakieś pięć minut temu. Chyba cała ulica jest bez… – Popatrzył na nią, pytająco unosząc brwi. – Co się stało? Nic ci nie jest? – Zakręcił wodę i złapał ścierkę, żeby wytrzeć mokrą dłoń. – Nie wyglądasz zbyt zdrowo.

Roześmiał się, był to wymuszony dźwięk bez odrobiny wesołości.

– Tak właśnie powiedział Pete. – Vic miała wrażenie, że jej głos płynie z daleka, z drugiego końca długiego tunelu.

– Jaki Pete?

– Z Hampton Beach.

– Vic…

– Nic mi nie jest. – Spróbowała przełknąć ślinę i nie dała rady. Dokuczało jej nieznośne pragnienie, choć nie zdawała sobie z tego sprawy, dopóki nie zobaczyła ojca z chłodnym napojem w ręce. Na chwilę zamknęła oczy i zobaczyła zroszoną szklankę soku z różowych grejpfrutów, a wyobrażenie sprawiło, że każda komórka jej ciała boleśnie skręciła się z pragnienia. – Tylko chce mi się pić. Mamy jakiś sok?

– Przykro mi, mała. Lodówka jest zupełnie pusta. Mama jeszcze nie była w sklepie.

– Leży?

– Nie wiem – odparł. Nie dodał: „Nie obchodzi mnie”, ale właśnie takie słowa brzmiały w jego tonie.

– Aha – mruknęła Vic. Zsunęła bransoletkę z ręki i położyła ją na kuchennym stole. – Kiedy wyjdzie, powiedz, że znalazłam jej bransoletkę.

Zatrzasnął drzwi lodówki i odwrócił się. Przeniósł spojrzenie na bransoletkę, potem znowu na nią.

– Gdzie…

– W samochodzie. Między siedzeniami.

Pokój pociemniał, jakby słońce zniknęło za wielkim masywem chmur. Vic się zachwiała.

Ojciec przyłożył do jej twarzy grzbiet ręki, tej, w której trzymał piwo. Zauważyła, że o coś otarł kostki.

– Chryste, Szkrabie, jesteś rozpalona. Hej, Lin?

– Nic mi nie jest – powtórzyła Vic. – Tylko muszę na chwilę się położyć.

Nie zamierzała kłaść się tu i teraz. Miała zamiar pójść do swojego pokoju i wyciągnąć się pod swoim fantastycznym plakatem z Davidem Hasselhoffem – ale nogi się pod nią ugięły. Ojciec złapał ją, zanim upadła na podłogę. Wziął ją na ręce, jedną rękę trzymając pod kolanami, drugą pod plecami, i wyniósł na korytarz.

– Lin? – zawołał.

Linda wyszła z sypialni, z wilgotną myjką przyłożoną do kącika ust. Puszyste kasztanowe włosy miała rozczochrane, a oczy nieprzytomne, jakby rzeczywiście spała. Jej spojrzenie się wyostrzyło, gdy zobaczyła Vic w ramionach męża.

Spotkała się z nimi przy drzwiach pokoju córki. Smukłymi palcami odgarnęła jej włosy z czoła, przycisnęła do niego dłoń. Dotyk gładkiej, chłodnej dłoni spowodował drżenie, które było skutkiem choroby i przyjemności. Rodzice już się na siebie nie wściekali i gdyby Szkrab wiedziała, że wystarczy zachorować, żeby ich pogodzić, mogłaby sobie darować jazdę przez most po bransoletkę i zamiast tego po prostu wetknąć palce do gardła.

– Co jej się stało?

– Zemdlała – odparł Chris.

– Wcale nie – zaprzeczyła Vic.

– Ma trzydzieści osiem stopni gorączki i pada z nóg, a chce się ze mną wykłócać – skomentował ojciec z niewątpliwym podziwem.

Matka opuściła szmatkę, którą przykładała do kącika ust.

– Udar słoneczny. Najpierw trzy godziny w samochodzie, później jazda na rowerze bez czapki i nic do picia przez cały dzień z wyjątkiem tego dziadowskiego koktajlu u Terry’ego.

– Frappe. U Terry’ego mówią frappe – powiedziała Vic. – Zraniłaś się w usta, mamo.

Linda oblizała kącik opuchniętych ust.

