Strona główna » Poradniki » Obrzydliwa anatomia

Obrzydliwa anatomia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66436-43-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Obrzydliwa anatomia

Kto zdecydował o tym, że kobiety powinny depilować nogi, wąsik czy pachy?

Dlaczego głęboki dekolt jest seksowny, a „camel toe” odrażający?

I czy w każdym pępku zbierają się kłaczki?

Ta książka nie poprawi ci fryzury, nie nauczy cię, jak w dziesięć minut wydepilować całe ciało czy schudnąć przed urlopem. Pomoże ci jednak zrozumieć, dlaczego przejmujesz się niedoskonałościami swojej urody i jak bardzo są one nieistotne.

Mara Altman z rozbrajającą szczerością opowiada o swoich zmaganiach z pytaniami o to, dlaczego kobiece ciało bywa skomplikowane. Zabiera cię w ciałopozytywną podróż od stóp do głów, pomaga zaakceptować swoje obrzydliwości i otoczyć je miłością.

Dzięki jej wnikliwości i humorowi przekonasz się, że mankamenty kobiecego ciała są jego zaletami, a obrzydliwości – supermocami. Zrozumiesz, że ciało jest po prostu najlepszym opakowaniem twojej wyjątkowej osobowości.

Polecane książki

Monografia poświęcona jest kolizyjnoprawnej problematyce umów małżeńskich. Przedstawione rozważania osnute są na kanwie aktualnie obowiązujących w Polsce aktów normatywnych obejmujących regulacje właściwości prawa. Ponadto, analizie poddano – w zakresie, w jakim odnosi się ono do umów małżeńskich – ...
Inwentaryzacja przyrodnicza jest ważnym instrumentem wykorzystywanym w celu ochrony środowiska naturalnego. Jej sporządzanie jest wymagane podczas opracowywania określonych dokumentów. Jakich? Dowiesz się z ebooka pt. Co powinieneś wiedzieć o inwentaryzacji przyrodniczej....
„Nauczyciel” to opowieść, w której główny bohater z pełnym oddaniem realizuje swoje zawodowe powołanie. Dla uczniów jest nie tylko pedagogiem, ale też mentorem pomagającym wkroczyć w dorosłość. W książce omówione zostały następujące tematy: potrzeba docenienia, wewnętrzne lęki oraz odkrywanie ta...
Więc kiedy byłem taki, jak na tej fotografii, sam chciałem zrobić to wszystko, co tu napisane. A potem zapomniałem, i teraz jestem stary. I już nie mam ani czasu ani sił, żeby wojny prowadzić i do ludożerców jeździć. (Wstęp autora)....
Ona nie zaznała prawdziwej miłości…On uznawał miłość za mit…Lady Delilah Derring przez całe swoje małżeństwo była wierną, choć zdradzaną żoną. Śmierć hrabiego zderzyła ją z ponurą rzeczywistością: z powodu długów męża zostaje bez środków do życia i musi przeprowadzić się z rezydencji w centrum Londy...
Zamek Cantendorf długo skrywał  w swoich murach mroczną tajemnicę. Strażniczka sekretu wyjawia go przed śmiercią hrabiemu Aleksandrowi. Jeśli dziedzic ujawni poznaną prawdę, straci wszystko: majątek, tytuł i zamek. Skoro ostatni świadek umiera, mógłby milczeć. Jaką decyzję podejmie? ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Mara Altman

Prolog

Mówi się, że aby zostać mistrzem w jakiejkolwiek dziedzinie, należy się w niej szkolić przez 10 000 godzin. Żyję w swoim ciele już 306 600 godzin, a jednak w kwestii obsługi tej góry mięsa wciąż czuję się jak nowicjuszka. Kiedy już mi się wydaje, że wiem, jak działa ta maszyna, coś się zmienia – z przodu klatki piersiowej wyrastają jakieś dwie wypustki, zaczynają kiełkować wąsy, innym razem na gałkach ocznych pojawiają się dziwne plamki – a ja znowu jestem zszokowana i zdumiona, ale też wielce zaciekawiona nowymi zjawiskami. Nie zliczę, ile razy się zastanawiałam – zwłaszcza po pikantnym posiłku – dlaczego proces ewolucji nie dokonał się chociaż odrobinę sprawniej i nie wykształciliśmy dotąd trwalszego materiału w naszych zadkach do uwalniania gazów – może czegoś w typie ołowianych rur?

Chciałabym móc powiedzieć, że poświęciłam życie na poszukiwanie lekarstwa na nowotwory, zwalczanie głodu na świecie czy zażegnanie globalnego ocieplenia, ale niestety – mój mózg sam z siebie podąża w kierunku zagadnień związanych z tajnikami kobiecego ciała. Przez większość moich dni rozważałam takie kwestie, jak potencjalne zalety aerodynamiczne wielbłądziego kopyta[1] czy powody, dla których ludzkie ciało musi się pocić… Często chowam się w publicznych toaletach, by wysuszyć mokre pod pachami plamy na bluzce i dalej udawać, że nie mam gruczołów potowych. I dlaczego za każdym razem, kiedy kucam, mój pies zmierza prosto do mojego krocza? Jedynym obiektem atakowanym przez to zwierzę z taką samą uporczywością jest kosz na śmieci.

Chciałabym należeć do osób, które rano, popijając espresso, rozwiązują krzyżówkę w „New York Timesie” – cóż za szlachetne hobby! – ale ja zamiast tego rozmyślam, dlaczego podczas bzykanka nigdy nie wydaję z siebie tak ponętnych, kuszących dźwięków jak gwiazda porno Sasha Grey w filmie Asstravaganza 3… Czy istnieje jakaś grupa wsparcia dla ludzi milczących podczas zbliżenia?

Może na moment zostawmy ideę odpowiedzialności za własne czyny tudzież myśli i postarajmy się zrzucić winę za moje niekończące się rozważania o sprawach cielesnych na moich rodziców. Dorastali w latach 60. ubiegłego wieku w USA i byli w pewnym sensie hipisami – ale tak bardzo przywiązanymi do wolności światopoglądowej, że nie zgadzali się nawet na określanie ich mianem hipisów.

– Hipisi byli wielkimi konformistami – mawiała mama.

Moi rodzice poznali się w szkole średniej, a potem oboje zostali wyrzuceni z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Zaczęli na tyłach domu uprawiać rośliny – głównie kaktusy i sukulenty. Utrzymywali się z ich sprzedaży wysyłkowej i lokalnym sklepom spożywczym.

Mama nigdy nie stosowała żadnych środków zmieniających wygląd – nie malowała się, nie używała dezodorantów, staników typu push-up ani butów na wysokich obcasach. Nie uważała za potrzebne korzystanie z kremów przeciwzmarszczkowych, a o wypełniaczach skóry nawet nie marzyła (kiedy przeczytała ten tekst, zapytała: „A co to są wypełniacze?” Poważnie!). Nie goliła nóg ani pach – do dziś tego nie robi. Aż do ostatnich klas podstawówki uznawałam to za normalne zachowanie kobiety. Właśnie wtedy zauważyłam, że inne mamy nie mają wielkich czarnych krzaków pod pachami, kiedy machają do swoich pociech na placu zabaw. Wyobrażałam sobie astronautów obserwujących moją mamę z kosmosu. „Houston, mamy problem – widzę dwie czarne dziury błąkające się gdzieś na przedmieściach San Diego”.

Chociaż byłam dumna z oryginalności mamy, jednocześnie bałam się, że z jej powodu stanę się pośmiewiskiem w szkole. Próbowałam jej wytłumaczyć, że wcale się nie pogniewam, jeśli będzie do mnie machała mniej energicznie, i że w ogóle najlepiej trzymać łokcie blisko tułowia.

Tak więc przez długi czas nie miałam zbyt obszernej wiedzy na temat kobiecych spraw. W wieku dwudziestu kilku lat wciąż sądziłam, że kosmetyczkom depilującym włosy woskiem płaci się za milczenie w sprawie owłosienia klientek.

Mój tata także kręcił nosem na wszystko, co wydawało mu się nienaturalne. Nienawidził perfum i wszelkich sztucznych zapachów. Kiedy na próbę spryskałam się dezodorantem przyjaciółki kupionym w pobliskiej drogerii, wykrzywił się i opuścił wszystkie szyby w samochodzie. Przyłapawszy mnie pewnego razu na malowaniu się szminką, spojrzał na mnie tak, jakbym zamordowała wielką mięciutką pandę, by użyć jej wnętrzności do wymalowania sobie barw wojennych.

Dorastając, miałam bardzo osobliwy pogląd na kobiecość. Uważałam, że jakiekolwiek sztuczne poprawianie własnego wyglądu byłoby wyrazem braku samoakceptacji i oznaczałoby, że nie mam w sobie wystarczająco dużo siły, by być sobą. Wszystkie dziewczyny, które nosiły makijaż, farbowały włosy i ukrywały odór swojego ciała, wydawały mi się oszustkami. Ja za to, chodząc po świecie w chmurze wytworzonego przez organizm zapachu potu, pozostawałam prawdziwa. Oczywiście bycie autentycznym nie wykluczało częstego uczucia dyskomfortu… Toczyła się we mnie nieustanna walka między wiernością swoim przekonaniom a zażenowaniem. W końcu zrozumiałam, że tożsamość człowieka może być uzupełniana – co niekoniecznie oznaczało ukrywanie jej – wybranym przez niego sposobem sztucznego wyrażania swojej osoby.

