Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Nowi londyńczycy

Nowi londyńczycy

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-233-7010-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nowi londyńczycy

Finalista Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki 2019

Dzisiejszy Londyn nie jest już tylko miastem królowej brytyjskiej, Big Bena i popołudniowej herbaty. Dołączyły do nich nowe symbole – koczujący pod murami żebracy, skuleni w przejściach podziemnych bezdomni i czekające na skrzyżowaniach prostytutki.

Ben Judah przemierza ulice miasta, w którym się urodził i wychował, ale które powoli przestaje poznawać. Podczas swojej wędrówki zastanawia się, do kogo właściwie należy Londyn, skoro biali Brytyjczycy to tylko 18% populacji, a każdego roku przybywa do miasta 100 000 nowych imigrantów. A może prawdziwi londyńczycy to ci spotkani Rumuni, Polacy czy Pakistańczycy? Wszyscy oni chcieli, aby spełnił się ich wielki sen, a obudzili się w koszmarnej rzeczywistości…

Przepełnione squaty, brudne ulice ubogich dzielnic i obskurne salony gier – autor prowadzi nas przez galerię miejsc i przedstawia zaludniające je postaci – filipińskie pokojówki, afrykańskich sprzątaczy metra i budowlańców ze wschodniej Europy. Jego podróże ukazują niewygodną prawdę o Londynie – wielokulturowym tyglu naznaczonym biedą, rozczarowaniem i frustracją.

 

O książce Bena Judaha „Nowi londyńczycy” („This is London. Life and Death in the World City”) w przekładzie Barbary Gutowskiej Nowak pisze Przewodnicząca Jury Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki, Olga Stanisławska:

Pierwszą noc swej wędrówki przez Londyn Ben Judah prześpi w podziemiach pod ekskluzywnymi sklepami Marble Arch. Na kartonach koczują zmęczeni, wystraszeni ludzie. Cóż mogło ich tu przygnać? „Zbiory w północnej Rumunii były kiepskie” – słyszy Judah. W blichtrze i znoju megalopolii ery globalnego kapitalizmu odbija się obraz świata – co trzeci mieszkaniec Londynu urodził się zagranicą. Judah zna statystyki, ale chce przekonać się na własne oczy i uszy. Z kakofonii miasta potrafi wydobyć fascynującą polifonię głosów. Niektóre dobiegają nas tylko przez moment, pozostawiając nagłe ukłucie w sercu, inne wybrzmiewają w żarliwe opowieści o ambicji, miłości i żalu, o życiu i śmierci. Ludzi, którzy powierzyli swoje historie młodemu reporterowi, niełatwo będzie zapomnieć. Dokonuje się tu bowiem to, co stanowi istotę najlepszego klasycznego reportażu – cud spotkania z drugim człowiekiem. Przekład Barbary Gutowskiej-Nowak oddaje wielość akcentów londyńskiej ulicy i sugestywny język autora, w którym intensywne doświadczenie miasta przeradza się chwilami w momenty epifanii, a wieczorne niebo czy deszcz zacinający przed świtem mogą stać się współbohaterami opowieści.

 

Z ukrytych zakamarków Londynu Judah wymiata opowieści o ludziach, którzy budują, karmią i czyszczą brytyjską stolicę. Ich życie ukazuje marzenia i zmęczenie utożsamiane z tym miastem. Fascynująca i potrzebna książka. Tomasz Frymorgen,, BBC Three

 

Ta epicka opowieść o współczesnym Londynie inspirowana jest pragnieniem ukazania stolicy w jej prawdziwych (nowych) barwach: jako metropolii pełnej migrantów z całego świata, po części bogatych, po części biednych, jednak w większości rozczarowanych swoim losem. “The Guardian”

 

Ben Judah […] słucha opowieści tych, o których świat zwykle nie pamięta […], to za sprawą ich historii jego książka jest tak bardzo na czasie […]. Judah otwiera czytelnikom oczy na biedę i trudne doświadczenia będące udziałem tak wielu, a jednak powszechnie ignorowane. „Independent”

 

"Nowi londynczycy" to nadzwyczajna i ważna książka, która powinna otworzyć nam oczy na cenę, jaką inni płacą za nasz komfort. The Telegraph

 

Kronika stolicy, która za sprawą swojej wyjątkowej wnikliwości i aktualności jest równocześnie niepokojąca, inspirująca i przygnębiająca. „Mail on Sunday”

 

Cechuje go iście Orwellowskie upodobanie do pracy w terenie i dokumentowania życia tych segmentów społeczeństwa, którym z reguły nie poświęca się większej uwagi (…) prawdziwą siłę książki Nowi londyńczycy stanowi intymność ukazanych w niej portretów (…) ta wizja 'miasta globalnego' jest osobista, pełna współczucia, świeża i odważna. Spectator

 

Ben Judah – brytyjski reporter i korespondent urodzony w Londynie, syn dziennikarza Tima Judaha. Autor licznych reportaży ukazujących się w takich periodykach, jak „The New York Times”, „The Sunday Times”, „Evening Standard”, „The Financial Times” i „Standpoint”. W 2015 roku wyróżniony w kategorii Najlepszy Publicysta w konkursie UK Press Awards. W 2016 roku znalazł się na liście 30 najważniejszych dziennikarzy poniżej 30. roku życia, publikujących w europejskich mediach, stworzonej przez magazyn „Forbes”.

Polecane książki

Praca stanowi wnikliwą i wieloaspektową analizę problematyki zdolności procesowej w sądowym postępowaniu rozpoznawczym w sprawach cywilnych. W pracy podjęto szereg kluczowych zagadnień związanych przede wszystkim z określeniem pojęcia i charakteru prawnego zdolności procesowej, skutków procesowych b...
„Huragan”, to powieść Wacława Gąsiorowskiego, której akacja obejmuje lata 1806-1809 – od czasu wypowiedzenia przez Napoleona wojny Prusom do utworzenia Księstwa Warszawskiego. Główny bohater, to Florian Gotartowski, były żołnierz Legionów Dąbrowskiego, służący w polskiej armii, która u boku Napoleon...
Lata trzydzieste XI wieku. Mroczny i spowity mgłą tajemnicy okres w historii Polski. W czasach zamętu potomkowie możnowładczych rodów spiskują, planując secesję podbitych dzielnic. Niedobitki legendarnego plemienia dzikich kobiet prowadzą krucjatę przeciwko patriarchalnemu społeczeństwu, objawia...
Historyczny Drakula nie był wampirem, nie był też inspiracją dla stworzenia tej postaci, a jednak legenda wołoskiego hospodara i węgierskiego wampira zrosły się już ze sobą na tyle silnie, że stworzyły nową legendę, która zakorzeniła się w powszechnej świadomości.Podróżując po kartach książki „Draku...
Tutoring jako metoda edukacji spersonalizowanej, traktująca rozwój podopiecznego holistycznie, staje się coraz bardziej popularna. W opinii jej prekursorów oraz praktyków jest ona szansą na powrót do źródeł edukacji i odnowienie relacji mistrz-uczeń. Metoda ta, oparta na personalizmie, klasycznej ko...
Zanim Marek Zmysłowski wylądował w Nigerii, zrobił błyskawiczną karierę i łatwą kasę w jednej z pierwszych w Polsce firm pośrednictwa finansowego, zbankrutował, stał za barem w ekskluzywnym nocnym klubie, a budując pierwszą ogólnopolską sieć usług pogrzebowych, zadarł z mafią, stojącą za afer...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ben Judah

Seria: MUNDUS. Ludzie

Projekt okładki Agnieszka Winciorek

Na okładce: fotografia z archiwum autora

Tytuł oryginału: This is London. Life and Death in the World City

Copyright © Ben Judah 2016

First published 2016 by Picador, an imprint of Pan Macmillan, a division of Macmillan Publishers International Limited

Wszystkie ilustracje zamieszczone w książce pochodzą z archiwum autora.

© Copyright for Polish Translation and Edition by Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego Wydanie I, Kraków 2018 All rights reserved

Niniejszy utwór ani żaden jego fragment nie może być reprodukowany, przetwarzany i rozpowszechniany w jakikolwiek sposób za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych oraz nie może być przechowywany w żadnym systemie informatycznym bez uprzedniej pisemnej zgody Wydawcy.

ISBN 978-83-233-4264-9

www.wuj.pl

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Redakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Kraków

tel. 12 663-23-80, 12 663-23-82, fax 12 663-23-83

Dystrybucja: tel. 12 631-01-97, tel./fax 12 631-01-98

tel. kom. 506-006-674, e-mail: sprzedaz@wuj.pl

Konto: PEKAO SA, 80 1240 4722 1111 0000 4856 3325

DWORZEC AUTOBUSOWY VICTORIA

Muszę zobaczyć wszystko na własne oczy. Nie ufam statystykom. Nie ufam felietonistom. Nie ufam samozwańczym rzecznikom. Sam muszę sobie wyrobić opinię. Dlatego znów trzęsę się z zimna na Dworcu Autobusowym Victoria o szóstej rano.

Bez przerwy ktoś mnie potrąca lub popycha. Automatyczne drzwi otwierają się i zamykają. Obserwuję tłum przybyszów, lekko oszołomionych po długiej podróży. Afrykańczycy w bluzachz kapturamii kurtkach ze sztucznej skóry przecierają zaspane oczy. Mięśniacy z Polski wychodzą na ulicę, dźwigając wielkie torby z narzędziami. Arabowiew ocieplanych kamizelkach i polarach wyjmują z kieszeni jednorazowe komórki i wybierają numery znajomych.

Przychodzę na dworzec autobusowy każdego ranka od dwóch tygodni. ­Liczę autobusy i podchodzę do cudzoziemców – najpierw dziesiątków, a później setek – nagrywając ich wypowiedzi na dyktafon w telefonie. Dziś znowu mam kaca. Marznę. Mróz, jak co dzień, maluje wzory na wszystkich oknach, a moje ubranie nasiąka zimną wilgocią.

Koła rozbryzgują brudną wodę, gdy autobusy cofają się, wydając przerywane sygnały dźwiękowe, aby wypuścić ze środka Paryż, Bukareszt i Rzym. Słychać trzepot skrzydeł gołębi i zawodzenie wentylatorów. Ulewny deszcz jak gigantyczna grzechotka bębni jednostajnie w szklany dach nad zaniedbanym dworcem. Dłonie czerwienieją mi z zimna, gdy wystukuję na ekranie telefonu zwięzłe notatki: tak właśnie, dzień po dniu, wygląda życie na naszej żałosnej Ellis Island. W miejscu, skąd biorą początek nasze przemiany społeczne.

W tym ciasnym holu, wzdłuż którego stoją stare, brudne automaty telefoniczne, rozbrzmiewają niezrozumiałe języki: romski, turecki, może suahili. Kafelki lśnią w świetle jarzeniówek. Pasażerowie wysiadają z autobusu Eurolines. Rumunka w szarym, ortalionowym dresie, idąca tuż za krępym mężczyzną, zdejmuje kaptur, uśmiecha się nieśmiało i przeczesuje dłońmi długie, lśniące, kasztanowe włosy. Pryszczaty, nieogolony chłopak w czarnej bluzie z kapturemi pikowanej puchowej kurtce ciągnie sportową torbę i gapi się bezmyślnie na plątaninę kolorowych linii na mapie metra.

Sterczę znów na zimnym, wilgotnym dworcu, zapisując to, co widzę, w pamięci telefonu.

Bo ufam tylko temu, co zobaczę na własne oczy. Urodziłem się w Londynie, ale nie poznaję już tego miasta. Nie wiem, czy kocham ten nowy Londyn, czy raczej budzi on we mnie przerażenie: miasto, w którym co najmniej pięćdziesiąt pięć procent mieszkańców nie jest rdzennymi Brytyjczykami, prawie czterdzieści procent urodziło się za granicą, a pięć procent mieszka nielegalnie. Nie mam pojęcia, kim są ci nowi londyńczycy. A nawet czym naprawdę jest ich Londyn.

