Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » O chłopcu, ptaszynie i pewnym trumniarzu

O chłopcu, ptaszynie i pewnym trumniarzu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8154-061-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “O chłopcu, ptaszynie i pewnym trumniarzu

Allora to magiczne miejsce, gdzie zawsze słychać szum fal, widać latające ryby i każdy wie wszystko o wszystkich.
Alberto po trzydziestu latach ciężkiej pracy jako trumniarz czuje się przeraźliwie samotny. Jednak wraz z pojawieniem się w Allorze chłopca o imieniu Tito i jego niezwykłej ptaszyny Fii, los Alberto nieoczekiwanie się odmienia.
Życie trumniarza już nigdy nie będzie takie samo.

Polecane książki

Podręcznik „Prawo rodzinne" stanowi przystępne i kompleksowe omówienie złożonej i skomplikowanej materii prawa rodzinnego, w którego to nauce powinno pomóc szerokie wykorzystanie tabel i schematów. Nowe wydanie podręcznika, oprócz pomniejszych uzupełnień i poprawek, zawiera przede wszystkim zmiany K...
Praca niniejsza przedstawia stan i strukturę majątkową szlachty na pograniczu wielkopolsko – kujawskim w późnym średniowieczu. Rozprawa, oparta głównie na źródłach sądowych, wnosi znaczący wkład w poszerzenie wiedzy na temat genealogii, osadnictwa oraz zagadnień gospodarczych późnośredniowieczn...
Polscy zdobywcy Białego Lądu Jacka Machowskiego to zapis najważniejszych wydarzeń z przeszło dwustuletniej polskiej obecności w Antarktyce – w pierwszej bowiem wyprawie (Jamesa Cooka w r. 1772-1775) uczestniczyli dwaj gdańszczanie: Jan Reinhold i Jerzy Adam Forsterowie. Książka daje wszechstr...
Jaki układ wiąże Tamar – żywiołową autorkę bestsellerów ze spokojną, obowiązkową Martą? Dlaczego Marta podporządkowuje się ustalonym przez Tamar zasadom, które komplikują jej relacje z ludźmi, rujnują związek z Filipem, a wreszcie zmuszają do zmierzenia się odpowiedzialnością z...
W publikacji przedstawiono koncepcję procesowego podejścia do działalności przedsiębiorstwa, scharakteryzowano znaczenie innowacyjności dla konkurencyjności przedsiębiorstw i omówiono działalność innowacyjną małych i średnich przedsiębiorstw. Głównym celem książki jest pokazanie, jak w teorii i...
Książka "Prawo konstytucyjne" przedstawia całość problematyki tej gałęzi prawa, z uwzględnieniem praktyki związanej z realizacją norm konstytucyjnych. Zawiera zagadnienia dotyczące m.in.: konstytucyjnych zasad ustroju państwa, relacji pomiędzy prawem UE i prawem RP, status jednostki w państwie, praw...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Matilda Woods

Tytuł oryginału: THE BOY, THE BIRD AND THE COFFIN MAKERPrzekład: PATRYK GOŁĘBIOWSKIRedaktor prowadzący: MONIKA KOCH, NATALIA GALUCHOWSKARedakcja: MARYNA WIRCHANOWSKAKorekta: URSZULA MALEWICKA, DOROTA JABŁOŃSKADTP: Studio 3 KoloryFirst Published in Great Britain by Scholastic Ltd. Text copyright © Matilda Woods, 2017 Cover and inside illustrations copyright © Anuska Allepuz, 2017 © Copyright for the translation by Patryk Gołębiewski, 2018 © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o., Warszawa 2018 All rights reservedWszystkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.Wydanie IISBN 978-83-8154-061-2Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o. 00-807 Warszawa, Al. Jerozolimskie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51 e-mail:wydawnictwo@zielonasowa.plwww.zielonasowa.plKonwersja:eLitera s.c.

