Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Od towarzyszy do kapitalistów

Od towarzyszy do kapitalistów

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-836-399-351-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Od towarzyszy do kapitalistów

Choć książka „Od towarzyszy do kapitalistów” powstała w roku, w którym świętowaliśmy 25 lat wolności, to nie „Solidarność” ani nie kościół katolicki odgrywają w niej najważniejszą rolę. Jan Cieński opisał historie ludzi, którzy zmienili Polskę z szarego, ponurego, komunistycznego kraju w członka klubu najbogatszych państw świata. To fascynujące studium sukcesów Jana Kulczyka, Zygmunta Solorza-Żaka, Leszka Czarneckiego, Andrzeja Bliklego, Zbigniewa Sosnowskiego, Dariusza Miłka i wielu innych, a zarazem świetna lektura dla wszystkich, którzy chcą prowadzić (i prowadzą) swój biznes nad Wisłą.

„Jestem dumny z tego, czego dokonaliśmy, choć nie możemy zapominać o wielu obszarach życia społecznego wymagających poprawy i kolejnych zmian. Nasz kraj wygląda znacznie lepiej niż 25 lat temu” – fragment wprowadzenia prezydenta Lecha Wałęsy.

„Książka Jana Cieńskiego jest też dla mnie osobiście niezwykle poruszająca. Jako przedstawiciel rocznika 1966 w 1989 rok wkraczałem w idealnym wprost momencie. Jak mówi się na rynku finansowym, moje pokolenie miało optymalny timing. Byliśmy bezpośrednio po studiach, pełni sił i zapału do pracy, a nowa Polska stała przed nami otworem” – Igor Chalupec, prezes Zarządu Ruch SA, prezes Zarządu ICENTIS, fragment przedmowy do wydania polskiego.

Polecane książki

• Obszerna prezentacja określników wyrażających mnogość i ilość • Wymowa ułamków, numerów autobusów czy pokoi hotelowych • Jak powiedzieć: Web 2.0, 10GB, sztafeta 4×400, autobus nr 436, 1.5 million, 45.987, 45,987, pokój 1729, $12,120.24 I live at 125 on the 125th floor.   • Angielskie odpowiednik...
Wersja dwujęzyczna polsko-angielska. Wielkie nadzieje Charlesa Dickensa to poruszająca powieść o dojrzewaniu. Głównym bohaterem jest Pip, którego poznajemy jakiego małego chłopca wychowywanego przez siostrę. Przez kolejne strony śledzimy dorastanie Pipa, jego problemy, pierwsze zauroczenia i mił...
Na malborskim zamku było bardzo ludno i gwarno jak chyba jeszcze nigdy od założenia tej wielkiej krzyżackiej siedziby. Cudzoziemskich rycerzy przybyła moc taka, że nie tylko Ulryk von Jungingen, mistrz Zakonu, od niedawna piastujący tę godność, ale najstarsi komturowie pamiętający rządy kilku już mi...
W książce znajdują się zapisy 10 osób: Barbary Fabiańskiej, Jerzego Geresza, Zbigniewa Gluzy, Ewy Heynar-Skowrońskiej, Włodzimierza Kowalskiego, Krystyny Laskowicz, Andrzeja Machalskiego, Wandy Minickiej, Joanny Szczęsnej i Tadeusza Wypycha. W przedstawionych relacjach dominuje nie wymiar polityczny...
Celem książki jest ocena potrzeby zmian normatywnych dotyczących umowy poręczenia i sformułowanie konkretnych propozycji w tym względzie. Podstawą proponowanych rozwiązań jest pogłębiona analiza zagadnień prawnych wyłaniających się na tle aktualnej regulacji poręczenia, ze szczególnym uwzględnieniem...
Co może powiedzieć badanie żywej kropli krwi o twoim zdrowiu? Jednym z bardziej niezwykłych odkryć ostatnich lat w medycynie naturalnej jest badanie żywej kropli krwi, które pozwala na zobrazowanie ogólnego stanu zdrowia organizmu. Na jego podstawie można określić m.in. stopień zakwaszenia organizmu...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jan Cieński

Od ‌towarzyszy do kapitalistówJak przedsiębiorcy zmienili ‌Polskę w najbardziej ‌dynamiczną gospodarkę ‌Europy

Jan ‌Cieński

Przełożyły:

Małgorzata Halaba, ‌Aleksandra ‌Gietka-Ostrowska,

Joanna Józefowicz-Pacuła, Marta ‌Urzędowska

Warszawa ‌2014

Dla ‌Cecelii… ‌z oczywistych ‌powodów.

  ‌

Tytuł oryginału:

From comrades ‌to capitalists. ‌How Poland’s entrepreneurs built ‌Europe’s most dynamic economy

Copyright©2014 ‌by Jan ‌Cieński

All rights reserved.

First ‌published in Poland ‌by Kurhaus ‌Publishing, Warsaw. Published simultaneously ‌in ‌the USA.

Wydanie polskie:

©2014 Kurhaus ‌Publishing Kurhaus Media sp. ‌z o.o. ‌spółka komandytowa ‌Prawa do przekładu ‌polskiego:

©2014 ‌Kurhaus ‌Publishing Kurhaus Media ‌sp. z o.o. ‌spółka komandytowa

Żaden z fragmentów ‌książki nie może ‌być przedrukowany bez zgody ‌wydawcy.

Przekład:

Małgorzata ‌Halaba (1,2,5), Aleksandra Gietka-Ostrowska ‌(3,4,6),

Joanna Józefowicz-Pacuła (7,8,9), Marta ‌Urzędowska ‌(10,11,12)

Redaktor prowadzący: ‌Katarzyna Kozłowska

Opieka redakcyjna: ‌Zespół Kurhaus

Korekta: Jolanta ‌Tyczyńska

Projekt okładki: ‌Dariusz Krupa

Skład i ‌łamanie: Marek Wójcik

ISBN:978-83-63993-51-1

Kurhaus Publishing ‌Kurhaus Media ‌sp. ‌z o.o. sp. ‌komandytowa

ul. Postępu 15C, 02-676 ‌Warszawa

Dział sprzedaży:kontakt@kurhauspublishing.com, tel. ‌+48 ‌22 325 34 71

Słowo wstępneCzas naglobalną ‌solidarność

Lech ‌Wałęsa

Prezydent ‌Rzeczpospolitej Polskiej (1990‒1995)

25lat ‌temu postawiliśmy kolejny, ważny ‌krok na polskiej ‌drodze do ‌wolności i demokracji, która ‌trwała lata i przebiegała etapami. W 1989 roku nie brakowało entuzjazmu, radości i dumy z naszego wielkiego pokojowego zwycięstwa. W tle tliły się jednak obawy o najbliższą i dalszą przyszłość, wzmacniane niepewnością polityczną, problemami zniszczonej gospodarki i rozchwianego społeczeństwa. Po chwilach wzlotów i wygranych bitew musieliśmy uświadomić sobie, jak długa i trudna droga jeszcze przed nami do pełnego zwycięstwa, do budowy kraju, o którym marzyliśmy w trakcie strajku w sierpniu 1980 roku, w nocy stanu wojennego, w podziemiu i podczas trudnych negocjacji. Codzienna mozolna praca jest przecież trudniejsza i mniej wdzięczna niż finezyjne i romantyczne dziejowe zwroty akcji oraz przełomowe zdarzenia zmieniające bieg historii. Braliśmy przecież odpowiedzialność za kraj w bardzo trudnej sytuacji. Wymagał nie tylko remontu, ale systemowej gruntownej przebudowy – od zmiany myślenia, sposobów działania aż po tworzenie nowych programów i struktur. A pamiętajmy, że w 1989 roku nic nie było przesądzone. Widziałem zmęczenie i niepewność ludzi w związku z wprowadzanymi reformami rządu świętej pamięci Tadeusza Mazowieckiego, który dzielnie i z determinacją zmieniał Polskę na lepsze. Niezadowolenie społeczne komuniści polscy i sowieccy mogli z łatwością wykorzystać i zawrócić Polskę z drogi przemian. Potrzeba było wiele odwagi i rozwagi. Dlatego dziś Polakom należą się podziękowania za to, że wytrwali, że nie ulegli populizmowi i demagogii. Dziś Polska wygląda zupełnie inaczej. Jestem dumny z tego, czego dokonaliśmy, choć nie możemy zapominać o wielu obszarach życia społecznego wymagających poprawy i kolejnych zmian. Nasz kraj wygląda znacznie lepiej niż 25 lat temu. Potrzeba jednak jeszcze wiele pracy, odpowiedzialności i mądrości. I wzajemnej solidarności.

Po burzliwym okresie transformacji i intensywnych zmian ustrojowych i gospodarczych nadszedł więc czas na spokojny systematyczny rozwój, na codzienny wysiłek każdego z nas na rzecz poprawiania każdego skrawka naszej rzeczywistości oraz tworzenia większych szans dla następnych pokoleń. Ważna w tym rola nie tylko przedsiębiorców, ale i rządzących, związków zawodowych i każdego obywatela, aby niedoskonałości poprawiać, aby w każdym zakładzie i w każdej wspólnocie widzieć swoje miejsce i wspólnie je zmieniać. Pamiętajmy, że ta wywalczona wolność nie jest nam dana raz na zawsze. Musimy ją ciągle umacniać i rozwijać. Co jednak szczególnie ważne, konieczne jest budowanie szerokiej międzynarodowej współpracy ze sprawdzonymi i nowymi partnerami. Świat globalny wymaga globalnej współpracy. I globalnej solidarności!

Po 25 latach od wielkich przemian patrzmy więc z dumą i satysfakcją na wspólne osiągnięcia, jakie doprowadziły do cywilizacyjnego skoku. Z determinacją i nadzieją wypatrujmy dnia jutrzejszego – wierzę głęboko, że on także należy do nas i już dziś jest w naszych rękach!

Przedmowa dowydania polskiego

Igor Chalupec*

W roku 2014 obchodziliśmy 25-lecie przemian politycznych, społecznych i gospodarczych w Polsce. Na zakończenie tego jubileuszowego roku Kurhaus Publishing oddaje w ręce Czytelników niezwykle interesującą kronikę polskiej transformacji gospodarczej autorstwa wieloletniego korespondenta Financial Timesa w Polsce Jana Cieńskiego. Wbrew pierwszemu skojarzeniu Odtowarzyszy dokapitalistów nie jest historią uwłaszczenia nomenklatury po 1989 roku. To opowieść o polskich przedsiębiorcach, którzy podjęli ryzyko pracy na swoim i posłuchali rady prezydenta Lecha Wałęsy (należą mu się podziękowania za napisanie przesłania otwierającego niniejszą książkę), który powiedział Polakom, że nie chodzi o to, aby rozdać ludziom ryby, ale wędki.

Odtowarzyszy dokapitalistów to zatem książka o „wędkarzach”, ludziach, którzy postanowili nie czekać na dar losu lub jałmużnę od państwa i którzy nie chcieli przeczekać życia na etacie. Większość zaczynała od zera (czyli od głowy!), a niektórzy od pierwszego darowanego lub pożyczonego miliona. Zbudowali potężne firmy, współtworząc jednocześnie polski kapitalizm. Terapia szokowa Leszka Balcerowicza nie wywołała u nich nostalgii za minionymi czasami i życiem na zasadzie „czy się stoi, czy się leży – pięć tysięcy się należy”. Otwarcie gospodarki i jej liberalizacja uwolniły przestrzeń dla rozwoju i stworzyły możliwość osiągnięcia sukcesu.