Właśnie dlatego tu przychodzę.

Paryż podjeżdża tyłem, monotonnie popiskując. Turkocą kółka toreb ciągniętych przez rozszczebiotanych i plotkujących metroseksualnych Francuzów obojga płci w dżinsowych rurkach. Ścierają krople deszczu ze swoich dobrze nawilżonych twarzy i brązowych okularów w rogowych oprawkach. Wysoka dziewczyna o męskiej sylwetce, przygarbiona, z opuszczonymi ramionami, w dżinsowej spódnicy, przystaje pod wykafelkowaną ścianą, opiera się o nią na chwilę i zamyka oczy. Zmęczony afrykański sprzątacz w kamizelce odblas­kowej, z mopemw ręku, przypadkiem trąca ją w ramię i przeprasza. Ona jednak ledwie go zauważa, a ja szybko zapisuję jej reakcje: jakby miała do czynienia z niewidzialnym człowiekiem w kamizelce odblaskowej.

Teraz podjeżdża Kolonia. Dwóch bułgarskich twardzieli o ­pomarszczonych twarzach i zapuchniętych oczach, w identycznych błękitnych kurtkach narciarskich, wyciąga z bagażnika grafitowe plecaki z młotami pneumatycznymi. Obaj gniewnie marszczą brwi, zerkając na wysiadające z autobusu niechlujne, jazgotliwe Romki w ciemnozielonych chustkach na głowach i długich, czarnych spódnicach. Kobiety nie przestają sobie przygadywać, taszcząc między odbijającymi światło kałużami worki na śmieci wypełnione po brzegi porwanymi kocami i zatęchłymi kołdrami. Kobiety idą za ziewającym mężczyzną w czarnej skórzanej czapce, który niesie tylko podrapany futerał na skrzypce.

Nagrywając monotonne odgłosy dworcowego gwaru, tracę rachubę autobusów. Co tydzień przywożą na Dworzec Autobusowy Victoria dwa tysiące migrantów. To tutaj każdego roku przybywa ich kilkadziesiąt tysięcy, co odpowiada liczbie ludności takich miast jak Basildon czy Bath. Wszyscy ci ludzie współtworzą nowy Londyn.

O tej porze jest jeszcze ciemnawo.

Stoję, drżąc z zimna. Jestem tu, ponieważ nie rozumiem tego miasta.

Wsuwam telefon do kieszeni. Człowiek nie może się dowiedzieć wszystkiego, tylko patrząc. Nie wywnioskuje wszystkiego z samych liczb. Musi wyjść z domui pogadać z ludźmi – ludźmi kompletnie odmiennymi od siebie. Chcę porozmawiać z tamtą trójką Romów. Nie pozwolę, żeby ktoś inny powiedział mi, co myślą.

Wychodzę za nimi z dworca wprost we wczesny londyński poranek. Trzech polskich robotników, którzy przykucnęli tuż przy wejściu obok swoich pomiętych plastikowych toreb, prosi na migi o parę fajek dwóch Francuzików w beżowych pelerynach. Ale ich papierosy są za drogie, żeby się nimi dzielić.

Troje Romów, krzycząc, przeklinając i machając niecierpliwie na maruderów, przepycha się na zewnątrz, w zacinający deszcz. Wszyscy pchają wózki na zakupy wyładowane workami z tworzywai pół tuzinem kul inwalidzkich.

Jak się wydaje, znają drogę.

Podążam za nimi w moich znoszonych adidasach jak złodziej za ofiarą i jednocześnie zapisuję w notatniku telefonu, co widzą po drodze: hałaśliwy ruch uliczny, rozmyte światła, bogato zdobione edwardiańskie pałace z czerwonej cegły, z kolumnowymi portykami albo monumentalne, płaskie fasady biurowców z błękitnego szkła, z wylotami kanałów wentylacyjnych, w których o tej porze śpią jeszcze bezdomni. Otoczenie Dworca Victoria jest usiane śpiworami. Bezdomni śpią w sklepionych przejściach między domami, w zamkniętych bramach, w kamiennej kolumnadzie, w wylotach kanałów wentylacyjnych ponurej, ultranowoczesnej galerii handlowej, na przystankach autobusowych i, całymi grupami, na rozłożonych gazetach.

Zauważam, że Romowie pochylają się i przyglądają bezdomnym, którzy leżą skuleni wzdłuż portyków fantastycznych, eklektycznych fasad po drodze do pałacu Buckingham.

Liczę śpiących bezdomnych, których mijają: sześciu, siedmiu, ośmiu. Dwa razy zatrzymują się, jakby zauważyli znajomych. Idąc za nimi dalej, orientuję się, że szukają kogoś konkretnego w śpiworach zwiniętych w kłębki na brudnych schodach tych wystudiowanych kamiennych fantazji, tych wymyślnie ustrojonych drag queens, które rozpaczliwie pragną połączyć w sobie antyczną Grecję z Anglią. Tymczasem ulica zakręca wzdłuż ogrodzenia z groźnie wyglądających prętów w kształcie włóczni, wzniesionego po to, by trzymać biedotę z daleka od zacienionych skwerów.

Kogo szukają u stóp tych wyniosłych, aroganckich budynków?

Pchają swoje wózki, mijając sklepione nadproża i balustradyz pękatych kolumienek – pretensjonalne kształty i gzymsy – budynki ukształtowane przez chorą, mieszającą style wyobraźnię, która królowała wśród Anglików u szczytu ich potęgi. Romowie idą, przyglądając się bezdomnym, aż docierają do ruchliwego skrzyżowania i zaczynają się wlec wzdłuż brudnego, niskiego muru z cegły, zwieńczonego czarnymi szpikulcami i zwojami drutu kolczastego, zza którego wystają nagie korony kasztanowców. To fragment muru okalającego ogrody pałacu Buckingham.

Romowie oglądają się, wyraźnie zaniepokojeni.

Wiedzą już, że są śledzeni.

Docieramy do stacji metra Hyde Park Corner, otoczonej imponującymi budowlami. W surowym, klasycystycznym pałacu – który ze swymi kolumnami i wymuskanymi frontonami próbuje udawać Akropol – mieścił się kiedyś szpital. Teraz jednak brytyjska flaga powiewa dumnie nad najdroższym hotelem w Londynie, w którym każdy gość ma do dyspozycji osobistego, perfekcyjnie wyszkolonego kamerdynera. Stoję w przyćmionym świetle porankai wyobrażam sobie, jak odźwierni w smokingach otwierają wysokie, stare drzwi – przez które dawniej wjeżdżali chorzy na wózkach oraz wchodzili pacjenci i pielęgniarki – przed szejkami, oligarchami i plutokratami. Tymczasemw stojącym po drugiej stronie ulicy, przypominającym koryncką świątynię budynku z wapiennego zlepieńca nic się nie zmieniło. Jest to stary pałac księcia Wellington. Jego arystokratyczna progenitura nadal mieszka na wyższych kondygnacjach nad staromodnym muzeum.

Biegnę teraz po chodniku.

Tracę ichz oczuw wejściu do obskurnego przejścia podziemnego. Romki zbiegły pod ziemię w największym pośpiechu. Kieruję się tam, gdzie zniknęły. Z mrocznego wnętrza tunelu wyłania się Skrzypek. Od razu widać, że to jeden z nich.

– Kiedy przyjechałeś do Londynu?

Zaskoczony, marszczy brwi.

– Czemu przyjechałeś do Londynu?

Ze wszystkich stron otaczają nas pieniądze. Mijają nas dwaj rozmawiający po rosyjsku mężczyźni we flanelowych garniturach, którzy zmierzają szybkim krokiem do działu bankowości prywatnej w siedzibie J.P. Morgan’s. Przed hotelem Lanesborough z czarnej taksówki wysiadają wyperfumowani Arabowie w powiewnych szatach, niczym kapłani czystego pieniądza. Skrzypek stawia pudło z instrumentem na ziemi.

Patrzy na mnie tak, jakby się spodziewał, że zaraz go aresztuję.

– Proszę, porozmawiaj ze mną. Nie jestem policjantem.

Jego zaciśnięte wargi powoli się rozluźniają. Skrzypek jest gładko ogolony, ma brązowe oczy okolone siateczką zmarszczek i gęste wąsy; nosi czarną skórzaną czapkę ze śmiesznymi futrzanymi nausznikami. Stoi przede mną w wygrzebanym zapewne ze śmietnika, czarnym płaszczu przeciwdeszczowym, ozdobionym wymiętym makiem, symbolem Dnia Pamięci. Mówi bardzo cicho i przyciska do piersi swój podrapany futerał ze skrzypcami, a szum przemykających obok nas piętrowych autobusów niemal zupełnie zagłusza jego mamrotanie.

– Zbiory były kiepskie. To była moja ostatnia szansa.

Patrzy na czubki swoich butów, jak ktoś, kto przyznaje się do winy. Wiem, że chciałby sobie pójść, ale mu nie pozwalam. Przez te kilka sekund mam nad nim władzę. I chcę, żeby mówił.

– Przyjechałem do Londynu, żeby grać na skrzypcach i żebrać.

Włączam dyktafon. Mówi, że w północnej Rumunii ceny skupu były bardzo niskie. Mówi, że dwa tygodnie temu miał już zupełnie pustą lodówkę, a kiedy jego dzieci miauczały z głodu jak ciężarne kotki, zrozumiał, że nie pozostało mu nic innego, jak tylko udać się do romskich lichwiarzy. Mówi, że idąc do nich, trząsł się ze strachu. Skrzypek wiedział, że jest dla nich bezużyteczny: nigdy wcześniej nie był za granicą, zna nie więcej niż trzy słowa po angielsku i nie ma żadnego przydatnego fachu.

Na nagraniu jego głos przebija się z trudem przez hałas ulicy.

– Powiedzieli mi, że to są najbogatsze ulice na świecie. Powiedzieli, że pełno na nich Arabów… Lichwiarze powiedzieli mi, że jeżeli tu przyjadę, będę musiał spać z żebrakami na ulicy. I że będzie trochę zimno… Ale że wszędzie roi się od bogatych Arabów, którzy dadzą pieniądze, jeśli się poprosi… albo parę groszy, jeśli zagra się dla nich na skrzypcach.

Spogląda na mnie, jakby chciał zapytać: pokazać ci?

Kiwam głową, a on otwiera pozłacane zamki. Z dumą wyjmuje skrzypce z odrapanego pudła i umieszcza pod brodą. W taki właśnie sposób spróbuje spłacić swoich windykatorów. Ale tak naprawdę nie jest muzykiem. Grał trochę na skrzypcach w kościelnej orkiestrzew swojej wiosce. Kiedy jednak z oczami wzniesionymi do nieba przeciąga smyczkiem po strunach, zdradzają go nieprzyjemne piski i skrzypienie.

– O co ci chodzi, do cholery? – Skrzypek uśmiecha się szyderczo. – Nigdy czegoś takiego nie zrozumiesz. Wydaje ci się, że wystarczy przyjść i zadać mi parę pytań? W takim razie jesteś idiotą. Nie zrozumiesz, jak to jest być żebrakiem, dopóki nie będziesz spać na ulicy.

Facet zbija mnie z pantałyku. Wiem, że ma rację.

– Ale czy to nie będzie śmieszne, jeżeli prześpię się tu tylko przez parę dni?

Uśmiecha się szeroko, chowając skrzypce do futerału.

– Tych kilku pierwszych dni się nie zapomina.

Odwraca się ode mnie i schodziw mrok tunelu.

PARK LANE

Jego słowa dźwięczą mi w głowie.

Słyszę go. Słyszę Skrzypka, kiedy liczę bezdomnych.

