Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Odrzucona miłość

Odrzucona miłość

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-201-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Odrzucona miłość

„Trzeba autora o niezwykłej empatii, uchu do dialogów i przenikliwym wzroku, aby ze szczegółów zbudować taką opowieść. Dlatego Odrzucona miłość robi takie wrażenie”. Michael Connelly (z Przedmowy) Sarah Broughton jest gwiazdą telewizyjnego serialu o policjantach. Mieszka w Kalifornii w pięknym domu nad morzem i – co najważniejsze – zostawiła za sobą mroczną przeszłość… Kiedy kobieta zaczyna otrzymywać listy od tajemniczego „M”, sądzi, że to kolejny nieszkodliwy wielbiciel… dopóki w trzecim nie pojawia się jej prawdziwe nazwisko. Później znajduje swoje imię wypisane na plaży niedaleko domu… obok poćwiartowanych zwłok. Przesłanie jest wyraźne: Ktoś obserwuje jej każdy ruch. Ktoś ma na jej punkcie tak silną obsesję, że nie zawaha się zabić, aby dowieść swojej miłości. Przerażona Sarah zwraca się o pomoc do detektywa Arvo Hughesa z wydziału policji w Los Angeles, człowieka specjalizującego się w tropieniu najbardziej niebezpiecznych prześladowców. Jednak doświadczenie zawodowe Hughesa nie przygotowało go do zmierzenia się z przestępcą planującym każdy krok. Na miłość zabójcy po prostu nie ma lekarstwa. A Sarah i Hughes odkrywają, że znaleźli się w sytuacji bez wyjścia.

Polecane książki

Piotr Langenfeld, dziennikarz i publicysta, przebywał dwukrotnie w Afganistanie w charakterze korespondenta wojennego, przydzielony do 10 Dywizji Górskiej oraz 25 Dywizji Piechoty. Jako jeden z nielicznych Polaków przemierzał z żołnierzami US Army bezdroża prowincji Chost i Logar. &nbs...
Czy lepiej opłacany dyrektor osiągnie lepsze wyniki? A. Tak B. Nie Czy ludzie w krajach rozwijających się nie są przedsiębiorczy? A. Tak B. Nie Czy reputacja gospodarki planowej runęła wraz z komunizmem? A. Tak B. Nie Jaki wynalazek miał większy wpływ na gospodarkę? A. Internet B. Lodówka Jeśli na ...
Nadmierne zakwaszenie organizmu jest przyczyną zdecydowanej większości współczesnych chorób. Ta książka zdradza, jak sobie z nim samodzielnie poradzić. Autorka prezentuje dietę umożliwiającą odkwaszenie ciała i przywrócenie dobrego zdrowia. Uwzględnia przy tym istotne czynniki, takie jak światło sło...
Stan prawny: 1 września 2019 r. Publikacja stanowi kompleksowe opracowanie do nauki i powtórki przed egzaminem. W książce zostały zawarte najważniejsze zagadnienia z zakresu prawa gospodarczego. Opracowanie zostało podzielone na 3 działy, w których znajdziesz 12 części omawiających m.in: Zasady pode...
Doktor Cade Coleman przyjechał do Australii, zostawiając za sobą burzliwą przeszłość w Nowym Jorku. W szpitalu poznaje piękną doktor Callie Richards. Oboje mają za sobą nieudane związki, bez reszty poświęcają się medycynie. Oboje też utrzymują, że bardzo im to odpowiada. Nawiązują romans, z zało...
W poradniku multiplayer do gry Battlefield 4 znajdziesz wszystko na temat rozgrywki sieciowej, co tylko da się opisać słowami. Zyskasz dostęp do porad oraz informacji wartościowych zarówno dla początkujących, jak i zaawansowanych graczy. Lektura tego poradnika nie zastąpi praktyki i doświadczenia, a...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Peter Robinson

Tytuł oryginału:

NO CURE FOR LOVE

Copyright © 1995 by Eastvale Enterprises Inc. All rights reserved.

Foreword Copyright © 2015 by Michael Connely. All right reserved.

Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Szara Sowa/Marcin Słociński

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Iwona Wyrwisz, Edyta Antoniak-Kiedos, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-8110-201-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2017

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Sheili

Najchętniej uciekłbym od okrutnego szaleństwa miłości,

Od słodkiego nektaru trujących kwiatów

i całego tego bezbrzeżnego zła.