Ostatecznie dorastałam w środowisku, które uwrażliwiło mnie na obowiązujące normy społeczne – a to z powodu wciąż zżerającego mnie wstydu, że nigdy nie będę w stanie im sprostać. Chociaż dziś stosuję wiele praktyk poprawiających urodę, od których tak stroniłam, nieustannie zadaję sobie pytanie: „Ale po co to wszystko?”. Przypuszczam, że to wpływ takiego, a nie innego wychowania. Z drugiej jednak strony nie jestem pewna, czy mam prawo o wszystko obwiniać rodziców. Ich awersja do golarki raczej nie wpłynęła na fakt, że przez ostatnie kilka dni przekopywałam się przez współczesną literaturę w poszukiwaniu wszelkich informacji o hemoroidach, ani nie wyjaśnia, dlaczego po ciężkim tygodniu w ramach relaksu przez godzinę oglądałam na YouTubie filmy pokazujące metody usuwania zaskórników…

Tak czy inaczej, nie twierdzę, że rozwinęłam swój potencjał bardziej niż jakakolwiek inna kobieta. Po prostu mój niestabilny i pełen obaw stosunek do poszczególnych części własnego ciała – takich jak wnętrzności, haluksy, pępek czy dość produktywne gruczoły potowe – pchnął mnie do poszukiwania odpowiedzi u ludzi wszelkich wiar i praktyk duchowych: od czcicieli Matki Natury w leśnym sanktuarium w Bainbridge Island po najlepszych duńskich ekspertów od wszy.

Ta książka nie poprawi ci fryzury, nie wyleczy infekcji drożdżakowej ani nic z tych rzeczy, ale mam nadzieję, że pokazanie naszych kobiecych przekonań, praktyk i sutków w powiększeniu będzie malutkim krokiem w kierunku zastąpienia tendencji do samobiczowania szacunkiem, wstydu – dumą, a odoru z pochwy… no dobrze, ten zapach jest raczej nie do uniknięcia. Tak czy owak – przypuszczalnie zrozumiesz, że zespół napięcia przedmiesiączkowego może być traktowany jako moc nadprzyrodzona!

[1] Z ang. camel toe lub cameltoe. Chodzi o wcinanie się obcisłej bielizny w srom kobiety, co ma bardzo erotyczny wydźwięk (wszystkie przypisy w tej książce pochodzą od tłumacza).

Cześć 1. Górna połowa1. Kobieta z brodą

Był przełom XX i XXI wieku. Miałam 19 lat i studiowałam na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles – uczelni słynącej z dziewcząt o śnieżnobiałej cerze oraz pikantnego meksykańskiego jedzenia. Poszłam ze znajomymi na obiad do knajpy serwującej taco przy Sepulveda Boulevard, w której ciemnoskóry i zabójczo przystojny młody kelner o imieniu Gustavo zwrócił szczególną uwagę na moją twarz… Nigdy nie zapomnę tego imienia – Gustavo. Flirtowaliśmy nad horchatą[2] i robiliśmy do siebie maślane oczy nad guacamole. Moi znajomi zupełnie wtopili się w tło i po pewnym czasie nie zauważałam już nikogo innego. Zostaliśmy w sali sami, tylko ja i on. Za każdym razem, gdy przechodził obok naszego stolika, zerkał ukradkiem w moim kierunku, a ja odwzajemniałam jego zainteresowanie uśmiechem wyrażającym obietnicę czegoś znacznie poufalszego. W pewnym momencie wydawało się, że w tym maratonie tańca godowego zamienimy parę słów na tematy inne niż specjalność zakładu.

Wreszcie nadeszła stosowna chwila: uregulowanie należności. Gustavo położył paragon przed moimi znajomymi i pochylił mi się nad niecierpliwie wyczekującym uchem. Byłam tak podekscytowana, że czułam ciarki na plecach. Co też on zaraz do mnie wyszepcze? Może swój numer telefonu… albo adres… oświadczy się?

I wtedy z jego zmysłowych ust runęło na mnie – niczym ekskrementy z piniaty – sześć prostych słów, które na zawsze wryły mi się w pamięć:

– Podobają mi się twoje blond wąsiki.

Przenieśmy się w czasie o 11 lat później. Właśnie przygotowuję się do ślubu ze wspaniałym mężczyzną, który jest obficie owłosiony. To sprawia, że u jego boku czuję się nie tylko szczęśliwa, ale też gładka… Piszę tę historię dla niego, ponieważ mam mu do przekazania ważny komunikat.

Dave, muszę ci coś powiedzieć…

Jestem kobietą z brodą.

Nie, nie w sensie kobiet pokazywanych w dawnych czasach w cyrku! Bardziej w stylu kobiet, które widuje się codziennie na ulicy, w czasopismach czy w kawiarni za rogiem. Tak, Dave, one też mają brodę. Oczywiście nie zdajesz sobie z tego sprawy, że my wszystkie (może z wyjątkiem kilku mieszkanek Azji Południowo-Wschodniej, ale o tym później) przechodzimy nieustanny proces usuwania zbędnego niechcianego owłosienia, w które nie wiadomo po co wyposażyła nas Matka Natura.

Widzisz, ewolucja spłatała złośliwego figla rzekomo piękniejszej płci. Mam tu na myśli włoski na podbródku, wokoło sutków, pod nosem, na udach i – tak, tak – nawet na palcach u nóg. Dave, przysięgam, że to prawda! Mamy włosy nawet tam! Dokładnie tak jak ty! Z tą różnicą, że wydajemy miliony – co ja mówię – miliardy dolarów na usuwanie ich woskiem, laserem, na golenie oraz wszelkie inne sposoby pozbycia się ich, by mężczyźni nie uciekali z krzykiem na widok nagiego kobiecego ciała.

Mówię ci to teraz, przed ślubem, ponieważ cierpię na dwie równoczesne przypadłości: niekontrolowaną ilość włosów na całym ciele oraz genetyczne predyspozycje do mówienia szczerej, a nawet brutalnej prawdy. Cechy te z pozoru mogą się wzajemnie wykluczać, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że ja sama wydaję tysiące ciężko zarobionych dolarów na daremne próby zdematerializowania nadmiernego owłosienia, żeby nie wyglądać jak futrzasta bestia. By wytrzymać ból depilacji gorącym woskiem, dałam się w Hiszpanii przywiązać do ściany; w Bangkoku przez miesiąc poddawałam się zabiegom depilacji laserowej u lekarza, który bez mała zamienił mi twarz w nieudany eksperyment laboratoryjny; jestem też szczęśliwą posiadaczką tak obszernego zestawu różowych jednorazowych golarek, że z pewnością przyczyniłam się do wzrostu kwartalnych dochodów Gillette! Wyskrobałam, ogoliłam, wyszarpałam, wyrwałam pęsetą i wyskubałam włoski z każdej widocznej powierzchni mojego ciała, nie wspominając już o pewnych jego obszarach, o których opowiadam tylko terapeucie…

Dave, mówię ci o tym wszystkim także dlatego, że sama nie mogę zrozumieć, dlaczego mnie to w ogóle obchodzi. Wiem, że kochasz mnie bezwarunkowo. Zdaję sobie też sprawę, że nikt – łącznie z tobą – nigdy nie zobaczy ciemnego jedwabistego kosmyka wyłaniającego się od czasu do czasu spod skóry w sąsiedztwie moich sutków. Rozumiem, że nie jestem ofiarą żadnego okrutnego żartu hormonalnego oraz że wiele kobiet ma pod względem ponadnormatywnego owłosienia o wiele bardziej pod górkę niż ja.

Na przykład piękność o kruczoczarnych włosach ćwicząca przede mną na sesjach winjasa jogi na Dziewiętnastej Ulicy w każdy czwartek o godzinie 16.00 – ta może się poszczycić prawdziwymi bokobrodami. Dlaczego jednak widzę Roddy’ego McDowella z filmu Planeta małp za każdym razem, gdy spojrzę w lustro? Jak się pozbyć obsesji kreowanej przez same kobiety od zarania dziejów? Jaką bronią mam walczyć ze standardem społecznym, według którego wszystkie kobiety mają być gładkimi, gibkimi i bezwłosymi istotami? Kiedy będę mogła pozwolić swoim włosom rosnąć? Nie mówię tu o włosach na głowie, ale pod pachami, na twarzy, nogach oraz o „bobrze”. I czy sama właściwie tego chcę?

Dave, kochasz mnie taką, jaka jestem, prawda? Dlaczego więc chcę być kimś, kim nie jestem?

Pewnego razu na lekcji wychowania fizycznego w ósmej klasie podstawówki na przedmieściach San Diego dowiedziałam się, że istnieje naprawdę koszmarny rodzaj owłosienia. Oraz że ja go mam…

Zaczęło się od grupy dziewczyn siedzących po turecku na trawie. Mundurki, w które byłyśmy ubrane – zawiązywane na sznurek spodenki w kolorze kasztanowym i szara koszulka (nie żebym pamiętała każdy najdrobniejszy szczegół tego feralnego dnia) – ujawniały różne etapy dojrzewania naszych ciał. Na mojej koszulce widniał napis Altman, wykonany czarnym mazakiem permanentnym tuż pod naniesioną techniką sitodruku częściowo obdartą postacią maskotki naszej szkoły – rycerza. Tak, takie rzeczy się po prostu pamięta.

Miałyśmy grać w piłkę nożną. Nauczyciel poszedł po piłki, a my siedziałyśmy bezczynnie na trawie smagane promieniami słońca. Dla zabicia czasu namiętnie chwytałam w dłonie całe garście trawy i wyrywałam pochwycone źdźbła jedno po drugim. Trawa. Wyrywam. Trawa. Wyrywam. I tak w nieskończoność.

W pewnej chwili jedna z dziewczyn, April, podniosła się i założywszy ręce na biodra, stanęła nade mną. Zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu, głównie patrząc w dół. Potem gwałtownie odskoczyła, wyrzuciła ręce w powietrze i krzyknęła:

– Fuj, to ty się nie golisz? To obrzydliwe!

Wypuściłam z dłoni garść trawy, którą akurat w tamtej chwili trzymałam. Źdźbła opadły na ziemię, tak jak opadają puszczone wolno kosmyki włosów. Dziewczyny spojrzały mi na nogi. Poczułam się jak Sissy Spacek pod koniec filmu Carrie. Włosy lśniły w słońcu niczym polerowane paciorki. W intensywnym słońcu Kalifornii Południowej robiły z siebie świetlne widowisko.

Wokół mnie kłębiły się inne dziewczęce nogi. Spłynął na mnie świt zupełnie nowej ery, gdy zaczęłam skanować je oczami, para po parze. Ogolone. Ogolone. Ogolone. Ogolone. Ogolone. Ogolone. W końcu mój wzrok padł znów na futrzaste giry wyróżniające się tak błyszczącymi włoskami, że niewątpliwie mogłabym wysyłać nimi sygnały SOS do samolotów.