Mojej rodzinie:tej dwu- i czworonożnej

Miasteczko Allora słynęło z dwóch rzeczy. Pierwszą były latające ryby, a drugą – uroda jego krętych uliczek. Z całego kraju zjeżdżali się turyści, żeby oglądać, jak ryby wyfruwają z wody, i artyści, żeby malować kolorowe domy, które wyrastały niczym schodki na wzgórzu Allora. Barw było tyle, że artystom zabrakło odcieni, żeby je malować, i mówiono (a w każdym razie tak twierdziły siostry Finestry), że wielki artysta Giuseppe Vernice wymyślił zupełnie nową barwę specjalnie po to, żeby namalować dach ich domu.

– Nazywała się „wykwintne żółtko” – tłumaczyła Rosa Finestra każdemu, kto chciał słuchać.

– Powstała ze sproszkowanego oka pawiego pióra – dodawała Clara Finestra, kiwając głową z mądrą miną.

Choć siostry rozpływały się w zachwytach nad swoim jaskrawym domem, to jednak sąsiedni budynek jeszcze bardziej rzucał się w oczy.

Dom Alberta Cavella górował nad wszystkimi zabudowaniami na wzgórzu. Wyżej, na samym szczycie, był już tylko cmentarz. Budynek wznosił się niczym jaskrawy lazurowy klejnot połyskujący nad morzem. I był nie tylko jaskrawy. Był głośny. Był głośny, kiedy wprowadził się do niego Alberto ze swoją żoną, Violettą. Stał się jeszcze głośniejszy po narodzinach ich pierwszego dziecka, dziewczynki o imionach Anna Marie, i jeszcze głośniejszy po przyjściu na świat ich syna, Antonia, i jeszcze głośniejszy, kiedy mały cud o imieniu Aida po raz pierwszy zapłakał w jego jaskrawych ścianach.

Alberto był stolarzem: najlepszym w całej Allorze. Za dnia robił łóżka, stoły i krzesła na zlecenie klientów, a w nocy tworzył zabawki dla dzieci.

Z każdą nową zabawką dom wypełniał się innymi odgłosami: piskami radości, kiedy Anna Marie zeskakiwała z obrotowego krzesełka, gniewnymi okrzykami Aidy, która domagała się, żeby brat oddał jej ulubioną lalkę, i wołaniem: „Wio! Wio!”, kiedy Antonio galopował na drewnianym koniu w górę i w dół po schodach.

Ich dom był pełen światła, śmiechu i harmidru przez siedem szczęśliwych lat. Do nadejścia zarazy.

Zaraza pojawiła się w najchłodniejszym miesiącu zimy, ale do Allory dotarła dopiero wiosną.

Pierwsi zachorowali ludzie na budowie nowej kolei, która łączyła Allorę z północą, a potem lekarze, którzy się nimi zajmowali, i artyści, którzy przyjechali malować miasteczko. Tylko jedna rodzina była na tyle bogata, żeby uciec. Burmistrz zabrał swoich bliskich na długie wakacje w miejsce, gdzie zaraza nie dotarła.

– Powodzenia! – zawołał przez tłuste ramię, kiedy luksusowy powóz ciągnięty przez sześć białych koni wywoził ich w siną dal.

Na początku zmarłych chowano na cmentarzu pojedynczo, potem po dwoje, następnie po troje w jednym grobie – ale kiedy zaraza się rozprzestrzeniła, trzeba było znaleźć inne rozwiązanie.

Z tyłu w ogrodzeniu cmentarza zrobiono furtkę, a w skale wykuto wąskie schody, które prowadziły do wody. Martwych nie zakopywano, tylko owijano w koce i wrzucano do rozszalałego morza.

W miarę jak liczba zmarłych rosła, a żywych malała, na brukowanych ulicach Allory robiło się coraz ciszej. Nikt nie malował domów, a okiennice, kiedyś otwierane na powitanie wiosny, były zatrzaśnięte na głucho. Nawet siostry Finestry nie wychylały z domu swoich wścibskich nosów.

