Strona główna » Obyczajowe i romanse » Nowa wspaniała przyszłość

Nowa wspaniała przyszłość

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8043-573-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nowa wspaniała przyszłość

Refleksie Autora nad współczesnymi trendami politycznymi i społecznymi, ważne dla każdego człowieka kwestie duchowe i moralne, wiążące się z koniecznością podejmowania codziennych wyborów i decyzji.

Lektura tekstów Pawła Lisickiego zmusza czytelnika do głębokiej refleksji. Autor dokonuje w nich rozrachunku ze współczesnymi trendami politycznymi i społecznymi, które mamy okazję obserwować. Pisze między innymi o tym, jakie miejsce w Polsce może zająć LGBT i feministyczne ruchy oraz jakie są plany wyeliminowania obecności Kościoła z przestrzeni społecznej. Podejmuje też próbę oceny i odnalezienia się w zastanej rzeczywistości. Ponadto porusza ważne dla każdego człowieka kwestie duchowe i moralne, wiążące się z koniecznością podejmowania codziennych wyborów i decyzji.

Polecane książki

  Książka jest adresowana zarówno do studentów, jak i osób prowadzących zajęcia.  Zawiera metodyczne wskazówki prowadzenia zajęć dla studentów z powyższych i pokrewnych kierunków. Prezentuje też sposób organizowania wydarzeń dziejących się w ramach działalności uniwersytetu, a które można zastosować...
Jak obsługiwać swoje zadłużenia oraz zmniejszyć wysokość rat kredytowych? Tylko odpowiednia WIEDZA nauczy Cię podejmować dobre decyzje finansowe oraz sprawi, że uporasz się ze swoim zadłużeniem. Poznaj porady fachowców w dziedzinie oddłużania, którzy pomogli już czterem tysiącom rodzin. [color=...
Tak niedawno, jak się wydaje, ogłosiliśmy pierwszy ranking drukarni dziełowych „Magazynu Literackiego KSIĄŻKI”, a to było w 2004 roku. Teraz z radością prezentujemy już jedenastą edycję tej rywalizacji. Nasz ranking wskazuje największe zalety drukarń, a jednocześnie cele, które wymagają ciągłego...
Zaprezentowana w książce tematyka dotyczy zagadnień związanych z patologiami występującymi na rynku medycznym i farmaceutycznym. Autorzy poszczególnych opracowań przybliżają czytelnikowi przedmiotową problematykę w kontekście uregulowań prawa karnego, cywilnego i administracyjnego, a także z perspek...
„Osobliwość ciszy” Alicji Masłowskiej-Burnos to ostatnia część Trylogii ciszy, która stanowi kontynuację losów Mai i Adama z części pierwszej „Nie wchodź w moją ciszę” oraz „Odprowadzam ciszę” części drugiej. W tej części Autorka odwołuje się do w...
Adalbert Rota zabiera nas w podróż po setkach udokumentowanych proroctw i przepowiedni, mających swoje źródło w świętych tekstach żydów, chrześcijan i muzułmanów. Sięga do Biblii, Koranu, Kabały i zaskakujących objawień prywatnych nie zawsze lansowanych przez Kościół katolicki. Przebogata antologia ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Paweł Lisicki

NOWA WSPA­NIA­ŁA PRZY­SZŁOŚĆNowa, wspaniała przyszłośćGest ekspiacji

Jes­tem tu­taj, żeby ja­sno i jed­no­znacz­nie za­de­kla­ro­wać: my, Po­la­cy, na­ród pol­ski, też by­li­śmy spraw­ca­mi. Może na­wet więk­szy­mi niż inni – na na­szych oczach za­bi­ja­no i mor­do­wa­no na­szych bra­ci, a my­śmy nic nie ro­bi­li. Pa­trzy­li­śmy bier­nie lub współ­uczest­ni­czy­li­śmy w zbrod­ni. Świa­dom hań­by i nie­go­dzi­wo­ści, jaką po­peł­ni­ła Pol­ska i pol­ski na­ród, nie śmiem bła­gać o wy­ba­cze­nie. Bła­gam o samą moż­li­wość bła­ga­nia – tu głos mów­cy za­ła­mał się, jak­by nie był w sta­nie za­cho­wać spo­ko­ju.

„Pła­cze, on na­praw­dę pła­cze” – po­my­ślał Je­rzy. I od razu po­czuł sa­tys­fak­cję. To było jed­no z naj­lep­szych prze­mó­wień, ja­kie do tej pory na­pi­sał. Pra­co­wał nad nim kil­ka dni. Każ­de sło­wo było wła­ści­wie do­bra­ne, do­szli­fo­wa­ne, wy­cy­ze­lo­wa­ne, pa­so­wa­ło do­sko­na­le do resz­ty. Czuł, że Ro­bert Mró­wa też jest za­do­wo­lo­ny. Sły­chać to było po tem­brze jego gło­su, po tym jak mo­du­lo­wał dźwięk, jak sta­rał się, ni­czym praw­dzi­wy, dra­ma­tycz­ny ak­tor, dać z sie­bie całą du­szę.

– Na­ród pol­ski musi otrzeź­wieć i doj­rzeć. Musi prze­pra­co­wać wła­sne zbrod­nie, nie wy­pie­rać się win. Tak, do­syć uda­wa­nia, że Ho­lo­caust to obca zbrod­nia, do­syć ob­cią­ża­nia nią Niem­ców i Hi­tle­ra. Taka uciecz­ka przed od­po­wie­dzial­no­ścią pro­wa­dzi na ma­now­ce. Dla­te­go te­raz, w imie­niu wol­nej, ra­do­snej, otwar­tej i pro­eu­ro­pej­skiej Pol­ski, śmia­ło biję się w pier­si na­sze­go na­ro­du i wy­zna­ję, że bar­dzo zgrze­szy­li­śmy.

Je­rzy dłu­go się wa­hał, czy użyć tej fra­zy. Z jed­nej stro­ny ide­al­nie pa­so­wa­ła mu do kon­cep­cji. Je­śli pre­zy­dent miał nadać swo­je­mu ge­sto­wi nad­zwy­czaj­ne zna­cze­nie, je­śli miał po­ka­zać, że nie cho­dzi tu o zwy­kłe, prze­cięt­ne, jed­no z wie­lu, sztam­po­we wy­stą­pie­nie, ale o coś prze­ło­mo­we­go, coś, co wszy­scy do­strze­gą, na co zwró­cą uwa­gę świa­to­we me­dia i dzien­ni­ka­rze, na­le­ża­ło nadać sło­wom od­po­wied­nią gra­vi­tas. A tego nie da­wa­ło się zro­bić bez de­li­kat­ne­go choć­by na­wią­za­nia do ję­zy­ka re­li­gij­ne­go. Je­rzy nie zno­sił tej pseu­do­ro­man­tycz­nej ckli­wo­ści, brzy­dził się nią i gar­dził. Jed­nak był też re­ali­stą. Był czło­wie­kiem, któ­ry chciał osią­gnąć wła­ści­wy efekt. Dla­te­go nic lep­sze­go niż to „bi­cie się w pier­si na­sze­go na­ro­du i wy­zna­wa­nie”, sło­wa jaw­nie po­ży­czo­ne ze słow­ni­ka ko­ściel­ne­go, nie przy­cho­dzi­ło mu do gło­wy. Praw­dę mó­wiąc, za­nim je na­pi­sał, po­szedł na kon­sul­ta­cje do ar­cy­bi­sku­pa Jó­ze­fa Żbi­ka z Po­zna­nia, któ­re­mu dał w se­kre­cie tekst do spraw­dze­nia. Ar­cy­bi­skup Żbik już rok temu zdo­był się na akt ra­dy­kal­nej eks­pia­cji za pol­skie winy – pod­czas ob­cho­dów zbrod­ni w Je­dwab­nem po­ja­wił się bez krzy­ża, za to z żół­tą gwiaz­dą Da­wi­da, i po­wie­dział, że przy­szedł tu jako po­to­mek tych, któ­rzy mo­gli Ży­dów mor­do­wać. Jako po­ten­cjal­ny zbrod­niarz, twier­dził, a jest nim każ­dy chrze­ści­ja­nin, chciał w ten spo­sób przy­naj­mniej wy­ra­zić swo­ją so­li­dar­ność z ofia­ra­mi. Ar­cy­bi­sku­po­wi fra­za Je­rze­go bar­dzo się spodo­ba­ła.

– Tak trzy­mać, tak trzy­mać – po­kle­pał Je­rze­go po ra­mie­niu. – O to cho­dzi.

Od tej pory Je­rzy nie miał wąt­pli­wo­ści, że prze­mó­wie­nie było tra­fio­ne. Te­raz pa­trzył tyl­ko z uko­sa na ar­cy­bi­sku­pa Żbi­ka, któ­ry pod­czas dzi­siej­szych uro­czy­sto­ści re­pre­zen­to­wał cały epi­sko­pat, jak stoi z ocza­mi wbi­ty­mi w zie­mię i jak sku­tecz­nie i nie­odwo­łal­nie na­da­je swo­jej twa­rzy wy­raz żalu, smut­ku, bo­le­ści i nie­szczę­ścia. Tak samo pró­bo­wa­li wy­glą­dać po­zo­sta­li uczest­ni­cy uro­czy­sto­ści, na cze­le z pre­mie­rem An­drze­jem Schi­tem, mar­szał­ka­mi Sej­mu i Se­na­tu oraz całą po­li­tycz­ną świ­tą. Je­dy­nie Wal­de­mar Ku­cza-Ka­my­czek, li­der lu­do­wców, mimo ogrom­nych wy­sił­ków nie po­tra­fił nadać swo­jej twa­rzy od­po­wied­nie­go sku­pie­nia. Naj­wy­raź­niej nie umiał za­pa­no­wać nad roz­la­ny­mi, tłu­sty­mi ry­sa­mi i nie­co tę­pa­wym spoj­rze­niem, tak że to, co mia­ło wy­glą­dać na smu­tek, ro­bi­ło wra­że­nie pro­stac­kie­go za­wa­diac­twa. Co gor­sza, od cza­su do cza­su z naj­wyż­szym tru­dem zwal­czał chęć zie­wa­nia. „Oby tyl­ko ża­den re­por­ter tego nie do­strzegł” – po­my­ślał Je­rzy. Kwiet­nio­we po­łu­dnie było cie­płe, sło­necz­ne, raz po raz po sze­ro­kiej ta­fli pla­cu Zwy­cię­stwa prze­la­ty­wał lek­ki wia­te­rek.

– Tak, to na­sza wiel­ka wina – grzmiał da­lej głos pre­zy­den­ta – i dla­te­go dzi­siaj wła­śnie, w kwiet­niu 2021 roku, na tym miej­scu cier­pie­nia po­sta­no­wi­łem wo­łać o po­ku­tę. Ina­czej niż nasi po­przed­ni­cy – tu po­wiódł zna­czą­co wzro­kiem do­oko­ła, jak­by da­jąc do zro­zu­mie­nia, że wśród obec­nych za­bra­kło opo­zy­cji – nie będę się li­cy­to­wał i nie będę się wzbra­niał przed za­pła­tą. Mo­ral­no­ści nie moż­na prze­li­czyć na pie­nią­dze, a każ­de ży­cie ludz­kie ma war­tość nie­skoń­czo­ną. Dla­te­go de­kla­ru­ję, że Pol­ska za­pła­ci tyle, ile zo­sta­nie uzna­ne za sto­sow­ne. Ko­niec z obłą­kań­czą pe­da­go­gi­ką chwa­ły. Ko­niec z chlu­bie­niem się wła­sną mocą i po­tę­gą. Po­la­cy doj­rze­li do tego, by sta­wić czo­ło smut­nej praw­dzie. Kto chce być praw­dzi­wym Eu­ro­pej­czy­kiem, do­łą­czy do nas. Do­łą­czy do no­wej Pol­ski. Do­łą­czy do no­we­go na­ro­du, któ­ry przyj­mu­je na sie­bie zbrod­nie i nie­go­dzi­wo­ści, a nie pła­wi się w bez­myśl­nym i pu­stym sa­mo­za­do­wo­le­niu.

W tym mo­men­cie pre­zy­dent Mró­wa prze­rwał prze­mó­wie­nie i pod­szedł do sto­ją­cych obok har­ce­rzy z mi­sa­mi peł­ny­mi po­pio­łu, za­gar­nął z jed­nej nie­co i po­sy­pał gło­wę naj­pierw so­bie, a po­tem ob­szedł po ko­lei sto­ją­cych. Wszy­scy po­kor­nie przyj­mo­wa­li na sie­bie ten znak po­ku­ty. Je­den tyl­ko ar­cy­bi­skup Żbik naj­pierw zgiął się wpół, na­stęp­nie zaś rzu­cił się dra­ma­tycz­nie na ko­la­na i dał so­bie po­sy­pać gło­wę, klę­cząc. Twar­do przy tym i sta­now­czo uni­kał wy­ko­ny­wa­nia ja­kich­kol­wiek nie­przy­jem­nych i nie­wła­ści­wych ge­stów. Je­rzy, któ­ry do naj­drob­niej­sze­go szcze­gó­łu opra­co­wał sce­na­riusz uro­czy­sto­ści, po­cząt­ko­wo był w ogó­le scep­tycz­ny co do obec­no­ści ar­cy­bi­sku­pa. Zgo­dził się osta­tecz­nie, kie­dy uzy­skał za­pew­nie­nie, że nie po­ja­wią się ge­sty i sym­bo­le o cha­rak­te­rze chrze­ści­jań­skim. Dla­te­go ar­cy­bi­skup na wszel­ki wy­pa­dek ka­zał so­bie na­wet wcze­śniej przy­wią­zać pra­wą rękę do cia­ła, żeby ma­chi­nal­nie i od­ru­cho­wo nie przy­szło mu do gło­wy wy­ko­nać zna­ku krzy­ża.

Pre­zy­dent Mró­wa wró­cił na swo­je miej­sce i do­koń­czył prze­mó­wie­nie. – Po­sta­no­wi­łem, że jesz­cze w tym 2021 roku w War­sza­wie po­wsta­nie wiel­ki po­mnik hań­by na­ro­du pol­skie­go. Po­sta­wi­my go na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu, za­miast zu­ży­te­go już nie­co i wła­ści­wie nie­po­trzeb­ne­go po­mni­ka księ­cia Jó­ze­fa Po­nia­tow­skie­go. Po po­wro­cie do Pa­ła­cu uro­czy­ście ogło­szę otwar­cie kon­kur­su na po­mnik, do któ­re­go za­mie­rzam za­pro­sić pra­cow­nie ar­chi­tek­to­nicz­ne z ca­łe­go świa­ta. Niech żyje Pol­ska, niech żyje praw­da, niech żyje przy­szłość i Eu­ro­pa – za­koń­czył.

Go­dzi­nę póź­niej Je­rzy sie­dział przed kom­pu­te­rem i roz­ko­szo­wał się efek­ta­mi swo­jej pra­cy.

– Chodź, sama zo­bacz – uśmiech­nął się do Aga­ty. Umó­wił się z nią naj­pierw w re­dak­cji „Po­li­ty­ki Kry­tycz­nej”, ale osta­tecz­nie za­pro­sił ją do domu, nie­wiel­kiej ka­wa­ler­ki, któ­rą wy­naj­mo­wał na Żo­li­bo­rzu.

– Do­pie­ro wró­ci­łem z uro­czy­sto­ści – tłu­ma­czył – i nie dam rady przy­je­chać do cen­trum.

– Ale mu­si­my się dziś spo­tkać. Obie­ca­łam, że zro­bię ci zdję­cia do ar­ty­ku­łu, a już nie mo­że­my cze­kać.