– Przyniosę szklankę wody i ibuprom. Obie zażyjemy.

– Gdy będziesz w kuchni, może weźmiesz swoją bransoletkę? – powiedział Chris. – Leży na stole.

Linda zrobiła dwa kroki, zanim dotarło do niej znaczenie słów męża. Chris McQueen stanął w drzwiach pokoju, trzymając córkę w ramionach. Vic widziała nad łóżkiem Davida Hasselhoffa – uśmiechał się do niej i wyglądał tak, jakby z trudem się powstrzymywał od puszczenia oka: Sprawiłaś się, mała.

– Była w samochodzie – dodał Chris. – Nasz Szkrab ją znalazł.

Dom

Vic spała.

Jej sny były niespójnymi migawkami statycznych obrazów: maska przeciwgazowa na cementowej podłodze, martwy pies z roztrzaskaną głową na poboczu, las niebosiężnych sosen obwieszonych ślepymi białymi aniołami.

Ten ostatni obraz był tak żywy i tajemniczo straszny – mroczne, wysokie na prawie dwadzieścia metrów drzewa kołysały się na wietrze jak naćpani uczestnicy jakiegoś pogańskiego obrzędu – że chciała krzyczeć.

Próbowała krzyknąć, ale jej gardło nie mogło wydać najcichszego dźwięku. Uwięzła pod duszącą lawiną czegoś ciemnego, pod zwalistą stertą jakiegoś miękkiego materiału, który nie przepuszczał powietrza. Walczyła, żeby się wydostać, pchając z desperacją, wymachując rękami z całą płynącą ze złości siłą, gdy nagle stwierdziła, że jest w łóżku, mokra od potu. Tata siedział obok niej na brzegu materaca, trzymając ją za nadgarstki.

– Vic, uspokój się – poprosił. – Przed chwilą uderzyłaś mnie tak mocno, że o mało głowa mi się nie obróciła dokoła. Połóż się. To ja, twój tata.

– Aha – szepnęła. Puścił ją i jej ręce opadły bezwładnie. – Przepraszam.

Chwycił w palce swój podbródek i poruszył żuchwą.

– W porządku. Pewnie tak miało być.

– Czemu?

– Nie wiem. Bez względu na powód, każdy dostaje to, na co zasłużył.

Pochyliła się i pocałowała go w zarośnięty podbródek, a on się uśmiechnął.

– Gorączka ustąpiła – powiedział. – Lepiej się czujesz?

Wzruszyła ramionami. Przypuszczała, że czuje się zupełnie dobrze, teraz, gdy wydostała się spod wielkiego stosu czarnych koców i z tamtego mrocznego lasu złowrogich choinek.

– Byłaś nieźle zamroczona – dodał tata. – Żałuj, że sama siebie nie słyszałaś.

– Co mówiłam?

– W pewnym momencie krzyczałaś, żeby nietoperze wyniosły się z mostu – odparł. – Sądzę, że chodziło ci o dzwonnicę.

– Tak. To znaczy… nie. Nie, pewnie mówiłam o moście. – Vic dopiero teraz przypomniała sobie o Krótszej Drodze. – Co się stało z mostem, tato?

– Z mostem?

– Z Krótszą Drogą. Z tym starym krytym mostem. Wszystko zniknęło.

– A, tak. Słyszałem, że jakiś dureń chciał przejechać tamtędy samochodem i spadł. Zabił się i pociągnął za sobą prawie cały most. Resztę rozebrali. Dlatego zawsze ci mówiłem, żebyś się nie zapuszczała na to cholerstwo. Powinni je rozebrać dwadzieścia lat temu.

Zadrżała.

– Spójrz na siebie – powiedział ojciec. – Rozchorowałaś się nie na żarty.

Pomyślała, jak w gorączce śniła o psie z roztrzaskaną głową, i świat najpierw pojaśniał, a zaraz potem ściemniał.

Kiedy przetarło się jej w oczach, zobaczyła, że tata przyciska gumowe wiaderko do jej piersi.

– Jeśli masz co wykrztusić – rzekł – staraj się trafić do kubełka. Chryste, nigdy więcej nie zabiorę cię do tego pieprzonego Terry’ego.

Przypomniała sobie zapach Pete-potu i paski lepu na muchy pokryte martwymi owadami. Zwymiotowała.