Podobnie jak nieukończone obrazy, które leżały porzucone na ulicach, Allora zaczęła blaknąć.

Zaraza wspinała się po wzgórzu – budynek po budynku – aż w końcu dotarła do domu Alberta.

Najpierw zabrała najstrasze dziecko. Kiedy Anna Marie czytała książkę na ulubionym krześle, Alberto dostrzegł za jej lewym uchem fioletowy ślad. Potem zachorował Antonio. Kiedy chłopiec zmagał się w łóżku z chorobą, ślad pojawił się na ciele małej Aidy.

Violetta i Alberto troszczyli się o każde z chorych dzieci. Całowali je, kiedy płakały, tulili je, kiedy kwiliły, a gdy na każde z nich przychodził jego czas, mówili:

– Ależ tak, oczywiście, że pewnego dnia znów się spotkamy.

Violetta dotrzymała obietnicy i dołączyła do dzieci dwa dni później. Kiedy tego samego wieczoru tragarze zmarłych przyszli po ciała, Alberto ich nie oddał.

– Nie mogę – powiedział dwóm mężczyznom czekającym przed frontowymi drzwiami. – Nie mogę pozwolić wam ich wyrzucić. Nie do tego okrutnego morza.

Nawet z miejsca, gdzie stał, przed położonym najwyżej na wzgórzu domem Alberto widział wzbijającą się pianę tam, gdzie fale uderzały o szare kamienie na dole. Nie mógł znieść myśli, że jego bliscy mieliby być wrzuceni właśnie tam.

– Musi pan coś z nimi zrobić – odparli mężczyźni. – Nie może ich pan zostawić w domu. To sprzyja rozprzestrzenianiu się zarazy.

– Pochowam ich.

– Wszyscy trumniarze nie żyją. Dziś rano zmarł ostatni.

– Więc sam złożę im trumny.

I Alberto właśnie tak zrobił. Poszedł do swojego warsztatu i po raz pierwszy zbudował coś nie dla żywych, lecz dla zmarłych. Zbił trumnę dla żony, trumnę dla najstarszej córki, trumnę dla jedynego syna i trumnę dla małej Aidy. Każda była mniejsza od poprzedniej i mieściły się w sobie jak matrioszki.

Kiedy jego bliscy zostali pochowani, Alberto wrócił do warsztatu i zaczął szykować trumnę dla siebie. Ale kiedy ją skończył… zaraza opuściła miasto. Burmistrz wrócił z wakacji, siostry Finestry otworzyły na powrót okiennice, a ludzie znów zaczęli spacerować ulicami Allory.

Jednak zamiast do nich dołączyć, Alberto siedział każdego dnia obok swojej trumny, czekając, aż fioletowy ślad znów się pojawi i tym razem zabierze jego.

Trzydzieści lat później

Ma być ze złotego dębu – oznajmił arogancko burmistrz. – Nic nie przebije złotego dębu. Mocny jak tur i lekki jak piórko. Podobno – próbował nachylić się nad stołem, ale uniemożliwił mu to wielki brzuch – można wrzucić do oceanu całe drzewo, z korzeniami i w ogóle, i dopłynie aż do afrykańskiej dziczy.

– Planuje pan pochówek na morzu? – zapytał Alberto.

Nie był przyzwyczajony do zadawania pytań. Jego klienci, kiedy ich obsługiwał, byli zazwyczaj martwi.

– Oczywiście, że nie – warknął burmistrz. – Nie jestem żeglarzem.

– Nikt w Allorze nie jest – zgodził się Alberto.

Żaden człowiek, szalony czy przy zdrowych zmysłach, nie wyruszyłby w podróż po wzburzonym morzu.

Morze, zupełnie jakby ich usłyszało, wybrało tę chwilę, żeby cisnąć potężną falę, która roztrzaskała się o skały na dole. Woda bryznęła tak wysoko, że krople zastukały o okno w kuchni. Chwilę potem uderzył o nie również wielki strzępiel. Na szczęście nie rozbił szyby.