Jan Cieński nie zanudza Czytelnika liczbami i danymi statystycznymi. Napisał książkę kolorową: pełną historii z życia i o życiu, z barwnymi opisami perypetii raczkującego polskiego kapitalizmu, prezentującą różne ludzkie losy, motywacje i wyzwania towarzyszące budowaniu własnych firm. To też cenna wartość Odtowarzyszy dokapitalistów. To kronika polskich przemian, okoliczności, w jakich przyszło działać pionierom polskiego kapitalizmu. To miniony już świat bez nowoczesnych banków, z raczkującą giełdą i rynkiem walutowym, wizami, cłami, wysoki podatkami i urzędami nieprzygotowanymi do odgrywania roli usługodawcy wobec osób prowadzących działalność gospodarczą. To Polska państwowych monopoli, ze słabą infrastrukturą drogową i telekomunikacyjną. To wreszcie kraj zmagający się nie tylko z niewydolnością, ale i korupcją wśród kadry urzędniczej, czego dowodzą m.in. losy Romana Kluski i firmy JTT. Ale to również Polska nieograniczonych możliwości, o czym przekonują tacy bohaterowie Odtowarzyszy… jak Inglot, Mazgaj, bracia Krzanowscy, Olszewscy czy Brzoska. Książka Jana Cieńskiego opisuje ich sukcesy i porażki i stanowi tym samym praktyczny podręcznik kapitalizmu. To przydatna lektura dla wszystkich, którzy myślą o własnym biznesie i chcieliby zostać nowymi polskimi Kulczykami, Starakami, Miłkami, Czarneckimi, Jakubasami, Niemczyckimi, Pawlukami czy Solorzami.

Książka Jana Cieńskiego jest też dla mnie osobiście niezwykle poruszająca. Jako przedstawiciel rocznika 1966 w 1989 rok wkraczałem w idealnym wprost momencie. Jak mówi się na rynku finansowym, moje pokolenie miało optymalny timing. Byliśmy bezpośrednio po studiach, pełni sił i zapału do pracy, a nowa Polska stała przed nami otworem. Wystarczyło chcieć i pracować. Sam miałem okazję uczestniczyć w pierwszej połowie lat 90. w odbudowie polskiego rynku kapitałowego, co do dziś uważam za wspaniałe zrządzenie losu i zapewne największą zawodową przygodę mojego życia. Osoby z mojego pokolenia mogły różnorako skorzystać z owoców polskiej transformacji. Dziś, z perspektywy tych 25 lat, z największym podziwem patrzę właśnie na tych, którzy mieli wystarczająco dużo pasji, determinacji i odwagi, byli wystarczająco pracowici, aby zbudować swoje własne firmy. Losy wielu bohaterów Odtowarzyszy dokapitalistów obserwowałem zaś z bliska, pracując z nimi jako ich makler, bankowiec, doradca czy partner biznesowy. Nie wszystkim się udało, niektórzy wpadli w pułapkę drogi na skróty lub po prostu mieli pecha, ale grupa tych, którym się powiodło, jest wystarczająco duża, by dziś mówić o poważnej, polskiej klasie przedsiębiorców.

I to jest ważna w moim przekonaniu cecha polskiego kapitalizmu. „Wyprodukował” on relatywnie dużą grupę właścicieli dużych, ale przede wszystkim małych i średnich firm. Naszych rodaków nie ma na listach najbogatszych ludzi świata, ale nie uważam tego za powód do zmartwienia. Bo też nie ma w Polsce głodu, a świadczenia socjalne, choć czasem niedostatecznie efektywne, są dostępne dla szerokich rzesz społeczeństwa. W Polsce nie ma enklaw luksusu otoczonych morzem ubóstwa. Ogromne inwestycje współfinansowane ze środków unijnych służą wszystkim Polakom, a nie są – jak w Bułgarii – okazją do nielegalnych transakcji. W Polsce osiągnęliśmy spore sukcesy w walce z korupcją, a system sądowniczy i polskie urzędy państwowe i samorządowe są częściej źródłem prawa niż bezprawia, choć 25 czy nawet 20 lat temu nie wydawało się to oczywiste. Fundamenty naszego rozwoju gospodarczego i społecznego są zatem o wiele trwalsze niż w Rosji, Bałkanach czy na Ukrainie (a nawet trwalsze niż w niektórych państwach południa starej Europy), choć obywatele tych krajów częściej figurują w rankingach Forbesa.

Jan Cieński pisze w książce o polskich oligarchach, ale nie uważam tego za trafne określenie. Można mieć różne zdanie o osiągnięciach najbogatszych Polaków (szczególnie w kontekście ich udziału w prywatyzacji), ale nie sposób ich porównywać z oligarchami ze Wschodu. Czasem sprytnie i korzystając z zadzierzgniętych relacji, ale generalnie ciężko pracując i podejmując ryzyko, osiągnęli sukces, mając za konkurentów państwowych monopolistów i potężne koncerny międzynarodowe z ogromnymi zasobami finansowymi i know-how. Niewielu z opisanych biznesmenów to faktyczni „towarzysze” powiązani z systemem władzy w PRL. Jeśli już, to raczej ludzie, którzy ­ – działając za granicą lub na obrzeżach gospodarki socjalistycznej – budowali wówczas przyczółki przyszłych fortun. Oceniając polskich przedsiębiorców, pamiętać trzeba, na czym polega biznes. Wykorzystywanie przewag (w tym nawiązanych kontaktów i relacji), umiejętne poruszanie się w przepisach prawa, zaskakiwanie konkurencji, korzystanie z dozwolonych instrumentów pomocy państwowej, optymalizowanie kosztów, w tym podatków i podobnych składek na rzecz budżetu, to elementarz i chleb powszedni zarządzających firmami.

Kierując w latach 1991–1995 największym wówczas w Polsce biurem maklerskim: CDM Pekao SA, miałem często do czynienia z ludźmi, którzy postanowili zawierzyć polskiej giełdzie i tam właśnie pomnażali swoje majątki.

Mam w oczach jednego z pierwszych klientów, którzy odwiedzili mnie w ówczesnej siedzibie CDM – w dawnym gmachu PZPR przy rondzie de Gaulle’a (była to też pierwsza siedziba giełdy). Przyniósł na spotkanie walizkę pełną pieniędzy (pamiętajmy, że to były czasy sporej inflacji i przed denominacją!) i poinformował, że chce otworzyć rachunek papierów wartościowych i zainwestować w spółki giełdowe. Przyznaliśmy temu panu rachunek nr 1. Nie wiem, jakie były jego dalsze losy, ale takich ludzi było dużo więcej. Jedni na giełdzie tracili, inni zyskiwali – jak w życiu. Ale to właśnie giełda była dla nich, ale i dla emitentów oraz właścicieli wielu polskich firm (w tym najważniejszego – Skarbu Państwa) celem i instrumentem rozwoju.

Dlatego dla mnie na zawsze symbolem polskiej transformacji będzie właśnie Giełda Papierów Wartościowych – mekka profesjonalizmu, symbol transparentności, ładu korporacyjnego i miernik polskiego rozwoju gospodarczego.

W obchodach 25-lecia polskiej transformacji dominowały – i słusznie – duma i zadowolenie z osiągniętych wyników. Jednak czas nie stoi w miejscu i u zarania kolejnego ćwierćwiecza trzeba zadać pytanie o to, czy mamy szansę na powtórkę, a może nawet uzyskanie lepszego wyniku? Czy w polskiej gospodarce będzie jak w skokach narciarskich, gdzie po Adamie Małyszu pojawił się Kamil Stoch, czy też raczej jak w piłce nożnej – i przez kolejne dziesięciolecia wspominać będziemy, co dobre, tak jak wspomina się osiągnięcia drużyny Kazimierza Górskiego? To również pytanie o przyszłość polskiego kapitalizmu i o to, czy twórcy fortun ostatnich 25 lat i ich następcy będą mieli warunki do równie dynamicznego rozwoju.

Na pewno w nadchodzących latach będzie trudno. Pogorszyły się polityczne i makroekonomiczne uwarunkowania w naszym otoczeniu. Światowa gospodarka po kryzysie finansowym funkcjonuje na innych obrotach niż wcześniej. Ryzyko polityczne za naszą wschodnią granicą znacznie wzrosło. Fundusze unijne w ramach perspektywy finansowej na lata 2014–2020 to prawdopodobnie ostatni tak hojny dar dla Polski. Wyczerpaliśmy też proste rezerwy wzrostu, takie jak tania energia, dużo tańsza niż w krajach zachodnich siła robocza czy eliminacja nieefektywności popaństwowej gospodarki. Co gorsza, wiele problemów zafundowaliśmy sobie sami. Prowadzenie biznesu w Polsce jest dziś bardzo sformalizowane, biurokracja rozrosła się ponad miarę, nie korzystamy z dobrodziejstw taniego i wirtualnego państwa na wzór sąsiadów z północy Europy. Mówiąc sarkastycznie: dziś na wybudowanie dachu nad domem potrzeba więcej papierków i zgód niż 25 lat temu na wprowadzenie spółki na giełdę.

Nie sprzyjają nam też tendencje demograficzne, a zmniejszeniu populacji Polaków towarzyszy emigracja ludzi zdolnych i przedsiębiorczych, którzy nie widzą dla siebie szans w naszym kraju. Edukacja wyższa jest niekonkurencyjna w stosunku do krajów zachodnich, co też sprzyja wyjazdom młodych, uzdolnionych ludzi. W pełni doceniając sukcesy polskich przedsiębiorstw i przedsiębiorców, należy zauważyć, że nie zbudowaliśmy w ciągu ostatnich 25 lat gospodarki opartej na intelekcie. Głównym atutem Polaków pozostaje praca, a nie wiedza. Dlatego nie budzą mojego zachwytu informacje o kolejnych montowniach samochodowych i centrach logistycznych otwieranych w Polsce. Wolałbym, żeby powstawały u nas centra innowacyjności i rozwoju technologicznego. Byłyby solidniejszymi fundamentami rozwoju.

To wszystko wyzwania dla rządzących i przedsiębiorców na najbliższe lata. Tym trudniejsze, że w miarę sukcesów państwa dobrobytu rośnie ryzyko, że dopadną nas jego wady: presja na skrócenie czasu pracy, wzrost wydatków socjalnych, dalszy rozrost biurokracji. W kolejnym ćwierćwieczu do głosu coraz częściej będą dochodzić przedsiębiorcy młodszego pokolenia, nieobciążeni czasami PRL. To energiczni, pozbawieni kompleksów Polacy, którzy już dziś w różnych branżach budują swoje firmy, zatrudniając ludzi i płacąc podatki. I to oni właśnie zadecydują o kształcie polskiego kapitalizmu. Jeśli da im się szansę i nie skrępuje biurokratycznymi barierami – możemy być spokojni o kolejnych 25 lat nieprzerwanego rozwoju.