Ojciec wyszedł z wiaderkiem wymiocin. Wrócił ze szklanką wody z lodem.

Wypiła połowę trzema łykami. Woda była taka zimna, że Vic znowu dostała dreszczy. Tata okrył ją kocami, położył rękę na jej ramieniu i siedział z nią, czekając, aż atak minie. Nie poruszał się, nie mówił. Sama jego obecność, możliwość dzielenia z nim tego spokojnego, pewnego siebie milczenia działała na nią kojąco i nie minęło wiele czasu, gdy zaczęła zapadać w sen. Ześlizgiwać się w objęcia snu… a może zjeżdżać. Z zamkniętymi oczyma miała wrażenie, prawie, że jedzie na rowerze i bez wysiłku sunie w ciemną, odprężającą ciszę.

Kiedy ojciec się podniósł, aby wyjść z pokoju, była jeszcze na tyle przytomna, że to zauważyła. Wymamrotała coś na znak protestu i wyciągnęła rękę. Opadła z powrotem na łóżko.

– Odpocznij, Vic – szepnął. – Ani się obejrzysz, jak znowu będziesz szaleć na rowerze.

Zasnęła.

Jego głos napłynął z daleka.

– Szkoda, że rozebrali Krótszą Drogę – dodał.

– Myślałam, że jej nie lubisz – szepnęła, układając się na boku, pozwalając mu odejść, rezygnując z jego towarzystwa. – Myślałam, że się bałeś, że spróbuję wjechać tam na rowerze.

– Zgadza się. Bałem się. Chodzi mi o to, że zabrali się do mostu beze mnie. Żałuję, że nie zlecili mi odpalenia ładunków, skoro zamierzali wysadzić go w powietrze. To cholerstwo od zawsze było śmiertelną pułapką. Wszyscy wiedzieli, że pewnego dnia kogoś zabije. Cieszę się, że nie zabiło ciebie. Śpij, mikrusie.

Różne miejsca

Po kilku miesiącach zdarzenie z zagubioną bransoletką w znacznej mierze popadło w niepamięć, a kiedy się przypominało, Vic była przekonana, że faktycznie znalazła zgubę w samochodzie. Nie myślała o Krótszej Drodze, jeśli tylko mogła tego uniknąć. Wspomnienie jazdy przez most było fragmentaryczne i miało cechy halucynacji, nierozerwalnie związane ze snem o mrocznych drzewach i martwych psach. Rozpamiętywanie go nie przynosiło jej nic dobrego, dlatego zamknęła je w kasie pancernej swojego umysłu, poza zasięgiem wzroku, i wyrzuciła z pamięci.

W podobny sposób postąpiła ze wszystkimi innymi incydentami.

Ponieważ były inne zdarzenia, inne podróże na rowerze przez nieistniejący most, żeby znaleźć coś, co zginęło.

Kiedyś jej przyjaciółka Willa Lords zgubiła Pana Pentacka, przynoszącego szczęście sztruksowego pingwina. Pewnego dnia rodzice posprzątali jej pokój, gdy spała w domu Vic, i Willa była przekonana, że Pan Pentack trafił do śmieci wraz z jej komórką z Dzwoneczkiem i tablicą Lite Brite, która już nie działała. Willa była niepocieszona, do tego stopnia zdruzgotana, że nazajutrz nie poszła do szkoły – i następnego dnia też nie.

Vic rozwiązała problem. Okazało się, że Willa przyniosła Pana Pentacka na nocleg. Vic znalazła go pod swoim łóżkiem, wśród kotów z kurzu i zapomnianych skarpetek. Koniec tragedii.

Vic zdecydowanie nie wierzyła, że znalazła Pana Pentacka, gdy wsiadła na rower i pojechała przez Las Pittman Street do miejsca, gdzie kiedyś stał Most Krótsza Droga. Nie wierzyła, że most tam na nią czekał ani że widziała na ścianie wypisany zielonym sprayem napis:

Nie wierzyła, że most wypełnił się rykiem zakłóceń, że tajemnicze światła błyskały i pomykały za jego sosnowymi ścianami.