Słyszę go, kiedy zaznaczam to miejsce [X] w notatniku. Słyszę go, kiedy opisuję dokładnie, co widzę: sześcioro żebraków – czterech mężczyzn i dwie kobiety, wszyscy Romowie – śpi obok oświetlonej witryny biura agencji nieruchomości na Park Lane. Spisuję to, co mówi dwóch z nich. Jeden, dość młody, z zielonymi oczami o niespokojnym spojrzeniu, twierdzi, że przyjechał tu, aby żebrać, ale marzy o robieniu filmów. Drugi, garbaty, utykający karzeł, mówi, że handlarze ludźmi zmusili go, żeby dla nich żebrał, grożąc mu nożem sprężynowym. Moi rozmówcy stoją na tle oświetlonej szyby, za którą na ekranach rozbłyskują ceny domów: pięć milionów, dwie sypialnie, sześć milionów, osiem sypialni. Ekskluzywne biuro nieruchomości jest nieczynne od wielu godzin, ale sterylne, białe światła palą się w nim bez przerwy.

Dzięki światłu żebracy czują się bezpieczniej.

Zamykam notatnik i ruszam dalej. Dochodzi dwudziesta trzecia.

Każdej nocy przemierzam nieprzyjemną, zanieczyszczoną spalinami, ruch-liwą Park Lane – część wewnętrznej obwodnicy Londynu – próbując stworzyć mapę miejsc, w których śpią bezdomni. Pierwszy [X] stawiam w miejscu, gdzie ruch jest największy. Sześciu Romów śpi przed hipermarketem Sainsbury’s. Ich poplamione, zwilgotniałe kołdry leżą pod szklaną ścianą ozdobioną olbrzymim wizerunkiem świeżutkiej bagietki. Drugim [X] oznaczam miejsce po drugiej stronie ulicy, vis à vis przejścia dla pieszych. Koczuje tam angielski bezdomny, narkoman, który krzyczy:

– Te cygańskie śmiecie przylazły tu i wykopały nas, Anglików z miejsc, które zajmowaliśmy od lat. Ciebie też pogonią, chłopie.

Trzeci [X] to ławki przy Speakers’ Corner, pod ogromnymi koronami drzew w Hyde Parku. Śpi tu dwunastu Romów, w tym jeden ćpun z postrzępioną rudą brodą i lekko wykrzywioną twarzą, który siedzi na sztywnej niebieskiej walizce.

Początkowo wydawało mi się, że nie zdołam sporządzić tej mapy, że to niewykonalne zadanie. Wyławiałem postacie z ciemności, nagrywałem ich głosy, a potem patrzyłem, jak znikają, zlewają się z rojem ciemnych sylwetek kierujących się w stronę jaśniejącego wejścia do metra, w powodzi czerwonych i żółtych świateł samochodów wirujących wokół wysepki z Marble Arch.

Takie jest życie ulicy: dezorientacja, mnóstwo twarzy uchwyconych w przelocie i hałas samochodów. Z czasem jednak z tego chaosu wyłania się wzorzec. Mozaika twarzy nabiera przejrzystości, a potem staje się powtarzalna. Noc po nocy zaczynam tworzyć mapę tras, po których jak w zegarku przemieszczają się żebracy. Mogę teraz postawić [X] na początku Edgware Road, w miejscu, gdzie prostytutka zawsze o tej samej porze wypala papierosa. Teraz dostrzegam rytm ulicy.

Dzisiejsza noc nie różni się od innych.

W poobiedniej porze pary przechadzają się po Park Lane. Mijają mnie jasnowłose Słowianki o smutnych oczach, uczepione ramion wyperfumowanych Saudyjczyków; euforyczni, zionący whisky palacze w długich płaszczach, garniturach i smokingach wychodzą z hoteli. Kiedy sprzedawca gazet zamyka swoje stoisko pod kolumnadą, gdzie mieści się jaskrawo oświetlone biuro pośrednictwa handlu nieruchomościami Fine & Country, zatrudnieni tam chłopcy z Bangladeszu wylewają na chodnik wiadra śmierdzącej wody. Nagrywam ich głosy pełne pogardy:

– Żebracy gnieżdżą się tu jak myszy. Musimy trzymać tych złodziei z daleka. Wylewamy wodę, bo wiemy, że nie będą mogli tu spać, dopóki nie wyschnie.

Został mi do zaznaczenia już tylko jeden [X].

Muszę się przekonać, co to znaczy być niewidzialnym. Muszę poczuć, jak to jest być niezauważalnym na plutokratycznych bulwarach. Muszę się dowiedzieć, co się czuje, kiedy inni patrzą na ciebie jak na parszywego kundla. Dlatego zakładam strój żebraka: zniszczone półbuty z trzeciej ręki, cienkie dresowe spodnie, podartą pikowaną kurtkę i wełnianą czapkę.

Pary nadchodzące z naprzeciwka wzdrygają się na mój widok i omijają mnie szerokim łukiem.

Chowam się w cieniu obok plamy światła rzucanego przez latarnię i przewracam stroniczki notesu. Mój katalog niewidzialnych nocnych marków. Wczoraj natknąłem się na czarnego narkomana w niebieskiej bluzie z kapturem, który zaatakował automat telefoniczny, żeby zdobyć parę monet. A potem uciekł, szlochając, i rozpłynął się w mroku jak ludzik z kreskówek. Dwa dni temu rozmawiałem z dwiema młodziutkimi romskimi kwiaciarkami o miękkiej, woskowej skórze, w czarnych chustkach na głowach, które chodziły w tę i z powrotem z naręczami róż. Powiedziały mi, że mają po czternaście lat. Dzisiejszej nocy podszedł do mnie wąsaty Rom handlujący nożami i zaczął mi opowiadać o ofiarowaniu Izaaka i gdzie są prostytutki. A potem poszedł sprzedawać swoje noże.

Ostatni [X] na mojej mapie jest najtrudniejszy: muszę się przespać na ulicy.

Od tygodnia spotykam tu Skrzypka. Pokazał mi, gdzie katuje swój instrument, zaznaczywszy [*] na obu krańcach Park Lane. Pozwolił mi nanieść swoje terytorium na moją mapę. Wodził po niej palcem, aby pokazać mi trasę, którą przemierza, żebrząc.

Poniżej mapy zapisałem długopisem jego komentarze.

– Wszystko tu wydaje się chaotyczne, ale wcale tak nie jest. Każdy [X] to obozowisko Cyganów z innej wsi w Rumunii. Lichwiarze fundują im bilety. Oprocentowanie długu wynosi sto procent. Tak to działa.

Na jedno pytanie Skrzypek nie chce odpowiedzieć:

– Czy lichwiarze mają swoich egzekutorów na Park Lane?

Dziś wieczorem czekam na Skrzypka na jasno oświetlonym chodniku przed agencją nieruchomości Fine & Country. Na tuzinie migocących ekranów w witrynie agencji pojawiają się coraz to nowe zdjęcia uroczych posiadłości z kolumnadami. Zerkam na telefon; Skrzypek obiecał, że przyjdzie. Romowie ściągają zewsząd na nocleg; szurają nogami i kuśtykają, wspierając się na kulach i laskach, jękliwie prosząc o drobniaki po rosyjsku, arabsku i francusku; w sękatych palcach ściskają papierowe kubki na datki. Zostawiają swój dobytek w wózkach na zakupy pod nagimi drzewami w Hyde Parku i siadają ze skrzyżowanymi nogami pod groteskowymi, wyniosłymi budynkami, błagając wzrokiem o pięćdziesięciopensówki i funty. W plamie światła pojawia się sylwetka Skrzypka. Szybkim ruchem głowy w skórzanej czapce daje mi znak, że mam iść za nim.

– My nie jesteśmy z tej wsi. Nienawidzę tych Cyganów. To złodzieje. Nasza wioska jest dalej, tam gdzie Park Lane zbiega się z ulicami Arabów.

Skrzypek wyśmiewa się z mojej mapy, gdy przechodzimy przez pogrążony w ciemności Hyde Park, otoczeni jednostajnym szumem samochodów przemykających za zasłoną olbrzymich, nagich drzew. Chichocze cicho, kiedy mijamy jaskrawo oświetlone, ultraluksusowe hotele z betonu, szkła i stiuku, z widokiem na Serpentine.

Skrzypek przystaje, żeby popatrzeć na pełen ekskluzywnych samochodów salon Mercedesa, w którego białym wnętrzu światła nigdy nie gasną, palą się w dzień i w nocy.

– Tym, co najbardziej mnie uderzyło, kiedy przyjechałem do Londynu, jakieś dwa tygodnie temu, były światła. W mojej wsi nie ma latarni. Nie ma rzęsiście oświetlonych budynków. Nie ma miejsc, w których nigdy nie wyłącza się światła. Przez całe dwie noce, które spędziłem w autobusie, jadąc z Rumunii, byłem przygnębiony. Kuliłem się na siedzeniu i myślałem o moich dzieciach. O tych, których nie mogę nakarmić. Ale kiedy przyjechaliśmy do Londynu, zapadła noc i zobaczyliśmy światła, poczułem, że być może mamy szansę spłacić nasze długi.

Idziemy, a mnie przychodzi do głowy, że Park Lane przypomina nadmorską promenadę. Tłumy ludzi i hotele wpatrzone w ciemność – kilometry parku – bez iskierki światła, jak morze nocą. Szum samochodów zamiast szumu fal. Słucham Skrzypka, który opowiada, jak po raz pierwszy grał w Londynie. Mówi, że stanął przed ogromnym, czerwonawym domem towarowym, najbardziej rzęsiście oświetlonym budynkiem, jaki udało mu się znaleźć na tych wszystkich ulicach, i zaczął rzępolić cygańską melodię, powtarzając ją bez końca, podczas gdy Arabowie o wypielęgnowanych paznokciach, w czarnych, szytych na miarę płaszczach, ze złotymi zegarkami połyskującymi na nadgarstkach i nieprawdopodobnie długonogie Rosjanki z czarnymi, skórzanymi, lśniącymi jak klejnoty torebkami w rękach przechodzili obok Harrodsa, poruszając się w innym świecie. Skrzypek był oszołomiony: chłonął szeroko otwartymi oczami ten cudaczny, czerwony budynek skąpany w świetle.

– Te jasne, jasne budynki… Są takie piękne. Ale tamtej nocy, kiedy wróciłem do tunelu na nocleg, zacząłem się bać. Nic nie zarobiłem, a inni mówili… Poprzedniej nocy zostali zaatakowani przez Polaków. Powiedzieli, że do tunelu weszli trzej pijani budowlańcy i zaczęli ich bić. Wszyscy spali, kiedy doszło do ataku. A tamtej nocy widzieli tych trzech Polaków wychodzących z placu budowy w pobliżu tunelu.

Skrzypek patrzy mi zimno prosto w oczy.

– Jesteś pewien, że jesteś na to gotowy? Jesteś pewien, że chcesz spać z naszą wsią? Życie ludzi ulicy jest trudne i niebezpieczne. Czasami atakują nas też Arabowie. Kopią nas. No i są tu jeszcze ludzie nie z naszej wsi. To są wariaci, szaleńcy, narkomani, którzy krzyczą po nocach.

Skrzypek prowadzi mnie w głąb tunelu.

Koczowisko ludzi ze Slobozii znajduje się pod Hyde Park Corner. Nie widać stąd fikuśnych stiuków ani wypasionych Maserati. Wchodzimy do podziemnych tuneli wyłożonych kremowymi kafelkami, które lśnią w sterylnie białym świetle lamp wpuszczonych w stropy. Tunele są długie i niskie. Zdobią je wykonane cienką kreską rysunki wiktoriańskiego Londynu. Są tam panowie w cylindrach i damy w sukniach z falbanami. Na kafelkach namalowano szarże kawalerii i wiejskie domy. Gdzieniegdzie, jeśli dobrze się przyjrzeć, widać rozmazane krew i gówno.

– Przerażają mnie ci Anglicy.