Wiedziałam, rzecz jasna, że kobiety golą sobie nogi, a przynajmniej informacja ta została przyswojona przez moją podświadomość, ale dopiero w tamtym momencie zdałam sobie sprawę, że i ja powinnam kultywować tę tradycję. Byłam w końcu jedną z nich: dziewczyną, więc należało zachowywać się stosownie do tej roli, w przeciwnym razie mogłabym zostać wykluczona ze społeczności jak trędowata. Moje owłosienie na nogach najwyraźniej wydawało się innym zaraźliwe.

Kiedy moje futerko na nogach było podziwiane przez całe zgromadzenie, gorący pąsowy rumieniec zaatakował mi potylicę i zaraz rozlał się gorącym strumieniem po policzkach. Mogłam podciągnąć nogi pod brodę i zakryć je koszulką. Mogłam też uciec. Mogłam udawać, że nie usłyszałam uwagi April, i mieć nadzieję, że dziewczyna w jakiś magiczny sposób zniknie. Zamiast tego chwyciłam kolejną garść trawy i wyrwałam ją, marząc, że każdy pojedynczy włos na moich nogach można usunąć z taką samą łatwością.

Już wtedy dało się zauważyć, że rozwijam się trochę wolniej niż rówieśniczki. No dobra, o wiele wolniej. Byłam 20 centymetrów niższa niż przeciętny uczeń ósmej klasy i nie zdążyłam jeszcze wykształcić w sobie wyczucia mody – chyba że można za nie uznać posiadanie spodni dresowych w pięciu różnych kolorach.

Kiedy miałam 12 lat, mama zapytała mnie, czy chcę nosić dżinsy, ale odmówiłam ze względów praktycznych.

– Są zbyt sztywne i zimne, kiedy się je rano wkłada – wyjaśniłam.

Zakupy nie wchodziły w grę – nie pasowały na mnie żadne ciuchy z działu młodzieżowego, musiałam więc szukać garderoby na dziecięcym, gdzie oferowano jedynie różne warianty koszulek w kwiaty i skarpet w grochy, na dodatek z koronką.

Kolejna sprawa: przez ostatnie osiem lat intensywnie trenowałam gimnastykę, co sprawiło, że nie piersi najbardziej mi się rozwinęły w okresie dojrzewania, ale uda. Miałam w szkole grupę chłopaków, którzy na każdej przerwie na mój widok krzyczeli:

– To ta mięśniara! Hej, napnij się!

Owszem, chciałam, by chłopcy zwracali uwagę na moje dziewczęce krągłości, ale akurat nie na tę partię ciała!

Nie byłam w stanie nawigować w odmętach dojrzewania za pomocą konwencjonalnych narzędzi. Kiedy więc tamtego dnia wróciłam do domu, przekopałam szufladę z „przydasiami” w kuchni i znalazłam w niej idealny przyrząd: golarkę do ubrań na baterie. Cisnęłam ją do plecaka i udałam się do swojego pokoju, by przystąpić do działania.

Krępowałam się poprosić mamę lub tatę o golarkę. Czułam się winna na samą myśl o tym. Wiedziałam, że jeśli zacznę ten temat, podważę cały ich modus operandi. Oni wciąż widzieli świat przez swoje kolorowe okulary marki Berkeley, mentalnie zatrzymali się u schyłku lat 60. ubiegłego stulecia, lojalnie kupowali gadżety do domu tylko w All Things Natural[3] i przeciwstawiali się konwencjom społecznym dotyczącym usuwania zbędnego owłosienia, co być może miało jakiś związek z nostalgią za rozczochranymi brwiami Johna Lennona. Mama nigdy nie depilowała żadnych włosów na swoim ciele. Nigdy.

Tacie bardzo się to podobało.

– Jestem szczęśliwy u boku tej małej owłosionej istoty – mawiał.

Tata miał uprzedzenia nie tylko do depilacji, często powtarzał, że nie podoba mu się, gdy kobieta jest umalowana lub używa perfum (dotyczyło to również dezodorantów, a jakże). Generalnie stanowiliśmy rodzinę włosofili hołdujących zasadzie, że nie należy się wstydzić tego, co naturalne. Jednak zamiast zadowolenia, że mogę być sobą, często towarzyszyło mi poczucie, że zamiłowanie do wolności owłosienia ogranicza mnie. Muszę tu przytoczyć przykład perfum White Musk. Ojciec nie mógł znieść choćby delikatnego pryśnięcia jakimkolwiek zapachem tej marki. On nie, ale reszta świata przecież lubi tę serię.

Najwyraźniej cała rodzina spotkała się wcześniej bez mojej wiedzy i zawiązała pakt przeciwko wszelkim formom poprawy oraz zmiany wyglądu ciała. Raz pomalowałam usta szminką, a mój starszy brat zapytał:

– Dlaczego masz na ustach to coś?

Jego pytanie było przepełnione takim potępieniem, że poczułam się jak osoba przyłapana na wstrzykiwaniu sobie heroiny. Odparłam wtedy, że sam się umawia z dziewczyną, która goli nogi, używa różu na policzki, podkładu, szminki, cieni do powiek i tuszu do rzęs, a do tego pachnie czymś malinowym, co przypominało mi zapach perfum wąchanych kiedyś w drogerii Body Shop. Odparł, że nie są to powody, dla których lubi tę dziewczynę. W wieku 13 lat potrafiłam jednak połączyć elementy układanki i zrozumiałam, że po prostu podobają mu się odpicowane laski. O tak, chłopcy lubią wystrojone dziewczyny. Wciąż jednak nie potrafiłam odpędzić od siebie uczucia zawstydzenia z powodu tego, że zmieniłam swój wrodzony kolor ust i zamierzałam pokazać się tak przed rodziną bojkotującą makijaż. Kiedy brat wrócił do odrabiania lekcji, spojrzałam w lustro i starłam z ust fałszywy odcień. Chciałam pasować do rodziny.

Pozbycie się zbędnego owłosienia nie było jednak dosłownie poprawianiem wizerunku. W tamtym okresie życia i tak nie za bardzo wiedziałam, jak powinna wyglądać kobieca noga – i nie zależało mi jeszcze wtedy na zainteresowaniu ze strony chłopaków. Kiedy miałam 13 lat, chłopcy byli dla mnie równie nieosiągalni jak tropikalne rybki w akwarium. Kiedy mnie mijali, mogłam podziwiać ich mocne płetwy i atrakcyjne kolory, ale nigdy nie moglibyśmy puszczać bąbelków, pływając razem… Nie zauważali mojego nosa przyciśniętego do szyby akwarium…

Nie, musiałam usunąć niechciane włosy, by jako tako przetrwać w środowisku szkolnym, gdyż w przeciwnym razie groziła mi permanentna banicja na najodleglejsze krańce terenu stołówki. Bałam się, że znowu ktoś użyje wobec mnie słowa „obrzydliwe”. W okresie tych gwałtownych zawirowań dojrzewania April postawiła sobie za punkt honoru wyznaczenie jasnych zasad – stała się samozwańczym żandarmem placu przy San Marcos Junior High School i syczała na każdą dziewczynę, która nie wpisywała się w stworzony przez nią kanon, określający wyraźną granicę między płcią żeńską a męską.

A to oznaczało brak włosów na nogach, moje drogie panie.

Przez pozostałe godziny spędzone w szkole owego feralnego dnia czułam, że patrzy na mnie 40 milionów snajperskich oczu z karabinami skierowanymi prosto w moje nogi. Zwracałam uwagę nawet na najsubtelniejsze ruchy gałek ocznych skierowanych na mnie. Tamtego dnia poziom zażenowania mogłabym mniej więcej – choć nie tak do końca – porównać do uczucia towarzyszącego osobie, która się zorientowała, że kawałek papieru toaletowego wystaje jej z buta… Cóż, nie da się tak po prostu zmyć z siebie wstydu tych włosów na nogach – chociaż i tego próbowałam…

Po południu zamknęłam się w swojej sypialni i wyciągnęłam z plecaka ustrojstwo do usuwania kłaczków z ubrań. Nacisnęłam włącznik i usłyszałam ciche buczenie. Przyłożyłam golarkę do łydki, odczuwając zażenowanie zarówno z powodu posiadania na niej włosów, jak i stosowania bzyczącego przyrządu do ich usunięcia. Wzdrygnęłam się, kiedy powierzchnia golarki zetknęła się ze skórą, bo spodziewałam się świdrującego bólu. Ale na dobrą sprawę cały zabieg tylko lekko mnie łaskotał, zaś maszynka zdawała się doskonale wiedzieć, że została użyta do celu niezgodnego z jej przeznaczeniem.

W końcu włosy to nie to samo co kłaczki. Potrzebowałam planu B.

Nie mogłam zwinąć mamie golarki jak inne dziewczyny w moim wieku, ponieważ jej nie posiadała. Chociaż ojciec stosował niebieskie ostrza jednorazowe marki Bic do golenia policzków, na reklamach jasno i wyraźnie informowano, że do nóg stosuje się różowe golarki.

Po tygodniu chodzenia w długich spodniach zebrałam się wreszcie na odwagę, by porozmawiać z mamą o depilacji.

– Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? – zapytała.

A więc to tak… Opuszczałam szyki tej rodziny; byłam zdrajczynią, ona zaś – owłosionym patriotą wiernym swoim przekonaniom. Ja, jej jedyna córka – krew z jej krwi i kość z kości – miałam zboczyć z utartej ścieżki.

Ale – nie – mogłam – tego – nie – zrobić!

Skinęłam tylko głową.

Mama kupiła mi różową jednorazową maszynkę i krem do golenia oraz odprowadziła mnie do łazienki. Wręczyła mi sprzęt, usiadła na sedesie i patrzyła wyczekująco, jak stawiam nogę na krawędzi wanny.

– Co teraz? – zapytałam.

– Bo ja wiem? – odparła. – Chyba musisz po prostu przesunąć ostrze wzdłuż nogi.