– Więc – zaczął Alberto, podczas gdy ryba podskakiwała na bruku przed domem – dlaczego chce pan, żeby unosiła się na wodzie?

– Nie chcę. – Burmistrz skosztował herbaty, lecz wypluł ją natychmiast. Pijał wyłącznie herbatę parzoną z najlepszych liści, a Alberto miał tylko najtańsze.

– Ale powiedział pa…

– Och, mniejsza o te banialuki o utrzymywaniu się na powierzchni. – Dłoń burmistrza zatrzepotała jak ryba na uliczce przed domem. – Obchodzi mnie tylko, żeby była… – Szukał właściwego słowa. – Rzadka!

– I kosztowna – dodał Alberto. Nie można było kupić droższego drewna, chyba żeby sprowadzać je z samej Afryki. – Na pewno nie chce pan użyć innego gatunku, choćby dzikiego bzu albo jesionu?

Burmistrz rzucił mu jadowite spojrzenie.

– Nie jestem bynajmniej biedny, trumniarzu.

Alberto zmierzył wzrokiem złote koronki i aksamitny płaszcz burmistrza.

– Nikomu nie przyszłoby to do głowy. W takim razie niech będzie złoty dąb. – Zanurzył pióro w kałamarzu i zapisał pod imieniem burmistrza „złoty dąb”. – A zatem – spojrzał znad notatnika – wymiary.

– Wymiary? – Burmistrz stracił nieco werwy. – Jakie wymiary?

– Pańskie, panie burmistrzu. Wystarczą wzrost i obwód w pasie. Bądź co bądź nie jestem szewcem.

W rzeczy samej, w Allorze nie było szewców. Już nie. Ostatni umarł przed dwoma tygodniami. Alberto zrobił mu trumnę.

Mistrz Luigi Scarpa

Dziki bez

190×58 centymetrów

– Aha… No więc…

– Mam centymetr – zaproponował Alberto. – Mogę pana zmierzyć.

– Nie, nie. Nie trzeba. – Burmistrz zbył go machnięciem ręki. – Na razie zostawmy wymiary.

– Obawiam się, że bez wymiarów nie mogę wiele zrobić. To najistotniejsza rzecz przy robieniu trumny. Zazwyczaj sam mierzę ciało. Większość ludzi nie trafia do mnie za życia.

– Ale ja nie jestem jak większość ludzi, nieprawdaż? Jestem burmistrzem: burmistrzem całej Allory. – Wypiął dumnie pierś, a brzuch wylał mu się na blat stołu. – I jako burmistrz mam prawo, a wręcz obowiązek, dostać największą i najokazalszą trumnę, jaką widziano w tym mieście.

„Z pewnością będzie największa”, pomyślał Alberto. Nigdy przedtem nie spotkał nikogo, żywego czy martwego, kto przewyższałby tuszą burmistrza.

– Słucham? – warknął burmistrz.

Alberto zrobił wielkie oczy. Czyżby powiedział to na głos?

– Nie, to chyba był tylko mój brzuch. – Burmistrz wcisnął go z powrotem pod stół. – Wieczorami zawsze miewa humory. Nie ma pan przypadkiem w szafie ciasteczek albo słodyczy? Żeby uspokoić tę dobroduszną bestię. – Pomasował się z lubością po brzuchu i rozejrzał z nadzieją po kuchni.

– Na ławie jest trochę starego chleba – powiedział Alberto. – A na tamtym talerzu kawałek sera. Choć nawet stąd wygląda na zielonkawy.

– Nieważne – skwitował burmistrz, choć wyglądał, jakby miało to dla niego wielką wagę.

– A więc? – zapytał Alberto.

– A więc co?

– Jakie są pana wymiary? Wystarczy w przybliżeniu, żebym mógł zamówić drewno. Jeżeli chce pan najokazalszą trumnę, to muszę niebawem zacząć pracę.