Skrzypek pokazuje palcem. Tam koczują ćpuny. Są głównie z północy. I umierają. Jest tam dziewczyna okutana w niebieski śpiwór, która siedzi pod wymalowanym na kafelkach złotym powozem i końmi. Chowa głowę w grubym kapturze kurtki przeciwdeszczowej, bo właściwie nie wygląda już jak człowiek. Jej szyja skurczyła się i zniknęła, a oczy, szkliste i czarne, nie mieszczą się w oczodołach. Na jej obrzmiałej czaszce prawie nie ma włosów. Wszystko to sprawia, że wygląda jak jakieś egzotyczne bóstwo albo kosmitka. Skrzypek powiada, że dziewczyna prawie nie sypia.

– My wszyscy ze Slobozii bardzo się jej boimy.

Mówi, że zawsze wybierają część tunelu położoną najdalej od niej, ze szkicami skrzydła ogrodowego pałacu Buckingham w pastelowych kolorach; tam rozdzierają i rozkładają na podłodze wygrzebane ze śmietników kartonowe pudła.

– Jesteśmy na miejscu. Tutaj śpimy. Londyńskie odpadki.

Kiedy wieś układa się do snu w tunelu, zauważam, że Skrzypek jest wyczerpany i zagubiony. Mówi, że muszą chodzić do późna, tak długo, że niemal padają z nóg, bo inaczej ich stąd przegonią. Mówi, że dopiero o tej porze policja przestaje zwracać na nich uwagę. Skrzypek pociera pokryty szczeciną zarostu podbródek i spogląda na mnie ponuro. Jest ich tu szesnaścioro; moszczą sobie posłania z uzbieranych szmat – wytartych różowo-żółtych koców, które pośród spłowiałych, przesiąkniętych wilgocią kołder wyglądają jak letnie kwiaty.

– Boję się, że utknę tu na dobre i już zawsze będę żebrać. Tu, gdzie w każdej chwili mogą na nas napaść Polacy. W tunelach, gdzie ludzie przychodzą i skąd odchodzą. A bezdomni gadają jak wariaci.

Skrzypek przygląda się pozostałym. Każdy z jego ziomków wygląda inaczej. Niektórzy mają wymizerowane twarze i zapadnięte oczy. Jedni są oblepieni brudem, inni wciąż jeszcze gładcy i czyści. Skórę mają żółtawą, koloru kości słoniowej albo bardzo śniadą. I wszyscy proszą mnie, żebym załatwił im pracę w stajni. Skrzypek zaczyna zadawać pytania w ich imieniu.

– Czy to prawda, że królowa Anglii nakazała, żeby nigdy żaden Rumun nie pracował przy jej tysiącu koni? Czy to prawda, że królowa nas nienawidzi i myśli, że ukradniemy jej konie? Proszę cię, powiedz jej… możemy pracować w kuźni, kuć podkowy, możemy być rymarzami i wyrabiać uprzęże. Potrafimy zrobić wszystko przy koniach.

Puby pustoszeją.

W ich śmiechu, kiedy podpici klienci pubów przechodzą tunelem, daje się wyczuć nerwowy dreszcz wyczekiwania. Są weseli, skłonni do żartów, niemal szczęśliwi, jak dzieci. Skrzypek ma ostatnią okazję, żeby zarobić parę funtów. Trzyma skrzypce w prawej dłoni, zaciskając na nich swoje krótkie, grube palce rolnika. Wzdłuż każdego kłykcia biegnie cienka linia, wytatuowana dawno temu czarnym tuszem, a na kciuku i palcu wskazującym widać pięć czarnych kropek, jak na kostce do gry. Przymyka oczy, a tunel rozbrzmiewa jękliwym dźwiękiem skrzypiec.

Spoczywa na nas pijane spojrzenie. Biały mężczyzna w czerwonym krawacie, o twarzy pokrytej kilkudniowym zarostem, z przylizaną szpakowatą grzywką, odwraca się do uczepionej jego ramienia ciemnoskórej Azjatki o szerokich ustach i czarnych, kręconych włosach, w długim brązowym płaszczu z flaneli, i wskazuje na Skrzypka. Mijając go, kobieta zwraca twarz w stronę grajka, wyraźnie rozbawiona jego widokiem. Grzebie w zielonej, skórzanej torebce, ale znajduje tylko kilka drobniaków.

Skrzypek jest wściekły.

– Nie wytrzymam tego dłużej. Dziś zarobiłem tylko pięć funtów. Przez cały dzień starałem się grać dla Arabów, a oni nic mi nie dali. Widziałem, jak wchodzą do złotych pałaców i z nich wychodzą, ale nie dali mi ani grosza. Nawet mnie nie zauważali.

Skrzypek jest zrozpaczony postawą policjantów. To wstrząsające. Są biali. Są śniadzi. Są nawet czarni. I bez przerwy konfiskują jego pieniądze. A on nie może nic zrobić, kiedy traci wszystko, co zarobił, grając przez cały dzień. Ledwie umie wydukać po angielsku: „Cześć” i „Do widzenia”.

– Bez przerwy kradną nasze pieniądze. Był taki jeden czarny facet… Na początku nie wierzyłem, że czarny może być policjantem. Ale się myliłem. Podszedł do mnie i powiedział, że nie wolno żebrać, a potem odebrał mi pieniądze. Dlaczego królowa pozwala, żeby spotykało nas coś takiego?

Zapisuję to wszystko w notatniku.

Romowie nigdy nie śpią w pojedynkę. Znajduję się w niewidzialnej wiosce, z jej świętymi, złodziejami, z jej zamętem i głupcami. Przebiegam wzrokiem wzdłuż rzędu twarzy w tunelu: jedni drzemią, niektórzy śpią, inni wciąż jeszcze żebrzą, części nie widzę wyraźnie. W Londynie przebywa obecnie ponad trzydzieści pięć tysięcy Romów. Tysiące żyją w ten sposób.

Skrzypek mości sobie legowisko. Jego ziomek leżący obok niego jest zbyt wyczerpany, żeby rozmawiać. Twarz tego żebraka jest wymizerowana, skóra ciasno opina wystające kości policzkowe, a dolna warga powoli opada. Próbuje skupić na mnie spojrzenie czarnych, paciorkowatych oczu, ale zapada w sen wtuliwszy się w bok Skrzypka, żeby nie zmarznąć.

– W tym mieście nie ma śniegu, ale wilgoć przenika człowieka do kości.

Skrzypek ziewa. Nie ma zbyt wiele do jedzenia. Wieśniacy znów szukali jedzenia po śmietnikach. Znaleźli tylko parę kanapek wyrzuconych na tyłach Pret a Manger. Zdobyli parę czerstwych arabskich podpłomyków, które przeżuwają teraz, zagryzając wodnistymi parówkami. Jest też kilka plasterków sera, ale te błyskawicznie znikają.

Skrzypek nie je. Chowa twarz w wytatuowanych dłoniach i zaczyna mi opowiadać o swoim alkoholizmie. Sprawy nie ułożyły się tak, jak trzeba. Skrzypek mówi, że zawsze wdawał się w awantury. Nosi w kieszeni mocno sfatygowane Pismo Święte. Ale to nie na nim mu zależy. Skrzypek chciałby mieć słownik. To jedyny sposób, żeby spłacić dług.

– Gdybym miał słownik, dałbym sobie radę. Mógłbym robić cokolwiek. Zamiatałbym ulice. Harowałbym… Znam się na kowalstwie, umiem kuć żelazo, mogę pracować jako ślusarz… Oprocentowanie pożyczki, którą zaciągnąłem, żeby móc tu przyjechać i grać na skrzypcach, wynosi sto procent. Muszę zarabiać. Bo w Slobozii zostawiłem troje dzieci.

Prześlizguję się wzrokiem po wsi układającej się do snu.

Tymczasem Skrzypek odpłynął. Śpi z odchyloną głową i otwartymi ustami, w których bieleją idealnie zdrowe i równe zęby. Patrząc na niego, uświadamiam sobie nagle, że nikt mnie teraz nie ochrania. Martwię się tym, przygotowując sobie legowisko w odległości jakichś dwóch metrów od Skrzypka, obok Bladookiego. Mężczyzna ma skórę w jasnym odcieniu khaki, duże policzki i płaskie czoło. Jego oczy są bladozielone – takie tęczówki widuje się tylko u Romów. Nosi spiczastą wełnianą czapkę na bakier i zmechacony niebieski polar. Bladooki jest zrozpaczony; ból przeziera nawet przez jego uśmiech.

Widać, że lada dzień zacznie kraść.

– Mam pięcioro dzieci… i długi, okropne długi.

Bladooki poobgryzał paznokcie do krwi. Mówi trochę po hiszpańsku, ale od początku sezonu zbioru oliwek wszystko źle się układa. W tym roku plony były kiepskie. No i go wyrzucili. A kiedy wrócił do Rumunii, okazało się, że i tam był nieurodzaj. Trajkocze jak najęty.

– Nigdy wcześniej nie żyłem na ulicy… Nigdy wcześniej nie byłem taki zagubiony. Kiedy pracowałem w Hiszpanii, zawsze miałem zapewnione zakwaterowanie.

Bladooki mówi, że jest przerażony. Przerażają go bezdomni Anglicy, którzy umierają w tunelu. Słyszy, jak bełkoczą po nocach, a kiedy krzyczą przez sen, ciarki chodzą mu po plecach. Boi się, że któryś z nich podczas jednego ze swoich ataków może wstać i go zadźgać. Albo że pewnego ranka obudzi się, a te starannie pozapinane śpiwory nie będą się już rzucać, będą ciche i nieruchome. I zaczną cuchnąć.

– Oni mogą mnie złapać… Nie mówię po waszemu. Nie rozumiem, co się dzieje. Mógłbym złapać od nich jakąś chorobę. Jakiś pijak mógłby mnie skopać. Mogę nie zarobić dość pieniędzy, żeby spłacić długi… A wtedy moje dzieci… oni skrzywdzą moje dzieci.

Bladooki nie jest inteligentny. Przez cały czas ma na wpół otwarte usta. Formułowanie myśli sprawia mu pewną trudność. Ale mimo to próbuje. Częstując mnie kawałkiem spleśniałej pity, mówi, że bardzo lubi filmy z Indianą Jonesem i uwielbia oglądać bollywoodzkie produkcje, a zwłaszcza sceny śpiewane. Bo Hindusi tak ładnie śpiewają.

– Nie umiem czytać.

Czas w tunelu wlecze się niemiłosiernie, ale dzięki temu poznaję innych członków grupy: ich sylwetki stają się głosami i historiami. Żona Bladookiego uśmiecha się do mnie. Ta dwudziestoparolatka w czarnej chustce na głowie ma twarz pooraną zmarszczkami. Zasypiając, wtula się w Bladookiego. Jest młodsza od niego. Ma urzekająco dziewczęcy uśmiech. I urodziła już piątkę dzieci, które zostały w Slobozii na łasce lichwiarzy.

– Dzieci. To dlatego nie umiem czytać.

Szesnaścioro wieśniaków opatulonych zatęchłymi kocami zaczyna się śmiać i żartować. Że ona potrafi zarobić nawet dwa tysiące funtów dziennie. Trzeba wiedzieć, jak żebrać. Mówią, że najwięcej kasy wyciągają kaleki. A jeśli nie ma się prawdziwego kaleki, trzeba wyposażyć swoich ludzi w kule i kazać im udawać. Kobieta jest na drugim miejscu; chyba że ma dziecko, bo wówczas zarabia nawet więcej niż kaleka. Stare kobiety też radzą sobie całkiem nieźle. Normalni mężczyźni są na szarym końcu, bo wzbudzają najmniej współczucia.

– Ona zarabia najwięcej… Jest najlepsza.