– Myślisz, że to wszystko?

– Spróbuj – zachęcała.

Ewidentnie nie miała pojęcia, co robić.

– Czy tak? – zapytałam, przesuwając ostrze po łydce. Zostawiło po sobie gładki pasek skóry. – Zobacz, mamo! Nie ma włosków!

Wreszcie mogłam wrócić na podwórko szkolne i pokazać April nowe lśniące, efektowne nogi.

Do drugiej klasy udało mi się jakoś ogarnąć temat. Ku mojemu zadowoleniu wreszcie zaczęły mi kiełkować włosy łonowe. Przyglądałam się im pod prysznicem i myślałam z dumą: „To moja zasługa!”. Kolejne dwa lata upłynęły mi już raczej bezstresowo – we włosowym raju. Gdybym wtedy wiedziała, że będą to jedyne dwa lata względnego spokoju w kwestii owłosienia, jakie dane mi będzie kiedykolwiek przeżyć, starałabym się bardziej nimi delektować, może nawet nakręciłabym dokument z tego okresu. Byłam królową życia, przeżywałam pierwsze związki. Odkryłam też, że włosy łonowe chłopaków bardzo przypominają nasze.

Wspominałam już, że miałam włosy łonowe? Miałam włosy łonowe! Wszyscy je mieliśmy!

Ale wtedy – pod koniec trzeciej klasy szkoły średniej – zupełnie nieoczekiwanie nagromadzenie keratyny i białka zaczęło organizować akcje konspiracyjne pod powierzchnią skóry, by ujawnić się w postaci licznych malutkich otworków. Nie były one jednak usytuowane tylko w miejscach zwykle zakrytych ubraniem, gdzie nikt by ich nie widział – pojawiły się też nad górną wargą! A z nich wyrastały włoski!

Zauważyłam te malutkie włoski nad ustami już wcześniej, ale zignorowałam je – były dla mnie drobnym wiotkim niczym w kolorze blond. Jednak pod koniec liceum stały się odrobinę ciemniejsze i dłuższe. Gdy spoglądałam na odbicie w lustrze pod odpowiednim kątem, dostrzegałam delikatne podobieństwo swojej facjaty do Toma Sellecka.

Jak to się, do jasnej cholery, stało, że urosły mi wąsy?

Przecież tylko mężczyźni mają wąsy. A ja nie byłam facetem. A może byłam?

Pamiętam, że mama miała rozjaśniający włosy specyfik o nazwie Jolen, którzy trzymała w niedużej turkusowej szkatułce z białymi literami. Kiedy byłam młodsza, patrzyłam, jak mama go stosuje, i wiedziałam, że ten niepozorny krem potrafi zdziałać cuda. Dodawała do niego jakiś proszek, preparat zwiększał objętość i pienił się, a zawarty w nim składnik ściągający palił nas w nos. Mama rozprowadzała przypominającą jogurt papkę nad górną wargą, czekała około dziesięciu minut, po czym zmywała kosmetyk. Pod wpływem środka wybielającego włoski stawały się tak jasne, że prawie nie było ich widać.

Wtedy nie dostrzegałam ewidentnej hipokryzji tego zabiegu. Skoro mama była taka liberalna i chciała pozostać stuprocentowo naturalna, po co rozjaśniała włoski nad ustami? To pytanie przyszło mi do głowy znacznie później.

Tamtego dnia zabrałam po prostu turkusowe pudełko z szafki mamy. Postanowiłam, że o zaroście pod nosem dowiedzą się tylko moje najlepsze przyjaciółki: Shannon i Natasha – jedna z nich była białą blondynką, druga pochodziła z Kambodży – obie zostały obdarzone przez naturę bardzo delikatnym owłosieniem na ciele, do tego w niewielkich ilościach (Natasha ma tak mało włosów na ciele, że przez długie lata kosmetyczki depilujące ją woskiem czuły się winne, pobierając opłatę za swoje usługi…). Patrząc wstecz, dochodzę do wniosku, że powinnam była przyjaźnić się z obficie owłosionymi Włoszkami.

Shannon i Natasha rozjaśniały włoski razem ze mną. Z białym paskudztwem rozsmarowanym grubą warstwą nad ustami wyglądałyśmy jak z castingu do reklamy społecznej zachęcającej do picia mleka. Bielenie wąsów w naszym wykonaniu urosło do rangi rytuału. W czasie gdy preparat oddziaływał na nasze skóry – co objawiało się najpierw łaskotaniem, a potem stopniowo przechodziło w uczucie szczypania – gasiłyśmy światło, by moje świecące w ciemności naklejki w kształcie owadów mogły rozbłysnąć na zielono. Siadałyśmy w kręgu i głośno śpiewałyśmy piosenki The Cranberries:

In your head, in your head

Zombie, zombie, zombie-ie-ie…

Po zmyciu preparatu z twarzy odczuwałam ulgę. Te wstrętne włoski nad górną wargą stawały się niewidzialne – przynajmniej tak mi się wydawało. Musiałam tylko powtarzać rytuał co dwa, trzy tygodnie.

Wszystko było dograne.

A potem spotkałam Gustava.

Ilu ludzi zauważyło moje blond wąsy i nie powiedziało mi o tym? Starałam się przywołać w pamięci różne sympatie i sytuacje. W tamtym czasie miałam już za sobą doświadczenie całowania się z kilkoma chłopakami. Czy moje wąsy kłuły ich podczas pocałunku? Czy dlatego Sam nie zaprosił mnie na drugą randkę? A Jonathan? I Bill? Czy to dlatego kasjer w sklepie spożywczym Vons dziwnie na mnie popatrzył, kiedy kupowałam golarki do nóg? Dlaczego nie przyszło mi do głowy, że skoro mam oliwkowy odcień skóry, to wybielając włoski pod nosem praktycznie na biało, tworzę na własnej twarzy komiczne widowisko?

Gustavo był pierwszym facetem, który w ogóle cokolwiek napomknął na temat mojego owłosienia nie na głowie, ale zgromadziłam już w życiu wystarczająco wiele danych, by stwierdzić z dużą dozą pewności, że mężczyźni – w ogóle, jako płeć – generalnie są przeciwni zbędnym włosom na ciele kobiety.

Kilka lat wcześniej słyszałam audycję radiową Lovelie, w której prowadzący Adam Carolla i Doktor Drew rozmawiali z jakimś kompletnym idiotą. Dzwoniący skarżył się, że jego dziewczyna ma włoski wokół sutków. Powiedział, że uważa to za obrzydlistwo i widząc je, nie może się podniecić. Z ich powodu zastanawia się, czy nie zerwać z tą dziewczyną. Byłam zszokowana informacją, że kobiety w ogóle mogą mieć włosy w takim miejscu, ale jednocześnie poczułam ulgę, kiedy sprawdziłam pod bluzką, że mnie łaskawie ominął ten straszliwy los. Niestety, trzy lata później odkryłam z przerażeniem, że przy moim sutku pojawił się pierwszy włosek! Wiedziałam już, że zostanę odtrącona przez każdego mężczyznę, który zetknie się z moją nową ułomnością.

Zaczynałam rozumieć, że okienko mieszczące wszystko, co akceptowalne w kwestii owłosienia, jest bardzo wąskie oraz że ja sama już się w nim nie mieszczę. Niedługo po blamażu z Gustavem zauważyłam z przerażeniem, że moje włosy łonowe rozpoczęły jednostajny, ale nieuchronny przemarsz w dół wzdłuż nóg, jakby planowały przejąć pozostałą część ciała przez zasiedzenie.

Miałam 19 lat i po raz pierwszy wybrałam się do kosmetyczki w celu wydepilowania okolic bikini woskiem. Wyobrażałam ją sobie jako agresywną strażniczkę celną, która usuwa nielegalnych łonowych imigrantów. Kiedy przyszła z paskami wosku, uśmiechnęłam się z zażenowaniem i zadałam pytanie, które będzie mi rozbrzmiewać w głowie chyba przy każdej okazji usuwania nadmiernego owłosienia:

– Czy ja jestem normalna?

Powiedziała, że tak, ale jej nie uwierzyłam.

– Jest pani pewna? – zapytałam.

– Wszyscy mamy tam włosy – skwitowała.

Wiedziałam przecież, że każdy dorosły człowiek ma włosy łonowe, ale nie to miałam na myśli. Próbowałam określić swoje położenie na skali nadmiernego owłosienia, gdyż stawało się ono moim problemem. Kobiety usuwały sobie niechciane włosy na długo przed tym, nim ja po raz pierwszy dokładnie przyjrzałam się swoim, dlatego czułam się wśród bezwłosej populacji jak bestia.

Kosmetyczka zaczęła wyrywać mi włoski, których długość przekraczała określoną granicę (dobrego smaku) – około 1,2 centymetra – ale potem zauważyła włosy na moim brzuchu. Od jakiegoś czasu byłam posiadaczką jasnej szczęśliwej ścieżki miłości wiodącej od pępka w dół. To ona stała się inspiracją mojego przezwiska – Happy[4] – które otrzymałam w wieku 15 lat. Przez chwilę uważałam je za naprawdę miłe.

– Chce się pani tego pozbyć, prawda? – zapytała kosmetyczka, rozsmarowując mi wosk na brzuchu, jeszcze zanim zdążyłam odpowiedzieć.

– Dlaczego? Czy to mnie szpeci?

Ciach! Oderwała pasek wosku.

– Z pewnością warto się tego pozbyć – powiedziała, wyrzucając moją szczęśliwą ścieżkę do kosza na śmieci.

W ten właśnie sposób dowiedziałam się, że najwyraźniej szczęśliwe ścieżki miłości wbrew nazwie wcale nie przynoszą szczęścia.