– Zgoda, więc sto siedemdziesiąt osiem centymetrów na… ech… – Tłuste policzki burmistrza zrobiły się ciemnoczerwone. – Na sto siedemdziesiąt osiem centymetrów. Chyba.

– Sto siedemdziesiąt osiem na sto siedemdziesiąt osiem? – powtórzył Alberto, nie kryjąc zdziwienia.

– Coś nie tak?

– Nie. To tylko ciekawe.

– Co jest ciekawe?

– Zazwyczaj robię trumny prostokątne, nie kwadratowe.

– Jeżeli to zbyt trudne wyzwanie – odparł burmistrz, bez powodzenia usiłując się podnieść – z pewnością uda mi się znaleźć innego trumniarza.

– To żaden problem, panie burmistrzu. – Alberto umoczył pióro w atramencie i zapisał na kartce wymiary. – A teraz… – głos mu zadrżał. Miał przeczucie, że burmistrzowi nie spodoba się kolejne pytanie. – Na kiedy ma być gotowa?

Twarz burmistrza z czerwonej zrobiła się purpurowa.

– Skąd ja mam to wiedzieć?! – ryknął. – Takich rzeczy się nie wie. Śmierć może nadejść zupełnie niespodziewanie!

– Zawsze tak jest – zgodził się trumniarz. – W jednej chwili się oddycha, a zaraz potem już nie.

– Jednakże – zauważył burmistrz z nerwowym chichotem – proszę się za bardzo nie spieszyć. W najbliższym czasie nie zamierzam wykorkować.

Na dworze zegar na cmentarnej wieży wybił północ. Żeby nie dać się zagłuszyć jego dźwiękom, burmistrz zaczął krzyczeć.

– Mam dobre geny. Matka dożyła osiemdziesięciu trzech lat, kiedy to zginęła pod kołami powozu. Nigdy żadnych chorób, miałem tylko złamanie czaszki i przebite płu…

Przerwały mu trzy głośne uderzenia do drzwi frontowych. Burmistrz zmarszczył brwi i spojrzał przez stół na Alberta.

– Miewa pan gości o takiej porze?

– Nie żywych – odparł trumniarz, zostawił burmistrza w kuchni i poszedł otworzyć.

– Proszę ją położyć tam. – Alberto wskazał na stół w głębi warsztatu. Wcześniej przyniósł świecę z kuchni, a teraz zapalił od niej pięć innych rozstawionych w pomieszczeniu. Jeden po drugim, rozbłyskiwały małe żółto-szare płomyki. Kiedy przestały migotać i płonęły już miarowo, Alberto dołączył do dwóch mężczyzn, którzy wnieśli ciało.

Rozpoznał kobietę. To była panna Bonito. Przeniosła się do Allory nieco ponad rok temu. Przez cztery pory roku, kiedy miasto było jej domem, Alberto rozmawiał z nią tylko raz. Pomógł jej przeczytać tabliczkę na rynku: „Dwie gruszki w cenie jednej!”.

– Co się stało? – zapytał Alberto. Znał obu mężczyzn, jednego bardzo dobrze. Starszym był piekarz Enzo, a młodszym – jego pomocnik, Santos.

– Umarła – wyjaśnił Santos.

– To widzę. Jak umarła?

– Ech… – Santos spojrzał na swojego mistrza.

– Guz, Alberto. – Enzo odkaszlnął, żeby przeczyścić krtań. – W tym miejscu. Tuż nad sercem. – Pokazał na jej klatkę piersiową, gdzie w dekolcie wyblakłej sukienki widać było guz wielkości małego jabłka.

– Aha – powiedział zasmucony Alberto. – Widziałem już coś takiego. W istocie wiele razy. – Odsunął się od ciała i popatrzył na swojego starego przyjaciela Enza. – Kto ją znalazł?

– Moja żona. Czasem zanosiła pannie Bonito za darmo stare bochenki. Bieduli nie było stać na świeży chleb. Żona nie widziała jej od dwóch tygodni, więc poszła sprawdzić, czy wszystko w porządku. Zastała ją w takim stanie, w łóżku, pościel była jeszcze ciepła.