Bladooki mocniej przytula swoją żonę. Jego spojrzenie jest pełne udręki, odbija się w nim głód, upokorzenie, być może poczucie, że jest skazany na zgubę. Pozostali zaczynają zasypiać, a ja co rusz zerkam na Skrzypka, żeby poczuć się trochę pewniej. On jednak leży z twarzą ukrytą w wytatuowanych dłoniach. Światła w tunelu nigdy nie przygasają. Moi towarzysze tulą się do siebie pod stosami cuchnących moczem kwiecistych i kraciastych koców, żeby nie uronić ani odrobiny ciepła.

Głos Bladookiego jest szorstki, zachrypnięty.

– Kiedy śpię w tunelu, miewam sny… Śnią mi się najróżniejsze rzeczy. Myślę, że moje sny są przypadkowe. Ale często śnią mi się dzieci. Śni mi się dom. Śnią mi się ich twarze. Śni mi się mój dług. Śni mi się, śni mi się… że nie jestem tutaj.

Bladooki nie może zasnąć. Wierci się i drży z zimna. Leży, wpatrując się w kratę biegnącą wzdłuż stropu tunelu. W jej regularny wzór zaprojektowany z euklidesową brutalnością, typową dla przedmiotów, które nie są przeznaczone do oglądania. Jakiś mężczyzna krzyczy.

– Zostałem oszukany… Tak jak wielu innych, zostałem oszukany przez telewizję… przez piętrowe autobusy. I przez to wszystko, co pokazują w londyńskiej telewizji.

Leżąc w tunelu, zaczynam wyczuwać palącą pogardę w spojrzeniach otaczających mnie ludzi.

Tak poznaję Prawnika.

Ziomkowie Skrzypka odrzucili tego człowieka. Nie mówi wyraźnie, wydobywając głos z gardła, lecz mamrocze, poruszając samymi wargami. Ma lekko skośne, brązowe oczy pod szerokimi brwiami. W jego głosie czuć desperację, a w oddechu piwo. Pokryte strupami nozdrza rozszerzają się nerwowo. Wymachując policyjną notatką służbową i zawiadomieniem o wszczęciu postępowania, lekko bełkocząc, zbliża twarz do mojej twarzy.

– Zostałem oszukany… I pognębiony przez władze Londynu… I przez policjantów tego okrutnego miasta, którzy konfiskując moje pieniądze, zmusili mnie, prawnika, teologa i duchownego, do grzebania w śmietnikach… i do popełniania tak ohydnych przestępstw.

Prawnik nie patrzy mi w oczy. Ulice albo głód szybko naznaczają zmarszcz­kami żółtawą skórę na jego zapadniętych policzkach pokrytych lśniącą, zaskorupiałą warstewką potu. Patrzy krzywo na pastelowe rysunki cylindrów i gentlemanów, a potem, żywo gestykulując lewą ręką, zaczyna wygłaszać monolog na temat swoich przestępstw, ku wyraźnemu niezadowoleniu pozostałych. Na przemian przerywa i wznawia swój wywód, posługując się ulubioną manierą rumuńskich polityków.

– Nie okradłem kwiaciarki… Jaką musiałbym być bestią? Jakim zwierzęciem, żeby okraść kwiaciarkę?

Przemawia przez niego rozpacz.

Podniesionym, załamującym się głosem Prawnik wymienia kradzież laptopa, kradzież tysiąca funtów, napaść na kwiaciarkę i zaprzecza tym wszystkim czynom, pałając gniewem. Raz za razem nazywając siebie prawnikiem i duchownym, zaczyna mówić o Romach i Rumunii.

– Mój kraj, mój kraj to dobry kraj…

A potem wybucha płaczem, wymachując rękami w stronę szesnaściorga swoich ziomków śpiących w tunelu pod szkicami pałacu Buckingham, przeklinając i powtarzając: „Nie jestem z nimi”. Pochlipuje jeszcze przez chwilę, a potem mamrocze, że bardzo się boi bezdomnego Irlandczyka, który śpi w szczelnie zapiętym śpiworze w głębi tunelu po lewej. Prawnik odchodzi, potykając się i wykrzykując: „Nie jestem taki jak inni”, żeby przygotować sobie legowisko z kartonowych pudeł. Buduje z nich także barierę między swoim barłogiem a niebieskim śpiworem szczelnie zapiętym nad głową śpiącego irlandzkiego bezdomnego, który tak go przeraża.

– On bełkocze i krzyczy przez całą noc.

Robię notatki, a jednocześnie dostaję gęsiej skórki z niepokoju.

Muszę trzymać się Skrzypka i jego wsi. Oni są wszystkim, co mam.

Jeżeli odrzucą mnie tak jak Prawnika, będę musiał spać z ćpunami w innych tunelach. Pod wpływem stresu czuję ucisk w piersi. Zaczynam sztywnieć z zimna. Ale muszę dalej robić notatki. Muszę porozmawiać z każdym wieśniakiem, do jakiego zdołam dotrzeć. Ponieważ chcę znaleźć odpowiedź na pytanie, na które Skrzypek nie chciał odpowiedzieć: czy lichwiarze mają swoich egzekutorów w okolicach Hyde Park Corner?

W tunelu rozlega się brzęk drobnych monet. Do koczowiska docierają dwaj maruderzy z pomiętymi plastikowymi torbami ciężkimi od drobniaków. Wchodząc do tunelu, obaj jeszcze wspierają się na kulach, ale dotarłszy do koczowiska, odrzucają zbędne rekwizyty. Tutaj ich nie potrzebują.

Ci dwaj członkowie wioskowej społeczności są tuż po dwudziestce.

Pierwszy dociera do legowisk Cyprian, który uśmiecha się niewinnie jak dziecko spod kaptura swojej groszkowozielonej bluzy. Brakuje mu dwóch przednich zębów. Stracił je, kiedy kopnął go koń. Ma zaledwie dwadzieścia jeden lat i dlatego jego wąsy są czarne, gęste i lśniące. Ale wygląda na przygłupa. Ma wysoki dziecięcy głos. W przeciwieństwie do innych nawet nie próbuje ukrywać swoich pieniędzy. Bez zastanowienia wygrzebuje spod podartych kołder aksamitne pudełko wielkości puszki na ciastka.

Cyprian otwiera je, wrzuca monety i patrzy roziskrzonym wzrokiem na jakieś dziewięćdziesiąt funtów w monetach pięćdziesięciopensowych i jednofuntowych. Obdarza mnie swoim bezzębnym uśmiechem i gestem zachęca swego towarzysza, żeby dorzucił do pudełka wszystkie wyżebrane przez siebie pieniądze.

Tak poznaję Księcia. Wchodzi do tunelu jako drugi, swobodnym, niespiesznym krokiem. Ma na sobie tani polar z nadrukiem jakiegoś warsztatu i bejsbolówkę z ocieplanymi nausznikami. Książę ma dwadzieścia cztery lata, okrągłą głowę, gęsty czarny zarost, który szybko pokrywa jego wciąż jeszcze chłopięcą skórę. Jego głos jest jednocześnie dziecięcy i pozbawiony energii. Ciało zwiotczałe, a postura pełna rezygnacji. Spogląda na mnie szklistym wzrokiem narkomana we wczesnym stadium uzależnienia. Książę nigdy nie je. Wydaje się, że jego nastrój nigdy się nie zmienia.

– Czemu Anglicy nienawidzą Rumunów?

Książę wrzuca swój dzisiejszy zarobek do pudełka Cypriana. Monety wpadają z brzękiem do środka, a my zaczynamy rozmawiać, w czasie gdy chłopak mości sobie posłanie obok śpiącego Bladookiego. Patrzy bezmyślnie na mijających nas przechodniów. Tej nocy nie ma wśród nich nikogo, kto nie obdarzyłby żebraków choćby przelotnym, lecz wymownym spojrzeniem. Stukot obcasów nie ustaje nawet na jedną godzinę. Książę widzi to bardzo wyraźnie.

– Albo współczucie… albo nienawiść.

Ja też z mojego posłania obserwuję przechodzących. Ci, którzy zauważają niewidzialną wioskę, kierują wzrok przed siebie, na koniec tunelu, udając, że nic nie widzą. Są tacy, których spojrzenia wyrażają szok i gniew. I tacy, którzy szeroko otwierają oczy z przerażenia i szybko idą dalej. A także tacy, którzy wypowiadają komentarze i krzyczą.

– To przecież Hyde Park Corner, ziomal!

Pogrążony we śnie Skrzypek drży. Jest piątkowa noc i ludzie wychodzą się napić. W miarę jak zbliża się pora zamykania lokali, głosy rozbrzmiewające w tunelu stają się coraz bardziej hałaśliwe, a śmiechy zmieniają się w rechotanie. A potem, kiedy rozmawiam w tunelu z Księciem, słychać w nich gniew.

– To przecież Hyde Park Corner, ziomal!

Czterech młodych Azjatów w niebieskich bluzach z kapturami i wyprasowanych jeansach przechodzi tunelem z wyrazem obrzydzenia na twarzach. Przystają w zasięgu głosu, aby dać upust złości, jaką odczuwają na widok śpiących na ziemi członków wioskowej wspólnoty.

– To jest normalnie popieprzone, chłopie.

Kolejne odgłosy kroków. Następni czterej chłopcy, na oko szesnastoletni, z wymalowanymi na twarzach mysimi wąsikami, którzy na zewnątrz wrzeszczeli: „Zaczyna się, zaczyna się!”, milkną, wchodząc do tunelu. Mijają nas, drżąc z zimna, a na ich twarzach maluje się najpierw strach, potem współczucie, a wreszcie wstyd. Jeden pozdrawia nas lekkim skinieniem głowy, nieznacznie krzywiąc usta.

– Salam alejkum.

Oczy mężczyzny, który wykrzykuje to powitanie, są czerwone z przepicia. To starszy człowiek, przypuszczalnie Libańczyk, który podpiera się laską, ale i tak się zatacza, ocierając się o pastelowy pałac Buckingham na ścianie tunelu. Książę odkrzykuje:

– Alejkum salam.

Ale pijak w koszuli w czerwoną kratę mija go, nic mu nie dając. Książę nie reaguje. Rozmawia ze mną jeszcze przez chwilę, podczas gdy pozostali zaczynają posapywać i chrapać. Książę mamrocze, że żebrakowi nic się tak nie przydaje jak znajomość języków. Jeżeli chce się żebrać na Knightsbridge, trzeba znać parę zwrotów po arabsku albo po turecku i po francusku.

– Jeżeli masz do czynienia z muzułmanami, mów jak muzułmanin.

Zapisuję to, co widzę: pijane kobiety, pewne siebie i zadowolone, idące pod ramię z równie pijanymi mężczyznami, którzy przechodząc obok nas, wykrzykują, co naprawdę myślą o tych biednych ludziach. Kobiety lekko się zataczają, a stukot ich obcasów wypełnia tunel.

Jedna przygląda mi się, ściskając mocno ramię swego towarzysza, a potem wykrzykuje:

– Może i jesteś żebrakiem, ale masz notatnik marki Moleskine!

Książę gapi się na jej rozkołysane pośladki.

– Wyglądają dobrze. Ale wszystkie Angielki to alkoholiczki. Popatrz tylko… Wszystkie chlają jak świnie. Piją, a potem ledwie trzymają się na nogach. Brzydzę się nimi. Puszczają się i są całkiem zwariowane.

Niemal wszyscy moi towarzysze już śpią.

Właśnie wtedy pojawia się Jasnooki. Jest chudy i żylasty; emanuje pulsującą energią, za którą czai się paranoja, wrogość i zapowiedź przemocy. Ma na sobie kurtkę Barbour z mnóstwem naszywanych kieszeni, a pod nią szarą bluzę z kapturem. Jest rozedrgany jak ćpun na tanim speedzie. Kąciki jego warg są lekko uniesione w grymasie, jaki czasem zastyga na ustach tych, którzy na co dzień posługują się przemocą.

Jasnooki jest egzekutorem lichwiarza w Hyde Park Corner.