W ten spo­sób Aga­ta zna­la­zła się w jego miesz­ka­niu. Była o gło­wę wyż­sza od nie­go, dłu­ga, chu­da, tycz­ko­wa­ta. Z tru­dem moż­na było do­strzec jej biust, a bio­dra ro­bi­ły wra­że­nie mę­skich. Je­rzy miesz­kał sam. Mia­ło to swo­je za­le­ty, bo nikt mu nie prze­szka­dzał i nie za­wra­cał gło­wy, ale też oczy­wi­ste wady. Wła­ści­wie je­dy­nym go­ściem, któ­ry śmiał na­ru­szać spo­kój jego sa­mot­ni, była sio­stra Ma­ria, któ­ra raz po raz wpa­da­ła do nie­go i mó­wi­ła, że mat­ka pyta, kie­dy po­ja­wi się u niej z na­rze­czo­ną. Z ro­dzi­ca­mi przy­je­cha­li do War­sza­wy jako dzie­ci z Gar­wo­li­na. O ile dla Je­rze­go od po­cząt­ku wszyst­ko, co na­le­ża­ło do prze­szło­ści – ko­ściół, Gar­wo­lin, sta­ry cmen­tarz, ro­dzi­na – sta­ło się ba­ga­żem i ob­cią­że­niem, sio­stra, prze­ciw­nie, kul­ty­wo­wa­ła pa­mięć i do­sko­na­le czu­ła się w roli mamy wie­lo­dziet­nej ro­dzi­ny.

– No nie­źle, nie­źle – wy­raź­nie po­czuł, że Aga­ta jest pod wra­że­niem. Fak­tycz­nie, już same ty­tu­ły na por­ta­lach mó­wi­ły za sie­bie. „Prze­ło­mo­we wy­stą­pie­nie pre­zy­den­ta Pol­ski. Ro­bert Mró­wa prze­pra­sza za na­ród” – to był ty­tuł z „Rzecz­po­spo­li­tej”. „Pre­zy­dent wy­znał winy na­ro­du za Ho­lo­caust. Ko­niec pol­skiej nie­win­no­ści” – bez rzu­ca­nia okiem na wi­nie­tę wie­dział, że cho­dzi o re­dak­cję z Czer­skiej. Mie­li pra­wo do za­do­wo­le­nia i do trium­fu. Wresz­cie sta­ło się to, na co tak bar­dzo pra­co­wa­li. Praw­da jest też taka, że oprócz ar­cy­bi­sku­pa Żbi­ka to z nimi Je­rzy se­kret­nie kon­sul­to­wał treść prze­mó­wie­nia.

Je­rzy przej­rzał też por­ta­le za­gra­nicz­ne. Wszę­dzie moż­na było wy­czuć na­strój za­do­wo­le­nia i sa­tys­fak­cji. „Pol­ski pre­zy­dent bez wa­ha­nia wy­znał winy” lub „Ko­niec stra­te­gii wy­pie­ra­nia zbrod­ni” – taki ton do­mi­no­wał. Na stro­nie BBC zna­lazł coś, co mu się spodo­ba­ło naj­bar­dziej: „Od­waż­na twarz no­wej Pol­ski. Kil­ka mie­się­cy po zwy­cię­stwie Ro­ber­ta Mró­wy Pol­ska przy­zna­ła się do winy za Ho­lo­caust”. Dal­szy tekst utrzy­ma­ny był w po­dob­nym to­nie: „Nowe wła­dze w War­sza­wie nie zwal­nia­ją tem­pa. 49-let­ni Ro­bert Mró­wa, pol­ski le­wi­co­wy pre­zy­dent, do­trzy­mał obiet­nic zło­żo­nych pod­czas kam­pa­nii. Od cza­sów prze­pro­sin pre­zy­den­ta Alek­san­dra Kwa­śniew­skie­go to pierw­szy tej ran­gi pol­ski po­li­tyk, któ­ry wziął na Pol­skę od­po­wie­dzial­ność za pol­skie zbrod­nie. Ude­rzać musi, że wśród słu­cha­ją­cych znaj­do­wał się ar­cy­bi­skup Jó­zef Żbik, je­den z przy­wód­ców pol­skie­go Ko­ścio­ła, któ­ry już wcze­śniej za­an­ga­żo­wał się w wal­kę z ka­to­lic­ką an­ty­se­mic­ką tra­dy­cją”.

– No, zdjęć to im za­zdrosz­czę – Aga­ta po­de­szła tak bli­sko, że mógł po­czuć za­pach i cie­pło jej cia­ła. „Och, gdy­by to była Mar­ta” – prze­mknę­ło mu przez myśl. Ale to nie była Mar­ta. Mar­ta trak­to­wa­ła go jak psa, a on da­wał się tak trak­to­wać. Nie przy­cho­dzi­ła do nie­go ni­g­dy, wzy­wa­ła, kie­dy mia­ła ocho­tę. A mimo to sza­lał za nią i nie mógł się od niej uwol­nić.

– Po­do­ba­ją ci się? Ten po­mysł z po­pio­łem na gło­wach to też ja. Na­zwa­łem to „Ope­ra­cją Śro­da Po­piel­co­wa”.

Z za­do­wo­le­niem prze­czy­tał też wpis na blo­gu pro­fe­so­ra Wi­tol­da Ha­ru­ma­na, któ­ry tłu­ma­czył sens bu­do­wy po­mni­ka hań­by. „Do­syć cza­sów, kie­dy to na­ro­dy w swej zbio­ro­wej pa­mię­ci bu­do­wa­ły je­dy­nie po­mni­ki chwa­ły i za­cho­wy­wa­ły to, czym chcia­ły się chlu­bić i co chcia­ły po­ka­zy­wać. Te cza­sy mu­szą się de­fi­ni­tyw­nie skoń­czyć. Bu­do­wa­nie po­mni­ków wiel­ko­ści sy­ci­ło po­czu­cie dumy i god­no­ści wła­snej, a z tego wy­ni­ka­ła go­to­wość do agre­sji i cie­mię­że­nia in­nych. Do­syć. Bar­dzo do­brze, że pre­zy­dent Ro­bert Mró­wa jako pierw­szy pol­ski po­li­tyk ze­rwał z tą mi­li­ta­ry­stycz­ną tra­dy­cją, wspie­ra­ją­cą agre­sję i po­czu­cie wyż­szo­ści. Tak jak pa­mię­ta­my o bo­ha­te­rach i zwy­cięz­cach, tak mu­si­my pa­mię­tać o zdraj­cach, tchó­rzach, sprze­daw­czy­kach. Sko­ro bu­do­wa­li­śmy po­mni­ki tym pierw­szym, to mu­si­my też sta­wiać po­mni­ki hań­by, pa­mię­tać o tym, jak bar­dzo na­ród nie zdał eg­za­mi­nu. Nic dziw­ne­go, że pre­zy­dent wy­brał do tego celu, do prze­pro­wa­dze­nia tej wiel­kiej lek­cji wy­cho­wa­nia oby­wa­tel­skie­go, pa­mięć o na­szym udzia­le w Ho­lo­cau­ście. Wspa­nia­le. O to cho­dzi­ło”. Ha­ru­man ucho­dził po­wszech­nie za praw­dzi­wą gwiaz­dę, był wy­kła­dow­cą nie tyl­ko w Kra­ko­wie, ale i w Prin­ce­ton i na Ha­rvar­dzie i w Oks­for­dzie. To on zor­ga­ni­zo­wał słyn­ną bruk­sel­ską kon­fe­ren­cję, dru­gą po pa­ry­skiej, na któ­rej pię­ciu ba­da­czy oskar­ży­ło Pol­skę o udział w Ho­lo­cau­ście, a na­stęp­nie w po­wszech­nym ak­cie eks­pia­cji naj­pierw prze­pro­si­ło Niem­ców za to, że przez tyle lat nie­słusz­nie przy­pi­sy­wa­no im winę, a na­stęp­nie, szlo­cha­jąc i bi­jąc się z ca­łych sił w pier­si, Ży­dów, a na­wet Ro­sjan, praw­dzi­wych wy­zwo­li­cie­li Pol­ski spod na­cjo­na­li­stycz­nej oku­pa­cji. To Ha­ru­man wy­gło­sił wte­dy naj­bar­dziej pło­mien­ne prze­mó­wie­nie. To on wo­łał, że nie może spać po no­cach, bo wszę­dzie wi­dzi du­chy po­mor­do­wa­nych, któ­rym sta­ła się krzyw­da, i wy­da­je mu się, że ta­pla się we krwi. To on też wy­ka­zał, że za­miast mó­wić o nie­miec­kiej oku­pa­cji i Ge­ne­ral­nym Gu­ber­na­tor­stwie, na­le­ża­ło­by mó­wić o nie­miec­ko-pol­skiej re­pu­bli­ce, w któ­rej to część Niem­ców ra­zem z ogó­łem Po­la­ków do­ko­na­ła strasz­li­wej zbrod­ni. To czy­ta­jąc wy­stą­pie­nie Ha­ru­ma­na sprzed mie­się­cy, Je­rzy wpadł na po­mysł bu­do­wy po­mni­ka hań­by.

– Nie­źle.

Przez chwi­lę miał wra­że­nie, że Aga­ta li­czy na nie­co więk­sze za­in­te­re­so­wa­nie z jego stro­ny, dla­te­go szyb­ko ode­pchnął od sie­bie krze­seł­ko i wstał. Nie miał cza­su i gło­wy do tego. Wcze­śniej, ow­szem, raz do­bie­rał się na­wet do Aga­ty, ale było to po pi­ja­ku i tak na­praw­dę my­ślał, że do­wie się od niej cze­goś o Mar­cie.

– Przy­nieść ci her­ba­ty? – za­py­tał. Mach­nę­ła prze­czą­co gło­wą. Ga­pi­ła się na nie­go uważ­nie. Mia­ła duże, zie­lo­ne oczy i krót­kie, ja­sne wło­sy.

– To zro­bię so­bie. I wiesz, za­raz mu­szę iść do Pa­ła­cu na ko­lej­ne uro­czy­sto­ści – damy Orła Bia­łe­go na­szym pro­fe­so­rom. A wie­czo­rem do Te­atru Po­wszech­ne­go. Dziś pre­mie­ra. Wy­sta­wia­ją „Je­dwab­ne Dwa­dzie­ścia Je­den”.

– Dla­cze­go wła­ści­wie „Dwa­dzie­ścia Je­den”? – tak, Aga­ta na pew­no była roz­cza­ro­wa­na jego za­po­wie­dzią.

– Dwa­dzie­ścia je­den od dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go wie­ku. A Je­dwab­ne, bo dziś Po­la­cy są jesz­cze gor­si, jesz­cze bar­dziej obrzy­dli­wi. Tak przy­naj­mniej uwa­ża re­ży­ser.

Sala te­atru była wy­peł­nio­na do ostat­nie­go miej­sca. W sa­mym środ­ku sie­dział pre­zy­dent Mró­wa. To Je­rzy na­mó­wił go, żeby tu przy­szedł.

– To musi być spraw­nie prze­pro­wa­dzo­na ope­ra­cja, wie­lo­to­ro­wo i wie­lo­stron­nie – mó­wił na taj­nym spo­tka­niu po zwy­cię­stwie Mró­wy, któ­re od­by­ło się je­sie­nią 2020 roku. – Two­ja ka­den­cja to nie może być im­pro­wi­za­cja. Wszyst­ko pre­cy­zyj­nie za­pla­nu­je­my. Przej­dziesz do hi­sto­rii jako Ro­bert Wiel­ki. Dla­te­go samo naj­moc­niej­sze na­wet wy­stą­pie­nie nie wy­star­czy – tłu­ma­czył pre­zy­den­to­wi cel kwiet­nio­wych uro­czy­sto­ści. – Ata­ku­je­my na wszyst­kich fron­tach na­raz. Tak żeby prze­ciw­ni­cy nie byli w sta­nie się po­zbie­rać. Trze­ba ich za­szo­ko­wać i znisz­czyć, wte­dy opór bę­dzie sła­by. Naj­pierw prze­mó­wie­nie. Ogło­sze­nie kon­kur­su na po­mnik hań­by. Wrę­cze­nie Or­de­ru Orła Bia­łe­go pię­ciu pro­fe­so­rom no­wej szko­ły hi­sto­rii. Tego sa­me­go dnia wie­czo­rem wiel­ka pre­mie­ra „Je­dwab­ne­go Dwa­dzie­ścia Je­den”.

– No wiesz, nie je­stem pe­wien – Mró­wa się wa­hał. – To dość szo­ku­ją­ce. Pa­mię­taj, że wy­gra­łem do­pie­ro w dru­giej tu­rze, nie­wiel­ką tak na­praw­dę więk­szo­ścią. Już te­raz an­ty­se­mi­ci pod­no­szą gło­wę. Zo­bacz, co się dzie­je w in­ter­ne­cie. Pięt­nu­ją mnie, kry­ty­ku­ją. Może trze­ba roz­trop­niej, od­pu­ścić tro­chę?

– Ro­bert, ani ty, ani An­drzej jesz­cze ni­g­dy się na mnie nie za­wie­dli­ście. Nie za­cho­wuj się jak Bro­nek przed laty. Masz ra­cję, wy­gra­łeś o włos. I gdy­by­śmy te­raz po­wtó­rzy­li gło­so­wa­nie, to pew­nie byś prze­rżnął. Je­stem pe­wien, że po two­im wy­stą­pie­niu po­par­cie dla cie­bie naj­pierw spad­nie. Ale masz jesz­cze czte­ry lata. Ro­zu­miesz? Nie mo­żesz cze­kać. Opór trze­ba raz na za­wsze zła­mać. A pod­sta­wą opo­ru jest po­czu­cie wła­snej god­no­ści. Jak im to od­bie­rze­my, wy­grasz w cu­glach. Więc dość wa­ha­nia. Zła­mać ozna­cza na­praw­dę zła­mać, a nie pak­to­wać, za­sta­na­wiać się, co­fać. Mó­wię, to musi być tak moc­ne, żeby ich za­szo­ko­wać. Trze­ba zro­bić to tak, żeby im tchu za­bra­kło, żeby zro­zu­mie­li, że się z nimi nie bę­dziesz li­czyć.

Mró­wa ustą­pił. Może też dla­te­go, że za­dzwo­nił do nie­go Schit i osta­tecz­nie do ca­łej kon­cep­cji prze­ko­nał.

Te­raz Je­rzy sie­dział dys­kret­nie w loży i cze­kał na wy­stęp. Przed te­atrem nie­wiel­ka grup­ka de­mon­stran­tów pró­bo­wa­ła za­kłó­cić pre­mie­rę, ale nim zdą­ży­li roz­wi­nąć trans­pa­rent, zgar­nę­ła ich po­li­cja. Było do­kład­nie tak, jak Je­rzy prze­wi­dział: po­ran­ne wy­stą­pie­nie Mró­wy i od­zna­cze­nie Or­łem Bia­łym pię­ciu pro­fe­so­rów spa­ra­li­żo­wa­ło wszyst­kich. Je­rzy za­dbał też o to, żeby na pre­mie­rze było jak naj­wię­cej dzien­ni­ka­rzy i pu­bli­cy­stów, tak­że tych z dru­giej stro­ny. Im gło­śniej, tym le­piej.

Sztu­ka, mu­siał to przy­znać, była po­cząt­ko­wo nu­żą­ca i bez po­lo­tu. Raz po raz po­ja­wia­li się ak­to­rzy i wy­gła­sza­li dość mar­ne ty­ra­dy prze­ciw pol­skie­mu na­cjo­na­li­zmo­wi. Do­pie­ro pod ko­niec coś za­czę­ło się dziać. W pew­nej chwi­li grup­ka ak­to­rów w ko­szul­kach z Pol­ską Wal­czą­cą za­czę­ła szyb­ko bie­gać po sce­nie. Oka­za­ło się, że przy po­mo­cy szta­chet za­ga­nia­ją bied­ne­go Żyda do nóg uśmiech­nię­te­go es­es­ma­na. Po­tem w takt Ma­zur­ka Dą­brow­skie­go oraz Deutsch­land, Deutsch­land über al­les wspól­nie ka­to­wa­li go na śmierć, co bło­go­sła­wił sto­ją­cy z boku, ubra­ny w pon­ty­fi­kal­ne sza­ty bi­skup. Nie mniej po­ru­sze­nia wy­wo­ła­ła sce­na zbio­ro­we­go gwał­tu na żo­nie ofia­ry, naj­pierw zro­bił to ak­tor gra­ją­cy Niem­ca, a po­tem resz­ta. Na koń­cu bi­skup po­rzu­cił krzyż, któ­rym bło­go­sła­wił zbrod­nię, i do­łą­czył do ko­lej­ki. W te­atrze za­pa­no­wa­ła przej­mu­ją­ca ci­sza. Po­tem ze­rwa­ły się bra­wa, dość nie­licz­ne, któ­re zde­rzy­ły się z okrzy­ka­mi „hań­ba”, „pod­łość”. Ogół pu­blicz­no­ści cze­kał, jak za­cho­wa się pre­zy­dent. Mró­wa zro­bił do­kład­nie to, co ra­dził mu Je­rzy – wstał, za­czął bić bra­wo gło­śniej niż inni i za­wo­łał: – Wspa­nia­łe. Ka­thar­sis.