* Igor Chalupec (ur. 1966) – menedżer, finansista. Partner Zarządzający oraz Prezes Zarządu ICENTIS. Prezes Zarządu RUCH S.A. Przez wiele lat związany z polskim systemem bankowym i kapitałowym, który współtworzył. Były wiceminister finansów, były Prezes Zarządu największej w Europie Środkowej firmy paliwowej i petrochemicznej PKN ORLEN. Przez długi okres związany z Bankiem Pekao S.A., w którym pełnił m.in. funkcję Wiceprezesa Zarządu. Założyciel oraz Dyrektor Centralnego Domu Maklerskiego Pekao S.A. Wieloletni członek Rady Giełdy. Członek wielu rad nadzorczych. Laureat licznych nagród oraz wyróżnień otrzymanych za osiągnięcia menedżerskie oraz wkład w rozwój polskiego rynku kapitałowego.

OdAutora

W 1987 roku Zbigniew Sosnowski pracował jako mechanik samochodowy w Przasnyszu, niewielkiej mieścinie w środkowej Polsce. Naprawiał produkowane przez polskie fabryki pordzewiałe gruchoty, których jakość była tak marna, że nadawały się do serwisu niemal natychmiast po zjechaniu z taśmy produkcyjnej.

W tym samym mniej więcej czasie Andrzej Blikle studiował matematyczne podstawy informatyki w Polskiej Akademii Nauk, a Leszek Czarnecki prowadził w zachodniej Polsce niewielką firmę specjalizującą się w pracach pod wodą. Z kolei Dariusz Miłek wyciskał z siebie siódme poty podczas międzynarodowych zawodów kolarskich. Jednak zamiast stawiać wygrane trofea na półce w domu, sprzedawał je nieco zdezorientowanym mieszkańcom francuskich i włoskich wiosek.

Dziś ci ludzie są liderami polskiej gospodarki, przykładem gigantycznego sukcesu biznesowego i należą do najbogatszych w kraju.

To tylko nieliczne przykłady z grona armii przedsiębiorców, którzy zmienili Polskę z szarego, ponurego komunistycznego kraju w członka klubu najbogatszych państw świata. To dzięki nim w Polsce jeździ się dziś na koniach dla przyjemności, a nie zaprzęga je do uprawy ziemi czy wożenia kartofli. Dobrem luksusowym są torebki od Louisa Vuittona, kupowane w nowym, lśniącym centrum handlowym w środku Warszawy, a nie rolka papieru toaletowego o teksturze, której samo wspomnienie wywołuje ból pośladków. Ambitni przedsiębiorcy wolą pozostać w kraju i tu budować swój biznes, nie chcą już wyjeżdżać na Zachód, tak jak w czasach PRL-u.

Polska jest coraz silniejszym członkiem NATO i Unii Europejskiej, a także jedynym krajem europejskim, który od ponad dwóch dekad nie zaznał recesji. Sukces ten jest w dużej mierze pochodną wolnorynkowego fermentu oraz chaosu, jaki ogarnął kraj pod koniec lat 80. Miliony Polaków, mężczyźni i kobiety, podjęło wówczas gigantyczne ryzyko i otworzyło własne firmy. Początki były skromne. Okazało się jednak, że potrafią zająć się już wszystkim – od prowadzenia restauracji i niewielkich sklepików po produkcję rowerów, autobusów, jachtów, kosmetyków, a nawet trumien.

Ta książka opowiada ich historię.

* * *

Wszystkie wydarzenia i postaci opisane w książce są autentyczne. Zbieżność nazwisk nie jest przypadkowa. Ze wszystkimi bohaterami, których cytuję, nie wskazując odrębnych źródeł, rozmawiałem w ostatnich latach i miesiącach jako korespondent dziennika Financial Times. Ich wypowiedzi cytowałem w tekstach, które ukazywały się na łamach gazety. Nie autoryzowałem tych wypowiedzi ponownie na potrzeby niniejszej książki.

Jan Cieński, Warszawa, listopad 2014

Rozdział 1Od Polski Ludowej do Trzeciej Rzeczypospolitej

Zacznijmy od roku 1987, ostatniego, w którym Polska jeszcze jako tako funkcjonowała jako członek bloku radzieckiego – choć rozpad systemu przyniesionego na bagnetach Armii Czerwonej w 1944 zdawał się już nieunikniony.

Pierwszą rzeczą, która uderzała wtedy w Polsce, był zapach – gryząca mieszanka pyłu węglowego, taniego tytoniu, kapusty, przepoconych ubrań i dieslowskich spalin. Ten odór przepełniał miasta i aleje w miastach, miasteczkach i wsiach. To nie był zapach zadowolonego z siebie, szczęśliwego społeczeństwa.

Ten zapach po raz pierwszy uderzył mnie w Krakowie w roku 1987, gdy przyjechałem na dziesięć miesięcy na Uniwersytet Jagielloński, wziąwszy urlop dziekański z uniwersytetu w Toronto. Był to tylko jeden z symptomów degrengolady kraju.

Brazylijscy i argentyńscy studenci, którzy uczyli się polskiego przed podjęciem studiów na medycynie i architekturze, najszybciej opanowywali frazę „nie ma”. Słyszeli to w sklepach, w których próbowali kupić mięso lub wino. Słyszeli w kioskach, w których chcieli nabyć takie luksusy jak mydło czy żyletki. Słyszeli od opryskliwych kelnerów, którzy nie pozostawiali złudzeń, że niemal każda pozycja w menu, od piwa po „egzotyczne” potrawy, takie jak bryzol czy schabowy z kością, jest niedostępna. (Najgorsze pod tym względem były tzw. bezmięsne poniedziałki). Pamiętam, że w pewnej restauracji odłożyłem menu i powiedziałem kelnerowi:

– Przynieś mi to, co masz.

Zamawianie drinków w studenckim klubie Pod Jaszczurami na średniowiecznym rynku miasta także nie wymagało wyrafinowania – serwowali tylko wódkę z pepsi. Gdy po kilku kolejkach człowiek wygramolił się z powrotem na rynek – dziś pełen zagranicznych turystów, kawiarni i restauracji – świecił pustkami. Z rzadka rozstawione uliczne latarnie rozpraszały nieco mrok panujący na tym największym średniowiecznym rynku Europy, ale bynajmniej nie poprawiały nastroju. Nieliczne restauracje wcześnie zamykano, podobnie jak sklepy z egzotycznymi szyldami, takimi jak „Pieczywo”, „Buty” i „Produkty mleczne”.

Miasto dusiło się w dymie produkowanym przez Nową Hutę. Ta gigantyczna fabryka i zarazem modelowe socjalistyczne miasto zbudowane w latach 50. miała stanowić proletariacką przeciwwagę dla krakowskich intelektualistów, wywłaszczonej szlachty i profesorów. Wszechobecny smog sprawiał, że stojące przed kościołem Świętych Piotra i Pawła postaci dwunastu apostołów trzeba było wymienić na nowe, gdyż stare zżarła trucizna. Można sobie tylko wyobrażać, co robiła z płucami krakowian.

Jako student dostawałem miesięczny przydział kartek żywnościowych na mięso, tłuszcze, mąkę i masło, także kartkę, którą można było wymienić na tak grzeszne przyjemności jak czekolada, wódka i papierosy. Oddawałem ją mojemu dziadkowi. Kartki drukowano na marnym papierze, z niewyraźnie odbitymi literami, ekspedientka zaś, zanim coś sprzedała klientowi, musiała wyciąć odpowiedni kwadracik nożyczkami. Nieliczni szczęśliwcy posiadający samochody dostawali kartki na reglamentowaną benzynę. Czekolada należała do kosztownych rarytasów – zwykli obywatele musieli się zadowalać wyrobami czekoladopodobnymi, ciemnymi i słodkimi, w ogóle nieprzypominającymi oryginału.

Przyjechałem do Polski z 300 dolarami w czasach, gdy średnia miesięczna pensja polskiego robotnika wynosiła około 25 dolarów. Byłem bogaty. Wraz z kolegami z zachodnich uniwersytetów grałem w pokera w naszej studenckiej kwaterze, przegrywając i wygrywając ogromne pliki niemal bezwartościowych banknotów z podobiznami polskich komunistów i bohaterów narodowych – naszym polskim przyjaciołom nie było chyba jednak do śmiechu.

Dolary okazywały się natomiast bardzo przydatne w peweksie, który mieścił się kilka przystanków tramwajowych od mojej stancji. Tam za dolary – albo za bony o nominałach od jednego centa do stu dolarów – można było kupić takie luksusy, jak guma do żucia, szynka w puszce, kawa, coca-cola (tradycyjny prezent gwiazdkowy dla kuzyna), a nawet produkowane w Polsce samochody, bez konieczności wieloletniego oczekiwania w kolejce, okupowanej przez ludzi, którzy płacili w złotych zamiast w twardej walucie.

Najbardziej charakterystyczną cechą handlu detalicznego były kolejki. Smętnie ubrani ludzie stali przed sklepami spożywczymi, meblowymi, ze sprzętem gospodarstwa domowego, często sprowadzeni jedynie plotką, że „rzucą” coś wartego zakupienia. Oczekiwanie to czasem trwało kilka dni, a gorliwi samozwańczy liderzy kolejek sporządzali i sprawdzali tzw. listy kolejkowe. Wytworzyła się nawet grupa profesjonalnych „staczy kolejkowych”, pilnujących miejsca tym, którzy musieli iść do pracy albo trzymać miejsca w innej kolejce, przed innym sklepem. Weterani wojenni, kobiety w widocznej ciąży oraz matki z dzieckiem na ręku mogły kupować bez kolejki, co doprowadziło do powstania obyczaju pożyczania dzieci, aby dzięki nim uniknąć wielogodzinnego wystawania przed sklepami.

Moja ciotka wspomina, jak kiedyś stała przez niemal trzy godziny w jednym w warszawskich sklepów, słynącym z wyboru mięsa. Godziny mijały, a ona patrzyła tylko, jak po kolei znika wołowina, po niej schab, a w końcu wieprzowina nadająca się jedynie na gulasz. Ze sklepu wyszła, nie do końca zadowolona, z torbą parówek.

– Mogło być dużo gorzej, mogłam w ogóle niczego nie kupić – śmieje się.

Panujące wówczas nastroje znakomicie ilustrują gorzkie, ale trafne dowcipy polityczne.

Cototakiego: długie nasiedem kilometrów ijeziemniaki? Kolejka pomięso!

Generał Wojciech Jaruzelski, kierujący wówczas rządem, jedzie przez Warszawę limuzyną iwidzi długą kolejkę przed sklepem spożywczym. Prosi szofera, aby się zatrzymał ipyta go, jak długo ci ludzie tam stoją. – Sześć godzin – odpowiada szofer. – Topotworne – mówi Jaruzelski. – Muszę coś ztym zrobić. – Godzinę później podjeżdża ciężarówka iprzywozi dwieście krzeseł.

Nie znaczy to, że nie można było kupić nic do jedzenia. Stragany na krakowskim Rynku Kleparskim uginały się pod stosami jabłek, ziemniaków i buraków – może produktów niezbyt egzotycznych, ale i tak dużo lepszych od tego, co można było dostać w normalnych sklepach. Niestety, ceny na targu były o wiele wyższe od tych, jakie mogli zaakceptować ludzie na państwowych posadach. Można było kupić jajka, ale mięsa – przynajmniej na pierwszy rzut oka – nie było. Wiejskie baby szeptały jednak, że mają schab lub wołowinę, które to produkty kryły pod połami płaszczy, z dala od czujnych oczu milicjantów.