Idzie powoli wzdłuż ściany tunelu, trzymając w ręku jedną z kul, którymi posługują się jego żebracy udający kaleki. Trąca nią i dźga śpiących dopóty, dopóki się nie dowie, kto ma aksamitne pudełko z pieniędzmi. Jego odpychająca pewność siebie, wytrącająca z równowagi energia typowa dla kogoś, kto przywykł do tego, że się go boją, sprawia, że śpiący zrywają się na równe nogi. Skrzypek aż podskakuje z przerażenia. Trąciwszy kulą jeszcze kilka osób, Jasnooki zaczyna liczyć pieniądze, a kiedy kończy, cmoka głośno i chichocząc, wywija trzymaną w ręku kulą, jak zabawkowym mieczem świetlnym.

– Coś ty za jeden?

Jasnooki ma szyderczy uśmiech, najjaśniejszą skórę z nich wszystkich i odstające uszy. Jego szarozielone oczy Roma o przeszywającym spojrzeniu wpatrują się we mnie z nerwową, rozedrganą intensywnością. Jest młody, tuż przed trzydziestką. Jest też prostakiem, nerwusem i porusza rękami, jak gdyby trzymał w nich miecz.

– Co tu robisz?

Te oczy wwiercają się we mnie i próbują skłonić mnie do odejścia. Wbijają się we mnie jak ostrza. Za Jasnookim pojawiają się dwie brudne, pyzate gęby należące do osobników w szarych sportowych marynarkach i dresowych spodniach. Mężczyzna o okrąglejszej, bardziej rumianej twarzy paraduje z ponurą miną w usmarowanej błotem bluzie z nadrukiem Harvardu. Obaj mięśniacy trzymają puszki z piwem. To egzekutorzy i wsparcie Jasnookiego. Rozglądam się: żebracy trzęsą się ze strachu, spuszczają wzrok i chowają się pod kocami. Rzucam spojrzenie Skrzypkowi. On jednak odwraca głowę. Na ulicy nie ma najlepszych przyjaciół.

– Jesteś policjantem?

Po chwili Jasnooki wpada na inny pomysł.

– Mów po cygańsku!

Czeka, uśmiechając się szyderczo. W jego świecie istnieją tylko romscy żebracy i policjanci. Mogę być tylko jednym albo drugim. Jasnooki rzuca niepotrzebną kulę, która upada na ziemię ze stukotem, i dalej przeszywa mnie wzrokiem. Ma świeżo ogolone policzki, bez śladu jasnego zarostu. Nie garbi się, jak ci, co sypiają na ulicy.

– Boję się cudzoziemców – sepleni.

– To dlaczego wyjechałeś za granicę? – wysapuję, niewiele myśląc.

– Kiedy jestem z moim dużym braciszkiem, nikogo się nie boję – odwarkuje, unosząc marynarkę, żeby pokazać ogromnego gnata zatkniętego za pasek na brzuchu, i odchodzi niespiesznie, wetknąwszy swoje niespokojne dłonie do kieszeni barboura.

Jasnooki sobie poszedł. Podobnie jak jego pomagierzy. Tunele nie wydają się już takie groźne. Polscy budowlańcy w timberlandach maszerują ciężko korytarzem, przyglądając się śpiącym. Tej nocy tylko Afrykańczycy, mamrocząc słowa współczucia, dają żebrakom parę monet, łącznie osiemdziesiąt dwa pensy.

Skrzypek próbuje zasnąć.

Książę rozmyśla:

– Najbardziej skąpi są Anglicy… Nigdy nic nie dają. Od nich dostajemy najmniej. Arabowie i Marokańczycy krzyczą na nas i wyzywają nas. Najhojniejsi są czarni mężczyźni. Ci dają najwięcej. Czasem Chińczycy rzucą parę groszy.

Zniecierpliwiony Skrzypek macha swoją wytatuowaną dłonią.

– Bzdura. Chińczycy nic nie dają.

Książę jest zadłużony. Próbuje mi wmówić, że pieniądze są zbierane do aksamitnego pudełka, bo w ten sposób łatwiej je potem wysłać przekazem pocztowym do Rumunii, a Jasnooki, egzekutor, który szturchał ich kulą, to tylko nieszkodliwy żartowniś. Jest to jednak wyjątkowo nieudolne kłamstwo. Książę daje więc za wygraną i oddaje się rozważaniom.

– Czemu Anglicy tak bardzo nienawidzą Rumunów? Czy to dlatego, że w czasie drugiej wojny światowej Rumuni byli sojusznikami Hitlera? Czy oni nigdy nam nie wybaczą, że byliśmy państwem Osi? Dlaczego o tym nie zapomną i nie pójdą do przodu?

Książę zwraca się do Starego, który wcisnął się na posłanie obok niego. Mężczyzna nosi kaftan z owczej skóry. Ma pooraną głębokimi zmarszczkami twarz o ostrych rysach. Sądząc po zapadniętych policzkach, nie ma zębów. Skóra na jego opadającej, pokrytej szorstkim, szpakowatym zarostem szczęce łuszczy się. Wygięte kąciki szerokich, obwisłych warg świadczą o wyczerpaniu, a może także o chorobie.

– Książę ma rację. Moim zdaniem Anglicy nienawidzą nas, Rumunów, bo walczyliśmy w czasie wojny po stronie Hitlera. I dlatego nie chcą nam dać ani funta. Podchodzą do nas i wołają: „Odpierdol się, Cyganie”.

Stary pracował dawniej w państwowym gospodarstwie rolnym i teraz bez przerwy marudzi, że gdyby nie doszło do rewolucji przeciwko rumuńskiej władzy komunistycznej, nie musiałby dziś żebrać w tunelu dla swoich ośmiorga dzieci. Ma drobne, chude ciało i patykowate kończyny. Łysinę na czubku jego głowy otacza wianuszek zupełnie siwych włosów. Ma pięćdziesiąt cztery lata.

– To moja ostatnia szansa. Żebranie, to moja ostatnia szansa.

Stary lubi żartować i chętnie się śmieje. Mówi, że najbardziej lubi filmy z Jackie Chanem. Ale mówi też, że Londyn to już ostatnia szansa dla niego i dla całej reszty ludzi w tunelu. Wie, że ponieważ nie ma ciepłego płaszcza na zimę, szybko traci siły. Czuje, że z każdą nocą przespaną na betonie staje się coraz słabszy.

– Chcę pracy… Chcę pracować. Chcę znów czuć się jak człowiek. Mógł­bym malować mieszkania, remontować, zamiatać, karmić zwierzęta, robić cokolwiek. Nie mogę dłużej sypiać tu jak szczur. Chcę mieć adres, marzę o tym, żeby mieć adres, a potem chciałbym dostawać emeryturę…

Stary wymachuje rękami i klnie.

– A co z Jasnookim?

Żebrak, który leży obok starego, chichocze i parska drwiąco. Ma dwadzieścia kilka lat, lśniące wąsy i czarną czapkę na głowie. Śpi razem ze Starym i Księciem pod kołdrą w żółtą kratę na białym tle.

– Stary gada, byle gadać. Nie szukamy pracy. Wszyscy jesteśmy tu po to, żeby żebrać.

Zdemaskowawszy kłamstwo, żebrak wpatruje się w swoje odbicie w małej, pustej papierośnicy, otwierając ją i zamykając, oblizując swoje lśniące, zdrowe wąsy i poprawiając kołnierzyk wypłowiałego czarnego polaru.

Jego ziomkowie nazywają go czasami Papierośnicą. Kontynuuje wątek.

– Jesteśmy tu po to, żeby żebrać i w ten sposób odpracować nasze długi. Wszystkie pieniądze oddajemy egzekutorom. Kazali nam tu przyjechać. Ale nigdy nie uda się nam spłacić pożyczek, jakich nam udzielili, żebyśmy mogli tu przyjechać. Jesteśmy w pułapce. A oni mają nasze dzieci w Slobozii.

W tym momencie dociera do mnie, w czyim towarzystwie nocuję w tunelu.

Żebracy są praktycznie niewolnikami – niewidzialnymi na ulicach Knightsbridge.

– Grzebiemy w śmietnikach, żeby zaoszczędzić to, co zarobimy, i oddać im.

Patrzę na nich i czuję ciarki wędrujące w górę kręgosłupa. Na końcu tunelu słychać dźwięk zasuwanej kraty, która zamyka wejście na peron metra. Ludzie przechodzący tunelem pośród jasnych świateł i rysunków żołnierzy, powozów i koni przyspieszają kroku, jeszcze bardziej się zataczając; wstawione kobiety panikują.

Cztery albo pięć razy słyszę stukot obcasów docierający do końca tunelu, a potem widzę, jak kobieca sylwetka zawraca spod kraty po chwili wahania. Wielu eleganckich mężczyzn, przechodząc obok nas, uśmiecha się ze skruchą, odwraca wzrok albo rzuca dziwne, enigmatyczne spojrzenia, tak jak ten śniady gość z torbą na ramieniu, który mruga i uśmiecha się do nas, zwalnia, a potem rusza dalej.

Książę patrzy prosto na mnie.

– Boję się Cyganów, którzy stoją u wylotu ulic Arabów… tych, co żebrzą koło jasno oświetlonych hoteli. Oni wszyscy pochodzą z Suczawy. Mają tatuaże na rękach. Kiedyś żebrałem tam na początku Oxford Street… i widziałem tatuaż z demonem. Widziałem u tych Cyganów wytatuowanego Szatana.

Pytam go, co znaczą tatuaże Skrzypka.

Przyglądam się im, kiedy śpi z twarzą zasłoniętą ramionami.

– Pięć kropek znaczy, że byłeś w więzieniu. Cztery kropki to ściany celi, a piąta w środku, to ty. Kropki na kłykciach oznaczają, że siedziałeś w więzieniu federalnym. Te tatuaże pochodzą z Rosji, a my mieszkamy w pobliżu tego kraju.

Książę przygląda mi się, marszcząc brwi.

– W tej czapce na głowie wyglądasz jak Cygan. Ale masz twarz Rosjanina, nie Anglika. To dlatego Anglicy już cię nie widzą.

Wszyscy żebracy śpią.

Tylko Książę gapi się na kobiety w szpilkach przemykające chwiejnym krokiem przez tunele wykafelkowane rysunkami gentlemanów na bicyklach i zwycięstw księcia Wellington. Tylko on widzi dwóch młodziutkich Azjatów w T-shirtach, spoconych, z oczami jak spodki, wykrzykujących podnieconymi głosami uwagi na temat perkusji i basów.

W przejściu podziemnym nigdy nie jest cicho. Niewolnicy, którzy tu nocują, śpią płytkim snem. Bez przerwy słychać ryk silników sportowych samochodów, przeraźliwy grzechot ciężarówek i stukanie obcasów.

– Wyjebię cię, pizdo…

Właśnie wtedy, kiedy próbuję zasnąć, słyszę bezdomnego, który tak przeraża żebraków. Ich zdaniem to jakiś niegdysiejszy bogacz, który wszystko stracił. Uważają tak ze względu na to, co wykrzykuje po nocach. Leży w sąsiednim tunelu, siwy, z długą brodą, z twarzą pokrytą białymi plamami i czerwonymi wybroczynami, z wytatuowanymi ramionami wysuniętymi z na wpół rozpiętego niebieskiego śpiwora. Jęczy i trajkocze gorączkowo, wyrzucając z siebie swój Finnegans Wake, naśladuje przez sen odgłos przelatujących kul, przewraca się z boku na bok, bełkocze bez ładu i składu.

– Chcesz się ze mną kochać… Będziemy się pieprzyć… i zrobię ci dobrze… Nie, nigdzie się nie wybieram… Tak miało być… Ty dziwko… Ty pieprzona dziwko… Odzyskam cię, zobaczysz.

Światła nigdy nie przygasają.

Książę rozmawia ze mną o Bogu. Mówi, że Bóg jest jak anioł albo jak duch; nie jest do końca pewien. Ale kiedy udając kalekę i podpierając się kradzionymi kulami, idzie długą ulicą pełną odpicowanych Arabów o olśniewających uśmiechach i jasnowłosych Rosjanek w futrach, czuje obecność tego anioła.