Je­rzy dłu­go ćwi­czył z nim wy­mo­wę tego dru­gie­go sło­wa, bo Mró­wa z nie­ja­snych po­wo­dów cią­gle się my­lił i mó­wił a to „ka­ris”, a to „ka­this”, a to „ka­ta­rak­ta”. Za nic nie umiał wy­po­wie­dzieć ską­d­inąd pro­ste­go „sis”. W pew­nym mo­men­cie Je­rzy był tak zroz­pa­czo­ny, że na­wet my­ślał o pol­skim od­po­wied­ni­ku, ale „oczysz­cze­nie” nie brzmia­ło rów­nie po­waż­nie i do­brze. Za bar­dzo ko­ja­rzy­ło się ze środ­ka­mi czysz­czą­cy­mi, pra­niem i po­rząd­ka­mi do­mo­wy­mi. Albo czyst­ka­mi. Więc „ka­thar­sis” było ide­al­ne. Je­rzy był pe­wien, że je­śli Mró­wa wy­po­wie je moc­no i gło­śno, zo­sta­nie ono do­strze­żo­ne też za gra­ni­cą. Po­szu­ki­wał moc­ne­go prze­sła­nia i „ka­thar­sis” je za­pew­nia­ło. Dla­te­go po­mył­ki Mró­wy do­pro­wa­dza­ły go do sza­łu. Wresz­cie zdał so­bie spra­wę, że pre­zy­dent ni­g­dy nie wy­po­wie tego sło­wa we wła­ści­wy spo­sób. A po­mył­ka w tym przy­pad­ku mo­gła po­cią­gać za sobą śmiesz­ność. Wte­dy Je­rzy wpadł na po­mysł, któ­ry oka­zał się, jak więk­szość jego po­my­słów, ge­nial­ny: na­grał wcze­śniej Mró­wę i te­raz, kie­dy pre­zy­dent wsta­wał i skła­dał ręce do kla­ska­nia, sie­dzą­cy obok mi­ni­ster Teo­dor Swój wci­snął je­dy­nie mały gu­zi­czek urzą­dze­nia w kie­sze­ni gło­wy pań­stwa. Wszyst­ko było pod kon­tro­lą.

Wcze­śniej tego dnia przed Pa­ła­cem Pre­zy­denc­kim na Kra­kow­skim, gdzie Je­rzy po­szedł, roz­sta­jąc się z wy­raź­nie nie­za­do­wo­lo­ną Aga­tą, po­ja­wi­ła się gru­pa prze­ciw­ni­ków. Była więk­sza niż ta póź­niej przed te­atrem. Je­rzy zgo­dził się sko­men­to­wać pro­te­sty dla te­le­wi­zji.

– Grup­ka ra­dy­kal­nych fa­szy­stów i neo­na­zi­stów usi­łu­je za­kłó­cić wznio­słą at­mos­fe­rę uro­czy­sto­ści. W chwi­li, kie­dy pre­zy­dent Ro­bert Mró­wa wrę­cza naj­waż­niej­szy pol­ski or­der kil­ku nie­po­kor­nym, wa­lecz­nym, od­waż­nym hi­sto­ry­kom re­pre­zen­tu­ją­cym to, co w pol­skiej tra­dy­cji naj­lep­sze, po­ja­wi­li się też mą­ci­cie­le. Nie damy się za­szan­ta­żo­wać dzie­ciom i wnu­kom szmal­cow­ni­ków. Pol­ska wresz­cie, jak mó­wił przed dwie­ma go­dzi­na­mi pan pre­zy­dent, doj­rza­ła, wresz­cie sta­nę­ła na wy­so­ko­ści za­da­nia. Nikt nas z tej dro­gi nie za­wró­ci. Mam poza tym na­dzie­ję, a my­ślę, że wy­ra­żam tu ocze­ki­wa­nia pana pre­zy­den­ta, że wkrót­ce Sejm przyj­mie usta­wę o wal­ce z mową nie­na­wi­ści, któ­rą opra­co­wa­li­śmy, co po­zwo­li nam sku­tecz­nie zwal­czać te pa­to­lo­gicz­ne prze­ja­wy agre­sji, któ­re tu przed Pa­ła­cem wi­dzi­my.

Je­rzy był bar­dzo za­do­wo­lo­ny. Z Mró­wą usta­lił, że tym ra­zem on weź­mie na sie­bie odium i ogło­si, że w Sej­mie po­ja­wi się usta­wa o wal­ce z mową nie­na­wi­ści. Je­rzy nie bar­dzo lu­bił wy­cho­dzić z cie­nia i wy­stę­po­wać pu­blicz­nie, do­sko­na­le czuł się w roli sza­rej emi­nen­cji, kie­dy to mógł de­cy­do­wać, wska­zy­wać, wy­zna­czać za­da­nia. Wie­dział, że tak jest naj­le­piej. Kie­dy stał z boku, wi­dział do­brze błę­dy i prze­wa­gi każ­de­go z ak­to­rów. Kie­dy wy­stę­po­wał oso­bi­ście, obiek­ty­wizm był trud­niej­szy. Jed­nak w tej spra­wie trud­no mu było zna­leźć do­brych ak­to­rów.

Sam wpro­wa­dził do Pa­ła­cu piąt­kę na­ukow­ców, na cze­le ze słyn­nym Ja­nem To­ma­szem Sro­sem. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, ostat­nio jego gwiaz­da tro­chę przy­bla­kła, wy­raź­nie wy­prze­dził go dru­gi ba­dacz, Jean Gra­boś, któ­ry mie­siąc temu ogło­sił, że Po­la­cy za­mor­do­wa­li co naj­mniej mi­lion Ży­dów.

– Mi­lion, po­wta­rzam raz jesz­cze, mi­lion. Ban­dy­ci, dra­nie, kłam­cy, oszu­ści – pro­fe­sor Gra­boś przed­sta­wił swo­je usta­le­nia na kon­fe­ren­cji bruk­sel­skiej. W pew­nym mo­men­cie krzyk­nął tak gło­śno, jak­by coś go za­bo­la­ło. Wstał na­wet, wszedł na stół, za­czął ska­kać i wy­rzu­cać do góry ręce, wo­łał cały czas „mor­der­cy, mor­der­cy”, na­wet kop­nął przez nie­uwa­gę sie­dzą­cą obok nie­go pro­fe­sor Bar­ba­rę Ke­sel­ring, był nie do za­trzy­ma­nia, po­tknął się i padł, tak że zła­mał so­bie rękę i ude­rzył moc­no w oko. „Na sali była tak stę­żo­na at­mos­fe­ra an­ty­se­mi­ty­zmu – ko­men­to­wał póź­niej w „La li­bre Bel­gi­que” – że moje za­cho­wa­nie było kla­sycz­ną re­ak­cją obron­ną. Nie mia­łem wyj­ścia. Wiem, że nie­któ­rzy uwa­ża­ją ina­czej, ale na­praw­dę nie zna­ją pań­stwo kon­tek­stu. Spoj­rze­nia do­cho­dzą­ce z sali były tak nie­na­wist­ne, sy­cze­nie, spo­glą­da­nie, prze­su­wa­nie pal­ca­mi, ge­sty dło­ni, ru­chy oczu, to wszyst­ko była jed­na wście­kła ema­na­cja po­twor­ne­go an­ty­se­mi­ty­zmu. Pro­fe­sor Ke­sel­ring usta­li­ła prze­cież wcze­śniej, że nie mo­że­my mó­wić o żad­nej wspól­no­cie ofiar, że śmierć Żyda mia­ła cha­rak­ter me­ta­fi­zycz­ny, a nie bio­lo­gicz­ny, jak w przy­pad­ku go­jów, i tak też było na tej sali. Sta­ra­łem się przed­sta­wić me­ta­fi­zycz­ny, a tym sa­mym re­al­ny wy­miar za­gła­dy, nie­ste­ty, sty­ka­łem się cały czas z at­mos­fe­rą bio­lo­gicz­nej wro­go­ści, ze­wsząd ota­cza­ła mnie ra­so­wa, fi­zycz­na prze­moc, uno­si­ła się w po­wie­trzu, na­peł­nia­ła po­wie­trze, prze­dzie­ra­ła się ze­wsząd”. Kie­dy Je­rzy prze­czy­tał ten wy­wiad, wie­dział, że to jest to, cze­go szu­ka.

Od razu po­tem po­je­chał do pro­fe­so­ra Gra­bo­sia do Bruk­se­li i prze­ko­nał go, żeby ra­zem z in­ny­mi przy­ję­li Orła Bia­łe­go od Mró­wy. Pro­fe­sor z po­cząt­ku był nie­uf­ny, bał się, że Je­rzy pró­bu­je go wro­bić w, jak to na­zwał, „na­cjo­na­li­stycz­ną ka­ba­łę”, naj­bar­dziej nie po­do­ba­ła mu się na­zwa or­de­ru. Mó­wił, że orzeł bia­ły to sym­bol kse­no­fo­bii. Osta­tecz­nie dał się prze­bła­gać, kie­dy Je­rzy obie­cał, że Cen­trum Ba­dań Praw­dzi­wych nad Naj­więk­szą Zbrod­nią do­sta­nie rocz­nie pięć mi­lio­nów na dal­sze ba­da­nia. Je­rzy od­wie­dził też po­zo­sta­łych pro­fe­so­rów. Z wy­jąt­kiem Ha­ru­ma­na, któ­ry ka­te­go­rycz­nie i sta­now­czo od­mó­wił – „do­pó­ki nie zo­ba­czę na­cjo­na­li­stów i kse­no­fo­bów w re­zer­wa­tach, nic od tego pań­stwa nie przyj­mę” – nikt się nie opie­rał. Tyl­ko Sros miał wąt­pli­wość, czy to do­brze, że do­sta­nie or­der ra­zem ze wszyst­ki­mi in­ny­mi, w koń­cu, jak mó­wił, „by­łem pre­kur­so­rem i nikt tyle co ja nie wy­cier­piał”. Do­wo­dził, że Gra­boś przy­szedł na go­to­we, a wcze­śniej tyl­ko on niósł sztan­dar praw­dy i wal­ki z an­ty­se­mi­ty­zmem. Osta­tecz­nie jed­nak się zgo­dził. Je­rzy dał sło­wo, że jego szcze­gól­ną rolę jako pre­kur­so­ra pre­zy­dent Mró­wa pod­kre­śli w wy­stą­pie­niu w Pa­ła­cu.

Chwi­la, kie­dy piąt­ka pro­fe­so­rów sta­nę­ła ra­zem z Mró­wą do sym­bo­licz­ne­go zdję­cia, była praw­dzi­wym trium­fem Je­rze­go. Ża­ło­wał je­dy­nie, że w Pa­ła­cu nie po­ja­wił się ar­cy­bi­skup Żbik, któ­ry tak do­brze spra­wił się rano na uro­czy­sto­ściach, ale na jego obec­ność nie zgo­dzi­li się ani Sros, ani Ke­sel­ring. Je­rzy prze­ko­ny­wał ich, że ar­cy­bi­skup bę­dzie bez krzy­ża, że przy­cze­pi so­bie żół­tą gwiaz­dę, że w cza­sie uro­czy­sto­ści bę­dzie wy­ko­ny­wać nie­ustan­nie ge­sty po­kut­ne, jed­nak to ich nie prze­ko­na­ło.

– Ar­cy­bi­skup to ar­cy­bi­skup, za­wsze jed­nak kle­cha. Co z tego, że bez krzy­ża i nasz, ale może to nieść fał­szy­wy sy­gnał, może znie­kształ­cić praw­dę o zbrod­ni­czym cha­rak­te­rze ka­to­li­cy­zmu – pro­fe­sor Sros nie ustą­pił ani na piędź.

Osta­tecz­nie sta­nę­ło na tym, że Żbi­ka do środ­ka nie wpusz­czo­no, po­zwo­lo­no mu jed­nak być przed wej­ściem do Pa­ła­cu. Ar­cy­bi­skup się zgo­dził i pod­czas wrę­cza­nia przez Mró­wę or­de­rów sie­dział na dwo­rze w po­zy­cji lo­to­su. Tak na­praw­dę Je­rzy miał z tym je­den pro­blem: nie wie­dział, jak po­ka­zać, że Żbik jest ar­cy­bi­sku­pem i zna­kiem po­ku­tu­ją­ce­go Ko­ścio­ła, sko­ro pro­fe­so­ro­wie do­ma­ga­li się, żeby hie­rar­cha nie miał na so­bie żad­nych re­li­gij­nych em­ble­ma­tów. Osta­tecz­nie zgo­dzi­li się na fio­le­to­wą cza­pecz­kę bejs­bo­lo­wą na gło­wie, co od bie­dy, kie­dy uprze­dzi­ło się fo­to­gra­fów, moż­na było uznać za sym­bol re­li­gij­ny.

Orędownik potępionych

Ich bin der Ge­ist, der stets ver­ne­int! Und das mit Recht; denn al­les was ent­steht, Ist wert, dass es zu grün­de geht; Drum bes­ser wär’s, dass nichts ent­stün­de.

(Jo­hann Wol­fgang von Go­ethe, Faust)

Pew­ne­go ma­jo­we­go dnia zna­la­złem się w bi­blio­te­ce ka­ir­skie­go pa­triar­cha­tu. Pra­co­wa­łem wów­czas nad tek­stem o lo­sie dia­bła w teo­lo­gii pa­try­stycz­nej – te­mat, nie ma co ukry­wać, za­wi­ły dość i trud­ny.

Chcia­łem obej­rzeć sta­re kop­tyj­skie wy­da­nia Bi­blii. Opa­słe księ­gi sta­ły na jed­nej z wyż­szych pó­łek. Prze­su­wa­łem ocza­mi po kunsz­tow­nych ob­wo­lu­tach, gdy na­gle mój wzrok padł na wci­śnię­ty mię­dzy po­tęż­ne tomy zwi­tek kar­tek. Spró­bo­wa­łem go wy­cią­gnąć. Był moc­no za­kli­no­wa­ny. Szarp­ną­łem raz i dru­gi. Za­miast jed­nak ca­łe­go ma­szy­no­pi­su mia­łem w ręku je­dy­nie pierw­szą stro­nę. Zdzi­wi­łem się po­dwój­nie: raz, że zo­ba­czy­łem nie kop­tyj­ski, lecz grec­ki tekst, a dwa, że nie był to, jak do­tąd są­dzi­łem, ma­szy­no­pis, ale rę­ko­pis. Za­in­try­go­wa­ny, cią­gną­łem da­lej. Po chwi­li trzy­ma­łem w ręku wszyst­kie stro­ny nie­wia­do­me­go utwo­ru. Kształt li­ter i lek­ko tyl­ko po­żół­kły pa­pier zdra­dza­ły, że to, co czy­ta­łem, mu­sia­ło zo­stać na­pi­sa­ne sto­sun­ko­wo nie­daw­no. W oczy rzu­cał się ty­tuł: Peri ton Sa­ta­non. Za­in­try­go­wa­ło mnie to jesz­cze bar­dziej: skąd po­śród sta­rych to­mów współ­cze­sny rę­ko­pis? Komu mo­gło przyjść do gło­wy, aby w na­szym wie­ku pi­sać o sza­ta­nach, i to jesz­cze uży­wa­jąc do tego celu sta­ro­żyt­nej gre­ki? Już pierw­sze zda­nia po­zwo­li­ły stwier­dzić, że po­mi­mo bo­ga­tej sty­li­sty­ki oraz nie­co wy­bu­ja­łej wy­obraź­ni au­to­ra od­kry­wa­ła się przede mną wiel­ka i żywa tra­dy­cja chrze­ści­jań­skiej, or­to­dok­syj­nej du­cho­wo­ści.