Tennyson, Maud, IV, X

Przedmowa

Autentyczność. Myślę, że to ona jest najważniejsza dla pisarza i czytelnika. Pisarz pragnie, aby przedstawione postacie i miejsca, dialogi i przesłanie odznaczały się walorem autentyczności. Czytelnik chce, żeby książka, którą czyta, była tak prawdziwa, by mógł podświadomie skinąć głową na znak zgody. By mimo zanurzenia w zupełnie obcym świecie był święcie przekonany o jego prawdziwości. By miał wrażenie, że ten świat jest autentyczny, skoro on w nim przebywa.

Nic dziwnego, że najważniejszy element pisarstwa stanowi najtrudniejszą część literackiego zadania, a jest to właściwe oddanie sytuacji. Choć może to zabrzmieć świętokradczo, nie zapewni tego pieczołowite zbieranie materiałów. Pięćdziesiąt słów autentycznego opisu nie zdoła zdziałać tyle, ile jedno słowo celnie opisujące jakiś szczegół. Dialog będzie nieudany, jeśli wyczujemy w nim obecność autora, a dokładnie – jego mozolny trud.

Nic dziwnego, że pisarze zwykle nie opuszczają swojej strefy komfortu, a więc trzymają się miejsc, które znają, slangu, który nie wymaga wyjaśnienia, świata, o którym już wcześniej pisali. Przyznaję, że sam tak robię. Nie mogę powiedzieć, abym odszedł daleko od rutyny, która towarzyszy mi od dawna. Oczywiście, często o tym mówię. Mówię o wielkim wyzwaniu za każdym razem, gdy zaczynam nową książkę, a później… no sami wiecie.

Opowiadam o tym dlatego, że wszyscy stoimy przed „wielkim wyzwaniem”, ale tylko nieliczni potrafią mu sprostać. Niebawem będziecie tego świadkiem. Peter Robinson urodził się w Anglii, mieszka w Kanadzie, a mimo to jego książka jest wedle wszelkiej miary wspaniałą powieścią z Los Angeles. Pamiętam, że kiedy przystępowałem do lektury, zadałem sobie pytanie: „Dlaczego on to zrobił?”. Jednak gdy doczytałem do końca, pojawiło się inne: „Jak on, u licha, tego dokonał?”.

Przeczytałem powieść Robinsona niemal dwadzieścia lat temu. Byłem pod wrażeniem, ale dzisiaj, po jej ponownej lekturze, jeszcze bardziej mu uległem, bo lepiej rozumiem, jak wielkim osiągnięciem jest uwolnienie się od rutyny. Wówczas powiedziałem sobie, że ten facet, Robinson, solidnie się przygotował. Dzisiaj wiem, że zbieranie materiałów to najłatwiejsza część. Trzeba autora o niezwykłej empatii, uchu do dialogów i przenikliwym wzroku, aby ze szczegółów zbudować świetną opowieść. Dlatego Odrzucona miłość robi takie wrażenie.

Oprócz tego – pomijając kwestię, kto ją napisał i gdzie się wówczas znajdował – jest to rzadki przykład książki, która bawi i oczarowuje, a jednocześnie uczy. Jakimś sposobem opowieść sprzed lat zawiera prawdę o czasach współczesnych. W świecie, który jest coraz bardziej zafascynowany sławą, w którym wszystkie media coraz bardziej skupiają się na celebrytach, warto zrobić krok wstecz i przyjrzeć się mrocznej stronie tego zjawiska. Pod tym względem powieść Robinsona przekracza ramy swojego miejsca i czasu, przekazując ważne przesłanie. Jak tego dokonuje? No zgadnijcie. Swoją autentycznością.

Michael Connelly

Los Angeles, 2015

CZĘŚĆ PIERWSZARozdział 1

14 grudnia

Moja ukochana Mała Gwiazdko,

Dziękuję Bogu, że Cię odnalazłem. Kiedy Cię straciłem, ogarnęły mnie ciemności. Znalazłem się w mrocznym pokoju, otoczony szumem moich maszyn oraz Twoimi obrazami i wspomnieniami.