A jednak miała w głowie scenę, jak wyjeżdża z Krótszej Drogi prosto do zaciemnionej kręgielni, pustej o siódmej rano. Kryty most, niedorzeczne, przebijał ścianę i wychodził na tory. Vic znała to miejsce. Dwa tygodnie wcześniej była tu na przyjęciu urodzinowym, zresztą razem z Willą. Sosnowy parkiet lśnił, nawoskowany, i rower ślizgał się po nim jak masło po rozgrzanej patelni. Vic przewróciła się i stłukła sobie łokieć. Pan Pentack leżał za ladą w koszu na rzeczy znalezione, pod półkami z butami.

Uznała, że to tylko bajka, którą opowiedziała sobie w nocy po znalezieniu Pana Pentacka pod swoim łóżkiem. Tej nocy się rozchorowała, była gorąca i lepka od potu, wymiotowała na sucho, a jej sny były żywe i nienaturalne.

Zadrapanie na łokciu zagoiło się w parę dni.

W wieku dziesięciu lat znalazła portfel ojca między poduszkami kanapy – nie na budowie w Attleboro. Jej lewe oko pulsowało przez wiele dni po odnalezieniu zguby, jakby ktoś ją uderzył.

Kiedy miała jedenaście lat, państwu de Zoetom, którzy mieszkali po drugiej stronie ulicy, zginął kot. Taylor, wychudzony stary kocur, biały w czarne łaty, zniknął tuż przed letnim oberwaniem chmury i więcej się nie pokazał. Nazajutrz rano pani de Zoet chodziła tam i z powrotem po ulicy, ćwierkając jak ptak, wykrzykując imię kota. Pan de Zoet, żywy strach na wróble, który zawsze nosił muszki i szelki, stał na podwórku z grabiami, niczego nie grabiąc, z wyrazem beznadziei w wyblakłych oczach.

Vic bardzo lubiła pana de Zoeta, który mówił z zabawnym akcentem Arnolda Schwarzeneggera i miał w biurze makietę pola bitwy. Pachniał jak świeżo zaparzona kawa i dym fajkowy i pozwalał jej malować swoich małych plastikowych żołnierzy piechoty. Vic lubiła też Taylora. Kiedy mruczał, w piersi mu terkotało, jakby miał tam stare zębate kółka, które z hałasem budzą się do życia.

Nikt więcej nie zobaczył Taylora… choć Vic opowiedziała sobie bajkę, że przejechała przez Most Krótsza Droga i znalazła starego kota oblepionego skrzepniętą krwią i rojem much w mokrym zielsku przy autostradzie. Biedaczysko zwlekło się z jezdni po tym, jak samochód przetrącił mu grzbiet. Szkrab zobaczyła plamy krwi na nawierzchni.

Zaczęła nienawidzić szumu zakłóceń.

Sugarcreek, Pensylwania

Ogłoszenie znajdowało się na jednej z ostatnich stron magazynu „Pikantne zagrożenie” z sierpnia 1949 roku, okładka przedstawiała wrzeszczącą naguskę zamrożoną w lodowym bloku (Przyjęła go chłodno… więc się zrewanżował i zamienił ją w sopel lodu!). Była to tylko jedna kolumna pod znacznie większą reklamą biustonoszy Adola Brassieres (Podkreślają Twoją figurę!). Bing Partridge zauważył je dopiero po długim, pełnym namysłu spojrzeniu na panią z reklamy Adola, kobietę z bladymi, kremowymi piersiami mamusi, podtrzymywanymi przez stanik o stożkowatych miseczkach z metalicznym połyskiem. Miała zamknięte oczy i lekko rozchylone usta, więc wyglądała tak, jakby spała i miała słodkie sny. Bing fantazjował, że budzi ją pocałunkiem.

– Bing i Adola siedzą na drzewie – zanucił. – PIER-DO-LE-NIE-eeeee.

Siedział w swoim zacisznym kąciku w piwnicy, ze spuszczonymi spodniami, gołym tyłkiem na zakurzonym betonie. Jego wolna ręka znajdowała się mniej więcej tam, gdzie można się domyślać, ale jeszcze nie był szczególnie zajęty. Przeglądał czasopismo, wypatrując najlepszych kawałków, kiedy natknął się na niewielkie ogłoszenie w dolnym lewym rogu strony. Bałwan w cylindrze wskazywał zgiętą ręką na linijkę druku obramowaną płatkami śniegu.