Bi­blio­te­ka nie była jed­nak sto­sow­nym miej­scem do czy­ta­nia. Mu­sia­łem za­brać ze sobą zna­le­zio­ne dzieł­ko i udać się do mego ma­łe­go po­ko­iku na dru­gim pię­trze na­szej mi­sji ar­che­olo­gicz­nej. Nie by­łem pew­ny, czy bi­blio­te­karz – sta­ry, siwy mnich – po­zwo­li mi wy­po­ży­czyć od­na­le­zio­ną książ­kę, dla­te­go scho­wa­łem ją głę­bo­ko pod ko­szu­lę. Prze­bi­ja­łem się przez wie­lo­barw­ny tłum z jed­ną tyl­ko my­ślą: do­paść szyb­ko ci­che­go miej­sca, gdzie będę mógł w spo­ko­ju za­głę­bić się w czy­ta­niu.

***

Ja, Ni­ki­for, grec­ki mnich, po­kor­ny słu­ga Pana, po­sta­no­wi­łem udać się w wie­ku lat czter­dzie­stu i sied­miu, po­stę­pu­jąc śla­da­mi wiel­kie­go mi­strza An­to­nie­go, na pu­sty­nię, by tam, z dala od trud­no­ści, po­kus i roz­ko­szy, ja­kie mógł mi ofia­ro­wać świat, pod­jąć wal­kę o zba­wie­nie. Nikt nie wie­dział o mo­jej de­cy­zji – uzna­łem, że ro­zum­niej bę­dzie nie po­wia­da­miać ani mych bra­ci, ani ni­ko­go w ogó­le o tym,na co się wa­ży­łem. Zbyt do­brze ich zna­łem, by nie wie­dzieć, że usły­szaw­szy moje wy­zna­nie, za­czną się sprze­ci­wiać i po­ka­zy­wać wszyst­kie trud­ne stro­ny mego przed­się­wzię­cia.

Dłu­go nie mo­głem się jed­nak zdo­być na jego wy­ko­na­nie. Nie chcia­łem, aby mój po­stę­pek uzna­ny zo­stał za bunt, aby ktoś mógł mi za­rzu­cić, że od­cho­dząc ze wspól­no­ty, pod­wa­żam jej pra­wa i uświę­co­ną od stu­le­ci re­gu­łę. Nie taki prze­cież był  mój za­mysł – jak naj­dal­szy by­łem od po­dob­nych wąt­pli­wo­ści, któ­re bar­dziej za­pew­ne god­ne by­ły­by schi­zma­ty­ka niż mnie, za­wsze po­słusz­ne­go, za­wsze wier­ne­go i go­to­we­go do po­świę­ceń  syna grec­kie­go Ko­ścio­ła. Od kie­dy bo­wiem pa­mię­tam, przy­wią­za­łem się do jego świę­tej or­to­dok­sji i ca­łym ser­cem przy­lgną­łem do gło­szo­nych w nim prawd. Wzru­sze­niem na­pa­wa­ło mnie wspól­ne śpie­wa­nie psal­mów, a dym ka­dzi­dła zda­wał się za­wsze nie­biań­ską wo­nią.

By­łem jed­nak za­ra­zem uczniem wiel­kie­go bra­ta Gre­go­rio­sa. To on wpro­wa­dził mnie w pi­sma pierw­szych na­szych grec­kich i ła­ciń­skich Oj­ców, to on wiódł po krę­tych i nie­do­stęp­nych ścież­kach ich my­śli po to je­dy­nie, aby na koń­cu peł­nej tru­dów wę­drów­ki od­kryć przede mną ja­sne, praw­dzi­wie po­ra­ża­ją­ce wzrok świa­tło. To on tak­że prze­sy­cił mnie swy­mi ma­rze­nia­mi, gdy mó­wił: „Oto czas zbli­ża się do koń­ca, sło­wa utra­ci­ły swą moc, a na­sze ser­ca otę­pia­ły. Ina­czej jak go­dzi­li­by­śmy się po­zo­sta­wać tu­taj, przy­sto­so­wa­ni do re­guł tego świa­ta, jak mo­gli­by­śmy za­rzu­cić na­śla­do­wa­nie bra­ci, któ­rzy zo­staw­szy sami, nie­śli krzyż bez jęku, ze wzro­kiem utkwio­nym w nie­bo, peł­ni sza­leń­stwa i dum­nej po­gar­dy dla wszyst­kie­go, co ziem­skie”. Sie­dząc ca­ły­mi go­dzi­na­mi z Gre­go­rio­sem nad tek­sta­mi na­szych mi­strzów, zro­zu­mia­łem, że to, cze­go ode mnie wy­ma­ga mój na­uczy­ciel, to pój­ście w ich śla­dy, od­rzu­ce­nie sie­bie i ob­ra­nie dłu­giej, peł­nej nie­bez­pie­czeństw dro­gi wy­rze­cze­nia. Nie było mi jed­nak ła­two zo­sta­wić naj­bliż­szych. Wy­ko­na­nie po­wzię­te­go za­my­słu kosz­to­wa­ło mnie wie­le lat usil­nej pra­cy nad sobą. I gdy wresz­cie przy­szedł dłu­go ocze­ki­wa­ny dzień, wy­mkną­łem się w nocy, tak aby nikt mnie nie wi­dział.

Był jesz­cze je­den po­wód, dla któ­re­go pra­gną­łem, aby nikt nie do­wie­dział się o moim czy­nie. Chcia­łem, żeby moja ofia­ra była do­sko­na­ła, a taką mo­gła się stać, je­dy­nie bę­dąc zu­peł­nie po­ta­jem­ną. Czy ina­czej, my­śla­łem so­bie wte­dy, moje umar­twie­nie nie bę­dzie ska­żo­ne po­kla­skiem, ska­la­ne ową świa­do­mo­ścią, że są lu­dzie, któ­rzy mi się przy­glą­da­ją, któ­rzy mają mnie za ko­goś wiel­kie­go, pod­czas gdy ja chcia­łem stać się je­dy­nie pro­chem wo­bec Pana? I czy gdy­bym wie­dział, że oni wie­dzą, po­tra­fił­bym ustrzec się przed sa­mo­za­do­wo­le­niem?

Po kil­ku ty­go­dniach prze­praw, jaz­dy po­cią­ga­mi i au­to­bu­sa­mi, gdzie sta­ra­łem się skry­wać, że je­stem mni­chem, do­tar­łem do celu. Od­da­lo­ny od lu­dzi, rzu­ci­łem się na żół­ty, szorst­ki pia­sek i wy­zna­wa­łem z głę­bi ser­ca moją wia­rę. Na­resz­cie speł­ni­ło się moje wiel­kie ma­rze­nie. Z dala od ludz­kich osie­dli, oto­czo­ny przez po­fał­do­wa­ne wia­trem mo­rze pu­sty­ni, mo­głem roz­po­cząć dłu­gą dro­gę wy­nisz­cze­nia w ocze­ki­wa­niu na prze­bó­stwie­nie i przyj­ście Pana. Mia­łem ze sobą je­dy­nie Pi­smo. Nie za­bra­łem żyw­no­ści ani pie­nię­dzy, go­tów ra­czej umrzeć z gło­du, niż do­pu­ścić do po­mniej­sze­nia mej wia­ry. W uszach brzmia­ły mi sło­wa św. Cy­pria­na, któ­ry wo­łał, aby­śmy spiesz­nie go­to­wi byli po­rzu­cić ten świat ułu­dy i nie­do­sko­na­ło­ści, a skie­ro­wa­li się tam, gdzie roz­cią­ga się kró­le­stwo wiecz­ne. Cze­góż mia­łem się lę­kać? Nie przy­cho­dzi­ły do mnie wpraw­dzie dzi­kie zwie­rzę­ta i nie przy­no­si­ły po­kar­mu, po­dob­nie jak to prze­czy­ta­łem w opo­wie­ści o wiel­kim asce­cie An­to­nim, ale do­brzy lu­dzie, któ­rzy z rzad­ka prze­cią­ga­li tu­taj ze swy­mi ka­ra­wa­na­mi, nie za­po­mi­na­li o mnie i za­wsze mo­głem li­czyć na wspar­cie z ich stro­ny. Każ­de jed­nak przy­by­cie Be­du­inów bu­dzi­ło nie­po­kój mego ser­ca, ba­łem się bo­wiem, by nie wzię­li mnie za ko­goś świę­te­go i nie roz­gło­si­li mego imie­nia.

Nie chcia­łem jed­nak ce­lo­wo i świa­do­mie umrzeć z gło­du. Naj­więk­si Oj­co­wie prze­cież go­to­wi byli je­dy­nie cze­kać, ni­g­dy zaś sami nie do­pro­wa­dza­li do wła­snej śmier­ci, wie­dząc do­sko­na­le, że są jeno na­rzę­dziem w ręku Naj­wyż­sze­go.

Z upły­wem cza­su za­czę­ły mnie jed­nak na­cho­dzić wąt­pli­wo­ści. Co­raz wy­raź­niej bo­wiem do­strze­ga­łem po­dwój­ność swo­ich wy­bo­rów. Od­sze­dłem wpraw­dzie od bra­ci, po­sta­no­wiw­szy wy­dać swe cia­ło na umar­twie­nie, i chcia­łem ukrzy­żo­wać to, co we mnie cie­le­sne, aby od­zy­skać to, co du­cho­we. Jed­nak, my­śla­łem, czy w tej mo­jej de­cy­zji nie ma jesz­cze wię­cej py­chy, niż gdy­bym zde­cy­do­wał się po­zo­stać zwy­kłym klasz­tor­nym mni­chem? Czy nie kry­je się za nią prze­ko­na­nie, że wła­snym je­dy­nie wy­sił­kiem zdo­łam do­się­gnąć Pana? I czy po­stę­pu­jąc w ten spo­sób, nie zdra­dzi­łem bra­ci, któ­rzy ina­czej mo­gli­by brać ze mnie wzór i sami wspi­nać się stro­mą dróż­ką pro­wa­dzą­cą nas do zba­wie­nia? Czy od­cho­dząc aż tu­taj, nie rzu­ca­łem Bogu wy­zwa­nia, nie na­ka­zy­wa­łem Mu ob­ja­wie­nia? Czy nie po­wo­do­wa­ła mną ra­czej nie­cier­pli­wość niż pra­gnie­nie po­słu­gi? I tak po­zo­sta­wa­nie w sa­mot­no­ści spra­wi­ło, że miast zdo­by­wać co­raz wię­cej swo­bo­dy we­wnętrz­nej, po­go­dy i ra­do­ści, na­peł­nia­łem się wąt­pli­wo­ścia­mi, z któ­rych każ­da zdol­na była ska­zać mnie na wie­ku­iste męki. Te­raz do­pie­ro po­ka­za­ło mi się, co to jest być sa­me­mu z wła­sną du­szą, śle­dzić jej wszyst­kie po­ru­sze­nia, jej bóle i sła­bo­ści. Po­czu­łem, że stop­nio­wo ota­czać mnie za­czy­na ob­łok ciem­no­ści, że sta­jąc się co­raz bar­dziej roz­dar­ty, tra­cę zdol­ność otwar­cia na Boga. Sło­wa mo­dli­twy ka­mie­nia­ły na mo­ich ustach, czu­łem, że miast le­cieć w górę – opa­dam w dół.

Wie­dzia­łem wpraw­dzie, że zo­sta­jąc tu­taj sa­mot­nie, po­wi­nie­nem być go­tów na pod­ję­cie wal­ki, ale do tej pory ni­g­dy jesz­cze nie wy­da­wa­ło mi się, że sza­tan jest tak bli­sko. W ogó­le mu­szę przy­znać, że aż do cza­su, gdy moje ży­cie za­czę­ło mi się wy­my­kać z rąk, nie­wie­le o nim my­śla­łem. Ogra­ni­cza­łem się je­dy­nie do przyj­mo­wa­nia tego, cze­go na­ucza­li wszy­scy Oj­co­wie. Czu­łem zbli­ża­nie się owe­go nie­przy­ja­cie­la ro­dza­ju ludz­kie­go, węża i złe­go du­cha, któ­ry co­raz bar­dziej wi­kłał mnie w wąt­pli­wo­ści i od­bie­rał ja­sną, peł­ną uf­no­ści wia­rę. Nu­żyć za­czę­ły mnie na­wet sło­wa Ewan­ge­lii. Czu­łem nie­zno­śny prze­syt, któ­ry na­ra­stał z każ­dym dniem. Tak jak­by obu­dzi­ły się we mnie nie­spo­ży­te i nie­zna­ne mi do­tąd moce ży­cia. Ba, ja, mnich, któ­ry wie­le lat spę­dzi­łem w od­da­le­niu i zu­peł­nej sa­mot­no­ści, te­raz do­pie­ro zro­zu­mia­łem, czym jest po­żą­da­nie. O ile po­cząt­kiem było pierw­sze zwąt­pie­nie, o tyle koń­cem były prze­raź­li­we wi­zje speł­nie­nia mo­jej żą­dzy i ob­ra­zy ta­jem­ni­czych ko­biet, tym bar­dziej ku­szą­ce i groź­ne, że prze­cież żad­nej z nich nie po­zna­łem. Za­czą­łem prze­kli­nać moją de­cy­zję. Dla­cze­go tu w ogó­le przy­by­łem? Gdy­bym po­zo­stał u sie­bie, gdy­bym na­dal co dnia prze­strze­gał re­guł prze­pi­sa­nych przez św. Ba­zy­le­go, czy zna­la­zł­bym się tu­taj w od­osob­nie­niu, roz­dzie­ra­ny wąt­pli­wo­ścia­mi, wy­da­ny na pa­stwę żądz, sto­jąc na sa­mym skra­ju pie­kła?

Lecz czym było owo zło, któ­re z taką mocą i wy­ra­zi­sto­ścią w so­bie od­kry­łem? Skąd się bra­ło? Nie po­tra­fi­łem przez dłu­gi czas sku­pić się na tej my­śli. Wy­my­ka­ła mi się wciąż, za­wsze nie­ja­sna. Sza­tan nie zja­wiał się wprost przede mną, nie sły­sza­łem jego śmie­chu, nie wi­dzia­łem jego wy­krzy­wio­nej gry­ma­sem twa­rzy. Nie, on był je­dy­nie nie­usu­wal­nym tłem wszel­kiej mo­jej my­śli, nie­od­łącz­nym cie­niem każ­de­go wy­po­wia­da­ne­go prze­ze mnie „tak”, każ­dej mo­dli­twy. Był ową nie­chę­cią i opo­rem, któ­ry się we mnie bu­dził, roz­dar­ciem, któ­re lada mo­ment mo­gło mnie do­pro­wa­dzić do klę­ski. Jak­żeż pra­gną­łem, aby prze­stał się wresz­cie skry­wać i sta­nął na­prze­ciw mnie! Och, gdy­by przy­szedł bez pod­stę­pu, gdy­bym mógł go wi­dzieć przed sobą, jak mnie kusi, prze­ko­nu­je, na­ma­wia, wte­dy – to było dla mnie ja­sne – po­tra­fił­bym mu się prze­ciw­sta­wić. Tyl­ko że jego tak­ty­ka po­le­ga­ła na uni­ka­niu bez­po­śred­nie­go star­cia, na cią­głej, co­raz bar­dziej na­tar­czy­wej obec­no­ści, z któ­rą nie mo­głem so­bie po­ra­dzić, bo… ona była moją czę­ścią. Owa po­dwój­ność, czy­li moż­li­wość, że to, co jest, może być inne, niż jest, była samą moją isto­tą, i choć­by nie wiem jak tru­dzi­ła się moja du­sza, nie mo­głem po­ko­nać w so­bie tej my­śli. Nic nie po­ma­ga­ły co­raz bar­dziej su­ro­we po­sty, co­raz dłuż­sze wy­da­wa­nie cia­ła pro­mie­niom słoń­ca.