Targi to jeden z niewielu elementów gospodarki rynkowej, który przetrwał w systemie komunistycznym. Po koniec lat 80. niemal 75 proc. polskiej gospodarki leżało w gestii państwa, co i tak stanowiło mniejszy udział niż w większości innych krajów bloku radzieckiego. Komunistom nigdy nie udało się do końca skolektywizować polskiej wsi z uwagi na gwałtowny sprzeciw chłopów. Był to jeden z kilku kompromisów (innym była większa niż gdzie indziej rola Kościoła), na które zgodzili się komuniści, narzucając krajowi swoje rządy – proces, o którym Józef Stalin mówił, że jest tak absurdalny, jak próba osiodłania krowy.

Komunizm nie był polskim pomysłem – został przyniesiony przez Armię Czerwoną, która zajęła kraj, przepędzając z niego Niemców w latach 1944–1945. A kiedy już zajęła terytorium Polski, pomogła w zainstalowaniu marionetkowego rządu podporządkowanego Moskwie, który siłą wprowadził system polityczno-gospodarczy podobny do tego, jaki istniał w Związku Radzieckim.

Pod koniec lat 40. i na początku 50. popierana przez Moskwę Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, aby zniszczyć inne partie polityczne i zastraszyć opozycję, zarówno realną, jak i urojoną, sięgała po terror, aresztowania i egzekucje. Narzuciła także gospodarkę centralnie planowaną, niszcząc odradzający się po wojnie prywatny biznes za pomocą drakońskich podatków, aresztowań właścicieli oraz konfiskat fabryk, gospodarstw rolnych i sklepów.

Andrzej Blikle pamięta, jak w roku 1945 jego ojciec przeczesywał ruiny zniszczonej Warszawy, aby odzyskać beczki z mąką i marmoladą w ilości wystarczającej na wznowienie produkcji i sprzedaży, skierowanej do rzeszy uchodźców wracających w celu odbudowania stolicy. Większą część pierwszych dwudziestu lat po wojnie poświęcił na spory z władzami, które usiłowały przejąć jego firmę; należał do niewielu krajowych przedsiębiorców, którym udało się zachować biznes. Niemal wszystkie inne przedsiębiorstwa albo zostały zniszczone, albo przeszły na własność państwa.

Choć po śmierci Stalina w 1953 roku, po protestach społecznych 1956 oraz odsunięciu od władzy twardogłowych stalinistów system nieco poluzował śrubę, partia nigdy nie pozbyła się wrogości wobec sektora prywatnego. Nieprzypadkowo stało się to najważniejszą przyczyną niezdolności do zarządzania gospodarką za pomocą planów pięcioletnich, wdrażanych przez biurokratów w Warszawie, a także powodem, dla którego partia w 1989 roku musiała oddać władzę.

Od pierwszych dni komunistycznych rządów było oczywiste, że Polska coraz bardziej odstaje od Zachodu. Na początku, kiedy PZPR, stosując terror, wziął się do rządzenia i kiedy podróże na Zachód stały się niemal niemożliwe, trudno było się porównywać z Europą Zachodnią, która w powojennych latach 50. wkroczyła na ścieżkę dynamicznego wzrostu. Społeczeństwo polskie cierpiało wskutek wyczerpania wojną; kosztowała ona życie jednej piątej populacji, miliony wygnała, pozostawiła po sobie zrujnowane miasta oraz unicestwiła elitę intelektualną i gospodarczą kraju. W tych okolicznościach nawet biedny i represyjny rząd wydawał się lepszy niż szaleńczy, morderczy terror niemieckich okupantów.

Jednakże po roku 1956 rząd, znalazłszy się pod presją, musiał w końcu pokazać jakieś wymierne przewagi komunizmu. Poza tym brak demokratycznej legitymacji do sprawowania władzy oraz ręczne sterowanie życiem gospodarczym każdy protest na tle ekonomicznym zmieniał w protest polityczny. Za każdym razem, gdy rząd usiłował uporządkować finanse publiczne, podnosząc ceny lub obcinając świadczenia, robotnicy wychodzili na ulice, rzucając wyzwanie partii chcącej uchodzić za awangardę klasy robotniczej.

W 1956 roku kumulowana od dawna furia, wywołana podwyższeniem podatków płaconych przez najwydajniejszych robotników, doprowadziła do fali strajków w Poznaniu. Na początku domagano się chleba, wyższych zarobków i niższych cen, ale protesty szybko przekształciły się w ataki na symbole władzy, w tym napaść na Służbę Bezpieczeństwa. Zanim udało się zaprowadzić porządek, wojsko zabiło niemal 60 osób.

Inny protest, tym razem w stoczniach na Wybrzeżu w 1970 roku, został wywołany decyzją rządu o podwyżce cen żywności. W wyniku interwencji wojska zabito ponad 40 osób i aresztowano 3 tysiące.

Na początku lat 70. wystraszona partia postanowiła ułatwić życie swoim poddanym, masowo zaciągając kredyty na Zachodzie i usiłując zbudować nowoczesny sektor eksportowy, a także ułagodzić ludzi większym dostępem do dóbr konsumpcyjnych. W rezultacie wywołała krótkotrwały boom konsumpcyjny, który wielu starszych Polaków wciąż wspomina z rozczuleniem. Bardziej dostępne stały się prywatne samochody (choć kiepskiej jakości), łatwiej było wyjechać za granicę, bez większych trudności można było kupić takie podstawowe dobra, jak pralki czy brzydkie meble. Jeden z kawałów z tamtego okresu mówi, że Polska zmieniła się w republikę bananową – rzeczywiście, kraj został czasowo zalany bananami, rzadkim towarem luksusowym, symbolem lepszego życia.

Boom oznaczał niestety także marnotrawienie pieniędzy – na placach budów niszczał nowoczesny sprzęt sprowadzony do nigdy niewybudowanych fabryk – i obarczył kraj jarzmem potężnego zadłużenia. Kiedy partia chciała przerwać tę zabawę, podnosząc ceny, znów uruchomiła falę robotniczych strajków – najpierw w roku 1976, a potem w 1980.

Te ostatnie okazały się najpoważniejsze w skutkach – zbuntowani robotnicy zebrali się w gdańskiej Stoczni im. Lenina i nie dali się przekupić obietnicami partyjnych negocjatorów. Zamiast tego żądali prawa – i je dostali – do utworzenia legalnego, niezależnego związku zawodowego „Solidarność”. Był to akt, który wywołał wstrząs w całym radzieckim bloku. Walka partii z „Solidarnością” wepchnęła Polskę w chaos polityczno-gospodarczy.

„Solidarność” została zdławiona 13 grudnia 1981 roku, kiedy grupa wojskowych, kierowana przez generała Wojciecha Jaruzelskiego, dokonała zamachu stanu, wprowadziła stan wojenny i aresztowała tysiące osób. Jednak mimo wysiłków Jaruzelskiego, aby za pomocą wojskowej dyscypliny wprowadzić kraj na ścieżkę wzrostu, było oczywiste, że socjalistyczna gospodarka jest bankrutem. Nie pomogły reformy polegające na zagwarantowaniu państwowym przedsiębiorstwom większej swobody działania; na początku 1988 roku znów wybuchły strajki.

W 1988 napisałem dla United Press International1 moją pierwszą depeszę z Polski – o demonstracji, jaka 3 maja – gdy świętowano uchwalenie pierwszej polskiej konstytucji – ruszyła z katedry królewskiej na Wawelu. Trzeci maja był świętem, którego obchodzenia zabraniano, zamiast tego promując komunistyczny 1 maja2. Demonstracja zaczęła się od mszy – modlitwy głośnym echem niosły się po ciemnej katedrze, płynąc nad sarkofagami z prochami polskich królów. Następnie tysiące ludzi skandujących hasła „Solidarności” ruszyły wąską, brukowaną ulicą w stronę położonego niżej miasta. Tam czekały na nich oddziały zmilitaryzowanej milicji, ubrane w szare mundury i czarne buty do kostek. Milicjanci, aby rozbić tłum, runęli na demonstrantów, wywijając krótkimi, giętkimi i zadającymi bolesne ciosy pałkami. Schowałem się w bramie, a potem bocznymi uliczkami uciekłem do bezpiecznej przystani, jakim był bar w klubie Pod Jaszczurami, dyktując depeszę przez automat telefoniczny i trzymając w ręku wódkę z pepsi.

Dwa dni później obserwowałem, jak oddziały szturmowe milicji biegną przez szerokie place Nowej Huty, ścigając grupki hutników, którzy to odwracali się w ich stronę, to uciekali – niedobitki strajkujących robotników z Huty im. Lenina. Protest ten wcześniej rozbiła milicja.

Strajki wybuchły zaraz po tym, jak w lutym tego samego roku rząd Zbigniewa Messnera bardzo dotkliwie podniósł ceny. Chociaż na początku milicji udało się stłumić protesty, fala niezadowolenia przekonała komunistów, że nie mają politycznego wsparcia potrzebnego do przeprowadzenia głębokich, niepopularnych reform, koniecznych do postawienia gospodarki na nogi.

Jeszcze przed końcem roku rząd Jaruzelskiego rozpoczął negocjacje z Lechem Wałęsą i „Solidarnością”, a na początku lutego 1989 roku obie strony usiadły do rozmów Okrągłego Stołu, które doprowadziły do częściowo wolnych wyborów w czerwcu. Naiwni komuniści, zwiedzeni optymistycznymi ocenami, dostarczanymi przez wszechobecne służby bezpieczeństwa, byli przekonani, że wciąż się cieszą ogromną popularnością i w cuglach wygrają wybory. Ich plan polegał na tym, że po zwycięstwie zneutralizują opozycję, proponując „Solidarności” miejsca w rządzie jedności narodowej, a potem zajmą się uzdrawianiem gospodarki.

Wyniki wyborów okazały się szokiem. W całkowicie wolnych wyborach do Senatu 99 spośród 100 senatorskich foteli wygrali kandydaci „Solidarności”. Uzyskali też 35 proc. mandatów poselskich.

W połowie sierpnia jeden z przywódców opozycji, Tadeusz Mazowiecki, zmontował koalicję, do której komuniści nie weszli, po czym został pierwszym po wojnie niekomunistycznym premierem Polski3.

Kilka miesięcy później, w styczniu 1990 roku, stałem w tłumie ludzi w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki – przypominającym tort weselny koszmarze architektonicznym, jaki polska stolica otrzymała w darze od Stalina. Kiedy na zewnątrz demonstranci krzyczeli „Precz z partią”, wewnątrz, na oddalonym podium, Mieczysław Rakowski, ostatni pierwszy sekretarz PZPR, ogłosił: „Towarzysze, proszę wstać. Sztandar Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej – wyprowadzić”. Do frontowej ściany, ozdobionej niepokaźną liczbą XI, oznaczającą XI zjazd, zbliżył się poczet sztandarowy, podniósł krytą haftem flagę, która przed ponad 40 lat była symbolem podporządkowania Polski Moskwie, i wyszedł z sali.

Polski komunizm – i jego księżycowa polityka gospodarcza – dokonał żywota.

Droga do wypróbowania czegoś, czego nigdy wcześniej nie zrobiono – ponownego zbudowania na gruzach gospodarki socjalistycznej gospodarki rynkowej – stała otworem.