Bing lubił ogłoszenia na ostatnich stronach szmatławców: reklamy blaszanych kuferków pełnych ołowianych żołnierzyków (Odtwórz emocje spod Verdun!), reklamy sprzętu z drugiej wojny światowej (Bagnety! Karabiny! Maski przeciwgazowe!), reklamy książek, które ci powiedzą, jak sprawić, żeby pragnęły cię kobiety (Naucz ją mówić „KOCHAM CIĘ!”). Często wycinał formularze zamówień, na przykład wykrywacza metali albo farmy mrówek, i wysyłał należność w bilonie albo brudnych banknotach. Całym sercem pragnął tego, co obiecywały wydrukowane słowa – Zadziwisz swoich przyjaciół! i Wprawisz w zdumienie swoich bliskich! – i nie miało znaczenia, że jego przyjaciółmi byli trzej ograniczeni umysłowo dozorcy z ekipy, którą kierował w zakładach NorChemPharm, a najbliżsi krewni spoczywali na cmentarzu za kościołem New American Faith Tabernacle. Bing ani razu nie wziął pod uwagę, że należąca do ojca kolekcja miękkiej pornografii – pleśniejąca w tekturowym pudle w jego cichym pokoju – jest starsza niż on i że większość firm, do których wysyłał pieniądze, przestała istnieć dawno temu.

Ale reklama miejsca zwanego Gwiazdkową Krainą, przeczytana dwa razy, spowodowała reakcję emocjonalną zupełnie innego rodzaju. Nieobrzezany, lekko pachnący drożdżami penis zwiotczał w jego lewej dłoni, popadając w zapomnienie. Jego dusza stała się wieżą, w której nagle rozdzwoniły się wszystkie dzwony.

Nie miał pojęcia, gdzie ani czym jest Gwiazdkowa Kraina, nigdy o niej nie słyszał. A jednak natychmiast poczuł, że przez całe życie pragnął się tam znaleźć… chodzić po brukowanych uliczkach, spacerować pod latarniami w kształcie cukierkowych laseczek w biało-czerwone paski i patrzeć, jak dzieci piszczą na reniferowej karuzeli, która obraca się bez końca.

Co jesteś gotów zrobić, żeby Twoje życie upłynęło tam, gdzie każdy poranek jest porankiem Bożego Narodzenia?! – krzyczało ogłoszenie.

Bing miał za pasem czterdzieści dwa Boże Narodzenia, ale kiedy pomyślał o świątecznym poranku, tylko jedno miało znaczenie i wystarczało za całą resztę. W jego wspomnieniach Gwiazdki matka wysuwała z piekarnika blachę pełną posypanych cukrem ciasteczek w kształcie choinek i cały dom pachniał wanilią. Było to całe lata przed tym, nim długi gwóźdź utkwił w płacie czołowym Johna Partridge’a, i tego ranka ojciec siedział z Bingiem na podłodze, patrząc w skupieniu, jak syn otwiera prezenty. Bing najlepiej pamiętał ostatni prezent: duże pudełko zawierające gumową maskę przeciwgazową i wgnieciony hełm, zardzewiały w miejscach, gdzie złuszczyła się farba.

– Patrzysz na ekwipunek, który pozwolił mi przeżyć w Korei – powiedział ojciec. – Teraz należy do ciebie. Ta maska przeciwgazowa jest ostatnią rzeczą, którą widziało trzech żółtków.

Bing naciągnął maskę i spojrzał na ojca przez przejrzyste plastikowe okulary. Oglądany w ten sposób pokój wydawał się małym światem uwięzionym w automacie z kulkami gumy do żucia. Ojciec włożył mu hełm na głowę i zasalutował. Bing z powagą powtórzył jego gest.

– Teraz jesteś jednym z nas – oznajmił ojciec. – Małym żołnierzem, o którym mówią wszyscy mężczyźni. Pan Niepowstrzymany, Szeregowiec z Jajami. Czy to prawda?

– Tak jest, Szeregowiec z Jajami melduje się na służbę – zawołał Bing.

Matka parsknęła łamiącym się nerwowym śmiechem i powiedziała:

– John, licz się ze słowami. Jest Boże Narodzenie. Nie wypada tak mówić. Tego dnia witamy na ziemi naszego Zbawiciela.