– To coś jak cień.

Wtedy wreszcie zasypiam.

Tamtego ranka budzimy się w smrodzie. Jest gęsty, słodkawy, jak pot i mocz – które zresztą są jego źródłem. Hałas ruchu ulicznego na górze zagłusza wszystkie inne dźwięki. Żebracy zwijają swoje kołdry i starają się poupychać je w wózkach na zakupy, zanim zjawią się policjanci, żeby ich wyrzucić. Kobiety poszły się umyć w Serpentine.

– Mam długi, jestem winien pieniądze… Mam pięcioro dzieci.

Bladooki obudził się zdesperowany, gwałtownie gestykulując. Niewolnik, którego już tylko krok dzieli od popełnienia pierwszej kradzieży. Książę robi wrażenie otępiałego, ale słyszę, jak się modli, wychodząc z tunelu.

PECKHAM HIGH STREET

Chcę spojrzeć na wszystko z drugiej strony.

Dlatego jadę teraz autobusem linii 136 do czarnego Londynu. Chcę opisywać sukcesy. Chcę opisywać porażki. Chcę opisywać żebraków. I chcę ­opisywać policjantów.

Rozlega się sygnał dźwiękowy i autobus staje.

Ten odcinek ulicy, gdzie zbudowany z czerwonej cegły komisariat policji z dachem pokrytym łupkiem, od dawna nieużywanymi kominami i białymi, pionowo otwieranymi oknami, patrzy spode łba ponad jezdnią zapchaną białymi dostawczakami na małe, betonowe balkoniki osiedla komunalnego, ludzie nazywają Frontline Pekham. Czarny ćpun w cienkim, usmarowanym jak nieszczęście dresie, buszuje wokół śmietników, rozrywając kartonowe pudła.

Odwraca się i patrzy z wkurzoną miną, jak odchodzę z przystanku z notesem w garści. Parę kroków od niego dwaj wyraźnie spięci Afgańczycy w polarach, z rękami w kieszeniach, stoją w wyczekujących pozach za ustawionym przed kioskiem stoiskiem z owocami, gotowi wdać się w bójkę z ćpunem, jeśli tylko spróbuje ich obrobić.

Jest ósma rano. Deszcz się nasila; czuję, jak ciężkie krople bębnią w moją kurtkę. Przez parę sekund blade światło słońca przedziera się przez chmury i jesień błyszczy w białym świetle. Z podjeżdżających jeden po drugim piętrowych autobusów wysypują się naburmuszeni uczniowie w błękitnych mundurkach, niemal wyłącznie czarni. Przystanek znajduje się na wprost zamkniętych punktów przyjmowania zakładów, otwieranych właśnie punktów przyjmowania i odbioru przekazów pieniężnych, ukrytych za zamkniętymi okiennicami sklepów z tkaninami z Afryki, sklepu sieci Payless, prowadzącego sprzedaż tylko za gotówkę, i zepsutego bankomatu, na którego ekranie wiją się nieregularne linie. Robię cztery zdjęcia ulicy sprzed sklepu monopolowego i przystaję pod mokrymi, ociekającymi wodą żaluzjami, oklejonymi plastikową taśmą z zatartym napisem JEZUS JEST PANEM FIL. 2:11.

Zanim wejdę na komisariat, liczę twarze wychodzących z budynku. Widzę wyraz bezsilnej wściekłości malujący się na twarzy młodego czarnego mężczyzny w kurtce z kapturem obszytym sztucznym futrem, pocierającego prawą pięść. Widzę zmrużenie oczu ubranego w czerwony polar i kurtkę narciarską Polaka o mięsistej twarzy, który nerwowo przygryza spierzchniętą wargę. Nabiegłe krwią oczy przemęczonej afrykańskiej matrony z potarganymi warkoczykami, która drżąc z zimna w zielonej ocieplanej kamizelce rozgląda się dokoła, nie mogąc się zdecydować, dokąd pójść. I spojrzenie oślepionego dziennym światłem, pocierającego oczy, wymizerowanego Roma w rozpiętej skórzanej kurtce, który z ponurym wyrazem twarzy, mrugając oczami zanurza się w ten szary poranek na Peckham Hight Street.

– Każdy z nich zachowuje się inaczej, kiedy zakłada mu się kajdanki.

Jego głos jest szorstki. Ściska moją dłoń na powitanie w holu, pod wyblak­łym zdjęciem księżniczki Anny, na które nikt nie zwraca uwagi. Policjant, lekko rozdygotany ze zmęczenia i od nadmiaru wypitej kawy, właśnie schodzi z nocnej zmiany. Wprowadza mnie przez drzwi przeciwpożarowe do pokoju przesłuchań. Przysuwa krzesło, odwraca leżące na plastikowym blacie kartki z zeznaniem świadka i zaczyna bawić się swoimi kajdankami.

– Wszyscy Rumuni to spryciarze. Wchodzą tu i od razu zaczynają: „Nie mówię po angielsku…”. Ale kiedy tylko wyjdą, gadają bez problemu. Co do Afrykańczyków – kiedy zgarniamy jakichś chłopaków za kradzież komórek, zjawiają się ich matki. Przychodzą do aresztu, krzyczą, lamentują, leją ich po buziach, ponieważ są bardzo religijne, a ich synowie przynoszą wstyd całej społeczności. Kiedy masz do czynienia z pakistańskimi terrorystami, to nigdy się nie zorientujesz. Zachowują się jak ty czy ja. Tylko bez przerwy próbują kierować rozmowę na tematy polityczne, próbują skłonić cię do mówienia: „Czy ten rząd nie wkurza cię, bo to, czy tamto…?”.

Policjant trze opuchnięte, zaczerwienione oczy, ale – jak się wydaje – w jego żyłach krąży za dużo kofeiny, żeby mógł uspokoić rozdygotane nerwy. W jednej chwili nachyla się nad stołem. W następnej odchyla się do tyłu. Nosi na palcu wytartą złotą obrączkę i używa mocnej, lekko słodkawej wody kolońskiej. Wysuwa dłonie w górę i do przodu, wyjaśniając, jak należy skuwać zatrzymanego. Trzeba udawać, że chcemy uścisnąć mu dłoń. Uśmiecha się, a od czasu do czasu ni stąd, ni zowąd wybucha śmiechem. Ale na komisariacie nie da się swobodnie rozmawiać. W zamkniętej przestrzeni pokoju przesłuchań jest pełno kamer i napisów informujących o nagrywaniu. Dopiero kiedy mój rozmówca zaczyna jeździć rękami w tę i z powrotem po blacie stołu, zauważam rozmazane odciski dłoni na kremowych ścianach.

– Polacy, którzy tu trafiają, mówią: „Dajcie mi jeść, dajcie herbaty, mogę dostać jeszcze trochę, chcę się przespać…”, ponieważ zwykle śpią na ulicy, a kiedy się tu znajdą, wcale się nie przejmują, bo wiedzą, że musimy ich nakarmić.

Ten mężczyzna nie przypomina innych policjantów. Mówi jak lekarz, głosem pełnym smutku. Nie czuje się swobodnie, odpowiadając na moje pytania, i co rusz dotyka obgryzionego długopisu, który leży na stole. Obraca go w palcach, obskubuje kawałeczki jego plastikowego etui, a potem automatycznie układa je przed sobą w równy rządek.

– Zeszłej nocy dostaliśmy wezwanie do jednego z osiedli w pobliżu rzeki, tych, które widać za blokami, na tle świateł Canary Wharf, tuż nad rzeką. Wezwano nas do Polaka, który spał tam w zsypie. Facet błagał mnie: „Aresztuj mnie, aresztuj mnie”, próbował mnie sprowokować, mówiąc: „Proszę, aresztuj mnie za to, że awanturuję się po pijanemu”. Ale ja popatrzyłem na niego i mówię: „Chłopie, nie zgarnę cię tylko po to, żeby ci załatwić nocleg”.

Policjant nie nawiązuje kontaktu wzrokowego. Zerka za to na wyłączony ekran na ścianie. Napis na naklejce wyjaśnia, że jest on wykorzystywany do tłumaczenia oraz że po naciśnięciu przycisku i kliknięciu odczytuje zeznanie świadka. Policjant nie mógłby tu pracować bez pomocy takiego sprzętu.

Liczba ludzi mieszkających w Londynie, którzy znają angielski bardzo słabo lub wcale, przekracza liczbę mieszkańców Newcastle.

– Anglicy znikają. Londyn nie jest już angielskim miastem. Londyn to teraz zlepek gett. Jesteśmy w Peckham, gdzie żyją Afrykańczycy. Za rzeką, w White­chapel, mamy Bengalczyków, na wschód stamtąd mieszkają Pakistańczycy, a na zachód stąd, w Brixton, Jamajczycy. Mogę tak wymieniać bez końca.

Przesuwa bez celu pusty kubek po herbacie, podnosi odwrócone zeznanie świadka i układa tak, aby bok stosu kartek leżał równolegle do krawędzi stołu.

– Zalewa nas teraz fala przestępczości. Ponieważ otworzyliśmy się na Unię Europejską. Rumuni żebrzą, dokonują kradzieży kieszonkowych i kręcą się po ulicach ze swoimi wózkami, kradnąc odzież wystawianą przed sklepami ze starzyzną. Siedzą w kucki pod murami i mówią wszystkim, że są głodni. Niedługo całkiem nas zaleją.

Policjant rzuca mi badawcze spojrzenie i mówi, co myśli.

– Anglicy wymierają. Ich liczba się zmniejsza i to coraz szybciej. Widać to na ulicach. Na targowiskach byli dawniej sami krzykliwi Anglicy, którzy gadali cockneyem. Teraz już ich nie ma… Wszystkie angielskie puby się zamykają, a angielskie kościoły oddaje się w dzierżawę Afrykańczykom. Kościół anglikański znika.

Policjant jest czarny. Jest Nigeryjczykiem. Mieszka w Londynie od 1989 roku. Ale nie mówi mi tego na komisariacie. Zafoliowana kartka na ścianie informuje, że jesteśmy nagrywani. W Londynie można mówić o pewnych sprawach dotyczących kwestii rasowych, kiedy jest się podsłuchiwanym, ale są też rzeczy, o których mówić nie można. Kiedy zbieram swoje notatki w pokoju przesłuchań, szykując się do wyjścia, spogląda na mnie i mówi: „Nie przychodzę do pracy po to, żeby karać ludzi”.

Spotykam się z Policjantem po raz drugi.

Siedzę w piętrusie, który jedzie na południe z betonowego, usianego wieżowcami Elephant and Castle. Na górze nie ma pasażerów; zauważam tylko pogniecione pudełko po smażonym kurczaku, pełne ogryzionych, brązowych kostek. Ulica jest szara i ponura: zdewastowane pralnie samoobsługowe, słabo oświetlone punkty bukmacherskie, martwe salony gry w bingo i kioski z kebabem. Mżawka opada na asfalt. Zauważam dwóch białych, pijanych w środku dnia, którzy przemykają chyłkiem do obskurnego pubu tylko dla miejscowych.

Ulica jest zupełnie opustoszała aż do miejsca, w którym dochodzi się do niewielkiego parku o krzewach ukwieconych plastikowymi śmieciami – biało-niebieskie, pogniecione foliowe siatki zawisają z ogrodzenia i z gałęzi drzew. Znam ten skrawek zieleni. Podobnie jak wiele innych w południowym Londynie, jest punktem zbornym włóczęgów i żuli, którzy palą tu zioło, przesiadując na mokrych od deszczu ławkach. Z tyłu wznoszą się biurowce z lat siedemdziesiątych, zajmowane teraz przez afrykańskie kościoły. W ich wysokich oknach od ulicy wiszą ciężkie, czerwone zasłony mające odseparować od świata zewnętrznego sale modlitwy w obskurnych, otwartych przestrzeniach biurowych, w których surowi nigeryjscy kaznodzieje ostrzegają przed demonami obecnymi wśród nas.