I tak to trwa­ło, nie wiem na­wet jak dłu­go – kil­ka ty­go­dni czy mie­się­cy. Jed­nak po­mi­mo że dni po­dob­ne były do sie­bie jak dwie kro­ple wody, w mej du­szy ciągle dzia­ło się coś no­we­go. Nie dość, że wciąż po­ja­wia­ją­ce się wąt­pli­wo­ści pod­wa­ża­ły sens tego, co czy­ni­łem, nie dość, że wie­lo­krot­nie nie mo­głem za­snąć, wi­dząc przed sobą peł­ne ta­jem­ni­czych roz­ko­szy ob­ra­zy, to jesz­cze prze­sta­łem od­czu­wać wy­rzu­ty su­mie­nia. Za­czą­łem my­śleć – po­cząt­ko­wo były to je­dy­nie krót­kie, przej­mu­ją­ce olśnie­nia, a po­tem stop­nio­wo co­raz głęb­sze prze­ko­na­nie – że w ogó­le nie ma żad­ne­go grze­chu i że sza­tan jest je­dy­nie ciem­nym, de­mo­nicz­nym imie­niem Boga, a w związ­ku z tym, co­kol­wiek bym czy­nił, zo­sta­nie uspra­wie­dli­wio­ne. Sko­ro ja, któ­ry cały swój wy­si­łek ob­ró­ci­łem na dą­że­nie do Pana i o nic in­ne­go nie dba­łem, jak o Jego ła­skę i o od­da­wa­nie Mu czci, po­pa­dłem w ta­kie wąt­pli­wo­ści, to co mają po­wie­dzieć inni lu­dzie? Któż jest na­praw­dę grzesz­ni­kiem, kto na­praw­dę god­ny jest od­rzu­ce­nia? Sko­ro po­dwój­ność jest samą moją na­tu­rą, to czy od­po­wie­dzial­ność za jej po­cho­dze­nie nie po­win­na przy­pa­dać Stwór­cy?

Cza­sem jed­nak przy­cho­dzi­ły chwi­le opa­mię­ta­nia. Wte­dy czu­łem się naj­nik­czem­niej­szym z lu­dzi, któ­ry str­wo­nił ofia­ro­wa­ny mu dar i wy­brał ra­czej śmierć w grze­chu niż ży­cie. Wte­dy od­naj­dy­wa­łem groź­ne sło­wa prze­stro­gi, któ­rych tak peł­ne było Pi­smo, i wra­ca­ła do mnie bo­jaźń. Za­le­wa­łem się rzew­ny­mi łza­mi i pa­da­łem do stóp ska­ły, pra­gnąc je­dy­nie szyb­kiej śmier­ci. Ostat­kiem sił wzy­wa­łem wte­dy Pana i mó­wi­łem, aby przy­wró­cił mi wła­dzę nad sobą, a przede wszyst­kim, abym zno­wu od­zy­skał świa­do­mość wła­snych grze­chów. W tych rzad­kich chwi­lach prze­ja­śnie­nia, gdy skry­ty przed pro­mie­nia­mi słoń­ca, od­czu­wa­łem ca­łym sobą skru­chę, zno­wu do­świad­cza­łem nie­usu­wal­nej obec­no­ści sza­ta­na.

Pew­ne­go razu za­uwa­ży­łem, że skoń­czy­ły się za­pa­sy żyw­no­ści. Bez je­dze­nia mo­głem jesz­cze wy­trzy­mać kil­ka dni, ale ten brak spra­wił, że li­czy­łem na ry­chły przy­jazd ko­lej­nej ka­ra­wa­ny. Po­sta­no­wi­łem wra­cać ra­zem z nią. Do­syć mia­łem już tych zwal­cza­ją­cych się na­wza­jem wąt­pli­wo­ści. Trze­ba było wresz­cie zde­cy­do­wać się na czyn. Chcia­łem pójść na po­bli­skie wzgó­rze, by stam­tąd wy­glą­dać nad­jeż­dża­ją­cych. I gdy już uczy­ni­łem pierw­sze kro­ki w tam­tym kie­run­ku, coś krzyk­nę­ło we mnie i za­bo­la­ło, coś ka­za­ło mi sta­nąć, upaść na zie­mię i gło­śno wy­szlo­chać moje grze­chy. I wte­dy, gdy tak le­ża­łem i pe­łen drże­nia i nie­mo­cy za­ta­pia­łem gło­wę w pia­sku, usły­sza­łem szmer i po­czu­łem, jak pada na mnie cień. Z tru­dem unio­słem gło­wę – przede mną stał czło­wiek ubra­ny w bia­łą ma­ry­nar­kę i spodnie, w ka­pe­lu­szu bar­wy piasz­czy­stej z du­żym pa­wim pió­rem.

– Przy­sze­dłem, gdyż zo­sta­łem po­sła­ny. Je­stem tym, któ­re­go daw­no już chcia­łeś zo­ba­czyć. Wstań i chodź ze mną, a ja cię wy­le­czę ze wszyst­kie­go, co złe – mó­wił ci­cho, acz zde­cy­do­wa­nie.

Przy ostat­nich sło­wach do­strze­głem w ką­ci­kach jego warg coś na kształt drwią­ce­go uśmie­chu. O dzi­wo, opu­ści­ła mnie nie­moc, po­czu­łem się sil­niej­szy i mo­głem po­wstać. Trud­no by­ło­by mi opi­sać jego twarz, ale wy­da­ła mi się dziw­nie zna­jo­ma. Na­gle zda­łem so­bie spra­wę, że ten ktoś, kim­kol­wiek był, jest zdu­mie­wa­ją­co po­dob­ny do mnie. Prze­szli­śmy kil­ka kro­ków do mo­jej szcze­li­ny.

– Kim je­steś? – za­py­ta­łem. Nie czu­łem stra­chu ani na­wet prze­sad­nej cie­ka­wo­ści. Wy­da­wa­ło mi się tyl­ko, że te­raz coś musi się roz­strzy­gnąć.

– Czy to waż­ne? Co ci to da, gdy po­dam ci swo­je imię? Zresz­tą niech bę­dzie. Kie­dyś – tu zno­wu do­strze­głem uśmiech – na­zy­wa­li mnie Nikt. Niech tak po­zo­sta­nie między nami.

– Po co przy­sze­dłeś? – nie czu­łem ob­co­ści. Wręcz prze­ciw­nie, mia­łem wra­że­nie, że oto spo­ty­kam się z kimś od daw­na zna­jo­mym, z kim do­sko­na­le się zży­łem.

– Po­wie­dzia­łem już. Żeby ci po­móc. Zo­sta­łem po­sła­ny.

– Przez kogo?

Nie od­po­wie­dział. Uśmiech­nął się tyl­ko raz jesz­cze i po­wie­dział:

– Sam zro­zu­miesz.

I na­gle po­ją­łem. Oto stał przede mną, on sam we wła­snej oso­bie: Ksią­żę Ciem­no­ści, pan tego świa­ta, mój ta­jem­ny prze­śla­dow­ca, ten, z któ­rym chcia­łem się zmie­rzyć i któ­re­go pra­gną­łem po­ko­nać.

– Odejdź stąd precz, sza­ta­nie – krzyk­ną­łem.

– Och, po co po­wta­rzać te sta­re, zu­ży­te for­muł­ki? Za­sta­nów się tro­chę. To do­bre dla dzie­ci, ale nie dla po­waż­nych lu­dzi jak ty. Je­śli odej­dę, ty tak­że mu­sisz zgi­nąć. To ja je­stem pod­sta­wą twe­go ży­cia. Od­rzuć mnie, a umrzesz.

– Ty… – bli­ski już by­łem po­now­ne­go wy­bu­chu, gdy wtem po­czu­łem, jak­by nie­wi­dzial­na ręka schwy­ci­ła mnie moc­no i na­ka­za­ła spo­kój. Zro­zu­mia­łem, że speł­ni­ły się moje dłu­go­trwałe proś­by; to zło zo­sta­ło nie­ja­ko ze mnie wy­od­ręb­nio­ne i sta­ło te­raz go­to­we do wal­ki. Te­raz mia­ło na­stą­pić roz­strzy­gnię­cie, cier­pie­nia od­naj­dą wresz­cie swe zna­cze­nie. Na­le­ża­ło przy­jąć wy­zwa­nie.

– Jak to – po­wie­dzia­łem – chcesz, abym uwie­rzył, że to nie Bóg, ale ty utrzy­mu­jesz mnie w ist­nie­niu? Że twa nie­obec­ność ozna­cza­ła­by moją śmierć? Więc odejdź, a zo­ba­czy­my. Uczyń, co mó­wisz, a po­zna­my, jak wiel­ka jest istot­nie two­ja moc.

– Czy za­sta­na­wia­łeś się kie­dyś, co by było, gdy­by nie ja, upa­dły anioł? Upa­dły – ja­kie to głu­pie sło­wo. Być może, jak za­raz poj­miesz, je­stem naj­po­trzeb­niej­szym ze wszyst­kich du­chów. To one z za­zdro­ści uło­ży­ły o mnie hi­sto­rie, w któ­rych wy­stę­pu­ję jako ucie­le­śnie­nie wszel­kie­go zła, pod­ło­ści i nie­go­dzi­wo­ści. Och, nie za­mie­rzam za­prze­czać. Niech im bę­dzie. Ale czy bar­dziej do­sko­na­ły jest ten, kto le­piej słu­ży, czy też ten tyl­ko, kto po­chle­bia? Inni anio­ło­wie pa­da­ją na twarz przed Bo­giem, a ja je­den śmia­łem rzu­cić Mu wy­zwa­nie. Po­tę­pi­li mnie. Od­su­nę­li od Nie­go. A prze­cież czy beze mnie Jego ist­nie­nie by­ło­by tym sa­mym co przed­tem? Te­raz może być Do­bro­czyń­cą, Zba­wi­cie­lem, te­raz może do­ma­gać się od czło­wie­ka uwiel­bie­nia, ale to wszyst­ko dzię­ki mnie. Kim był­byś beze mnie?

Przy­pu­ść­my, że w ogó­le byś za­ist­niał. Ale czy był­byś wol­ny? Czy nie był­byś po­dob­ny do au­to­ma­tu, w któ­rym wola jego pana i jego wła­sna tak się na­wza­jem utoż­sa­mi­ły, że nie moż­na ich roz­róż­nić? Mó­wią o mnie, że zwio­dłem pierw­szych lu­dzi. Przy­sta­ję na to. Tyle że gdy­bym ja tego nie uczy­nił, wszyst­ko, co wy na­zy­wa­cie dzie­ja­mi zba­wie­nia, nie mia­ło­by miej­sca.

– Do­brze o to­bie po­wie­dzie­li, że je­steś kłam­cą i oj­cem wszel­kie­go kłam­stwa – nie wie­dzia­łem, co wię­cej mógł­bym po­wie­dzieć. Czu­łem, że oto mam przed sobą in­te­li­gen­cję, któ­rej nie spo­sób po­ko­nać. Ale, jak to cza­sem bywa w ta­kich po­zor­nie bez­na­dziej­nych sy­tu­acjach, przy­szła mi do gło­wy od­po­wiedź. Nie­do­sko­na­ła za­pew­ne, ale je­dy­na, dzię­ki któ­rej mo­głem się jesz­cze opie­rać że­la­znej kon­se­kwen­cji Złe­go.

– Ta wol­ność, o któ­rej mó­wisz, wca­le nie jest do­bra. Na po­cząt­ku lu­dzie mie­li znacz­nie lep­sze po­zna­nie Boga niż te­raz. Był bli­sko nich. Po­dob­nie i ty: by­łeś szczę­śli­wy, a te­raz nie je­steś.

– Sko­ro, jak mó­wisz, by­łem wte­dy bar­dziej szczę­śli­wy, sta­łem bli­żej Boga, dla­cze­go się od Nie­go od­wró­ci­łem?

– Bo by­łeś pysz­ny. Uko­cha­łeś bar­dziej sie­bie sa­me­go niż Jego.

– Je­śli Bóg jest wszel­ką do­sko­na­ło­ścią, wszel­kim do­brem i wszel­kim ist­nie­niem, to jak mo­głem wy­brać coś poza Nim?

– Na tym po­le­ga two­ja wol­ność. Nie wy­bra­łeś zła, tyl­ko mniej­sze do­bro, któ­rym też by­łeś. I to wła­śnie było złe.

– Mó­wisz ni­czym Au­gu­styn. Tyl­ko za­sta­nów się: skąd wzię­ła się we mnie moc, żeby wy­brać co in­ne­go niż to, co naj­lep­sze? Albo jest coś, co mu­siał­bym bez­względ­nie wy­brać, albo nie. Je­śli nie, to zna­czy, że Bóg nie był ani wszech­moc­ny, ani naj­do­sko­nal­szy…

– To nie­praw­da. Ta moc, o któ­rej mó­wisz, przy­słu­gi­wa­ła ci jako du­cho­wi. Pier­wot­nie by­łeś do­bry, ale po­tem się od Boga od­wró­ci­łeś i On cię od­trą­cił.

– Po­wta­rzasz wy­uczo­ne for­muł­ki. Spró­buj po­my­śleć. Jak to się sta­ło, że w Bogu, któ­ry był ca­łym ist­nie­niem, na­gle po­ja­wi­ła się moż­li­wość cze­goś złe­go? Czy był czymś ogra­ni­czo­ny?

– Nie, ni­czym.

– Czy tak jak grec­cy bo­go­wie, mu­siał się li­czyć z ko­niecz­no­ścią, z ma­te­rią, z czym­kol­wiek in­nym niź­li On sam?

– Nie.

– Był za­tem wol­ny?

– Tak.

– Więc cze­mu miał­by stwo­rzyć coś, co się od Nie­go od­wra­ca i za­pie­ra?

– To tyl­ko to­bie się wy­da­je, że się od­wra­casz. Do­pó­ki je­steś, po­zo­sta­jesz zwró­co­ny.

– Upar­ty je­steś. Po­wta­rzam: skąd we mnie mia­ła­by się wziąć moc grze­sze­nia?

– Bo po­wsta­łeś z ni­co­ści. Je­steś zło­że­niem. Jak wszyst­ko, co jest, masz pew­ną ska­zę. To zna­czy ska­zę w sto­sun­ku do Je­dy­ne­go Ist­nie­ją­ce­go. Po­sia­dasz szcze­li­nę, pust­kę, nie­do­okre­śle­nie – wol­ność wy­bo­ru. Po­wsta­łeś z ni­co­ści. Nie było cię i sta­łeś się. Gdy­byś nie mógł od po­cząt­ku zgrze­szyć, gdy­byś był do­sko­na­le utwier­dzo­ny w bo­skiej do­sko­na­ło­ści, ni­czym nie róż­nił­byś się od Naj­wyż­sze­go. W Nim, i tyl­ko w Nim, nie ma róż­ni­cy mię­dzy tym, co moż­li­we, a tym, co jest. Ty na­to­miast mo­głeś być inny i sta­łeś się inny.

Za­czął się śmiać, jego chi­chot od­bi­jał się od skal­nych za­ło­mów i gi­nął w cze­lu­ściach. Nie ba­łem się go jed­nak. Ustą­pi­ły zwąt­pie­nie i strach, z któ­ry­mi tak się zży­łem. Wal­ka roz­grza­ła mnie. W pierw­szej chwi­li są­dzi­łem, że nie ma dla mnie wyj­ścia i moje sto­py za­chwia­ły się – te­raz od­zy­ska­łem uf­ność. Mu­sia­łem się twar­do trzy­mać tego jed­ne­go: po­wsta­łeś z ni­co­ści. To był jego sła­by punkt i w nie­go mu­sia­łem ra­zić.