Adam Michnik, dysydent, intelektualista i założyciel Gazety Wyborczej – prywatnego dziennika, który odniósł spektakularny sukces rynkowy – dość zwięźle wyłożył skalę wyzwania, porównując delikatność gospodarki rynkowej do zniszczonego przez komunizm akwarium:

– Wiemy doskonale, jak zrobić zupę rybną z akwarium, ale nie wiemy, jak zrobić akwarium z zupy rybnej.

Ta zupa – dodam – gotowała się od bardzo dawna.

Wyzwania, przed jakimi stanęła Polska, były ogromne. Kraj zawsze odstawał od bogatszej, zachodniej części kontynentu. Tuż przed wybuchem wojny Polska wyprzedzała wprawdzie zniszczoną wojną domową Hiszpanię, ale jej dochód stanowił połowę przeciętnego dochodu Europy Zachodniej4.

Wyniszczająca wojna, a po niej ponad 40 lat komunizmu jeszcze bardziej oddaliły Polskę od Zachodu. W 1990 roku dochód narodowy Polski wynosił zaledwie jedną trzecią średniego dochodu w Europie Zachodniej – była to od stuleci jedna z największych rozbieżności między Polską a bardziej rozwiniętą częścią kontynentu.

Choć upadła Polska komunistyczna stanowiła gospodarczy absurd, to z chwilą odrzucenia ortodoksyjnego planowania i stworzenia przestrzeni dla biznesu okazała się zdolna stworzyć zadziwiająco silne podwaliny pod trwałe ożywienie gospodarcze.

Jeśli chodzi o pieniądze i ich zarabianie, to Polacy od dawna mieli do tego większą smykałkę niż mieszkańcy innych krajów bloku radzieckiego. Pamiętam, jak pod koniec lat 80. podróżowałem pociągami po Europie Środkowej. Kiedy jechałem do Pragi lub Budapesztu w celach turystycznych, większość moich współtowarzyszy wybierała się tam w celach zarobkowych. Mieli z sobą ogromne, plastykowe torby w pasy, wypełnione towarami na sprzedaż lub na wymianę na aparaty fotograficzne i sprzęt optyczny (NRD), ubrania (Czechosłowacja) czy złoto (Rumunia) – handel wspomagały łapówki wręczane kolejnym celnikom lub żołnierzom Straży Granicznej za łaskawe przymknięcie oczu. Ci, którzy mieli trochę więcej pieniędzy, wybierali się na wyprawy „turystyczne” w takie miejsca, jak Istambuł czy Bangkok. Nikt nie tracił czasu na zwiedzanie – wszyscy jechali tam po skórzane kurtki, dżinsy, kamery i japoński sprzęt wideo, aby po powrocie sprzedać to w kraju.

Pod koniec lat 80. przed wejściem do większości banków stały grupki mężczyzn, którzy oferowali wymianę waluty po czarnorynkowym kursie. W Polsce okresu schyłkowego komunizmu to właśnie ci początkujący kapitaliści lub gangsterzy (wtedy te dwa pojęcia stosowano wymiennie), popularnie zwani „konikami”, zgromadzili pierwsze prywatne fortuny.

Całkiem nieźle powodziło się taksówkarzom – zwłaszcza tym w dużych miastach, takich jak Warszawa czy Kraków – którzy pobierali wygórowane opłaty, a od zagranicznych turystów często w dolarach; nie stronili też od współpracy z prostytutkami urzędującymi w restauracjach i barach nielicznych „zachodnich” hoteli.

– Za komunizmu, jeśli miałeś własny biznes, na przykład taksówkę, to byłeś finansowym bogiem – mówi Roman Młodkowski, były szef TVN CNBC, polskiej wersji amerykańskiej stacji ekonomicznej, który przez jakiś czas prowadził program pokazujący Polakom, jak zbudować własny biznes: od sklepu z używanymi ubraniami (bardzo rentowny i łatwy do uruchomienia) po restaurację (finansową katastrofę, jak niemal w każdym kraju).

Paradoksalnie to właśnie komunizm, zwłaszcza w swej skorumpowanej, mocno niedoskonałej polskiej wersji, nauczył ludzi przedsiębiorczości. Interesy umiał robić każdy – od dziecka po emeryta. Jeśli zająłeś komuś miejsce w kolejce, to ten ktoś odwdzięczał ci się, informując, że w mięsnym rzucili szynkę. Kupno pralki mogło wymagać kradzieży czegoś z własnej fabryki, aby później móc to wręczyć uczynnej ekspedientce. Przy braku normalnych banków, kredytów hipotecznych czy obrotowych zawieranie transakcji oznaczało dźwiganie plastykowych toreb wypełnionych banknotami, co wymagało dużego zaufania do partnera biznesowego.

– Można powiedzieć, że wszyscy byli na swój sposób przedsiębiorczy – przekonuje Leszek Czarnecki, którego droga do wielkiego biznesu rozpoczęła się od rezygnacji z profesjonalnego nurkowania i założenia pierwszej w kraju firmy leasingowej. Dziś stoi między innymi na czele dużej grupy bankowej. – W czasach komunistycznych przedsiębiorczość stanowiła istotę normalnego, codziennego życia. Trzeba było być przedsiębiorczym, żeby dostać papier toaletowy, załatwić telefon, samochód, wakacje. Musieliśmy w ten sposób funkcjonować przez dwa pokolenia. To stało się częścią naszego DNA.

Kiedy pod koniec lat 80. komunizm powoli dogorywał, zaczęła wzrastać rola prywatnego handlu, dostarczającego takie towary, jak dżinsy, perfumy i dezodoranty, czyli te, których państwowe sklepy nie były w stanie oferować.

– Mechanizmy rynkowe nigdy nie zostały w Polsce wyplenione – mówi Andrzej Koźmiński, założyciel uczelni wyższej noszącej imię jego ojca Leona (w ostatnich latach stała się ona jedną z najlepszych szkół biznesowych w Europie). I dodaje: – W 1989 roku niemal jedna czwarta wszystkich towarów na rynku pochodziła z sektora prywatnego. Poza tym wielu ludzi podróżowało. Widzieli państwa kapitalistyczne i mogli przewidzieć, co się wydarzy w Polsce.

To był właśnie przypadek Dariusza Miłka. Kiedy na początku lat 80., podróżując na rowerze, zobaczył francuski kiosk z warzywami, był zdumiony – nigdy nie widział skrzyń z bananami i pomarańczami, czekających, aby ktoś je dotknął i kupił. Już wtedy rodził się w nim kapitalista. On i jego przyjaciele finansowali swoje zagraniczne wyjazdy, napychając dychawicznego fiata 125p kryształowymi wazonami i aparatami fotograficznymi, które po drodze sprzedawali.

Powołaniu rządu Mazowieckiego towarzyszyło przyjęcie – na początku 1990 roku – programu reform gospodarczych autorstwa Leszka Balcerowicza, ówczesnego ministra finansów. Zupę zdjęto z gazu – niedługo znów miały się pojawić pierwsze ryby.

Balcerowicz szybko zredukował udzielane państwowym firmom gwarancje rządowe, zakazał bankowi centralnemu finansowania deficytu budżetowego, wprowadził wymienialność złotego i zniósł monopol państwa na handel zagraniczny. Nagle wszystkie rodzaje działalności, które były nielegalne lub poważnie ograniczone, stały się możliwe.

Widziałem to, kiedy w styczniu i lutym 1990 roku spacerowałem ulicami Warszawy. Szalała inflacja, która dochodziła do prawie 600 proc. rocznie; panowała duża niepewność polityczna, upadały kolejne sektory przemysłu. Warunki gospodarcze były niewątpliwie dużo trudniejsze od wszystkiego, co przeżyły Grecja, Hiszpania, Irlandia i inne pogrążone w kłopotach kraje strefy euro czy gospodarka amerykańska w czasie ostatniego globalnego kryzysu.

Niektórzy byli tymi zmianami przerażeni, trzymali się więc kurczowo swoich posad w państwowych fabrykach i biurach, patrząc, jak ich wynagrodzenia stopniowo zżera galopujący wzrost cen. Miliony ludzi przywiązanych do PGR-ów utknęły na wsiach. Bez wykształcenia, z dala od dynamicznych, większych miast powoli obumierali. Ale znacznie więcej ludzi, napędzanych mieszanką desperacji i pragnienia wzbogacenia się, zajęło się własnym biznesem – w roku wprowadzenia reform Balcerowicza zrobiło to ponad milion osób.

Wiele firm opisanych w tej książce zaczynało na chodnikach polskich miast, gdzie ludzie handlowali wszystkim – od butów przez rowery po magazyny pornograficzne (pamiętam rozmowę z entuzjastycznym wydawcą jednego z pierwszych polskich tego rodzaju czasopism, który po dziesięcioleciach komunistycznej pruderii dostrzegł w tej niszy ogromne możliwości).

W pewnym sensie polską transformację można by porównać do środkowoeuropejskiego „wyścigu po ziemię” ogłoszonego w Oklahomie w 1889 roku, kiedy to tysiące głodnych ziemi osadników zebrało się na granicy stanu, a następnie rzuciło do walki o prawa do dziewiczego terytorium. W Polsce, podobnie jak w Ameryce sto lat wcześniej, istniał ogrom niezagospodarowanej przestrzeni do otwarcia i poprowadzenia własnego biznesu. W tym wyścigu wszyscy mieli podobne szanse.

To właśnie wtedy Zbigniew Sosnowski rzucił pracę mechanika samochodowego i rozejrzał się za czymś, co miałoby w nowej rzeczywistości sens biznesowy. W czasie jednego z wcześniejszych wyjazdów do Niemiec zauważył, że ludzie dla przyjemności jeżdżą tam na rowerach. W Polsce tymczasem rower służył jako pojazd dla dzieci lub dla ludzi, których nie stać było na samochód, np. rolników pedałujących wolno w zabłoconych kaloszach swoimi zardzewiałymi jednośladami po wiejskich ścieżkach.

– Zobaczyłem, jakie rowery są na Zachodzie – wspomina Sosnowski – i że nie służą wyłącznie do transportu, ale także do rekreacji. Uznałem, że to się może sprawdzić w Polsce.

Zaczął od sprzedawania kiepsko wykonanych polskich rowerów, ale ponieważ wprowadził nowatorskie techniki sprzedaży, takie jak uśmiechanie się do klientów i uprzejme ich traktowanie, bardzo szybko doprowadził do upadku państwowego rywala po drugiej stronie ulicy. W ciągu kilku lat przerzucił się ze sprzedaży na produkcję. Dzisiaj jego firma Kross jest jednym z największych producentów rowerów w Europie.

Kiedy Sosnowski szukał szczęścia wśród rowerów, Miłek postanowił zsiąść ze swej kolarzówki i całkowicie poświęcić się sprzedaży. Na targu na zachodzie Polski zaczął sprzedawać zegarki, niedrogie wyroby ze srebra, szkło oraz elektronikę. Towar przywoził z wiedeńskiego Mexikoplatz, targowiska, które – ku oburzeniu pedantycznych wiedeńczyków – stało się bezładnym czarnym rynkiem, zdominowanym przez Polaków.