Dobijając do 20, pogodziłam się już z faktem, że w miejscach innych niż czubek głowy, brwi i rzęsy najlepszym rodzajem owłosienia jest jego brak – a i w tych obszarach włosy są akceptowalne tylko pod warunkiem, że przyjmują odpowiedni kształt. Najwyraźniej włosy na rękach również otrzymały przepustkę, chociaż nie różnią się wyglądem od tych na nogach. To bardzo dziwne, ale musiałam się pożegnać nawet z włoskami na palcach stóp. Nie wiedziałam nawet o ich istnieniu, ale niestety okazało się, że je mam i że nie powinno ich tam być. Na zawsze zapamiętam sesję jogi, podczas której musieliśmy zrobić skłon tułowia w kierunku stóp… Od tamtej chwili do końca zajęć nie mogłam przestać się gapić na własne palce u nóg.

W kwestii okolic bikini – wieści o brazylijskim stylu depilacji (czyli całkowitym usunięciu owłosienia), który miał wkrótce zrewolucjonizować amerykańskie społeczeństwo, nie dotarły jeszcze do moich uszu. Wciąż uważałam, że normalne jest zostawienie całego trójkąta włosów łonowych z wyjątkiem tych wystających po bokach zza krawędzi kostiumu kąpielowego. I chociaż od czasu do czasu przycinałam nieco boki nożyczkami, byłam dumna ze swojego bobra. Kontynuowałam standardowe procedury, czyli golenie lub depilację woskiem oraz wyrywanie włosków. Uzależniłam się z tego tytułu od pasków do domowego woskowania marki Sally Hansen – były to pokryte warstwą wosku plastikowe prostokąty. Wystarczyło potrzeć je w dłoniach w celu rozgrzania wosku, by samodzielnie depilować nadmiar owłosienia w domowym zaciszu. Problem w tym, że nie za dobrze radziłam sobie z usuwaniem nadmiaru wosku, więc pod koniec każdego zabiegu miałam na nogach warstwę barwnego meszku i kłaczków, które wyglądały, jakby ze skóry wyrastały mi łaty bluzy dresowej.

Jako studentka trzeciego roku pojechałam w ramach wymiany do Hiszpanii, gdzie depilacja nóg woskiem u kosmetyczki odbywała się po przywiązaniu pacjenta pionowo do ściany skórzanymi pasami. Czułam się nieco skrępowana, ale nie protestowałam, bo zabieg okazał się skuteczny.

W 2003 roku wyjechałam do Indii. Skończyłam właśnie studia i miałam tam pracować w redakcji gazety. Podczas pierwszej wizyty u kosmetyczki usunięto mi zbędne owłosienie całej twarzy za pomocą specjalnej nici. Powiedziałam na samym początku, że chodzi mi tylko o włosy nad ustami oraz o regulację brwi, ale Samita się rozkręciła. Dotknęła moich policzków i zapytała:

– Twarz?

Wzruszyłam ramionami. Najwyraźniej uznała to za potwierdzenie, gdyż zaczęła szaleć z nicią po policzkach, podbródku i linii szczęki, usuwając po drodze wszelkie nieproszone włoski.

W ramach płatnej usługi kosmetyczki starały się usunąć coraz więcej mojego owłosienia. Tak samo było w dzielnicy Greenpoint w Brooklynie, gdy kilka lat później poszłam wydepilować woskiem okolice bikini. Chciałam się tylko pozbyć nieco włosów po bokach, gdyż już za długo pozwoliłam im się rozrastać. Kiedy kosmetyczka mnie obejrzała – a właściwie tę część mnie, nad którą miała pracować – spojrzała mi prosto w oczy z przenikliwością wróżki i pogroziła palcem.

– Mężczyźni nie lubią takie – powiedziała. Zbliżyła palce do języka, udając, że wyjmuje z nich włoski. – Tfu, tfu – skomentowała.

Następnie z dramatycznym rozmachem zaczęła udawać mężczyznę dławiącego się włosem łonowym, po czym posmarowała mnie grubą warstwą gorącego wosku i powiedziała spokojnie:

– Bardzo dobrze, że pani tu trafić.

Po zabiegu rozpięła spodnie, by pokazać mi swoją całkowicie wygoloną muszelkę.

– Proszę spojrzeć – zachęcała. – Spojrzeć. Nie ma włosów. – Próbowała mnie jeszcze przekonać do depilacji laserowej. – Tfu, tfu – wyrzuciła z siebie raz jeszcze, zapinając spodnie. – Oni nie lubić.

Jedyną kwestią, którą polubiłam w depilacji, była sama walka z nieuniknionym odrastaniem włosów. Nie ma nic, dosłownie nic bardziej fundamentalnie satysfakcjonującego niż wyrywanie włosa, który rośnie w niewłaściwym kierunku. Kropka. Możesz to nazwać opiekuńczą naturą.

Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że najgorsze dopiero przede mną. To, co stało się potem, skłoniło mnie do tęsknoty za czasami, gdy blond wąsy były moim jedynym problemem.

Skończyłam 23 lata. Miałam zacząć roczny program magisterski z zakresu dziennikarstwa na Uniwersytecie Columbia. Zapisałam się na zabieg pielęgnacyjny na twarz w salonie Mario Badescu Skin Care na Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy we wschodniej części Manhattanu. Wszystko szło dobrze, dopóki pewna Rosjanka o rubensowskich kształtach nie obejrzała dokładnie mojej twarzy w jasnym świetle latarki i nie potarła mojego podbródka.

– Powinna się tego pozbyć – zasugerowała.

Jak ona zauważyła te włoski? Myślałam, że tylko ja o nich wiem.

W jednej chwili zniszczyła pieczołowicie budowany przez lata fundament zaklinania rzeczywistości i udawania, że ich tam nie ma. Wywróciła mi autopostrzeganie do góry nogami. Rozbiła te wszystkie lata w drobny mak. To tak, jakbyś miała na czole wielki czerwony wyprysk przypominający krater, ale starała się przekonać samą siebie, że nie ma się czym martwić, bo pewnie nikt go nie zauważy, a potem spotkałabyś znajomego, który wskazałby palcem wprost na twoje czoło i powiedział ze współczuciem: „Ojej, wygląda na dosyć bolesny”. Ale skoro nie było się czym martwić i wyprysk miał być niewidoczny, mówisz: „Co musi być bolesne?”, a znajomy na to: „Ten wielki czerwony pryszcz przypominający krater”. Zakrywasz wtedy tę część twarzy dłonią i rzucasz: „A, to… Naprawdę to zauważasz?”, na co rozmówca mówi: „Tak, w końcu to wielki czerwony pryszcz przypominający krater”.

A więc to prawda. Miałam włosy na podbródku i ludzie je zauważali. To się działo naprawdę. Te włoski rzeczywiście tam były.

Włosy wyrastające mi z podbródka!

Właściwie zdawałam sobie sprawę z ich istnienia, ale jednocześnie… ignorowałam ten fakt. Wierzę we własną zdolność do postrzegania ich jako pewnej całości – jako rozwijającej się realnej części mojego ciała. To pewnie wynika z instynktu samozachowawczego. Wcześniej nawet wyrwałam kilka włosków, ale tuż po tym zabiegu zdołałam przekonać samą siebie, że nic takiego nie miało miejsca. Przecież mój podbródek był gładziutki jak pupcia niemowlaka, do cholery!

A wtedy nadszedł koniec. Po zabawie. Odtąd każdego ranka skanowałam wzrokiem cały podbródek, aby na bieżąco wyrywać nieproszonych gości. Zaczęłam też nosić w torebce pęsetę i lusterko.

Nikomu nie wspomniałam o swojej nowej przypadłości. Kiedy odkryłam, że rosną mi włosy pod nosem, wiedziałam przynajmniej, że wiele innych kobiet dzieli moją niedolę. W salonach kosmetycznych oferowano usługę depilacji woskiem tego miejsca, ale o depilacji podbródka nikt nie wspominał, a ja nie pytałam, bo bałam się usłyszeć, że o czymś tak odrażającym jak zarost na brodzie kobiety nigdy nie słyszano.

Zaczęłam miewać dziwaczne i przerażające wizje, w których przeżywam załamanie nerwowe, trafiam do wariatkowa i nikt się nie kwapi, żeby mnie stamtąd wyciągnąć. Widząc swoją postać w wyobraźni, bardziej wstydziłam się tych zabłąkanych włosków niż faktu, że całkiem oszalałam i próbuję na przykład spółkować z koszem na śmieci.

A co będzie, kiedy się zestarzeję? Ręce starej Mary będą się trzęsły od obfitości tych wszystkich leków na głowę, a jej osłabiony wzrok sprawi, że wyrywanie zbędnych włosków stanie się niewykonalne. A może sędziwa Mara nabawi się alzheimera i podczas wizyt wnuków będzie się gapić w ścianę i kurczowo trzymać rąbka swojej koszuli? Wnuki zapytają: „Mamo, a babcia to kobieta czy mężczyzna?”. Mając przed oczami taki obrazek, jestem bardziej zażenowana owłosieniem Mary z alzheimerem niż faktem, że myli bratanka z własnym mężem!

Czasem wyobrażam sobie, że przejechał mnie samochód na którejś z nowojorskich ulic i zapadłam w śpiączkę. Członkowie rodziny podchodzą do szpitalnego łóżka uśpionej Mary, pochylają się nad pacjentką, po czym patrzą zszokowani jeden na drugiego – nie z powodu mojego stanu, ale ponieważ zauważają, że nie wyglądam tak, jak mnie wcześniej postrzegali.

– O mój Boże! – wykrzykuje mama. – Wiedzieliście, że Mara ma kozią bródkę?

Miałam świadomość, że na świecie dzieje się masa o niebo poważniejszych spraw i zdawałam sobie sprawę, że moje zamartwianie się tak błahymi niedoskonałościami ciała jest przejawem egoizmu, powiedziałabym nawet, że graniczącego z narcyzmem, ale nie mogłam okiełznać swoich odczuć w tym zakresie. To irracjonalne. To tak, jakby globalne ocieplenie czaiło mi się tuż pod skórą, a na twarzy odbywało się ludobójstwo…

W końcu musiałam o tym z kimś porozmawiać. Przełamałam się podczas ferii zimowych, kiedy jeszcze studiowałam na Uniwersytecie Columbia.

– Mamo, mam włosy na podbródku!

– E tam. Ja ich nie widzę.