– Te matki… – mruknął John Partridge do syna, gdy mama zostawiła ich z ciasteczkami i wróciła do kuchni po kakao. – Jeśli im na to pozwolisz, do końca życia nie odstawią cię od cycka. Z drugiej strony, gdy się nad tym zastanowić… co w tym złego? – I mrugnął.

Na dworze sypał śnieg, wielkie, puszyste płatki, i przez cały dzień nie wychodzili z domu. Bing nosił swój hełm i maskę przeciwgazową, bawił się w wojnę i co chwilę strzelał do swojego taty, a John Partridge co chwilę umierał, upadając na fotel przed telewizorem. Raz Bing wziął na cel mamę, która posłusznie zrobiła zeza, zwiotczała i leżała trupem przez większą część przerwy na reklamy. Nie ożyła, dopóki nie zdjął maski przeciwgazowej, żeby pocałować ją w czoło. Wtedy się uśmiechnęła i powiedziała:

– Niech cię Bóg błogosławi, mały Bingu Partridge. Kocham cię nade wszystko w świecie.

Co byłby gotów zrobić, żeby czuć się tak codziennie? Czuć się tak, jakby właśnie wstał poranek Bożego Narodzenia i prawdziwa maska przeciwgazowa z czasów wojny w Korei czekała na niego pod choinką? Żeby zobaczyć, jak matka znowu powoli uchyla powieki i mówi: „Kocham cię nade wszystko w świecie”? W zasadzie pytanie brzmiało inaczej: Czego by nie zrobił?

Powłócząc nogami, Bing ruszył w stronę drzwi, dopiero po kilku krokach podciągnął spodnie.

Jego matka wzięła na siebie jakieś sekretarskie obowiązki w kościele, kiedy ojciec nie mógł dłużej pracować, i w szafce w holu wciąż stała jej elektryczna maszyna do pisania Olivetti. Zniknęła litera o, ale wiedział, że może ją zastąpić zerem. Wkręcił arkusz papieru i zaczął pisać:

DrOdzyXXXXX, SzanOwni Właściciele GwiazdkOwej Krainy!

OdpOwiadam na Wasze 0gł0szenie w magazynie „Pikantne ZagrOżenie”. Czy chciałbym pracOwać w GwiazdkOwej Krainie? JASNE! Mam 18 lat stażu w NOrChemPharm w Sugarcreek, Pensylwania, i 0d 12 lat jestem XXXX kie0wnikiem ekipy d0z0rców. Mam d0zór nad różnymi gazami, takimi jak tlen, w0dór, hel i sew0fluran. Zgadnijcie, ile wypadków miał0 miejsce na m0jej zmianie? ANI JEDEN!

C0 bym zr0bił, żeby c0dziennie 0bch0dzić B0że Nar0dzenie? K0g0 mam zabić, ha ha ha! W N0rChemPharm wyk0nywałem najczarniejszą r0b0tę. Czyściłem sedesy zapchane d0 pełna i wytrułem setki szczurów. Szukacie k0g0ś, kt0 się nie b0i ubrudzić s0bie rąk? Wasze p0szukiwania d0biegły k0ńca!

Jestem czł0wiekiem, któreg0 szukacie: przeb0j0wym, k0chającym dzieci i nieb0jącym się przyg0dy. Nie chcę niczeg0 więcej z wyjątkiem d0breg0 miejsca pracy. 0dp0wiadałabymi p0sada 0chr0niarza. Będę szczery: kiedyś miałem nadzieję służyć m0jemu dumnemu nar0d0wi w mundurze, jak mój tata p0dczas w0jny w K0rei, ale parę grzechów mł0d0ści i smutna tragedia r0dzinnami t0 uniem0żliwily. N0 d0bra! Żadnych skarg! Pr0szę mi wierzyć, gdybym mógł n0sić mundur 0chr0ny Gwiazdk0wej Krainy, czułbym się zaszczyc0ny! K0lekcj0nuję pamiątki w0jsk0we. Mam własny pist0let i umiem g0 używać.

Na zak0ńczenie p0zw0lę s0bie wyrazić nadzieję, że sk0ntaktujecie się ze mną, pisząc na p0niższy adres. Jestem l0jalny aż d0 przesady i 0ddałbym życie za tę wyjątk0wą 0kazję. Nie ma NIC, czeg0 bym nie zr0bił, żeby zasłużyć na miejsce w personelu Gwiazdkowej Krainy.