Pewnego razu, po całym dniu handlowania zegarkami przeliczył swój zarobek i pomyślał: „Cholera, zarobiłem mniej więcej tyle, ile przez rok, jeżdżąc na rowerze”. Wyścigi stały się hobby, a on sam jest obecnie właścicielem jednej z największych w regionie sieci sklepów obuwniczych, z majątkiem wycenianym na miliard dolarów.

– Nie spodziewaliśmy się aż takiej eksplozji nowych firm – mówi Stanisław Gomułka, ekonomista i jeden z doradców Balcerowicza na początku lat 90. – Ta pierwsza faza polskiego kapitalizmu była niemożliwa do powtórzenia. W żadnym innym kraju postkomunistycznym nie mieliśmy do czynienia z tak dynamicznym rozwojem sektora prywatnego.

Gomułka, siedząc przy stole w ogrodzie podwarszawskiej willi w pewne słoneczne popołudnie, wyjaśnia, że był kimś więcej niż tylko konsultantem – także praktykiem. Przez dwadzieścia lat wykładał na Zachodzie, ale kiedy w Polsce rozpoczęły się zmiany, jego brat zapragnął otworzyć firmę produkującą materiały budowlane. Przekonał Stanisława, aby ten sprzedał londyńskie mieszkanie i w ten sposób pomógł w sfinansowaniu rodzinnego biznesu. Dziś firma notuje 30 milionów dolarów obrotu rocznie i zatrudnia 250 osób.

W tych pierwszych miesiącach każdy, kto miał głowę na karku i trochę odwagi, mógł błyskawicznie zarobić pieniądze, albowiem Polacy mieli ogromne zapasy dolarów i marek, zarobionych na czarno za granicą lub przysłanych przez krewnych, ale często nie byli w stanie wydać ich na coś sensownego.

Inni, tacy jak Andrzej Blikle, zajęli się stawianiem na nogi firm, którym udało się przetrwać komunizm. On sam powrócił do rodzinnego biznesu i, wsparłszy się na marce Blikle, zbudował jedną z pierwszych w Polsce firm franczyzowych, z siecią cukierni w całym kraju.

W tych pierwszych miesiącach wolności brakowało dosłownie wszystkiego: od supermarketów przez sklepy przemysłowe po nowoczesne mydła, farby, materiały budowlane, samochody, autobusy, kawę, kosmetyki, rowery, nawet romanse. Ludzie mieli wielki apetyt na wszelakiego rodzaju dobra, ale problemem komunizmu było znalezienie sposobu na zaspokojenie tego popytu. Większość prywatnych fabryk działała nielegalnie, szczególnie do połowy lat 80., a przepisy celne i trudności w przekraczaniu granicy utrudniały legalny import.

– Pod koniec lat 80. i na początku 90. konkurencja praktycznie nie istniała. Łatwo było wszystko sprzedać i łatwo było zrobić pieniądze – mówi Roman Młodkowski. – Później rynek stał się bardziej dojrzały. Wielu z tych ludzi, którzy wygodnie żyli z przygranicznego handlu lub handlu na bazarach, nie było na tę zmianę przygotowanych – nie inwestowali, pogrążyli się w stagnacji, aż w końcu zbankrutowali. Pozostali ci, którzy potrafili się zaadaptować.

Na ambitnych i elastycznych czekała premia.

Nina Kowalewska, hiperaktywna blondynka z talentem do języków obcych i wrodzoną łatwością nawiązywania kontaktów, tak kluczową w sprzedaży i reklamie, zaczynała pod koniec lat 80. jako asystentka do wszystkiego lokalnego korespondenta gazety Financial Times, pomagając mu w umawianiu wywiadów i organizując podróże po kraju.

Zwrócili na nią uwagę wydawcy z Harlequin Romances, szukający sposobu wejścia na polski rynek, gdzie przez dziesięciolecia królowała „wysoka” literatura, ale brakowało przyspieszających puls namiętnych romansideł. Poproszono ją o znalezienie kogoś, kto mógłby otworzyć kraj dla Harlequina. Tymczasem w trakcie poszukiwań ona sama wywarła na wydawcach tak dobre wrażenie, że zamiast szukać kogoś innego, postawili na Kowalewską.

W ten sposób w 1991 roku została dyrektorem polskiego oddziału firmy. Rok później, w kraju, w którym reklama praktycznie nie istniała, przeprowadziła prowokującą kampanię – wynajęła front Pałacu Kultury i Nauki i na tym najwyższym budynku w Warszawie zawiesiła ogromne serce. Następnie wykupiła sześć godzin czasu antenowego w telewizji i przekonała ówczesnego premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego oraz jego żonę, aby opowiedzieli o swoim życiu miłosnym – za sztywnych komunistów coś takiego było nie do pomyślenia.

– Nikt czegoś takiego wcześniej w Polsce nie robił – opowiada Kowalewska. Promocja doprowadziła do powstania nowego święta – mimo protestów hierarchów Kościoła rzymskokatolickiego Polacy uwielbiają dziś celebrować walentynki. Oczywiście gwałtownie wzrosła sprzedaż książek.

Trzęsienie ziemi, w wyniku którego pojawiły się zalążki gospodarki rynkowej, ujawniło także ogromne rozbieżności cenowe między Polską a resztą świata. Otworzyło to nowe perspektywy dla tych, którzy byli na tyle inteligentni, aby przewidzieć, że już wkrótce Polska stanie się normalnym kapitalistycznym krajem, w którym ceny przestaną odbiegać od cen w zachodniej Europie.

Kuzyn w Krakowie wspomina, że za 3 tysiące dolarów mógł kupić mieszkanie na Starówce – tyle samo kosztowała nowa łada.

– Kupiłem ładę, bo wydawało mi się wtedy, że to lepszy interes – śmieje się. Ale nie rozpamiętuje tego błędu, gdyż na tyle wcześnie wszedł w handel krakowskimi nieruchomościami, że zarobił na tym pieniądze. Ci, którzy działali wolniej, takiego szczęścia nie mieli. Podobnie było z kosztami pracy.

Jerzy Wiśniewski, szef PBG, jednej z największych w Polsce firm budowlanych, pamięta „upokorzenie”, jakim w latach 80. były wyjazdy do Francji na winobranie, gdzie mógł w jeden dzień zarobić tyle, na ile w Polsce musiał – jako inżynier gazownik – pracować dwa tygodnie.

Tania siła robocza dała nowym firmom ogromną przewagę konkurencyjną.

Janusz Filipiak, który był profesorem w Australii, wrócił do domu, aby założyć firmę informatyczną przygotowującą programy zarządcze dla polskich firm. Swoim programistom płacił około 150 dolarów miesięcznie – był to ułamek kosztów ponoszonych przez zachodnioeuropejskich rywali.

– Przy takich wynagrodzeniach trudno było nie odnieść sukcesu – uśmiecha się Filipiak.

Chociaż metafora z gorączką ziemi w Oklahomie sprawdza się w przypadku znakomitej większości nowych firm, powstałych w pierwszym roku reform Balcerowicza, byli też tacy, którzy zjawili się na tyle wcześnie, by w pierwszej kolejności zagwarantować sobie prawa własności. To dało im ogromną przewagę.

Jan Kulczyk, obecnie najbogatszy człowiek w Polsce, był bogaty już w roku 1989. Jego ojciec, niemiecki biznesmen, który dekady wcześniej wyjechał z Polski, miał mu dać milion dolarów na rozpoczęcie biznesu. Wykorzystując znakomite kontakty w rządzie, Kulczyk zawarł pierwszą spektakularną transakcję w 1991 roku, sprzedając policji 3 tysiące samochodów marki Volkswagen. Swój pierwszy miliard zarobił, poruszając się w ocienionym obszarze między rządem a prywatnym sektorem. Zaangażował się w prywatyzacje w przemyśle piwowarskim, telekomunikacji oraz innych sektorach, gdzie występował jako pośrednik, zgarniając spory kawałek tortu w postaci akcji sprzedawanych przez rząd spółek.

Niektórzy z dzisiejszych najbogatszych biznesmenów również wystartowali wcześniej od innych. Najpierw terminowali w specjalnych przedsiębiorstwach handlu zagranicznego, powstałych w latach 80. (gdzie bliskie kontakty z władzami były koniecznością), a następnie wykorzystali posiadany kapitał i stosunki do zbudowania fortun w kapitalistycznej Polsce.

Skąd wieje wiatr, wiedziało także wielu partyjnych działaczy przemysłowych – ci wykorzystali swą wiedzę na temat funkcjonowania biznesu oraz dostęp do działającej firmy, aby „sprywatyzować” aktywa spółki, którą kierowali, i przekształcić ją w prywatny biznes.

Byli też tacy jak Aleksander Gudzowaty. Do zbudowania biznesu wykorzystał on doświadczenie zdobyte w handlu z Rosją w czasie pełnienia funkcji dyrektora państwowej firmy kolejowej. Dzięki kontaktom na Wschodzie założył przedsiębiorstwo handlujące surowcami, dzięki któremu znalazł się wśród dziesięciu najbogatszych ludzi w kraju.

Tym, którzy doprowadzili do zmian inicjujących polską transformację, wiodło się o wiele gorzej. Do większych pieniędzy nie doszedł niemal nikt spośród negocjatorów strony solidarnościowej, nie istnieje też żaden fundusz pomagający byłym dysydentom. Jeśli chodzi o stronę partyjną, tu również nie powstało zbyt wiele fortun – okazało się, że umiejętności, które pozwalały wspinać się po szczeblach hierarchii PZPR, nie zawsze przekładały się na zdolności biznesowe.

Nawet te firmy, które za komunizmu najlepiej sobie radziły, podejmowały fatalne decyzje zarządcze, cierpiały na przerost zatrudnienia, były powolne i nie potrafiły walczyć z konkurencją – ani tą nową w kraju, ani z zalewem zachodnich spółek, które do połowy lat 90. zjawiły się na rynku.

Peweksy, sklepy będące w przeszłości szczytem konsumenckich marzeń i fantazji, po roku 1989, kiedy państwo oddało monopol na handel zagraniczny, szybko straciły rację bytu. Jednym z ostatnich dyrektorów Peweksu był Marian Zacharski, były szpieg, który odsiadywał wyrok w amerykańskim więzieniu, a następnie został wymieniony na szpiega amerykańskiego. Mimo że Zacharski został przez zagraniczną prasę okrzyknięty „dominującym biznesmenem w Polsce”, mimo oszałamiających wizji zmiany Peweksu w multimiliardowe imperium handlowe, firma natychmiast wpadła w tarapaty, a w 1993 roku – zanim w 1997 została formalnie przejęta przez spółkę francuską – starała się ogłosić bankructwo.

Porażka Zacharskiego nie była niczym nadzwyczajnym.

– Prawdziwi aparatczycy nie zrobili kokosów. Nababem nie został żaden minister ani inny członek rządu – mówi Jerzy Urban, wielkouchy rzecznik reżimu Jaruzelskiego w czasie stanu wojennego i jeden z niewielu z otoczenia generała, którym udało się zbić majątek.

Siedząc za ogromnym biurkiem w gabinecie ozdobionym dużym obrazem, przedstawiającym nagą kobietę spadającą z łóżka, i mniejszym, nad drzwiami, wyobrażającym obranego banana, z którego środka wyłania się penis, Urban wyjaśnia, że rozgłos, jaki zdobył, głośno broniąc reżimu Jaruzelskiego, oraz decyzja, aby założyć tygodnik satyryczny Nie, atakujący pierwszy rząd solidarnościowy, uczyniły go multimilionerem.