– A jednak one tam są – upierałam się. Mama zrobiła parę kroków w moją stronę. – Hej, nie podchodź tak blisko!

– Dlaczego nie?

– Bo wtedy je zauważysz!

Zrzuciła winę za moją bródkę na geny ze strony rodziny taty i nigdy więcej o tym nie rozmawiałyśmy.

Spokojnie kontynuowałam studia magisterskie oraz wyrywanie każdego włoska pojawiającego mi się na podbródku i od tamtej pory trzymałam w tajemnicy przed światem fakt posiadania brody. Zaczęłam się też spotykać z nowym chłopakiem. Pewnego dnia podczas wygłupów i obściskiwania się w Central Parku luby położył delikatnie dłoń na moim policzku.

– Uwielbiam ten twój meszek na twarzy. Jest taki miękki – powiedział.

Potem przesunął powoli dłoń w dół mojej twarzy: od policzka do podbródka. Być może ten moment wydał mu się romantyczny, ale mnie wręcz przeciwnie – wpadłam w taką panikę, że omal nie doszło do mimowolnej defekacji (jak wtedy, gdy miałam biegunkę podczas dwunastogodzinnej podróży autobusem z Dharamsali do Delhi). Szybko odwróciłam się w innym kierunku, zachęcając partnera do głaskania kaptura mojej kurtki.

Poprzysięgłam sobie, że nigdy, przenigdy więcej nie dopuszczę do takiej sytuacji:

Naturalne światło słoneczne.

Nieosłonięta twarz.

Mężczyzna w niebezpiecznie małej odległości.

Po ukończeniu studiów przeprowadziłam się do Bangkoku, gdzie czekała na mnie praca publicystki w redakcji tajskiej gazety. Z perspektywy czasu przyznaję, że nie był to najtrafniejszy wybór życiowy dla włochatego kurdupla z Zachodu próbującego zwalczyć rodzące się w nim problemy z samooceną…

Jak się okazało, mieszkańcy Tajlandii są bardzo skąpo owłosieni. Można nawet powiedzieć, że nie mają ani jednego włoska na innych częściach ciała niż głowa. Z powodu tej bezwłosowości wydawali mi się magicznymi istotami żyjącymi w jakimś bajkowym azjatyckim świecie. Wciąż skanowałam wzrokiem mijające mnie tłumy, próbując dostrzec choćby cień zbędnego włoska, co upewniłoby mnie w mniemaniu, że jednak jestem normalna. Może byłam nieco przewrażliwiona na punkcie swoich włosów umiejscowionych nie tam, gdzie trzeba – a jestem pewna, że w tamtym okresie cierpiałam na jakąś formę włosowej dysmorfofobii – ale często odnosiłam wrażenie, że gdybym przestała sobie wyrywać niepotrzebne włoski, byłabym w stanie wyhodować zarost na twarzy bardziej imponujący niż nosiła większość Tajów. Wskutek tych myśli czułam się tak nieatrakcyjnie, że trudno to wyrazić słowami.

Wtedy po raz pierwszy postanowiłam wypróbować metody permanentnej redukcji owłosienia. Był rok 2005, a ja zdecydowałam się w końcu na zabieg depilacji laserowej. Raz w miesiącu miałam się stawiać w międzynarodowym szpitalu w Bangkoku o zabawnej nazwie Bumrungrad[5]. Kładłam się na noszach na kółkach w jasno oświetlonym pomieszczeniu. Wszystkie ściany były białe – a raczej lekko pożółkłe ze starości. Potem przychodził lekarz w rękawiczkach, okularach ochronnych i maseczce na twarzy. Pielęgniarka przykrywała mi oczy przyciemnianymi okularami, a skórę smarowała galaretowatą substancją. Następnie lekarz przez jakieś dziesięć minut traktował moją twarz czymś, co przypominało ssącą końcówkę odkurzacza. Żeby nie odczuwać bólu podczas depilacji skóry nad górną wargą, gdy laser dosięgał moich dziąseł, musiałam trzymać język na zewnętrznej stronie górnych jedynek. Czułam delikatny zapach topiącej się emalii. Następnie przykładano mi do zaczerwienionej twarzy paczuszki z lodem, gdyż wydzielała tak dużo ciepła, że gdyby ją przystawić do bolącego brzucha kobiety podczas okresu, na pewno jej dolegliwości ustąpiłyby od ręki.

To, co się działo z moją twarzą podczas zabiegu, z pewnością nie było szczególnie zdrowe dla skóry, ale wtedy nie zaprzątałam sobie tym głowy. Skupiałam się wyłącznie na pragnieniu całkowitego pozbycia się niechcianego owłosienia. Po zabiegu jechałam do domu, ukrywając się na tylnym siedzeniu motocyklowej taksówki, i do końca dnia nie wychodziłam z domu, czekając, aż opuchlizna zejdzie mi z twarzy.

Powinnam była się domyślić, że jest jakiś problem. Zawsze wolałam tanie rzeczy; przykładowo nie zapłaciłabym 10 dolarów za zdrową i smaczną kanapkę, wydałabym na nią co najwyżej 6 dolców – ale w jakiś pokrętny sposób przekonałabym samą siebie, że warto dać 1000 dolarów komuś, kto usmaży mi twarz.

Podczas ostatniej wizyty laser został trochę za wysoko uniesiony i doszło do poparzenia górnej wargi. Mam bliznę do dziś. Niedużą – wielkości deszczowej kropelki, staje się biała za każdym razem, kiedy jest mi zimno. Gdy ktoś mnie pyta, skąd mam tę bliznę, odpowiadam:

– Pewnego razu gotowałam zupę – chyba to była fasolowa – i tak mocno bulgotała w garnku, że mnie pochlapała… Właśnie tak można się nabawić poparzeń trzeciego stopnia. Co za wariactwo, prawda?

Taa, prawda.

Wstydziłam się przyznać, że oszpeciłam się podczas zabiegu, który miał mnie upiększyć. I nadal się tego wstydzę.

Nawet w tej chwili.

Tak, teraz też. Ciągły wstyd i zażenowanie.

Ale chodzi nie tylko o zażenowanie: poczułam najprawdziwszy wstyd za siebie. Przypomniała mi się ta dziewczynka z przeszłości, która próbowała usunąć włosy z nóg za pomocą golarki do ubrań – i czuła się równie zawstydzona faktem posiadania włosów na nogach, jak i chęcią pozbycia się ich. Dlaczego nie mogłam zaakceptować siebie takiej, jaka jestem? Dlaczego poświęcałam tak dużo pieniędzy i czasu na ukrywanie prawdziwej siebie?

Jeśli myślisz, że po uświadomieniu sobie tego zaniechałam zabiegów laserowych, to chyba nie czytasz tej książki zbyt uważnie.

Dwa lata później, w trakcie mojego drugiego zabiegu terapii laserowej już w Nowym Jorku, zaczęłam się zastanawiać, czy mam problem natury medycznej. Czułam, że toczę jakąś dziwną walkę. Nie wiedziałam, czy problem nadmiernego owłosienia dotyczy wyłącznie mnie czy też zmagają się z nim także inne kobiety. Jeśli prawdziwa była ta druga ewentualność, oznaczało to, że każda z nich toczy walkę w samotności, za zamkniętymi drzwiami. Ale czy rzeczywiście ktoś poza mną ma tak pokaźny swawolny wąsik? Chyba nie jest to normalne na ciele kobiety…

Wybrałam się więc do swojej pani ginekolog po profesjonalną ocenę owłosienia na moim ciele oraz po zalecenie stosownej terapii. Niestety, miała dla mnie złą wiadomość: byłam całkowicie normalna. Lekarka wyjaśniła, że istnieją trzy możliwe przyczyny występowania nadmiernego owłosienia w niepożądanych miejscach u kobiet: może to być zespół wielotorbielowatych jajników, brak równowagi hormonalnej lub po prostu posiadanie genów warunkujących pojawienie się ich.

– Wiele kobiet z Europy Wschodniej ma ciemne grube włosy – poinformowała mnie doktor Chrisomalis. Mogłabym przysiąc, że mówiąc to, gapiła mi się na podbródek.

Kiedyś pewna depilująca mnie woskiem kosmetyczka powiedziała, że zwykle wie, z czym przychodzi do niej klientka, zanim jeszcze ta zdejmie płaszcz – wystarczy jedno spojrzenie na jej brwi. Dlaczego więc moja lekarka nie sprawdziła mi najpierw oczu?

– Ale chyba w moim przypadku musi chodzić o coś innego? – zapytałam błagalnie. Niedawno zastanawiałam się, czy przypadkiem nie wchodzę przedwcześnie w okres menopauzy: jestem przekonana, że dopadły mnie uderzenia gorąca, a poza tym nigdy nie opuściła mnie myśl, że mogę być w połowie mężczyzną… Zaczęłam też spekulować, że może moje jądra jeszcze nie zdążyły zstąpić. – W końcu mam włosy na…

Ale ugryzłam się w język, bo nawet lekarzowi specjaliście nie umiałam się przyznać, że mam włosy także wokół sutków. Ale jaki byłby tego sens? Przecież tamtego dnia rano wszystkie skrzętnie wyrwałam właśnie z myślą o wizycie u lekarki.

– Nie wydaje mi się, by miała pani zespół wielotorbielowatych jajników – odparła. – Oprócz nadmiernego owłosienia choroba objawia się przyrostem masy ciała i trądzikiem. Ale jeśli sprawi to pani przyjemność, mogę zlecić wykonanie kilku badań, w tym określenie poziomu hormonów we krwi.

Pobrała mi krew i zapisała mnie na USG. Byłam tym trochę podekscytowana: byłoby super, gdyby się okazało, że coś ze mną nie tak pod względem czysto medycznym. Uzyskałabym oficjalną diagnozę i rozpoczęłabym leczenie. Mogłabym przestać zachowywać się jak wariatka. Niestety USG nie wykazało żadnych nieprawidłowości w jajnikach. Żadnych cyst. Nie było tam nawet śladu ukrytych męskich gonad. Pani ginekolog pokazała mi wyniki badań krwi i powiedziała, że poziom wszystkich hormonów mieści się w normie.