XXXXX Wes0łych Świąt!

BING PARTRIDGE

25 BLOCH LANE

SUGARCREEK, PENSYLWANIA 16323

Wyciągnął kartkę z maszyny i przeczytał, poruszając ustami. Wysiłek koncentracji sprawił, że jego nieforemne ciało w kształcie ziemniaka stało się mokre od potu. Uznał, że przedstawił informacje na swój temat w sposób jasny i autorytatywny. Trochę się martwił, że wzmianka o „grzechach młodości” i „smutnej tragedii rodzinnej” była błędem, ale w końcu uznał, że szefostwo Gwiazdkowej Krainy prawdopodobnie dowie się o jego rodzicach bez względu na to, czy sam cokolwiek powie, czy nie, i że lepiej wspomnieć o tym jak gdyby nigdy nic, niż postąpić tak, jakby miał coś do ukrycia. Wszystko to zdarzyło się dawno temu, a po zwolnieniu z zakładu poprawczego – zwanego Kubłem – był przykładnym pracownikiem i nie opuścił ani jednego dnia pracy w NorChemPharm.

Złożył list, potem zajrzał do szafki, szukając koperty. Zamiast tego znalazł pudełko czystych kartek świątecznych. Chłopczyk i dziewczynka w nocnych strojach zerkali zza rogu, ze zdumieniem patrząc na Świętego Mikołaja, który stał w mroku przed ich choinką. Klapka piżamy dziewczynki była częściowo odpięta, odsłaniając pulchny pośladek. John Partridge kiedyś powiedział, że bez instrukcji wypisanej na obcasie jego syn nie umiałby wylać wody z buta, i może tak wyglądała prawda, ale mimo to Bing umiał na pierwszy rzut oka poznać się na tym, co dobre. Wsunął list w kartkę świąteczną, a kartkę w kopertę ozdobioną liśćmi ostrokrzewu i lśniącymi owocami żurawiny.

Zanim wrzucił list do skrzynki na końcu ulicy, pocałował kopertę jak ksiądz, który schyla głowę i całuje Biblię.

Nazajutrz czekał przy skrzynce o wpół do trzeciej, kiedy ulicą przejeżdżał listonosz w swojej śmiesznej białej furgonetce. Foliowe kwiaty wiatraczki w ogródku obracały się leniwie z ledwo słyszalnym terkotem.

– Bingu – odezwał się listonosz – nie powinieneś być w pracy?

– Mam nocną zmianę – odparł Bing.

– Czyżby zaczęła się wojna? – zapytał listonosz, wskazując jego strój.

Bing miał na sobie musztardowy mundur polowy, który wkładał zawsze wtedy, kiedy chciał poczuć się szczęśliwy.

– Jeśli tak, będę gotowy – powiedział.

Nie dostał odpowiedzi z Gwiazdkowej Krainy, ale jak mógłby się jej spodziewać? Przecież wysłał kartkę zaledwie wczoraj.

Nazajutrz też nic nie przyszło.

Ani dzień później.

W poniedziałek był pewien, że wreszcie dostanie odpowiedź, i czekał na progu pół godziny przed porą przyjazdu listonosza. Nad szczytem wzgórza, za wieżą kościoła New American Faith Tabernacle, piętrzyły się czarne, brzydkie chmury burzowe. Trzy kilometry dalej i pięć tysięcy metrów wyżej rozległ się stłumiony grzmot. Był to nie tyle hałas, ile wibracje, które wstrząsnęły Bingiem do szpiku kości, wstrząsnęły kośćmi otulonymi warstwami tłuszczu. Foliowe wiatraczki wirowały histerycznie z odgłosem przypominającym terkotanie rowerów, na których gromada dzieciaków pędzi w dół zbocza, zupełnie nie mając nad nimi kontroli.

Pomruki i trzaski wprawiały Binga w głębokie zaniepokojenie. Było nieznośnie gorąco i burzowo tamtego dnia, kiedy wypalił pistolet do wbijania gwoździ (tak właśnie o tym myślał – nie jak o dniu, kiedy zastrzelił swojego ojca). Ojciec poczuł lufę przyciśniętą do lewej skroni i spojrzał z ukosa na stojącego nad nim syna. Łyknął piwa, cmoknął i powiedział: „Bałbym się, gdybym sądził, że masz jaja”.