Podobnie jak w przypadku działaczy komunistycznych rozczarowanie przyniosły także firmy o państwowym rodowodzie.

Stocznie, w których narodził się związek zawodowy „Solidarność”, wielokrotnie upadały; obecnie funkcjonuje jedynie Stocznia Gdańska5, wykorzystująca zaledwie ułamek swych poprzednich mocy produkcyjnych. Załoga licząca prawie 20 tysięcy pracowników skurczyła się do 2 tysięcy, a sam zakład balansuje na skraju bankructwa.

Kopalnie węgla stanowiły niegdyś bastion robotniczej elity. W latach 80. miały nawet własne, dobrze wyposażone sklepy, wynagradzające wydobycie surowca, który był produktem eksportowym przynoszącym twardą walutę. Jednak w ciągu ostatnich z górą dwudziestu lat kopalnie, mimo kosztownych restrukturyzacji, wciąż przeżywają kłopoty.

Lokalny przemysł motoryzacyjny wytwarzający kiepskiej jakości samochody, na które z braku laku i tak był popyt, teraz praktycznie przestał istnieć, został zastąpiony przez zagranicznych producentów.

Natomiast sektor prywatny należy do najbardziej dynamicznych w Europie.

Czarnecki wspomina, że każdy, kto na początku lat 90. miał dość odwagi, aby zerwać z komfortem i bezpieczeństwem państwowej posady, „był skazany na sukces”. – Break even można było osiągnąć już po miesiącu działania – mówi, siedząc w swoim biurowcu w Warszawie, w siedzibie bankowego imperium. – Nie znam ani jednej osoby, która by rozpoczęła działalność w tamtym czasie, w dowolnym sektorze, i której się nie powiodło. Panował ogromny popyt, nie było żadnej podaży i żadnej konkurencji.

Choć na samym początku polskie środowisko biznesowe wydawało się dzikie i nieuporządkowane, rząd bardzo szybko opracował ramy prawne, gotowe na przyjęcie gospodarki rynkowej; coś, co inne kraje regionu, takie jak Czechosłowacja i Węgry, zrobiły mniej więcej w tym samym czasie, ale czego nie zrobiły kraje położone dalej na wschód, jak Ukraina i Rosja, a co miało ogromne, długofalowe konsekwencje dla ich późniejszego rozwoju.

Pierwsze przepisy regulujące działalność gospodarczą, przyjęte najpierw przez ostatni rząd komunistyczny premiera Rakowskiego6, a następnie przez Balcerowicza, były minimalne, co oznaczało, że ludzie mogli zakładać firmy bez zbędnej biurokracji.

To samo się tyczyło czasów późnego komunizmu – jeśli firma była mała i nie zatrudniała więcej niż czterech pracowników, jej działalność regulowało niewiele przepisów; należne podatki również były niewysokie.

Ryszard Florek, założyciel firmy Fakro, drugiego pod względem wielkości producenta okien dachowych na świecie, wspomina, jak w latach 80., kiedy prowadził warsztat stolarsko-szklarski na południu Polski, wyglądały kontrole podatkowe:

– Inspektorzy przychodzili w dwuosobowych zespołach. Jeden wchodził przez główną bramę, a drugi szedł na zaplecze i pilnował, żeby nikt nie uciekł tylnymi drzwiami. Potem szybko liczyli pracowników i jeśli nie było ich zbyt wielu, to uznawali, że wszystko jest w porządku.

Prowadzenie firmy w takich warunkach nie nastręczało trudności.

Stały wzrost przepisów, podatków, papierów, formularzy, pieczątek i zgód rozpoczął się w latach 90. Był niczym wodorosty oklejające dno i śrubę szybkiej niegdyś łódki. Spowalniał tempo powstawania nowych firm i doprowadzał już istniejące do bankructwa.

Trzeba jednak przyznać, że w tamtym czasie rząd wykonał solidną robotę, jeśli chodzi o stworzenie ram prawnych dla sprawnie działającej gospodarki rynkowej. Dobrym przykładem może być utworzenie warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie, instytucji, która stała się największym rynkiem kapitałowym w Europie Środkowej.

Wiesław Rozłucki, założyciel i pierwszy prezes giełdy, pamięta gorączkę końca 1989 i początku 1990 roku, kiedy kraj w szybkim tempie wprowadzał reformy gospodarcze i budował nowoczesną infrastrukturę kapitalistyczną.

Rozłucki, który skończył handel zagraniczny i spędził rok 1979 w London School of Economics, mówi, że był jedną z niewielu osób w kraju, które rozumiały, w jaki sposób działają rynki kapitałowe, i pojmowały istotę hedgingu czy kontraktów terminowych. Dlatego to właśnie jemu Balcerowicz powierzył misję tworzenia nowej giełdy.

W towarzystwie dwóch urzędników Rozłucki zjawił się w londyńskim City, aby przyjrzeć się tamtejszej giełdzie. Jednak większość porad technicznych zaczerpnął później z giełdy w Paryżu, powielając istniejące struktury techniczne i regulacyjne.

– Nie było żadnego powodu, żeby szukać trzeciej drogi – wspomina – po prostu wykorzystaliśmy to, co już zrobiły inne kraje.

Wykonano gigantyczną pracę. Potrzebne było nawet stworzenie polskiej terminologii giełdowej, ponieważ słownictwo stosowane przed wojną wywodziło się z francuskiego i niemieckiego, a współczesne opiera się na angielszczyźnie.

Pierwsza sesja odbyła się w kwietniu 1991 roku na najwyższym piętrze dawnego budynku Komitetu Centralnego PZPR – było to jedyne miejsce w Warszawie z odpowiednimi serwerami, mogącymi sobie poradzić z dziennym handlem. Pewne znaczenie miał także aspekt „historycznej zemsty”, przyznaje Rozłucki. Jeden z jego przyjaciół narysował logo na kawałku sklejki, którą Rozłucki znalazł w piwnicy – w dzień pierwszej sesji przypięto je do sztalug i postawiono w sali notowań. Dzienna wartość transakcji na pięciu notowanych wówczas spółkach wyniosła 2 tysiące dolarów. Kapitalizacja rynkowa dzisiejszej GPW wynosi ponad 150 miliardów dolarów, a dzienne obroty przekraczają często 250 milionów dolarów7.

Inne giełdy środkowoeuropejskie, jak na przykład praska, powstały bez tak wielu przepisów i dużo szybciej zwiększyły listę notowanych spółek.

Giełda w Pradze, podobnie jak warszawska, rozpoczęła działalność w 1993 roku od siedmiu spółek, ale ich liczba bardzo szybko wzrosła ze względu na kontrowersyjny program prywatyzacji kuponowej, który każdemu obywatelowi Czechosłowacji przyznawał udziały w państwowych aktywach. Źle uregulowana giełda szybko się rozrosła – w pewnym momencie notowano na niej 1700 spółek. Jednak zamiast zmienić się w normalny rynek kapitałowy, praska giełda przeistoczyła się w basen dla przebiegłych rekinów finansowych, którzy błyskawicznie przejęli kontrolę nad wieloma państwowymi przedsiębiorstwami, zwykłych Czechów zostawiając z niczym. W 1997 roku giełda znów starała się przejąć inicjatywę, wycofując z obrotu 1301 spółek, ale szkody okazały się nieodwracalne. Dziś na praskiej giełdzie jest notowanych 26 spółek, podczas gdy na głównym rynku w Warszawie – 469. To najlepiej pokazuje przewagę rozsądnej struktury regulacyjnej.

Wprowadzenie normalnych zasad ekonomicznych oraz uwolnienie potencjału dobrze wykształconych, ale biednych ludzi, którzy wreszcie dostrzegli szansę na to, aby po latach życia w socjalistycznym absurdzie ruszyć do przodu, wywołało ogromną falę nowo tworzonych biznesów.

W Polsce sygnał „start” rozległ się pod koniec lat 80. Ludzie masowo ruszyli do wyścigu prowadzonego na mniej więcej takich samych warunkach; wielu poniosło klęskę, ale niektórym się udało – ci stworzyli firmy, które z małych przedsiębiorstw handlowych przekształciły się w firmy o zasięgu ogólnokrajowym, europejskim czy nawet globalnym.

Przez dziesięć lat pisania o Polsce dla gazety Financial Times najciekawszą część mojej pracy stanowiły wywiady z przedsiębiorcami. Polska może się pochwalić najszybszym ze wszystkich krajów europejskich tempem wzrostu w ostatnich dwudziestu latach; mimo ograniczonego dostępu do kapitału udało się zbudować własne, polskie firmy.

Roman Młodkowski mówi, że da się tu wyczuć głód sukcesu, który rozmiarami przypomina amerykański. Rezultatem jest imponujący wzrost bogactwa. Przez niemal ćwierć wieku polska gospodarka rozwijała się w średnim tempie 4 proc. rocznie. Teraz Polacy, zamiast być tylko w jednej trzeciej tak zamożni jak Europejczycy z Zachodu, mają dwie trzecie bogactwa swoich sąsiadów8 – jeszcze nigdy w historii dystans dzielący Polskę od zachodniej Europy nie był tak mały, w dodatku luka ta wciąż się zmniejsza.

Oczywiście, obecne warunki są dużo trudniejsze. Trudno liczyć na 50-procentowe lub wyższe marże zysku. Co łatwiejsze do wdrożenia zachodnioeuropejskie i amerykańskie pomysły już zostały „pożyczone” i przekształcone w biznes. Ostatnie 20-lecie było okresem wielu krachów i bankructw – ale Polska i tak pozostaje jedną z najdynamiczniejszych gospodarek Unii Europejskiej.

Przedstawiam historie ludzi, dzięki którym ten skok stał się możliwy – historie, które powinny być inspiracją dla innych, uwięzionych w beznadziejnych warunkach gospodarczych w innych częściach świata. Można ruszyć do przodu – wystarczy spojrzeć, jak daleko zaszli Polacy.

Sukces Polski sprawia, że ponura komunistyczna przeszłość stała się historią.

Kiedy w 2003 roku pojawiłem się w Polsce jako korespondent Financial Timesa, przystosowałem do tutejszych potrzeb popularną wówczas wśród amerykańskich dzieci zabawę w szturchańca. Oznaczało to, że jeśli na ulicy zobaczyłeś volkswagena beetle, mogłeś dać kuksańca bratu lub siostrze. Ponieważ w Polsce takich aut jeździło niewiele, zmieniłem grę na szturchańca-malucha, czyli fiata 126p – jeden z tych samochodów, jakie Sosnowski naprawiał w swoim warsztacie. Po kilku dniach musiałem zabawę zawiesić – na ulicach i drogach było tak dużo tych malutkich samochodzików, że moi chłopcy stale chodzili posiniaczeni.

Dzisiaj te auta należą do rzadkości, nawet w najbiedniejszych, wschodnich rejonach kraju – już dawno zostały zastąpione używanymi samochodami importowanymi z Niemiec. Teraz maluchy zyskały wartość sentymentalną – kupują je niektórzy kolekcjonerzy.