– W normie? Jest pani pewna?

– Całkowicie.

Moja własna lekarka oznajmiła mi właśnie, że bycie włochatą bestią jest zupełnie normalne. Poczułam jednocześnie ulgę, strach i zamęt w głowie.

Nie mogłam zrezygnować z zabiegów laserowych. Kontynuowałam terapię w klinice o nazwie American Laser na Broadwayu niedaleko Trzydziestej Drugiej Ulicy Manhattanu. W poczekalni leżał stos kolorowych czasopism w stylu „People” i „OK!”. Myślę, że znalazły się tam nieprzypadkowo: właściciele placówki chcieli, żebym zobaczyła twarz Kim Kardashian bez śladu włoska czy rozszerzonego pora i zapragnęła poddać się depilacji całego ciała za pomocą urządzenia, którego działanie było dla mnie kompletną tajemnicą!

Nie cierpię tych bałamutnych pism, a ich czytanie uważam za stratę czasu, ale to tylko dlatego, że jestem w stanie zatopić się w ich lekturze na wiele godzin i zawsze potem mam poczucie winy, że zamiast przeznaczyć czas na zgłębienie przyczyn osłabienia gospodarki koniecznie chciałam się dowiedzieć, na ile godzin dziennie Angelina zostawia dzieci z nianią. Z poczekalni trafiałam do gabinetu zabiegowego, wyobrażając sobie, że jestem bezwłosą dziewczyną z okładki kolorowego pisma, po czym prosiłam osobę wykonującą zabieg depilacji o maksymalne podkręcenie tej cholernej maszyny do poziomu, który nie zagraża mojej twarzy permanentnym oszpeceniem.

– Będzie bolało – mówiła pani od lasera.

– Nic mnie to nie obchodzi – oznajmiałam.

– Proszę powiedzieć, jeśli promień będzie za silny.

– Nie jest wystarczająco silny!

Owłosienie naprawdę wyzwalało we mnie maniakalną bestię. Nigdy nie zachowywałam się w ten sposób w innych miejscach, może z wyjątkiem kuchni, i to tylko podczas pieczenia (bo kiedy coś piekę, potrafi ze mnie wyjść prawdziwa zołza).

Klinika American Laser mieściła się w tym samym budynku co agencja organizująca castingi. Czasami jadąc windą, recytowałam bezgłośnie dialogi z Tramwaju zwanego pożądaniem, nakładając przy tym kolejne warstwy pomadki ochronnej, aby nikt nie nabrał podejrzeń, że miałam zabieg laserowy.

„Nie, głuptasie, nie jestem nadmiernie owłosiona. To tylko stylizacja. Jestem aktorką!”

Ukrywałam to także przed kolesiem, z którym zaczęłam się umawiać w 2008 roku – Dave’em. Wyrzucałam karteczki z informacją o kolejnej depilacji laserowej, aby ich przypadkiem nie znalazł, zaś na same wizyty w gabinecie stosowałam zakodowaną nazwę „Wyjście na lunch z Leslie” lub po prostu zaznaczałam je w kalendarzu wykrzyknikiem.

Kiedy zamieszkaliśmy razem w 2010 roku, ukrywanie prawdy przed ukochanym stało się prawdziwym wyzwaniem. Ta bliskość zagrażała mojemu sekretowi. Wykonywałam swoje zabiegi domowej depilacji, jakby stanowiły tajne misje Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Zapasowe golarki i pęsety miałam pochowane w torbie na siłownię, torebce oraz w zakamarkach łazienki. Moją jedyną okazją do dokonania zabiegu były telewizyjne transmisje turniejów mieszanych sztuk walki. W tym czasie Dave leżał przykuty do kanapy przez parę godzin, oglądając bezwłosych facetów mocujących się za bary, ja zaś prowadziłam własną walkę w łazience za pomocą „Pęsetomana” ze stali nierdzewnej. Gdy Dave pytał, co ja tam tak długo robię, odpowiadałam, że wyciskam pryszcze lub że mleko z kawy najwyraźniej urządziło imprezę w moich jelitach. To zwykle odwodziło go od drążenia tematu.

Doszło do sytuacji, że wolałam, aby Dave myślał, że się wypróżniam, niż że depiluję sobie niepotrzebne włoski. Gdyby się dowiedział, jak bardzo jestem owłosiona, poczułabym się winna i bliska załamania – to tak, jakby ktoś wyjechał z komisu samochodowego najgorszym złomem. Równocześnie jednak pragnęłam, by znał mój sekret i akceptował mnie taką, jaka jestem. Nie jest to najkorzystniejsza sytuacja w kontekście budowania związku, kiedy podczas przytulania myślę tylko o tym, jaką przyjąć pozycję ciała, aby Dave nie zobaczył przypadkiem jakichś pominiętych podczas depilacji włosków. Prawdę mówiąc, nie odważyłabym się tego wszystkiego napisać, gdybyśmy nie byli już zaręczeni. Publiczne przyznanie się do włochatości w okresie poszukiwania idealnego partnera zrujnowałoby moje rankingi na portalach randkowych. Nie sprzedasz samochodu, jeśli będziesz pokazywać klientom poszarpane głębokie wgięcie blachy w drzwiach od strony kierowcy…

Nie chcę odczuwać tego wszystkiego w ten sposób, a jednak odczuwam.

Skoro już jesteśmy przy sprawach, których nie cierpię (będzie trochę nie na temat), to zdradzę, co jeszcze mnie zawsze dobija. Dobija mnie, kiedy kobiety wychwalają moje brwi, ponieważ – na tyle, na ile się orientuję – grube brwi wróciły do modowych łask.

– Ach, są takie ładne i grube. Też chciałabym takie mieć – mówią moje koleżanki.

Tego typu komplementy zawsze padają z ust kobiet o jasnej cerze i niewielkiej ilości owłosienia. Nigdy żadna nosicielka gęstych brwi nie skomentowała moich ani słowem. Wiesz dlaczego? Ponieważ te kobiety znają problem gęstych brwi od kuchni. Gdyby skromnie owłosione kobitki wiedziały, co naprawdę oznacza posiadanie takich dwóch gąsienicokształtnych łuków na twarzy, z uniesionymi rękoma wycofałyby się z prawienia komplementów na ich temat.

Kontynuowałam regularne poddawanie się depilacji laserowej jeszcze przez trzy lata. Po ostatnim spotkaniu poprosiłam o rozmowę z kierowniczką placówki.

– Państwa metoda okazała się nieskuteczna – powiedziałam.

Chciałam, aby mój podbródek stał się gładziutki i bezwłosy niczym polerowany granit – nie był taki, więc zażądałam zwrotu pieniędzy, nawet znając prawdę – że laser może być skuteczny w przypadku ciemnych włosów (łonowych, pod pachami czy męskiego zarostu na twarzy), ponieważ działa na melaninę znajdującą się w mieszkach włosowych, oraz że znacznie trudniej się pozbyć jasnych cieńszych włosków, które jak gang sierot wystają mi z twarzy.

– Cóż, twarz jest dosyć opornym rejonem – powiedziała kierowniczka. – Zawsze informujemy o tym naszych klientów. Jeśli pani chce, może się pani umówić na kolejny zabieg.

– Dlaczego miałabym chcieć kolejnego zabiegu, skoro trzy lata terapii nie przyniosły oczekiwanych rezultatów?

– Twarz jest bardzo upartym rejonem ciała – powtórzyła.

– Skoro jest taka uparta, dlaczego miałabym się godzić na kolejny zabieg?

– To wymaga czasu – wyjaśniła. – Twarz to trudny obszar.

Patrzyłam na nią w osłupieniu, a ona zaczęła chichotać.

– Z czego się pani śmieje? – zapytałam.

Wyprostowała się na krześle i rozluźniła usta.

– To nie jest zabawne – oznajmiłam, podnosząc głos. – Ciągle – mam – te – włoski!

Wstałam i wyszłam, nie kończąc tej rozmowy. Opuściłam klinikę, wiedząc, że na pewno już tam nie wrócę, ale jednocześnie żałowałam, że nie mogę zamknąć się w jednym z gabinetów zabiegowych, włączyć lasera i skierować jego wiązkę na swoją twarz, aż zjawi się jednostka do zadań specjalnych SWAT i wyciągnie mnie stamtąd siłą.

Wiedziałam, że to chore, ale nie znałam żadnego innego sposobu na lepsze samopoczucie we własnej skórze niż wypalanie jej bronią laserową.

Przez kolejne miesiące od ostatniego spotkania z lekarką i zakończenia przygody z zabiegami laserowymi tkwiłam we włosowym czyśćcu, zastanawiając się nad następnym krokiem. Zamiast zwyczajnie żyć z dnia na dzień i pieczołowicie usuwać każdy włosek, gdy tylko jakiś pojawi się na powierzchni skóry (chociaż i to robiłam, a jakże!), zaczęłam dostrzegać dziwną ironię sytuacji: w moim odczuciu, aby stać się w pełni kobietą, musiałam się pozbywać cząstki siebie. Tylko po co? Dlaczego odczuwamy cały ten wstyd i lęk przed czymś, co jest naturalnym elementem kobiecości? Presja posiadania gładkiej bezwłosej skóry zaprowadziła mnie do punktu, w którym czułam, że powinnam ukrywać coś przed narzeczonym i wydawać tysiące dolarów tylko po to, aby nie czuć się mniej wartościowa niż inne babki.

Przez lata udawałam, że nie mam czegoś, co jednak ewidentnie mam. To kosztuje naprawdę mnóstwo energii…

Lubię otrzymywać odpowiedzi na pytania, które zadaję, więc udając obiektywną dziennikarkę, zadzwoniłam do redakcji magazynu modowego „Allure”. Powiedziałam, że chcę rozmawiać z redaktorką do spraw urody, Heather Muir. Szczerze mówiąc, nie lubiłam Heather jeszcze przed tą rozmową. Czułam do niej niechęć z powodu tego, co reprezentowała, a także dlatego, że jej imię kojarzyło mi się z długowłosą blond pięknością z gładziutkimi udami – takie kobiety na pewno nie muszą się golić… Poza tym, chociaż niekiedy sama stosuję nowoczesne metody upiększania opisywane w czasopismach takich jak „Allure”, z zasady jestem przeciwna ludziom, którzy narzucają swój subiektywny styl milionom kobiet. To przez ludzi takich jak Muir zgotowałam sobie depilacyjne piekło trwające przez ostatnie 15 lat mojego życia. Jestem przekonana, że gdybym miała jednorazowo wytrzymać cały skumulowany ból usuwania owłosienia przez te wszystkie lata, z pewnością bym umarła.