– Ciepła? – zdziwił się Alberto. – Na pewno? – Szacując po stanie i zapachu panny Bonito, Alberto był pewien, że nie żyje przynajmniej od tygodnia. Gdyby była pełnia lata, nie przypominałaby już nawet panny Bonito.

– Si, si, Alberto – przyznał Enzo ze smutnym spojrzeniem. – Moja żona nie miała wątpliwości.

„No tak”, pomyślał trumniarz. To wszystko wyjaśniało. Żona Enza miała skłonność do przesady, prawie tak wielką jak mieszkające obok siostry Finestry.

– Nie było jej stać nawet na jedzenie, Alberto, a co dopiero na trumnę. – W głosie Enza pobrzmiewał ton dumnego człowieka, który szykuje się, żeby poprosić o przysługę. – Ale pamiętam… jak mógłbym zapomnieć, że pomogłeś mojemu ojcu, kiedy nie mogliśmy sobie pozwolić…

– Oczywiście. Oczywiście – zapewnił szybko Alberto. – Nie musisz nawet prosić, Enzo. Nie martw się. Zaraz się nią zajmę.

– Dziękuję, Alberto. – Enzo uścisnął mu dłoń. – Wiedziałem, że okażesz się jej przyjacielem.

– Alberto miał ciężką noc – oznajmiła Clara Finestra. Cofnęła głowę z okna i odwróciła się do siostry.

– Naprawdę? – zapytała Rosa. Siedziała na fotelu w róże, pasującym do jej imienia.

– O, tak. Burmistrz i panna Bonito.

– Burmistrz nie żyje? – Szok prawie odebrał Rosie mowę, ale tylko na chwilę. – Cóż, trudno się dziwić. Przy takiej tuszy śmierć przychodzi przed czasem.

– Nie. – Bystre oblicze Clary się rozpromieniło. Uwielbiała dowiadywać się o różnych sprawach przed młodszą siostrą. – Burmistrz żyje. Ale panna Bonito nie. Enzo i jego pomocnik właśnie przynieśli ją na wzgórze.

– Daj popatrzeć. – Rosa wygramoliła się z fotela i podbiegła do okna. Odepchnęła Clarę i wystawiła głowę na ulicę. Ale było za późno. Wszyscy żywi goście Alberta wyszli, a dom spowijała ciemność.

Jedną po drugiej Alberto umieścił świeczki koło ciała panny Bonito.

– Proszę bardzo – powiedział, ustawiając ostatnią z nich. – Tak jest lepiej. Nie martw się. Zajmę się tobą. Będziesz miała godny pochówek, na jaki zasługuje każdy człowiek. Dam ci swoją trumnę. – Choć panna Bonito tego nie widziała, wskazał spoczywającą w kącie skromną zakurzoną skrzynię. – I kupię ci miejsce na cmentarzu. Będziesz miała nagrobek i całą resztę.

Alberto zamknął okno w głębi warsztatu, żeby do pomieszczenia nie wpadały latające ryby, i już miał wyjść, kiedy coś go powstrzymało. Panna Bonito być może umarła sama i była sama przez cały tydzień, ale teraz nie musiała już leżeć w samotności. Więc zamiast pójść na górę Alberto usiadł obok niej.

– Dobranoc, panno Bonito – powiedział i w gasnącym blasku świec spuścił głowę, zamknął oczy i zasnął.

Tej nocy, kiedy Alberto spał obok ciała panny Bonito, wysoko nad nim przeleciał jaskrawy ptaszek. Po każdym machnięciu jego skrzydeł znikał jeden z gwiazdozbiorów, a po następnym znów się pojawiał.

Ptak zmierzał nad morze, ale nie zaleciał daleko. Wiatr był silny, a ptasie skrzydła słabe. Więc zamiast lecieć do przodu, bez przerwy zataczał koła.

– Ćwir! – zaświergotał. – Ćwir! – powtórzył.