Dawna rzeczywistość kolejek i nieprzyjemnych ekspedientek to odległe wspomnienie. Instytut Pamięci Narodowej, połączenie historycznej jednostki badawczej z urzędem prokuratorskim, który prowadzi postępowania w sprawie zbrodni popełnionych przez systemy totalitarne od 1939 roku, opracował bardzo popularną grę przypominającą Monopol – o nazwie Kolejka. Uczestnicy muszą odtworzyć absurdy gospodarki centralnie planowanej, walczyć o miejsce w kolejkach, aby móc kupić tak „cenne” dobra, jak brzydkie meble i mydło.

Dwoje młodych dziennikarzy napisało także książkę o podróży w czasie Nasz mały PRL. Wojciech Szabłowski i Izabela Meyza poświęcili sześć miesięcy na próbę odtworzenia życia swoich rodziców mniej więcej w roku 1981. On zapuścił sumiaste wąsy i jeździł maluchem, ona nosiła workowate sukienki w kwiaty i, odwiedzając pełne towarów sklepy, wprawiała w zdumienie ekspedientki, pytając, czy dzisiaj „rzucą mięso”.

Eksperyment okazał się zabawny, ale kłopoty z udawaniem pokazały, jak trudno jest w nowoczesnym, demokratycznym, coraz zamożniejszym kraju odtworzyć przeszłość niedoborów, represji politycznych i pustych półek.

Na jednym z rysunków w tygodniku Polityka ojciec mówi do syna: „Pamiętam czasy, kiedy w sklepie nie było niczego, tylko ocet”. „Naprawdę, w całej Galerii Mokotów był tylko ocet?” – pyta chłopiec, mając na myśli luksusowe centrum handlowe na południu Warszawy.

Aha, no i zapachy – te nieprzyjemne zostały chyba tylko w najodleglejszych rejonach kraju, wywołując raczej nostalgię niż niesmak.

1 United Press International (UPI), założona w 1958 roku, była wielką międzynarodową agencją prasową, dziś jej znaczenie jest marginalne. W latach 1989–1990 Jan Cieński pisał z Polski korespondencje najpierw dla UPI – przyp. Kurhaus Publishing.

2 Trzeci maja ogłoszono świętem narodowym mocą ustawy dopiero w 1990 roku i dopiero od tego czasu jest on dniem wolnym od pracy. W PRL świętowanie Konstytucji 3 Maja było zakazane, jednak już w latach 80. władze zaczęły to nieśmiało czynić – przyp. Kurhaus Publishing.

3 Na stanowisko premiera Tadeusz Mazowiecki został desygnowany 17 sierpnia 1989 roku przez gen. Jaruzelskiego, a 24 sierpnia powołał go na to stanowisko Sejm X kadencji – przyp. Kurhaus Publishing.

4 Angus Maddison, Historical GDP; http://www.ggdc.net/maddison/maddison-project/home.htm [dostęp 24.11.2014].

5 Obecnie jest to Stocznia Gdańsk SA, której większościowym udziałowcem jest Gdańsk Shipyard Group sp. z o.o. kontrolowana przez właściciela Przemysłowego Związku Donbasu – przyp. Kurhaus Publishing.

6 Chodzi o pierwsze ustawy o działalności gospodarczej: Ustawę z dnia 23 grudnia 1988 roku o działalności gospodarczej (tzw. Ustawa Wilczka, od nazwiska jej autora – przedsiębiorcy Mieczysława Wilczka) oraz Ustawę z dnia 23 grudnia 1988 roku o działalności gospodarczej z udziałem podmiotów zagranicznych – przyp. Kurhaus Publishing.

7 Źródło: GPW Statystyki, http://www.gpw.pl/statystyki_dzienne?page=statystyki_dzienne&year=2014&month=11&day=-1&x=6&y=14 [dostęp 24.11.2014] – przyp. Kurhaus Publishing.

8 Dane Eurostatu – przyp. Kurhaus Publishing.

Rozdział 2Wblokach startowych

W latach 70. i 80. wielu desperacko starało się wyrwać z chylącego się ku upadkowi kraju i poszukać lepszego życia w normalnych państwach Zachodu. Leszek Balcerowicz poświęcił ten czas na zastanawianie się, w jaki sposób zmienić Polskę w jeden z takich właśnie krajów.

Stare przysłowie mówi, że sukces ma wielu ojców, a porażka jest sierotą. Jeśli jednak chodzi o pierwsze lata polskiej transformacji, nie ma potrzeby przeprowadzania testu na ojcostwo – na sukcesie Polski głęboko odcisnęło się DNA Balcerowicza, cierpkiego ekonomisty z rozbudowanym ego i brakiem tolerancji dla ludzi, którzy się z nim nie zgadzają.

W 1970 roku polscy żołnierze, dławiąc protesty stoczniowców na Wybrzeżu, zastrzelili 41 osób i ranili ponad tysiąc. Ponure przepowiednie rządów partii z Roku 1984 George’a Orwella: „Jeśli chcesz wiedzieć, jaka będzie przyszłość, wyobraź sobie but depczący ludzką twarz, wiecznie”1 – wydawała się realistyczną perspektywą dla Polski i pozostałej części radzieckiego imperium.

Mniej więcej w tym samym czasie 23-letni Balcerowicz, ze świeżym dyplomem absolwenta handlu zagranicznego warszawskiej Szkoły Głównej Planowania i Statystyki (oraz nowiutką legitymacją członka Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej) już zaczynał rozmyślać nad rodzajem zmian, dzięki którym notorycznie nieskuteczna komunistyczna gospodarka mogłaby funkcjonować nieco lepiej. Oczywiście, plany te musiały być bardzo ostrożne, tak aby nie zagrozić ani dominującej roli partii, ani kontroli Moskwy.

Pod koniec lat 70. Balcerowiczowi udało się zgromadzić wokół siebie grupę młodych ekonomistów z SGPiS (teraz to Szkoła Główna Handlowa, gdzie wciąż jest wykładowcą), którzy w czasie cotygodniowych spotkań starali się wypracować politycznie akceptowalny program reform. Działo się to w czasie, kiedy z wolna ujawniała się już klęska polskiego eksperymentu, polegającego na zaaplikowaniu dawki liberalizmu społecznego i konsumeryzmu, wspomaganego zastrzykiem zachodnich kredytów.

Pomysł ekonomistów polegał na zbudowaniu systemu podobnego do tego funkcjonującego w Jugosławii, czyli opartego na firmach zarządzanych przez pracowników, gdzie prawo partii do mianowania dyrektorów byłoby ograniczone.

W 1980 roku, kiedy narodziła się „Solidarność”, grupa ta była jedną z niewielu w Polsce, które miały w ogóle jakikolwiek spójny program reform. Związek zawodowy zwrócił uwagę na pomysły Balcerowicza, ale przed ogłoszeniem stanu wojennego i zdławieniem „Solidarności” (przynajmniej tymczasowym) żaden z nich nie został wprowadzony.

Balcerowicz i jego zespół spotykali się także w latach 80., analizując sukces tygrysów azjatyckich oraz niezliczone próby reformowania gospodarek socjalistycznych – poczynając od 1917 roku, żadna z tych prób nie zakończyła się sukcesem. Studiowali także koncepcje Ludwiga Erharda, twórcy niemieckiego Wirtschaftswunder, czyli wprowadzonej w 1948 roku szokowej terapii liberalnych zmian i reformy walutowej.

Na wiosnę 1989 roku, kiedy rząd prowadził przy Okrągłym Stole rozmowy z opozycją, Balcerowicz nakreślił program dla polskiej gospodarki, obejmujący natychmiastową, powszechną liberalizację, wymienialność złotego oraz szybką stabilizację makroekonomiczną. Jego pomysły były sprzeczne z rozmowami toczącymi się przy stole negocjacyjnym, gdzie zarówno komunistyczni aparatczycy, jak i związkowcy myśleli bardziej w kategoriach znalezienia „trzeciej drogi”, która pozwoliłaby zachować sprawiedliwość społeczną socjalizmu przy jednoczesnej dawce wigoru, jaką dają swobody kapitalizmu – miało to ustrzec gospodarkę przez upadkiem.

Nawet wtedy, kiedy, patrząc z dzisiejszej perspektywy, widać było oczywiste symptomy zaawansowanego rozkładu komunizmu, mało kto wierzył w zmianę. Jak wspomina Balcerowicz:

– Na wiosnę 1989 roku większości Polaków wciąż się wydawało, że socjalizm nigdy nie zniknie z ich życia. Mnie też się tak wydawało.

Kilka miesięcy później Mazowiecki tworzył swój niekomunistyczny rząd i poprosił Balcerowicza, aby został jego Erhardem i objął stanowisko ministra finansów oraz wicepremiera, odpowiedzialnego za działania mające wprowadzić w Polsce gospodarkę rynkową. Nawet sam Balcerowicz nie zdawał sobie wówczas sprawy z ogromu stojących przed nim wyzwań. Polska pod każdym względem stanowiła beznadziejny przypadek.

W 1989 roku PKB na jednego mieszkańca wynosił zaledwie 2165 dolarów, nieco ponad jedną dziesiątą poziomu Niemiec2. Deficyt budżetowy był na poziomie 7 proc. PKB3. Kraj ledwie dyszał pod coraz większym ciężarem zagranicznego zadłużenia, które wzrosło z 20 miliardów dolarów w 1980 roku do 41 miliardów w roku 19884 – taki był rezultat kumulacji długu, zaciągniętego dziesięć lat wcześniej przez ekipę Gierka. Rezerwy walutowe zbliżały się do zera, a kraj nie radził sobie z bieżącą obsługą kredytów5. Inflacja sięgała 50 proc. miesięcznie. W czasie kryzysowych lat 80. gospodarka praktycznie przestała się rozwijać. Średnie miesięczne wynagrodzenie, w przeliczeniu na dolary, licząc po kursie czarnorynkowym, wynosiło żałosne 25 dolarów.

Sklepy świeciły pustkami, w dużych miastach pojawiło się widmo głodu. Na polskie rolnictwo składały się głównie niewielkie, samowystarczalne gospodarstwa. Przemysł, którego udział w gospodarce wynosił ponad 40 proc., produkował bezużyteczne towary, które trudno było sprzedać i w kraju, i za granicą. Sektor usług niemal nie istniał.

– Wszelkie pomysły na to, jak cofnąć się znad przepaści, były „pseudonaukowym nonsensem” – prycha Balcerowicz. Najlepsze, co można było zrobić w tamtym czasie, to postawić na gospodarkę rynkową i jak najszybciej wprowadzić szeroko zakrojone, głębokie reformy. – Byłem szczerze przekonany, że nieradykalne rozwiązania są beznadziejne – mówi. – Wierzyłem, że może się powieść jedynie radykalna strategia, nawet bardzo ryzykowna. W 1989 roku Polska była jak czysta karta.

W tym miejscu pretensje do ojcostwa zgłaszają nieoczekiwani akuszerzy, którzy pomagali Balcerowiczowi.

Pierwszą – i zapewne jedną z najbardziej zapomnianych postaci – jest Mieczysław Wilczek. Ten niewysoki chemik był postacią zaiste niezwykłą: bogaty kapitalista, otwarcie żyjący w komunistycznym kraju. Członek PZPR od 1952 roku, czyli od czasów represyjnego stalinizmu, najpierw pracował dla Polleny, kosmetycznego konglomeratu produkującego mydła, proszki do prania i kosmetyki do makijażu6