Powiedziałem sobie, że nie wiedziałaś przecież, co do Ciebie czuję. Miłość sprawia, że staję się niemy. Teraz to zrozumiałem. Dziękuję Ci, że dałaś mi jeszcze jedną szansę. Że zechciałaś mnie odnaleźć. Tym razem nie popełnię błędu, moja Ukochana. Tak długo będę składał Ci dowody uczuć, aż poczujesz siłę mojej miłości i przyjdziesz do mnie. Tym razem nie pozwolę Ci odejść.

Wydaje Ci się, że mnie nie znasz, ale to nieprawda. Oni mi Cię zabrali, uwiedli i skradli, jak wcześniej inni. To oni próbowali wymazać mnie z Twojej pamięci. Zawiodłem Cię, Sally. Przyznaję, zawiodłem. Ale teraz wszystko stało się jasne. Po miesiącach krążenia po omacku w ciemnej izbie mój cel stał się jasny, odkryłem nasze przeznaczenie. Gdy dziś oglądam Cię na ekranie, wiem, że zwracasz się tylko do mnie.

Kiedy podejmę działania, aby dowieść Ci mojej miłości, przypomnisz mnie sobie i przyjdziesz do mnie. Wówczas, Ukochana, położymy się razem i będę gryźć twoje sutki, dopóki po brodzie nie spłyną mi krew i mleko. Będziemy odcinać i jeść kawałki skażonego ciała, wdychać odór zepsucia tkanek i ścięgien, spacerować w świetle księżyca kładącym się na skórze i rozlewać naszą krew na piasku, w zwierciadle morza, aż wszystko ogarnie spokój i milczenie, i nikt nas więcej nie skrzywdzi, nie zdoła nas rozdzielić na wieki.

Bądź silna, moja Ukochana. Muszę jeszcze wiele zaplanować i dokonać, zanim będziemy mogli się połączyć, jak chciał los. Mój umysł kipi brzemieniem, doniosłością i chwałą tego, co nastąpi. Robię to wszystko dla Ciebie. Pozwól mi dowieść, że jestem aż nadto godny tego zadania.

Z wyrazami miłości, która rozsadza mi serce,

M.

Sarah Broughton drżącą ręką odłożyła kartkę na szklany blat stolika. Wytarła dłoń o dżinsy.

Był to trzeci list w ciągu dwóch tygodni, jak dotąd najbardziej szczegółowy. Inne jedynie sugerowały, że powinna się szykować na jakieś wyjątkowe wydarzenie. Był też pierwszym, który zawierał jakiekolwiek motywy seksualne.

Podeszła do szklanych przesuwanych drzwi. Za tarasem i wąskim pasem trawnika rozciągał się skalisty cypel opadający sześć metrów w dół. Nieco dalej do Pacyfiku schodziła biała plaża o drobnym piasku, ciemniejąca w miejscu, gdzie fale uderzały o brzeg w odległości nie większej niż pięćdziesiąt metrów.

Stała bez ruchu, patrząc, jak fala wzbiera do chwili, w której jej zaokrąglony grzbiet przybiera jasnozieloną barwę, a później zamienia się w spieniony wał, mieląc wszystko na białą, skłębioną masę. Czasami miała wrażenie, że mogłaby tak stać całą wieczność i obserwować fale. Ich łoskot ogłuszał, a przez otwarte drzwi przedostawała się do środka woń soli i wodorostów, i czegoś martwego – jakiegoś pierwotnego rozkładu, który wydawał się unosić nad brzegiem oceanu.

Choć temperatura dochodziła do dwudziestu stopni Celsjusza, Sarah zadrżała i objęła się mocno. Od ponad roku miała zszargane nerwy, a teraz czuła się tak, jakby na dodatek została zgwałcona i skalana. Jednak mimo drżenia przyłapała się na tym, że analizuje i próbuje zapamiętać to uczucie. Jakby mogło jej się przydać, gdy będzie musiała ponownie zagrać rolę ofiary.

Wróciła do stołu i podniosła kartkę, żeby ją podrzeć jak pozostałe, ale w porę się powstrzymała. Nie. Pokaże ten list Stuartowi. Stuart będzie wiedział, co zrobić.