– Generalnie chodzi o to, że chcemy się prezentować jako kobiety zadbane i starannie wypielęgnowane, a niechciane owłosienie nie pasuje do tej kategorii – wyjaśniła Muir. – Trzeba dbać o regularną depilację, by wyglądać korzystnie i gładko.

Słuchając jej argumentów, miałam ochotę się powiesić.

– Dlaczego pani zdaniem pozbywamy się nadmiernego owłosienia? – zapytałam, desperacko starając się nie cisnąć telefonem o podłogę.

– Robimy to, aby poczuć się lepiej we własnej skórze oraz być bardziej akceptowanymi społecznie – odpowiedziała.

Ta laska z pewnością była blondynką. Czułam to nawet przez słuchawkę. A może Kambodżanką?

Jako przestrogą Muir posłużyła się przykładem aktorki i komiczki Mo’Nique, która w 2010 roku zjawiła się na gali rozdania Złotych Globów z owłosionymi nogami.

– To było tak kontrowersyjne, że zażenowani ludzie się śmiali – wyjaśniła Muir. – Mo’Nique jest przykładem dziewczyny, którą żadna z nas nie chciałaby być.

Potem redaktorka trajkotała o trendach w bikini i zacytowała Cindy Barshop, która założyła sieć salonów o nazwie zgodnej z jej inicjałami – Completely Bare. Specjalnością tych salonów jest depilacja laserowa. O Barshop było głośno w mediach po tym, jak PETA, organizacja zajmująca się etycznym traktowaniem zwierząt, skrytykowała ją za peruki łonowe z lisiego futra. Tak, w przypływie paradoksalnego myślenia Barshop chciała skłonić kobiety do usuwania własnego futra, by następnie przykleić sobie na genitalia jakieś kolorowe pióra i futro zwierzęce.

Wiedziałam, o czym mówi Muir, gdyż sama poddałam się nieco wcześniej pierwszemu zabiegowi depilacji brazylijskiej z okazji urodzin Dave’a, które przypadały w październiku. Ogoliłam się dla niego prawie całkowicie, zostawiając jedynie niewielki trójkącik włosów (noszący formalną nazwę „pasa startowego”, jak mniemam).

Podobało mu się. I to jak!

A mnie to zasmuciło.

– To znaczy, że nie podobam ci się w naturalnej postaci? Kiedy jestem sobą… całkowicie?

– Wtedy też mi się podobasz – odparł. – Podobasz mi się w każdej postaci.

– Wygląda na to, że w ogolonej bardziej.

– Ale wydepilowałaś się na moje urodziny, bo wiedziałaś, że mi się spodoba, tak?

– No tak, ale…

I właśnie wtedy zdałam sobie sprawę – zaraz, zaraz, właściwie to z niczego nie zdałam sobie sprawy. Poddałam się kolejnemu bolesnemu rytuałowi z powodów, których nie umiałam wyjaśnić ani mojemu chłopakowi, ani sobie samej.

Właściwie czułam się dziwnie bez włosów tam, na dole. Raz w życiu byłam dumna ze swojego owłosienia, ale zaczęłam je doceniać dopiero wtedy, gdy go zabrakło. Czułam się tak, jakbym już nie miała swojej muszelki – teraz tkwił tam mały ptaszek o różowym ciałku, który dopiero co wykluł się z jajeczka… A ja wsadziłam go sobie do majtek i teraz dusiłam między nogami. Poza tym dopiero po ogoleniu krocza zrozumiałam, jak użyteczne były włosy łonowe przez te wszystkie lata, gdy wchodziłam pod prysznic, zapomniawszy zabrać ze sobą gąbki. Jeśli bóbr miałby spełniać tylko jedno pożyteczne zadanie – a przecież wiemy, że spełnia niejedno – byłoby to doskonałe spienianie mydła.

Myślałam, że w temacie użyteczności włosów łonowych odkryłam Amerykę, ale spokorniałam, przeczytawszy książkę Desmonda Morrisa Naga kobieta. Autor wspomina w niej o plemieniu żyjącym na Archipelagu Bismarcka na południowym Pacyfiku, które używa włosów łonowych do wycierania brudnych lub mokrych rąk. Dokładnie tak samo jak my używamy ręczników.

Najgorszym aspektem depilacji okolic intymnych woskiem było jednak to, że kiedy włoski zaczęły odrastać, skóra pokryła się czerwonymi wykwitami i grudkami jak przy świerzbie lub ospie wietrznej.

Wróćmy do Cindy Barshop, która jest dosłownie królową czystości. Skoro „Allure” i inne podobne pisma o modzie i urodzie powołują się na nią jako na swoje źródło – już zaczynam się obawiać o przyszłość Ameryki oraz o zdrowie psychiczne wszystkich zamieszkujących ją włochatych kobiet – uznałam, że nie powinnam jej oceniać, dopóki nie spotkam się z nią oko w oko w lokum przy Piątej Alei i nie wysłucham jej wersji tej historii.

Barshop wystąpiła w czwartym sezonie programu Gospodynie z klasą. Nowy Jork. Sugerowało to, że musi być wysoka, chuda i mieć wydatne kości policzkowe oraz pełne usta. Jeszcze przed wizytą miałam problem z jej wyglądem.

– Taka moda – powiedziała Barshop, siedząc na zapleczu swojego salonu, w kącie oddzielonym drzwiami w stylu francuskim od poczekalni inspirowanej barokiem. – Chodzi mi o to, że takie rzeczy są oczywiste. Kobieta nie powinna mieć włosów na twarzy. Ta część ciała musi być wypielęgnowana. Zresztą nigdzie indziej, z wyjątkiem czubka głowy, nie chcemy widzieć włosów u kobiety. Nikt przecież nie powie: „Dobrze, zapuszczę włosy pod pachami. Wyglądają naprawdę świetnie”.

Ale ja bym tak powiedziała! Naprawdę!

– Czy kiedykolwiek uznałaby pani, że dobrze mieć jedną brew nad obojgiem oczu? – zapytałam. Rzeczywiście miałam włosy pod pachami i chciałam skierować tę pozornie obiektywną rozmowę na praktyczniejszą stronę, czyli uzyskać dane, które mogłabym potem przytoczyć w artykule.

Spojrzała na mnie znad telefonu, gdyż w trakcie rozmowy pisała SMS.

– A co pani sądzi? – odpowiedziała pytaniem.

W myślach wcisnęłam ten telefon kobiecie do gardła. W rzeczywistości zaś przeszłam tylko do kolejnego pytania:

– A okolice bikini?

– Całkowicie wygolone – odparła. – W tym miejscu naprawdę nie może być włosów.

– Więc co to oznacza w kontekście pasa startowego?

– To już przeżytek – powiedziała, śmiejąc się.

– Naprawdę? Jak bardzo stary?

– Musiał być na topie jakieś pięć do siedmiu lat temu.

– Och, a ja właśnie sobie zrobiłam…

Cisza.

W tym krótkim momencie milczenia Barshop dała mi do zrozumienia, że moja pochwa jest tak niestylowa, jakby miała na sobie welurowy komplet dresowy w jednym kolorze marki Juicy Couture.

Następnie opowiedziała mi o swojej nowej ofercie depilacyjnej skierowanej do dziewcząt w wieku 11–13 lat. Daje ona możliwość bezpiecznego usunięcia zbędnego owłosienia nawet na obozie.

Na tym etapie naszej konwersacji zafiksowałam się na jej górnej wardze. Nie mogłam przestać się na nią gapić. Widniał nad nią płat idealnie gładkiej skóry. Nienawidząc wszystkiego, co reprezentuje sobą ta kobieta, nie mogłam przestać pożądać jej bezwłosowości. Zlustrowałam ją wzrokiem, ale nie dostrzegłam nawet cienia zabłąkanego włoska. Czy ona ma w domu laser?

W końcu zapytałam tę próżną istotę, czy dobrze się czuje z tym, co robi. Zachowałam dla siebie część pytania, która brzmiałaby mniej więcej: „niszcząc umysły i poczucie wartości milionów kobiet na całym świecie”.

– Nie zastanawiam się nad tym zbyt często – odparła.

Nareszcie odpowiedź, którą mogłam uznać za szczerą!

– Ale owszem, tak, ponieważ posiadanie włosów na twarzy lub w innych niepożądanych miejscach to kwestia wzbudzająca wiele emocji. Jeśli nie czujesz się ze sobą komfortowo, zamykasz się w sobie. Więc tak, czuję, że to, co robimy, jest dobre.

Prawdę mówiąc, doskonale rozumiałam, o czym mówiła. Miałam podobne odczucia. Zapytałam jednak, czy jej zdaniem nasze społeczeństwo mogłoby kiedykolwiek stać się na tyle włosolubne, by kobiety nie odczuwały już związanego z tym dyskomfortu.

– Nie potrafię sobie tego wyobrazić – powiedziała, gładząc się po bezwłosym podbródku. – To tak, jakby ktoś twierdził, że lepiej być grubym… Dokładnie na tej samej zasadzie. Owszem, kiedyś dodatkowe dziesięć kilo było akceptowalne, nie wyglądało to źle, ale nie sądzę, abyśmy teraz mieli powrócić do tego punktu widzenia. Przecież ewoluowaliśmy.

Przez cały wywiad Barshop zerkała co jakiś czas na telefon komórkowy i pisała SMS-y. W tamtym momencie również to robiła.

– Widzę, że pani się spieszy – powiedziałam, odnajdując w czeluściach gniewu ostatnie resztki uprzejmości.

– Och, jest pani taka uprzejma – odparła.

Nie, Cindy, nie