– Wy­da­je ci się, że mnie do­pa­dłeś – tak samo jak po­przed­nio nie­spo­dzia­nie za­czął się śmiać, tak te­raz od­zy­skał spo­kój. Owio­nął mnie chłód – uczu­cie nie­zna­ne mi do­tych­czas na tej roz­grza­nej pa­tel­ni. Chłód, jaki mnie do­tknął, pa­ra­li­żo­wał, prze­ni­kał i czu­łem do­kład­nie, że moje ar­gu­men­ty tra­fia­ją w pust­kę, że jego nic nie jest w sta­nie po­ru­szyć, a wszyst­ko, co czy­ni, jest uda­wa­niem i wy­ra­cho­wa­niem.

– A je­śli za­py­tam, skąd się wzięła ni­cość, co mi od­po­wiesz?

– Ni­cość? – po­wtó­rzy­łem za­sko­czo­ny. – Z ni­cze­go. Ni­cość się nie wzię­ła, bo jej nie było. Co to za py­ta­nie? Jak coś, cze­go nie ma, może być? Na two­je py­ta­nie nie ma od­po­wie­dzi. Trak­tu­jesz bo­wiem coś, cze­go nie ma, jak to, co jest, i py­tasz, czym to jest. Mó­wisz o ni­co­ści, jak się mówi o czło­wie­ku, pta­ku, zwie­rzę­ciu. Moż­na za­py­tać, skąd się wziął czło­wiek, ale nie skąd się wziął nie-czło­wiek, je­śli owo „nie” bę­dzie­my trak­to­wać jako zu­peł­ne za­prze­cze­nie.

– Wi­dzę, żeś nie próż­no­wał na pu­sty­ni. Od­wróć za­tem py­ta­nie: jak to się sta­ło, że je­śli naj­pierw był Bóg i tyl­ko Bóg, i nic poza Nim, i w ogó­le nie było żad­ne­go „poza”, tyl­ko wszyst­ko było „w”, to jak, po­wta­rzam, po­ja­wi­ło się coś in­ne­go od Boga?

– Bo On to stwo­rzył.

– Z cze­go?

– Z ni­cze­go. Mocą swej woli…

– I to, co stwo­rzył mocą swej woli, mo­gło być złe?

– Tak, bo stwo­rze­nie ma ska­zę i nie mo­gło być w Nim utwier­dzo­ne.

– A nie przy­szło ci ni­g­dy do gło­wy, że i Bóg wy­ło­nił się z ni­co­ści? Że ona, nie­po­ję­ta i nie­skoń­czo­na, wy­da­ła z sie­bie wszel­kie je­ste­stwo? I że wte­dy ja, tak po­ni­ża­ny i oczer­nia­ny, okażę się nie tyle za­prze­cze­niem, ile ra­czej inną stro­ną Boga, któ­re­go ty sta­rasz się przede mną bro­nić? I czy po­tra­fisz ina­czej wy­tłu­ma­czyć to, że nie­gdyś cie­bie nie było, ani in­nych lu­dzi, ani świa­ta, ani mnie, a po­tem zno­wu bę­dzie wiecz­ność? I wszyst­ko to mia­ło­by być opar­te na woli je­dy­ne­go Pana? Skąd czer­pał­byś jed­nak pew­ność, że jego wola się nie od­mie­ni? Raz stwo­rzył, więc może prze­kre­ślić, raz rzekł, więc może cof­nąć to, co wy­po­wie­dział. Dla­cze­go miałbyś Mu ufać? Je­steś albo Jego cząst­ką, albo w ogó­le cię nie ma. Nie, tego nie moż­na wy­trzy­mać, nie moż­na wszyst­kie­go opie­rać na uf­no­ści, nie moż­na wszyst­kie­go od­da­wać w cu­dze ręce. Bóg nie był wszech­moc­ny. Był przede mną, przy­zna­ję, ale kto wie, czy cze­goś nie było wcze­śniej… Zresz­tą, tak czy ina­czej, nie wia­do­mo, dla­cze­go ten, któ­re­go nie było i stał się z ni­cze­go, miał­by ufać, że cze­ka go co­kol­wiek do­bre­go.

– Oto te­raz wi­dać, co cię drę­czy. Nie je­steś zdol­ny Mu za­ufać – wy­krzy­cza­łem z ca­łych sił.

– Je­stem, po­dob­nie jak On, wy­ło­nio­ny z nie­od­gad­nio­ne­go cha­osu. Wi­dzia­łem Go i od­sze­dłem od Nie­go. Nie dla­te­go jed­nak, że Go znie­na­wi­dzi­łem, tyl­ko nie mo­głem Mu uwie­rzyć. Nie mo­głem po­jąć, dla­cze­go coś ra­czej mia­ło­by po­wstać, niż nic da­lej nie ist­nieć, i jak co­kol­wiek może się ostać wo­bec Nie­go. Albo ni­cze­go nie po­trze­bo­wał i po­zo­sta­wał do­sko­na­le sa­mo­wy­star­czal­ny, albo też był w Nim brak. Tyl­ko bra­kiem mogę wy­tłu­ma­czyć so­bie stwo­rze­nie. Tyl­ko ni­co­ścią, z któ­rej On też się wy­ło­nił.

– Dla­cze­go nie mo­żesz Mu uwie­rzyć? Dla­cze­go nie przy­jąć, że są rze­czy, któ­rych nie ro­zu­miesz, ale że On jest do­bry?

– Głup­stwo. Głup­stwo. Je­stem zbyt dum­ny na te bzdu­ry – ta twarz, wy­glą­da­ją­ca jak ma­ska, tak nie­po­ru­szo­na, w któ­rej, jak mi się do­tąd zda­wa­ło, cza­ił się je­dy­nie jad nie­na­wi­ści, prze­mie­ni­ła się w gry­ma­sie męki i bólu. – Dla­cze­go On mnie stwo­rzył? Dla­cze­go w ogó­le coś stwo­rzył? To nie­po­ro­zu­mie­nie. To pu­sty dow­cip. Nie, ni­g­dy się z tym nie po­go­dzę. Coś jest. Ist­nie­je. Ist­nie­je, mimo że stwo­rzo­ne. Mimo że naj­pierw tego nie było. I to je­dy­nie dzię­ki woli Ko­goś. Do Kogo nie prze­nik­niesz. Kogo nie osią­gniesz. Bę­dziesz się tam wspi­nał mi­lio­ny, mi­liar­dy lat, bę­dziesz po­ścił, schy­lał swą gło­wę, bę­dziesz po­kor­ny, bę­dziesz po­słusz­ny, ale to nic nie da. Za­wsze usły­szysz w so­bie głos: a je­śli po tym wszyst­kim, po tej nie­skoń­czo­no­ści cza­su, na­gle Mu się od­mie­ni, to co bę­dzie wte­dy?

– On jest nie­zmien­ny – wy­rzu­ca­łem z sie­bie te od­po­wie­dzi jak wo­jow­nik, któ­ry wi­dząc zbli­ża­ją­cy się szmer woj­ska i zgiełk bro­ni, cho­wa się za swo­ją tar­czę i zza niej śle przy­go­to­wa­ne do bi­twy strza­ły.

– Ba, ale ty, ty je­steś zmien­ny. Na za­wsze po­zo­sta­nie mię­dzy nami coś, co dzie­li całą za­gad­kę. Zro­zu­mia­łem, że ni­g­dy się z Nim nie zrów­nam, że mimo ca­łej Jego po­zor­nej do­bro­ci i ła­ska­wo­ści ni­g­dy nie zo­sta­nie ze mnie star­te pięt­no pod­le­gło­ści i stwo­rze­nia, że za­wsze przede mną po­zo­sta­nie ta dru­ga gra­ni­ca, owa ni­cość, któ­ra prze­cież jest moją isto­tą – dzię­ki niej sta­łem się i ona to­wa­rzy­szyć mi bę­dzie po wie­ki wie­ków. I wy­obra­żasz so­bie, że taką myśl moż­na było znieść bez­kar­nie? Wy­obra­zić so­bie nie­skoń­czo­ną li­nię cza­su i sie­bie idą­ce­go za nią – to praw­dzi­wie okrop­ne uczu­cie. Prze­stra­szy­łem się, po­czu­łem, że to nie dla mnie. Że On uczy­nił błąd, pod­sta­wo­wy i za­sad­ni­czy: stwo­rzył co­kol­wiek. Gdy­by po­zo­stał sam ze sobą, tak by­ło­by w po­rząd­ku. A te­raz ja je­stem. Je­stem już na za­wsze sobą, na Nim za­cze­pio­ny. I nie mogę tego nie chcieć. Nie mogę się z tego by­cia w nim wy­zwo­lić. Strasz­ne. Ohyd­ne. A On jesz­cze na do­miar złe­go (cha, za­baw­nie to brzmi w mo­ich ustach, wiem)… On upo­mi­nał się jesz­cze o hołd. Jak jed­nak moż­na Go było czcić za to, że ska­za­ny zo­sta­łem na nie­prze­mi­ja­ją­ce męki ist­nie­nia za­leż­ne­go od ko­goś in­ne­go? I wte­dy po­czu­łem, że Nim też się moż­na zmę­czyć, że prze­syt i tu jest moż­li­wy i że dłu­żej nie da się utrzy­mać fik­cji. Ni­cość ma swo­je pra­wa. Dru­ga stro­na musi być obec­na. Nie­na­wi­dzę od tej pory ist­nie­nia i wal­czę prze­ciw Nie­mu. Wal­czę? Nie, za­czy­nam już mó­wić ni­czym moi prze­śla­dow­cy. Ra­czej ujaw­niam to, co jest ukry­te przed wa­szy­mi ocza­mi.

– Oto two­ja py­cha. In­ny­mi sło­wy, mó­wisz prze­cież: gdy­bym był Bo­giem i tyl­ko gdy­bym był Bo­giem, mógł­bym nie cier­pieć. A sko­ro nie je­stem Bo­giem, to w ogó­le nie je­stem i nic nie ma pra­wa być. Dla­te­go – niech wszyst­ko zgi­nie.

Umil­kli­śmy. Od­ra­za, lęk, pra­gnie­nie uciecz­ki ustą­pi­ły we mnie miej­sca żalo­wi. Co on był wi­nien? Czy nie miał tro­chę ra­cji w tej swo­jej wal­ce o wy­ja­śnie­nie wszyst­kie­go? Jak­by od­ga­du­jąc moje my­śli, po­wie­dział:

– A poza tym, przy­po­mnij so­bie, co na­pi­sał Ory­ge­nes.

– Nie wie­dzia­łem, że sza­tan jest oby­ty w teo­lo­gii. I to teo­lo­gii he­re­tyc­kiej – pró­bo­wa­łem kpić.

– Sza­tan jest przede wszyst­kim ba­da­czem, któ­ry nie daje się wzru­szyć i po­cią­gnąć na­mięt­no­ściom. Po­tra­fi pa­trzeć na Boga zim­no. A co do he­re­zji: Ory­ge­nes to byt znacz­nie mą­drzej­szy od Au­gu­sty­na i od tej ca­łej zgrai, go­to­wej ska­zy­wać mnie na męki pie­kiel­ne. Prze­nik­nął my­ślą głę­bię mo­jej ta­jem­ni­cy: Bóg czu­je się wo­bec mnie win­ny i nie skaże mnie na po­tę­pie­nie. Albo też po­tę­pie­nie, w któ­rym tkwię, nie jest ni­czym ze­wnętrz­nym. Nie, sam je­stem swo­im po­tę­pie­niem. Ist­nie­jąc jako za­leż­ny, cier­pię. Ina­czej, czy ci głup­cy nie wi­dzą, w jaką sprzecz­ność po­pa­da­ją? Gdy­bym zo­stał ska­za­ny na męki wiecz­ne, jak twier­dzą, to czy dla­te­go, że od­sze­dłem swo­bod­nie, czy dla­te­go, że tak było prze­wi­dzia­ne? Je­śli dla­te­go, że sam od­sze­dłem, zna­czy­ło­by to, że ja i słu­dzy moi wy­bra­li­śmy na­sze miesz­ka­nie. Do­zna­łem roz­ko­szy nie­zna­nych świę­tym, speł­ni­łem po­żą­da­nia, do któ­rych oni nie do­ro­śli, do­peł­ni­łem ciem­ną stro­nę stwo­rze­nia, po­sze­dłem zba­dać, jak da­le­ko moż­na zbli­żyć się do ni­co­ści. Sta­ną­łem na­prze­ciw nie­zna­nych prze­pa­ści, a oni śmią mnie oskar­żać?

Po­rzuć ich i ty. Chodź ze mną, a dam ci za­sma­ko­wać w roz­ko­szach świa­ta. Nie tak jed­nak, jak oni so­bie wy­obra­ża­ją: zwie­rzę­ce ucie­chy, szyb­ko speł­nia­ne, z cią­gle to­wa­rzy­szą­cym im prze­sy­tem. Nie! Bę­dzie­my wy­twor­ni w czy­nie­niu nie­go­dzi­wo­ści. Nie damy się zwieść żą­dzy, lecz ra­czej wy­ko­rzy­sta­my ją do ba­da­nia sa­mych sie­bie. Pój­dzie­my jej tro­pem i bę­dzie­my ba­da­li ową gra­ni­cę, któ­ra od­dzie­la to, co jest, od tego, cze­go nie ma. Bę­dzie­my wciąż bliż­si moż­li­wo­ści niż ist­nie­niu. Głup­cy nie zro­zu­mie­li mnie, nie po­ję­li mego ge­niu­szu. Czy oni są­dzą, że ja nie wiem, że nie ma na­sy­ce­nia? Och, o ni­czym nie wiem tak do­brze. Ale też do­sze­dłem do kre­su wła­snej ni­co­ści i po­zna­łem pa­sję znisz­cze­nia. Chodź. Je­stem inną stro­ną Boga. Je­stem de­mo­nem, ale prze­cież i On ma w so­bie coś de­mo­nicz­ne­go.

Sta­łem po­ra­żo­ny tymi sło­wa­mi. Czu­łem, że wszyst­ko wy­ry­wa się ze mnie, że go­tów je­stem już biec ra­zem z nim. Ośle­pi­ło mnie tak dłu­go ocze­ki­wa­ne i upra­gnio­ne świa­tło. Cho­ciaż jed­nak jego głos hu­czał mi w uszach, cho­ciaż to, co mó­wił, było aż tak prze­ko­nu­ją­ce, to prze­cież coś we mnie sta­wia­ło opór. I sta­łem roz­dar­ty, pe­łen sprzecz­nych my­śli, nie wie­dząc, w któ­rą stro­nę po­wi­nie­nem się zwró­cić. A on, wi­dząc moje za­cho­wa­nie i że bli­ski już by­łem pod­da­nia się, wy­krzyk­nął:

– Nic się nie bój! Co­kol­wiek uczy­ni­my, zo­sta­nie­my zba­wie­ni. Wy­zwo­li­my się od pust­ki. Nada­my swe­mu ist­nie­niu sens. Bę­dzie­my za­bi­jać i drę­czyć, nisz­czyć i gra­bić, za­wsze sami. Wszyst­ko, co zro­bi­my, w nas bę­dzie mia­ło źró­dło.

Na­dal nie wie­dzia­łem, co mu od­po­wie­dzieć. Pa­dłem za­tem na ko­la­na, tam na wprost nie­go, i sta­ra­łem się od­dać mo­dli­twie. I wte­dy po raz pierw­szy po­pa­dłem w za­chwy­ce­nie. Ode­rwa­łem się od sie­bie i uj­rza­łem całą grzesz­ność mego ży­cia. Zro­zu­mia­łem, że mój prze­ciw­nik bli­ski już był zwy­cię­stwa i gdy­by nie anio­ło­wie, do­bre, opie­kuń­cze du­chy, któ­re się za mną wsta­wi­ły, i gdy­by nie proś­by świę­tych bra­ci prze­by­wa­ją­cych po pra­wi­cy Pana, uległ­bym i zo­stał uwie­dzio­ny przez dia­bła. Kto prze­ma­wiał tak jak on? Kto zgrab­niej i do­sad­niej do­bie­rał sło­wa, for­mu­ło­wał my­śli, przy­ta­czał przy­kła­dy, po­zwa­lał wzno­sić się wy­obraź­ni?