Ponownie obejrzała kopertę. Miała stempel z Pasadeny i datę czternastego grudnia – zatem list nadano w piątek, cztery dni temu – i była zaadresowana do Sary Broughton mieszkającej w domu nad morzem, przy Coast Highway.

Skąd ten tajemniczy „M.” znał jej adres i numer telefonu? Jak większość ludzi pracujących w branży telewizyjnej i filmowej, Sarah starannie chroniła swoją prywatność. A przynajmniej tak jej się zdawało.

Czy mógł się tego dowiedzieć z artykułu zamieszczonego w „TV Guide”, gdzie wspomniano, że mieszka w Malibu? Tylko że nie było to do końca prawdą. Ściśle rzecz biorąc, jej dom znajdował się w Pacific Palisades, na granicy Los Angeles, ale pewnie to wypadłoby za mało olśniewająco dla przeciętniaczki z miasta Ottumwa w stanie Iowa, namiętnie czytającej o aktorach i aktorkach w „TV Guide”.

Koniec końców Sarah uznała, że poufność i prywatność są tylko iluzją. W razie potrzeby można było zdobyć każdy adres w Hollywood. W tym mieście wszystko było na sprzedaż.

Przestań się martwić, powiedziała sobie, składając kartkę i wsuwając ją do koperty. Miliony zboczeńców oblizywały się na widok aktorów i gwiazd rocka. Facet był pewnie jednym z nich. Przypuszczalnie nieszkodliwym.

Wyobraziła sobie jakiegoś otyłego, pryszczatego czubka ze szklanką coli, łupieżem i cuchnącym oddechem, masturbującego się w oświetlonym świeczkami pokoju z jej gołymi zdjęciami, którymi wykleił wszystkie ściany. Niestety, ten obraz jakoś jej nie pokrzepił.

Włożyła list do torebki i postanowiła wybrać się na spacer plażą. Otworzyła rozsuwane drzwi i zeszła drewnianymi schodami na taras, a stamtąd na trawnik i stopnie wykute w skale. U dołu znajdowała się bramka wykonana z ostro zakończonych, pomalowanych czarną farbą metalowych prętów wysokości prawie dwóch metrów. Zdała sobie sprawę, że i tak nic jej nie ochroni. Jeśli ktoś naprawdę chciał, mógłby z łatwością wspiąć się na górę po sąsiednich skałach.

Kiedy znalazła się na plaży, zsunęła sandały i zanurzyła palce w piasku. Choć ukryte za mgłą słońce było jedynie białą kulą, jego blask sprawił, że Sarah zmrużyła oczy i sięgnęła do torebki po ciemne okulary.

W okolicy nie było nikogo. Sarze temperatura dwudziestu kilku stopni wystarczała do opalania, ale miejscowi uważali, że jest za chłodno. Chociaż ten odcinek plaży nie był własnością prywatną, dostęp do niego utrudniały otoczone murem domy sąsiadujące z niskimi budynkami biurowymi.

Woda i niebo na horyzoncie zlewały się w białe lśnienie. Lekka oceaniczna bryza potargała jej krótkie, jasne włosy. Wiatr wkrótce wysuszy morską wilgoć. Szła z rękami w kieszeniach, przeczesując plażę w poszukiwaniu ciekawych muszelek i kamyków.

Góry na północy niemal ginęły we mgle. Na południu widać było słabe zarysy mola w Santa Monica z restauracjami i wesołym miasteczkiem. Zabawna sprawa, bo to miejsce przypominało Sarze wakacje z dzieciństwa, które spędzała w Blackpool, w pensjonacie pani Fairclough. Oczywiście w Blackpool temperatura rzadko dochodziła do dwudziestu stopni – zwykle nie przekraczała piętnastu, a do tego padało – ale mama i tata często zabierali ją na rewię w teatrze na molo i właśnie tam zaczęła się jej miłość do show-biznesu. Tylko pomyśleć, gdzie się znalazła. Na samym szczycie świata. W końcu dotarła do celu. Przebyła bardzo długą drogę z Blackpool do Hollywood.

Wspomnienie mamy i taty przywołało, jak zwykle, pewien problem: zbyt długo odkładała spotkanie z rodziną. Nie była w domu od dwóch lat. Matka już nie żyła, zmarła na długo przed rozłamem, ale byli przecież Paula, jej ojciec i dzieciaki. No cóż, spotkają się w Boże Narodzenie.