Głos z syntezatora oznajmia: „Camberwell Green”.

W Londynie istnieje odrębne afrykańskie miasto. Ma ponad 550 000 mieszkańców, co znaczy, że jest porównywalne z Sheffield. Od 2001 roku jego populacja zwiększyła się o niemal czterdzieści pięć procent.

Afrykański Londyn jest bogaty i biedny: widziałem tu szampan lejący się strumieniami w Mayfair i samotne matki zaopatrujące się w bankach żywności. W tym mieście można by zapełnić tysiąc notatników. Ale setki historii, których wysłuchuję, pochodzą przeważnie z biednego miasta, od sprzątaczek i ochroniarzy. Opowiadają mi, że historia afrykańskiego Londynu zaczęła się tutaj, w osiedlach między Peckham a Camberwell Green w latach dziewięćdziesiątych, kiedy stały się one pierwszym niewielkim spłachetkiem Londynu, na którym Nigeryjczycy i emigranci z Sierra Leone poczuli się naprawdę u siebie.

Wyskakuję z autobusu i pędzę na spotkanie. Policjant już czeka.

Cały McDonald trzęsie się od basów i radosnej muzyczki. Spotykam się z Policjantem na piętrze. Prześlizguję się wzrokiem po sali: przygnębieni Afrykańczycy ciężko opadają na krzesła, być może na kogoś czekając, podczas gdy przemoczony Afgańczyk w grubym palcie kręci się przed wejściem do toalety. Główny stolik jest zajęty. Czarny mężczyzna ze słuchawkami na uszach, w grubych okularach w złotej oprawce, siedzi zgarbiony z miną „bez kija nie podchodź”. Jego usta bezgłośnie powtarzają słowa piosenki.

Cały lokal pachnie gorącym tłuszczem i środkami czystości. Jest jednak swego rodzaju przestrzenią neutralną, miejscem, gdzie ludzie mogą porozmawiać, gdzie migranci mogą odbierać telefony, spotykać się z przyjaciółmi i w ogóle posiedzieć w spokoju nad filiżanką espresso za 99 pensów. Jest to ten rodzaj miejsca, w którym każda życiowa niedojda może usiąść wygodnie i przez chwilę nacieszyć się gwarem. Nikt nie zawraca nikomu głowy na piętrze w McDonaldzie w Camberwell.

Policjant już czeka. Jego bluza mundurowa wystaje spod czarnego płaszcza przeciwdeszczowego pokrytego lśniącymi koralikami wody. Starannie przyciął swoją półokrągłą bródkę, ale kąciki jego warg opadają ze zmęczenia. Cały ranek spędził na patrolu, dokładnie przeszukując każdy blok, każdą ulicę, każdy park i zaułek stąd aż po Old Kent Road. Jest dowódcą. Mimo to nadal stać go na uśmiech.

Nie zdołał się pozbyć charakterystycznego, twardego akcentu.

– Dobrze cię widzieć, chłopie…

Policjanci z reguły nie są czarni. Przedstawiciele mniejszości stanowią pięćdziesiąt pięć procent populacji Londynu, ale tylko dziesięć procent londyńskiej policji. Policjanci rzadko są imigrantami. Zazwyczaj nie są to ludzie, którzy zaczynali na samym dole drabiny społecznej, bez legalnych pozwoleń i dokumentów.

– Nie zawsze służyłem w policji – twierdzi.

Policjant popija wodę drobnymi łyczkami. I mówi, że dawniej był jednym z tych pogrążonych w melancholii Afrykańczyków, którzy rozmawiają półgłosem przy sąsiednich stolikach, wymieniają cynk o robocie za papierosy na tyłach McDonalda, martwią się, słuchając monotonnego bębnienia deszczu.

– Kiedy tu wylądowałem… to miasto było jak z innego świata.

Przygląda mi się, próbując dociec, dlaczego chcę poznać jego historię, dlaczego interesuję się nim, a nie jakimiś politykami. A potem, ostrożnie, ale bez większych obaw, ponieważ wie, że w razie gdyby była to jakaś podpucha, wszystko, co dzieje się w McDonaldzie, zostanie zarejestrowane przez kamery monitoringu, powoli, ze stoickim spokojem zaczyna opowiadać o swoim życiu. Jest rozluźniony, bo ma świadomość, że kamery są kiepskiej jakości i na nagraniach nie da się wyodrębnić poszczególnych dźwięków.

– Mój Londyn rozpoczął się w 1989 roku.

Samolot podchodził do lądowania, a on wiercił się na siedzeniu. Już za chwilę miał odkryć ogromne, prawie bajkowe miasto, w którym wolność i zniewolenie współistnieją ze sobą na co dzień w niekończącym się rytuale, nieprzerwanym tańcu. Z przejęcia trzęsły mu się ręce. Rozpoczynał nowy rozdział swojego życia.

– Czułem się nabuzowany. Byłem gotów do działania. Jakby moje życie właśnie się zaczynało. To był Londyn, mój Londyn… Wyobrażałem sobie, że ulice będą wybrukowane złotem. Że pieniądze będą rosły na drzewach. A ja będę je zrywał pełnymi garściami.

Podczas kontroli paszportowej w jego głowie trwała szalona gonitwa myśli. Wyobrażał sobie, że jego wymarzony biznes już niebawem zacznie przynosić dochody. Że wkrótce zacznie wysyłać pieniądze do domu. Myślał, że może zostać milionerem, a nawet kimś więcej, jakąś wielką szychą.

Podczas tych pierwszych dni przeżył przyprawiającą o zawrót głowy eksplozję wolności. Wędrował wzdłuż regałów w supermarketach, zafascynowany i oszołomiony niezliczoną liczbą marek produktów i nieograniczonymi możliwościami wyboru. Z szeroko otwartymi oczyma podziwiał niesamowitą klasę Bakerloo Line i stacji Green Park. Z sercem przepełnionym zachwytem oglądał olbrzymie, migotliwe reklamy na Piccadily Circus. Pojął w jednej chwili, że w tym rozbuchanym, pompatycznym mieście ze stiuku i szkła wszystko jest możliwe i wszystko jest dozwolone. Zarówno pieniądze, jak i miłość.

– Sześć miesięcy później zasypiałem, gorzko płacząc. Byłem bezdomny.

Londyn był jak świecidełko – błyszczący i niedosiężny.

Złożył dłonie do modlitwy w afrykańskim kościele w Camberwell Green. Nie pozostało mu nic innego. Pieśń gospel rozbrzmiewała coraz głośniej, a on szeptał do aniołów. Było mu wstyd. Kobiety śpiewały coraz bardziej żarliwie. Nie tak miało wyglądać jego życie. Nienawidził sztuczek, do jakich musiał się uciekać, żeby znaleźć nocleg, tych drobnych podstępów, w rodzaju wpraszania się do ludzi, których ledwie znał, przesiadywania u nich do późnego wieczora, kiedy metro przestaje kursować i sugerowania ze wzrokiem wbitym w podłogę, że chyba nie ma sensu, żeby o tej porze wlókł się taki kawał do domu.

Przeszklone ściany McDonalda wibrują od mnóstwa delikatnych uderzeń. Policjant kieruje wzrok na szyby smagane tysiącami perełek deszczu. Jego twarz jest jak maska, nie wyraża żadnych emocji, tylko usta się poruszają. Wszystkie uczucia skupiają się w jego głosie, w jego drżeniu i w pauzach, kiedy Policjant się waha. Dziś to wszystko wydaje się tak odległe.

– Czułem wstyd, zażenowanie i smutek. Byłem zagubiony, załamany, gotów na wszystko… byle tylko zostać w tym mieście, zostać w tym świecie. A to oznaczało, że muszę się stać nie biznesmenem, jak sobie wymarzyłem, tylko kuchcikiem.

Pierwszą pracę znalazł w restauracji na Liverpool Street, w której stołowali się bankierzy. Czuł się mały i nieważny w tym kanionie ze szkła. Finansiści jadali wyszukane potrawy na porcelanowych talerzach, podczas gdy w kuchni na tyłach on zdrapywał skrobakiem przypalony tłuszcz ze ścianek wielkich garów. Pomywacze czuli mdlącą woń jego udręki. Bankierzy pstrykali palcami. Kelnerzy otwierali setki butelek wina. Zgarniali za to niezłą kasę. Ale tam, w kuchni, opryskliwy irlandzki menedżer warczał na Afrykańczyków, uświadamiając im, że jeden stłuczony porcelanowy talerz to ich tygodniówka.

– W praktyce akceptowałem tę hierarchię. Ja byłem Afrykańczykiem. A oni byli białymi ludźmi. Tak jakby ten podział obowiązywał z natury rzeczy. Było tam mnóstwo irlandzkich i australijskich kucharzy. Ale kuchcikami byli wyłącznie Nigeryjczycy i Ghańczycy. Wtedy zrozumiałem, czym jest porządek dziobania.

Oto złote miasto, o którym marzył w swojej afrykańskiej chacie. Nareszcie tu był. Odkrywał jednak, że migranci tacy jak on byli w złotym mieście sprzątaczami, kelnerami i stróżami. W rzeczywistości nie mieli do niego wstępu. Spłukiwał resztki steków z polędwicy z talerzy menedżerów funduszy hedgingowych i spekulantów giełdowych. Był tuż obok, ale jednak nie tam, gdzie oni.

– Nienawidziłem siebie samego.

Dowiedział się od innych kuchcików, że poszukiwano kogoś do pracy w hotelu w Chelsea, dzielnicy bogaczy. W pralni. W piwnicy. Ale za przyzwoitą kasę. Następne dziesięć lat wypełnione było parą, szumem wirników pralek i zapachem mydła. Godzinami spędzonymi na sortowaniu poplamionych prześcieradeł, które napływały nieprzerwanym strumieniem. Pod koniec przeżył chwilę radości: kiedy w hotelu mieszkała Mariah Carrey, znalazł w brudach jej figi. Przypiął je na tablicy ogłoszeń i został hotelowym bohaterem.

– Odkąd to zrobiliśmy, kto żyw zaczął szukać bielizny gwiazd. Wszyscy strasznie się tym ekscytowali i chcieli jej chociaż dotknąć.

Śmieje się smutno i rozgląda się dokoła tak, jak to robią policjanci. Omiata wzrokiem starszego Afrykańczyka w okularach i tweedowym garniturze, który mrużąc oczy, wpatruje się w jakieś zapiski na kawałku papieru, i dwóch polskich robotników w kombinezonach, którzy jedzą łapczywie, ignorując się w sposób typowy dla wyczerpanych ciężką pracą budowlańców. Jego oczy zatrzymują się na chwilę na siedzącym przy stoliku w rogu ćpunie o ziemistej cerze, który mamrocze coś do pustego opakowania po chipsach. A potem mój rozmówca mruga i powracamy do jego opowieści.

– W tamtym hotelu wszystko wyglądało tak samo.

Hierarchia była jasno określona. Obsługa pokoi i kelnerki, czyli osoby, które dotykały jedzenia, były przeważnie białe. Nie byli to Anglicy, ale ­biali przyjezdni. Głównie Australijczycy. Pracownikami recepcji, którzy witali gości i wprowadzali ich dane do komputera, byli Irlandczycy o śpiewnych głosach. Zapewniali go, że u siebie nie mogli znaleźć żadnej pracy. Sprzątaczki, wiecznie nucące coś pod nosem, krzątające się między piętrami i po korytarzach ze swoimi wózkami i sprejami, pochodziły z Afryki, a kilka, których twarze wydawały mu się bardzo dziwne, zapewne z Ameryki Południowej.

Ludzie, którzy pracowali w pralni wypełnionej kłębami pary, bez przerwy narzekali. Większość z nich pochodziła z Nigerii i Ghany. Składając wypraną pościel i układając ją w