Nie wiem, jak dłu­go le­ża­łem. Le­d­wie jed­nak przy­mkną­łem oczy, usły­sza­łem: „Nie bój się tego, któ­ry cię tu oto­czył. Za­cho­waj uf­ność we Mnie, a zwy­cię­żysz. Kto dał ci pra­wo, abyś ba­dał gra­ni­ce, któ­re zo­sta­ły przed tobą za­mknię­te? Skąd wiesz, czy je­śli je prze­kro­czysz, jesz­cze kie­dy­kol­wiek po­wró­cisz do Mnie? Bądź po­kor­ny. Zro­zum, że wszyst­ko, co masz, otrzy­ma­łeś, uwiel­biaj Pana, a żyć bę­dziesz”. Te sło­wa, mó­wię to z ca­łym prze­ko­na­niem, sły­sza­łem wy­raź­nie.

***

Kie­dy się pod­nio­słem, na­sta­ła już noc. Mego ku­si­cie­la nie zna­la­złem przy mnie. Jego głos prze­rwał po­now­nie mój sen o brza­sku. Tym ra­zem jed­nak moje ser­ce po­zo­sta­ło bez trwo­gi i chcia­łem przy­jąć wy­zwa­nie. On na­to­miast, jak­by ni­g­dy nic, po pro­stu pod­jął prze­rwa­ną roz­mo­wę.

– Jest wpraw­dzie przy­po­wieść o Ła­za­rzu, lecz zo­sta­ła na­pi­sa­na przez lu­dzi sła­bych, za­wist­nych. Wy­obra­żasz so­bie, ja­kie przy­jem­no­ści mu­sie­li­by oni czer­pać, oglą­da­jąc męki swych daw­nych pa­nów i wład­ców? Ale je­śli spró­bu­jesz na chwi­lę choć­by wy­zwo­lić się z tra­dy­cji i przy­zwy­cza­jeń, po­wiedz sam, jaki ego­izm mógł­by być bar­dziej okrut­ny niż ten wła­śnie? Pa­trzeć na bliź­nich po­grą­żo­nych w smut­ku i roz­pa­czy, spo­glą­dać na wiecz­nie nie­szczę­śli­wych i nie móc im po­móc? Kto z nas nie rzu­cił­by ra­czej wszyst­kie­go i nie ru­szył na po­moc? Kto nie wzgar­dził­by wów­czas Bo­giem, całą cze­re­dą anio­łów, che­ru­bi­nów i se­ra­fi­nów, kto nie uciekł­by przed mo­no­ton­nym hym­nem chwa­ły, któ­ry ina­czej mu­sia­ły­by po­wta­rzać jego usta? Do­brze, je­śli jesz­cze pa­trzy­li­by­śmy na rze­czy­wi­stych zbrod­nia­rzy, ale co po­wie­dzieć o tych, któ­rzy na męki ska­za­ni zo­sta­li przez wła­sną głu­po­tę, ma­łość i nie­po­rad­ność? Komu w ogó­le moż­na by od­mó­wić zba­wie­nia? I jak ta świa­do­mość, któ­rą po­sia­da­ją zba­wie­ni, że oto poza nimi w ogni­ste mo­rze siar­ki, czy też jak­kol­wiek ina­czej zwał­byś to miej­sce za­tra­ce­nia, zo­sta­ją wrzu­ce­ni ich bli­scy, mu­sia­ła­by wpły­wać na nich sa­mych? Ża­den śpiew i żad­ne wy­chwa­la­nie nie oka­za­ło­by się wów­czas praw­dzi­we – wszyst­ko by­ło­by je­dy­nie ma­ską stra­chu, za­sło­ną ukry­te­go prze­ra­że­nia przed lo­sem po­tę­pio­nych. I jak ty byś się czuł, gdy­byś po­śród zba­wio­nych nie zna­lazł swych ro­dzi­ców, swych przy­ja­ciół? Jak by się czu­li mę­żo­wie bez żon i żony bez mę­żów, oj­co­wie i mat­ki bez dzie­ci i dzie­ci bez ma­tek i oj­ców? Czyż wte­dy nie po­wsta­ła­by ko­niecz­ność no­we­go Zba­wi­cie­la, któ­ry po­tra­fił­by zło­żyć z sie­bie ofia­rę nie tyl­ko, jak ten pierw­szy, za wy­bra­nych, ale i za po­tę­pio­nych?

– Kim je­steś, aby oskar­żać Pana? – od­po­wie­dzia­łem. Sku­pi­łem się cały w so­bie, ze wszyst­kich sił przy­war­łem do tego, co prze­ka­za­li świę­ci Oj­co­wie, i mó­wi­łem z głę­bi swe­go ser­ca. – Czy by­łeś wcze­śniej, niż zo­sta­łeś stwo­rzo­ny? Czy to­wa­rzy­szy­łeś Mu w cza­sie, kie­dy nie było jesz­cze żad­ne­go cza­su? Jak mo­żesz wy­rzu­cać Mu Jego spra­wie­dli­wość? Je­steś je­dy­nie kimś, kto stał się z ni­cze­go, otrzy­mał ist­nie­nie z ze­wnątrz, i dla­te­go jak śmiesz ro­ścić so­bie pra­wa, ocze­ki­wać cze­goś in­ne­go niż tyl­ko po­wro­tu do nie­by­tu?! Py­cha prze­ma­wia przez cie­bie, sza­ta­nie!

Pró­bu­jesz we mnie wzbu­dzić współ­czu­cie, po­wie­dzieć, że nikt nie za­słu­żył na po­tę­pie­nie. Tak, wspól­nym na­szym lo­sem jest po­pa­da­nie w ni­cość. Cią­ży­my tam, skąd przy­szli­śmy. Wciąż zmien­ni, wciąż nie u sie­bie, za­wsze po­dat­ni na to, co nowe i nie­zna­ne, lecz czy z tego co­kol­wiek wy­ni­ka? Czy ra­czej nie po­win­ni­śmy po­wie­dzieć, że nikt z nas nie za­słu­żył na ła­skę? I je­śli od­czu­wa­my w so­bie współ­czu­cie dla in­nych, to czy i ono nie wy­pły­wa z py­chy i za­po­mnie­nia o tym, kim je­ste­śmy? Kim je­stem, abym się miał li­to­wać? Czy proch może za­pro­te­sto­wać?

– Sko­ro tak się po­ni­żasz, to dla­cze­go zo­sta­łeś stwo­rzo­ny? – od­parł z lek­ką iro­nią, tak jak sta­ry na­uczy­ciel zwra­ca się do ucznia sta­wia­ją­ce­go pierw­sze kro­ki. – Dla­cze­go je­steś? Je­śli ta gra­ni­ca ma sens, je­śli w ogó­le coś jest (a nie był­bym sobą, gdy­bym po­tra­fił to przy­jąć jako pew­nik), to nie zdo­łasz wy­tłu­ma­czyć Boga. Po co zsy­łał­by swe­go Syna na zie­mię? Dla­cze­go mia­ło­by Mu za­le­żeć na od­ku­pie­niu, oczysz­cze­niu, za­tar­ciu owej rysy, jaką wno­si sobą ni­cość? Wy­bacz, ale to, co mó­wisz, jest wręcz śmiesz­ne. Czy je­śli bę­dziesz so­bie po­wta­rzał, że cię nie ma, ła­god­niej znie­siesz cier­pie­nie in­nych?

– Sza­ta­nie, cze­mu chcesz uda­wać? Co cie­bie na­praw­dę ob­cho­dzi los bliź­nich?

– Co mnie ob­cho­dzi? Ow­szem, sam w so­bie nie­wie­le, ale jako staw­ka, o któ­rą idzie gra, bar­dzo. Wy­ry­wam du­sze i zbie­ram je do sie­bie, aby nas było wię­cej. Tych, co od­rzu­ca­ją i nie chcą się zgo­dzić. To my przyj­mu­je­my praw­dzi­wy za­kład. Sta­je­my na­prze­ciw Boga i mó­wi­my: oto je­ste­śmy, Two­je stwo­rze­nia, i co te­raz z nami zro­bisz? Rzu­ca­my wy­zwa­nie Jego do­bro­ci, śle­dzi­my ją i ba­da­my. Nie twier­dzę wca­le, że zaj­mu­je mnie los in­nych lu­dzi i że chcę im po­ma­gać. Po co mi to? Ale oni są mymi za­kład­ni­ka­mi. I do­pó­ki ist­nie­je po­tę­pie­nie, do­pó­ty gra to­czy się da­lej. I co­kol­wiek Bóg by uczy­nił, jak­kol­wiek by się po­ni­żył, my za­wsze za­da­je­my dal­sze py­ta­nia.

– Czyż śmierć Chry­stu­sa wam nie wy­star­czy­ła? Mało jesz­cze Pan po­ka­zał, że umi­ło­wał wszyst­ko, co stwo­rzył?

– Śmiesz­ny ar­gu­ment. Ow­szem, ta jego śmierć mnie za­bo­la­ła. Nie mogę po­jąć, dla­cze­go zro­bił tak głu­pio. Sie­dział w tej swo­jej bo­sko­ści jak w wy­god­nym gnieź­dzie i przy­szedł tu na świat, gdzie ja pa­nu­ję, i zgo­dził się cier­pieć. Ależ mu do­pie­kłem! Drę­czy­łem, ile wla­zło. I bez­sku­tecz­nie. Nie zła­mał się. Praw­dę mó­wiąc, to obu­rza­ją­ce. Ja­kim pra­wem to zro­bił? Tak cier­pieć i nie wy­krzy­czeć słów bun­tu. Nie­by­wa­łe. Draż­ni mnie to. Iry­tu­je. Ten wasz Chry­stus i jego ofia­ra to po pro­stu nie do znie­sie­nia. Ale i tak Mu nie ule­gnę. Nie wol­no mi ulec, bo­wiem w so­bie znaj­du­ję osto­ję. 

– Dla­cze­go nie chcesz przy­jąć ta­jem­ni­cy? Żad­ne stwo­rze­nie nie może tego po­znać. Być może je­dy­nie Bóg prze­ni­ka wszyst­ko. Lecz czy nam nie przy­stoi ra­czej się cie­szyć, że w ogó­le je­ste­śmy?

– A znasz opo­wieść o nie­win­nych łzach cier­pią­cych dzie­ci? Nie będę się cie­szył, do­pó­ki tyle bę­dzie na świe­cie nie­za­wi­nio­nych mąk.

– Zno­wu to two­je dia­bel­skie mi­ło­sier­dzie, w któ­re się stro­isz. Nie do twa­rzy ci z nim. Przy­po­mi­nasz kata, któ­ry ubrał się w dzie­cię­ce fa­ta­łasz­ki. Strasz­ne. Czy śmierć Chry­stu­sa ci nie wy­star­czy­ła? Mało jesz­cze Pan po­ka­zał, że umi­ło­wał wszyst­ko, co stwo­rzył? Czy jego cier­pie­nie nie wy­star­czy?

– Nie, no nie mogę. Dość mam tej mni­szej gad­ki. Dość wa­szej kle­szej pro­pa­gan­dy. Nie chcę słu­chać o krzy­żu i ofie­rze. Nic mnie bar­dziej nie wku­rza. To jest ta­nie i głu­pie. Co mnie ob­cho­dzi, że ten nie­biań­ski pa­jac dał się głu­pio za­ciu­kać? Co ja z tego mam? 

– A co masz mieć? Nie je­steś pa­nem ży­cia. Dla­te­go patrz z wdzięcz­no­ścią na Tego, któ­ry bę­dąc Bo­giem, nie trak­to­wał swej bo­sko­ści jako cze­goś przy­własz­czo­ne­go, ale po­dzie­lił się nią z nami.

– Bred­nie. Chrze­ści­jań­skie slo­ga­ny. Wolę sam de­cy­do­wać o so­bie, sam sie­bie stwa­rzać i wy­my­ślać. 

– Mó­wisz, jak­byś był Bo­giem.

– Do­pó­ki nim nie zo­sta­nę, nie chcę prze­ba­cze­nia, zba­wie­nia, ule­cze­nia. Nie chcę nic, poza wszyst­kim.

– Więc je­steś stra­co­ny na wie­ki. Chcąc nie­moż­li­we­go, po­tę­piasz sie­bie.

– Drwię z tego. Przez to, że nie po­niżę się bła­ga­niem o wy­ba­cze­nie, po­ka­zu­ję swoją wiel­kość. O, niech On o mnie za­bie­ga, niech mi do nóg upa­da. A ja i tak Jego zba­wie­nia nie przyjmę. Bę­dąc sobą, nisz­czę Jego po­rzą­dek. Za­cho­wu­jąc swo­je zbun­to­wa­ne „Ja”, nisz­czę Jego ład. Nie ma mowy o po­ku­cie. Obrzy­dli­we to i nie­wol­ni­cze.

– Skru­cha i żal jest pra­gnie­niem, aby to, co się sta­ło, nie było się wy­da­rzy­ło. Jest zda­niem się na Boga. Jest przy­zna­niem Mu ra­cji i od­da­niem Mu tego, co na­leż­ne. On je­den pa­nu­je nad by­tem i On je­den udzie­la ist­nie­nia. Je­śli On je­den za­po­mni o tym, co było złe – zło zo­sta­je zwy­cię­żo­ne. Po co mi moje „ja”? Zda­ję się na Pana i żyć będę!

– Jako kto? Mgli­ste wcie­le­nie anio­ła? Nie chcesz być sobą? Nie chcesz być dla sie­bie? Nie chcesz sam de­cy­do­wać i sam stwa­rzać? Być sobą i z sie­bie wszyst­ko do­by­wać – oto jest zba­wie­nie.

– Nie li­czę na zba­wie­nie, nie je­stem kup­cem, nie mó­wię: ty daj mi to, a ja w za­mian od­stą­pię ci co in­ne­go. Pa­dam na twarz i wy­zna­ję, że nie je­stem god­ny do­stą­pić zba­wie­nia. Pa­dam na twarz i wy­zna­ję, że to, na co pa­trzę, jest god­ne po­dzi­wu.

– Mimo cier­pie­nia?

– Mimo cier­pie­nia. Po­dzi­wiam, że coś jest.

– Po­dzi­wiaj so­bie zdro­wo. Nie­wol­ni­ku. Psie. Ro­ba­ku. Ja ofia­ro­wu­ję ci wol­ność. Ja ofia­ro­wu­ję ci po­tę­gę. I moi lu­dzie idą za mną. I wzno­si­my mury praw­dzi­wie nie­po­ko­na­ne. I na­sza wiecz­ność bę­dzie zwy­cię­ska. Mu­szę wciąż się­gać tam, do­kąd inni nie mają śmia­ło­ści. Mu­szę prze­kra­czać wszel­kie gra­ni­ce i wciąż ocie­rać się o to, co nie jest. Je­stem wiecz­nym wy­zwa­niem dla Boga. Ale też je­stem jego py­ta­niem. Gdy­by mnie nie stwo­rzył, nie był­by się wzbo­ga­cił. Przy­znasz prze­cież, że czy­niąc coś do­brze, przy­spa­rzasz Mu cze­goś?

– Nie.

– Jak to nie?

– Wszyst­ko, co do­bre­go się sta­je, On czy­ni prze­ze mnie. Wszyst­ko, co złe, czy­nię ja.

– Im wię­cej w to­bie po­ko­ry, tym wię­cej py­chy!

– To ty na­zy­wasz bia­łe czar­nym, a czar­ne bia­łym.

– Ja mó­wię praw­dę.

– Ty, któ­ry je­dy­nie kła­mać po­tra­fisz?

– Gdy­bym za­wsze kła­mał, wie­dział­byś, że od­wrot­ność mych słów za­wsze bę­dzie praw­dą. Mar­ny był­by ze mnie zwo­dzi­ciel.

– Nie wiem, czy prze­ze mnie nie prze­ma­wia nie­kie­dy sza­tan. Ale wiem, że ro­bię wszyst­ko, aby się tak nie sta­ło.

– Kto robi?

– Ja.

– Lecz mó­wiąc, że chcesz być do­bry, wiesz, iż jest to od cie­bie nie­za­leż­ne, zga­dzasz się, by kto inny dyk­to­wał, co jest do­bre. To słu­żal­stwo. Wy, chrze­ści­ja­nie, je­ste­ście me­ta­fi­zycz­ny­mi lo­ka­ja­mi.

– Jest ła­ska, któ­rej ja nie zgłę­bię. Pan daje tym, któ­rym chce.

– A tym, któ­rym nie chce, nie daje. Mnie nie dał, a to­bie dał. Mnie prze­wi­dział na męki, a cie­bie do ży­cia.

– Nie wiem tego jesz­cze.

– A gdy­by tak było, co byś o Nim po­wie­dział?

– Że to było Jego pra­wo.

– A co byś po­wie­dział o gra­czu, któ­ry gra zna­czo­ny­mi kar­ta­mi?

– Że jest oszu­stem.

– Więc Bóg, któ­ry gra z nami, da­jąc nam do ręki kar­ty, z któ­ry­mi nie mo­że­my wy­grać, nie jest oszu­stem? Czym róż­ni się za­tem od in­nych kłam­ców?

– On z nami nie gra. Ja w każ­dym ra­zie z Nim nie gram. Pa­dam na twarz i słu­cham. Wy­rze­kam się sie­bie i cze­kam. Gło­szę Jego chwa­łę.

– Nie je­steś god­ny roz­mo­wy ze mną. Był­byś wy­bor­nym słu­gą ty­ra­na. I za­praw­dę, je­steś nim. Tyl­ko że ta­kich jak ty nikt nie ceni. Na­wet Bóg woli tych, któ­rych i ja so­bie zna­la­złem. Peł­no­krwi­stych, praw­dzi­wych męż­czyzn, dziel­nych w grze­sze­niu i spraw­nych w zbrod­ni. Ach, jak bar­dzo cie­szy się, gdy je­den z nich wpad­nie w Jego ręce! Na­to­miast cie­bie ma za nic!

Za­pa­no­wa­ła dłu­ga ci­sza. Wy­da­wa­ło mi się, że sły­szę skrzy­pie­nie pia­sku i dzi­ki chi­chot. Czy­jeś kro­ki od­da­la­ły się ode mnie. Za­pa­dłem w sen.

***

Mu­sia­łem ode­rwać się od lek­tu­ry wy­znań po­boż­ne­go mni­cha. Wie­le rze­czy po­zo­sta­ło jesz­cze ukry­tych przede mną: nie wie­dzia­łem, dla­cze­go ten, któ­ry zde­cy­do­wał się na cał­ko­wi­te od­osob­nie­nie, i to w ta­jem­ni­cy przed in­ny­mi, w koń­cu po­sta­no­wił spi­sać swo­je my­śli. Trud­no też było zro­zu­mieć, dla­cze­go wy­brał w tym celu aku­rat sta­ro­żyt­ny ję­zyk grec­ki, tak jak­by nie mógł się po­słu­żyć któ­rym­kol­wiek z mniej eg­zo­tycz­nych spo­so­bów po­ro­zu­mie­wa­nia się z bliź­ni­mi.

Wy­sze­dłem z domu, nie skoń­czyw­szy lek­tu­ry zna­le­zio­ne­go rę­ko­pi­su. Nie po­tra­fi­łem się sku­pić na ni­czym in­nym, jak wła­śnie na do­pie­ro co prze­czy­ta­nych kwe­stiach. Anio­ło­wie, dia­bły, moce nie­bios i zie­mi, pu­stel­ni­cy i asce­ci – jak­że to wszyst­ko było od­le­głe od mo­je­go ży­cia. Za­czą­łem się jed­nak za­sta­na­wiać i do­sze­dłem do wnio­sku, że je­śli moż­na ro­zum­nie przy­jąć ist­nie­nie Boga, to nie ma po­wo­du, aby od­rzu­cić ist­nie­nie du­chów. W każ­dym bo­wiem przy­pad­ku na­tra­fia­my na to, co wy­my­ka się na­szym zmy­słom.

Po­sta­no­wi­łem po­wró­cić do dzie­ła grec­kie­go mni­cha tak szyb­ko, jak to tyl­ko bę­dzie moż­li­we. Kie­dy jed­nak po dniach wypełnio­nych obo­wiąz­ka­mi zna­la­złem nie­co wol­ne­go cza­su na lek­tu­rę, stwier­dzi­łem, że przed­tem po­wi­nie­nem za­po­znać się z tek­sta­mi, o któ­rych wspo­mi­na­li za­rów­no Ni­ki­for, jak i jego Prze­ciw­nik.

Za­czą­łem od Bi­blii. Wzmian­ki na te­mat sza­ta­na są w niej zdu­mie­wa­ją­co ubo­gie. Mgli­ste wspo­mnie­nie o sy­nach Bo­żych, któ­rzy wi­dząc, że cór­ki ludz­kie są pięk­ne, mie­li z nimi dzie­ci, nie jest do­sta­tecz­nym do­wo­dem, że cho­dzi­ło tu o złe du­chy. Ni­g­dzie w Pi­śmie nie moż­na też było zna­leźć wprost opi­sa­nej hi­sto­rii upad­ku anio­łów. Je­dy­nie kil­ka miejsc, je­śli in­ter­pre­to­wać je sym­bo­licz­nie, moż­na by uznać za po­twier­dze­nie upad­ku sza­ta­na z po­wo­du py­chy. Naj­bar­dziej prze­ko­nu­ją­ce ze wszyst­kich jest po­świę­co­ne upad­ko­wi kró­la Tyru miej­sce z Księ­gi Eze­chie­la:

Pan skie­ro­wał do mnie te sło­wa: „Synu

czło­wie­czy, pod­nieś la­ment nad kró­lem Tyru

i po­wiedz mu: Tak mówi Pan Bóg:

By­łeś od­bi­ciem do­sko­na­ło­ści,

pe­łen mą­dro­ści i nie­zrów­na­nie pięk­ny.

Miesz­ka­łeś w Ede­nie, ogro­dzie Bo­żym,

okry­wa­ły cię wszel­kie­go ro­dza­ju szla­chet­ne ka­mie­nie (…)

Jako wiel­kie­go che­ru­ba

opie­ku­nem usta­no­wi­łem cię

na świę­tej gó­rze Bo­żej, cha­dza­łeś po­śród błysz­czą­cych ka­mie­ni.

By­łeś do­sko­na­ły w po­stę­po­wa­niu swo­im

od dni twe­go stwo­rze­nia,

aż zna­la­zła się w to­bie nie­pra­wość.

Pod upły­wem roz­kwi­tu swe­go han­dlu

wnę­trze two­je na­peł­ni­ło się uci­skiem

i zgrze­szy­łeś,

wo­bec cze­go zrzu­ci­łem cię z góry Bo­żej

i jako che­rub opie­kun znik­ną­łeś spo­śród

błysz­czą­cych ka­mie­ni.

Ser­ce two­je sta­ło się wy­nio­słe

z po­wo­du twej pięk­no­ści,

za­ni­kła twa prze­zor­ność z po­wo­du twe­go bla­sku (…)

Spra­wi­łem, że ogień wy­szedł z twe­go wnę­trza,

aby cię po­chło­nąć,

i ob­ró­ci­łem cię w po­piół na zie­mi (…).

Prze­sta­łeś ist­nieć na za­wsze”.

Zbli­żo­ny swym sen­sem do Eze­chie­la jest ob­raz z Księ­gi Iza­ja­sza:

Jak­że to spa­dłeś z nie­bios

Ja­śnie­ją­cy synu Ju­trzen­ki (…)

Ty, któ­ry mó­wi­łeś w swym ser­cu:

Wstą­pię na nie­bio­sa,

po­wy­żej gwiazd Bo­żych

po­sta­wię swój tron (…)

Strą­co­nyś do Sze­olu

na samo dno Ot­chła­ni.

Być może rów­nież do osta­tecz­ne­go po­tę­pie­nia dia­bła od­no­szą się inne sło­wa tego sa­me­go pro­ro­ka:

Oto wy wszy­scy, któ­rzy roz­nie­ca­cie ogień,

któ­rzy za­pa­la­cie strza­ły ogni­ste,

idź­cie w pło­mie­nie wa­sze­go ognia,

wśród strzał ogni­stych, któ­re­ście za­pa­li­li.

Całą sy­tu­ację jesz­cze bar­dziej za­ciem­nia po­stać złe­go ducha, po­cho­dzą­ca z Księ­gi Hio­ba, gdzie przed­sta­wio­ny jest on nie tyle jako bez­względ­ny wróg, ile jako bo­ski wy­słan­nik.

Je­śli za­tem sza­tan w roz­mo­wie z Ni­ki­fo­rem mógł­by się na coś po­wo­ły­wać – po­my­śla­łem – to wła­śnie na brak wzmia­nek o jego osta­tecz­nym po­tę­pie­niu w naj­star­szych frag­men­tach pism świę­tych. Nie jest prze­ciw­nym do­wo­dem apo­kry­ficz­na Księ­ga He­no­cha i nie zdo­ła ona zrów­no­wa­żyć bra­ku wzmia­nek w księ­gach Bi­blii. Moż­na by wpraw­dzie za­py­tać, dla­cze­go sza­tan ma po­szu­ki­wać swe­go uspra­wie­dli­wie­nia wła­śnie w księ­gach świę­tych, ale jak wy­ni­ka­ło przy­naj­mniej z tek­stu, któ­ry mia­łem przed ocza­mi, dia­bły le­piej się zna­ją na rze­czach bo­skich niż nie­je­den chrze­ści­ja­nin. Tak już jest, że prze­cząc wszyst­kie­mu, sta­ra­ją się bro­nić swej spra­wy, opie­ra­jąc się na tym, co ma rów­nież naj­więk­sze zna­cze­nie dla wie­rzą­ce­go.

Bez po­rów­na­nia bar­dziej wy­mow­ne są pod tym wzglę­dem sło­wa Ewan­ge­lii i li­stów apo­stol­skich. W opo­wie­ści o Są­dzie Osta­tecz­nym, za­war­tej w Ewan­ge­lii św. Ma­te­usza, Je­zus mówi wy­raź­nie: „«Idź­cie precz ode Mnie, prze­klę­ci, w ogień wiecz­ny przy­go­to­wa­ny dia­błu i jego anio­łom» (…) i pój­dą ci na mękę wiecz­ną, spra­wie­dli­wi zaś do ży­cia wiecz­ne­go”. W tym sa­mym prze­ka­zie znaj­du­je­my rów­nie bez­względ­ne sło­wa Mi­strza: „A sy­no­wie kró­le­stwa zo­sta­ną wy­rzu­ce­ni na ze­wnątrz – w ciem­ność, tam bę­dzie płacz i zgrzy­ta­nie zę­bów”. I w in­nym miej­scu, w za­koń­cze­niu przy­po­wie­ści o chwa­ście, prze­ka­za­nej nam przez tego sa­me­go apo­sto­ła, znaj­dzie­my jesz­cze raz po­twier­dze­nie losu zgo­to­wa­ne­go de­mo­no­wi: „Syn Czło­wie­czy po­śle anio­łów swo­ich; ci zbio­rą z Jego kró­le­stwa wszyst­kie zgor­sze­nia i tych, któ­rzy do­pusz­cza­ją się nie­pra­wo­ści, i wrzu­cą ich w piec roz­pa­lo­ny, tam bę­dzie płacz i zgrzy­ta­nie zę­bów”. Osta­tecz­ne prze­kleń­stwo, któ­re ma do­paść grzesz­ni­ków, po­twier­dza tak­że i Piotr w swym li­ście, gdzie czy­ta­my: „A to samo sło­wo za­bez­pie­czy­ło obec­nie nie­bo i zie­mię, jako za­cho­wa­ne dla ognia, na dzień sądu i zgu­by bez­boż­nych lu­dzi”. Znaj­dzie­my w tym sa­mym li­ście i ta­kie sło­wa: „Je­że­li Bóg anio­łom, któ­rzy zgrze­szy­li, nie od­pu­ścił, ale wy­dał ich do ciem­nych lo­chów Tar­ta­ru, aby byli za­cho­wa­ni na sąd”. War­to jesz­cze przed­sta­wić je­den frag­ment tek­stu świę­te­go z Ob­ja­wie­nia udzie­lo­ne­go św. Ja­no­wi na wy­spie Pat­mos:

A dia­bła, któ­ry ich zwo­dzi,

wrzu­co­no do je­zio­ra ognia i siar­ki,

tam gdzie są Be­stia i Fał­szy­wy Pro­rok.

I będą cier­pieć ka­tu­sze we dnie i w nocy na wie­ki wie­ków.

Wszyst­kie te cy­ta­ty, ze­bra­ne ra­zem, po­ka­zu­ją, że au­to­ry­tet Bi­blii jed­no­znacz­nie opo­wia­da się za wiecz­ny­mi mę­ka­mi i po­tę­pie­niem grzesz­ni­ków. Nie­ma­łej prze­to trze­ba było od­wa­gi (a być może zu­chwa­ło­ści), aby mimo tych wszyst­kich tak ka­te­go­rycz­nie brzmią­cych gróźb po­wa­żyć się na twier­dze­nie, że tak­że i sza­tan może zo­stać zba­wio­ny. Naj­bar­dziej kon­se­kwent­nie uczy­nił to za­pew­ne Ory­ge­nes, któ­ry przed­sta­wił co naj­mniej kil­ka po­wo­dów (w nie­któ­rych jego ar­gu­men­tach ła­two od­na­la­złem lo­gi­kę ku­si­cie­la Ni­ki­fo­ra). W ko­men­ta­rzu do Księ­gi Ka­płań­skiej Ory­ge­nes twier­dzi, że jak dłu­go ist­nie­je pie­kło, tak dłu­go dzie­ła Zba­wi­cie­la nie moż­na uznać za osta­tecz­ne. „Wy­peł­ni [Chry­stus] dzie­ło wów­czas, gdy mnie, ostat­nie­go i naj­gor­sze­go ze wszyst­kich grzesz­ni­ka, uczy­ni peł­nym i do­sko­na­łym. Sko­ro wszy­scy na­zy­wa­my się Jego cia­łem i człon­ka­mi, to do­pó­ki ist­nie­ją wśród nas tacy, któ­rzy nie są «pod­da­ni» w do­sko­na­łym «pod­da­niu», rów­nież i On nie jest «pod­da­ny». Kie­dy zaś wy­ko­na swo­je dzie­ło, kie­dy do­pro­wa­dzi swo­je stwo­rze­nie do peł­nej do­sko­na­ło­ści, wów­czas po­wie­my o Nim, że jest «pod­da­ny» w tych, któ­rych pod­dał Ojcu i w któ­rych wy­peł­nił dzie­ło prze­zna­czo­ne Mu przez Ojca, aże­by Bóg był wszyst­kim we wszyst­kich”.

Z do­bro­ci Boga wy­cią­ga Ory­ge­nes rów­nie ra­dy­kal­ne wnio­ski w swym naj­waż­niej­szym dzie­le – O za­sa­dach. Po­nie­waż „ko­niec świa­ta przy­wró­ci wszyst­ko do pier­wot­ne­go sta­nu” i „ko­niec sta­no­wi po­czą­tek świa­ta, któ­ry na­dej­dzie”, nie wol­no przyj­mo­wać, że coś osta­nie się wo­bec wszech­ogar­nia­ją­ce­go od­no­wie­nia. „Wróg zo­sta­nie znisz­czo­ny nie po to, aby go nie było, ale po to, by nie był nie­przy­ja­cie­lem i śmier­cią”. Stwór­ca jest wszech­moc­ny i do­sko­na­ły, nie ma za­tem ta­kiej rany w by­cie, któ­rej nie po­tra­fił­by ule­czyć. Dla­te­go „kara wszyst­kich bez­boż­nych lu­dzi po­sia­da kres. Bez­boż­ni­cy więc i de­mo­ny po­wró­cą kie­dyś do swe­go pier­wot­ne­go sta­nu”.