Ale teraz najważniejszą sprawą były listy.

Czuła się niepewnie, idąc brzegiem plaży. W ciągu ostatnich tygodni stale oglądała się za siebie. I zawsze, gdy ujrzała kogoś idącego w jej stronę, spinała się, gotowa do ucieczki.

Jednak tym razem pojawiło się coś jeszcze. Kiedy rano wracała z biegania, zauważyła, że coś błysnęło w słońcu na wierzchołku wzgórz ponad Coast Highway. Oczywiście znajdowało się tam wiele domów i na pewno istniało wiele innych odpowiedzi – otwarte okno, a nawet szyba samochodu lśniąca w promieniach słońca – ale miała wrażenie, że ktoś obserwuje ją z góry przez lornetkę. Nie dawała jej spokoju także inna sprawa. Tym razem nazwał ją Sally.

Rozdział 2

Powinna była pojechać do pracy kilka godzin temu, ale nie zauważył, jak wychodzi. Zwykle około ósmej trzydzieści taksówka lub siwowłosy szofer cadillaca zabierali ją do studia. Ale dzisiaj tak się nie stało. Zatem musiała nadal być w domu. Nie widział, jak odjeżdża, a z pewnością by jej nie przeoczył. Krążył w okolicy od czterech godzin, od wschodu słońca, obserwując dom, jak to robił codziennie od dwóch tygodni, najpierw z góry, od strony wzgórz, a teraz od dołu, z plaży.

Także w ten wtorek znalazł odludne, bezpieczne miejsce na wzgórzach i obserwował ją podczas biegania. Przez szkła potężnej lornetki marki Zeiss widział zarys jej postaci poruszający się na tle z wolna jaśniejącego oceanu. Co rano pokonywała plażą dystans około półtora kilometra, tam i z powrotem, kiedy słońce wstawało nad horyzontem. Zawsze samotnie, jedyna o tej porze dnia.

Kiedy leżał wysoko ponad nią, nie słyszał absolutnie nikogo, choć za plecami w oddali szumiało miasto. Widział światła statków migoczące na wodzie i reflektory samochodów na Coast Highway, blednące w promieniach wschodzącego słońca, skręcające na długim łuku między Topangą a Santa Monica.

Wydawała się dostrojona do wschodzącego słońca, jakby za nim podążała, jakby naśladowała jego naturalny rytm, pozostawała z nim w harmonii niczym bogini poranka. A przynajmniej tak mu się zdawało. Każdego dnia słońce wstawało trochę później, ale kiedy zaczynała, zawsze było ukryte za wzgórzami na wschodzie, a gdy wracała, balansowało na ich wierzchołkach niczym wielka kula ognia.

Obserwował także wzbierające i opadające fale przypływu. Zawsze biegła wzdłuż linii wody. Widział pianę wygasłych fal i światło migoczące wokół jej stóp, jakby była nowym wcieleniem Wenus.

Nagle wyszła ponownie. Otworzyła bramkę i znalazła się na plaży. Tym razem nie biegła, ale po prostu szła, jakby była zamyślona. Jego serce wezbrało tak bardzo, jakby miało wyskoczyć z piersi. Myślała o nim. Wiedział to. Musiała otrzymać jego ostatni list i go przeczytać. A teraz szła samotnie plażą i rozmyślała o nim.

Leżał na skale jakieś pół kilometra na zachód, w rejonie publicznej plaży w Topandze. Dochodziła jedenasta, więc w okolicy było niewielu ludzi, jedynie kilku odważnych surferów i kilka par trzymających się za ręce. Nie przeszkadzali mu. Wiedział, że przypomina miłośnika przyrody leżącego na skale i obserwującego morskie ptaki. Wielu tak robiło. Poza tym jego wyglądu żadną miarą nie można by uznać za dziwny.

Ktoś tutejszy w ogóle musiałby mocno pogłówkować, aby dostrzec cokolwiek dziwnego. W tym mieście idealnym dla niego. W miejscu, gdzie ostatecznie stał się tym, kim był od początku, choć wcześniej tylko niejasno to przeczuwał. Gdzie w końcu poznał samego siebie. Gdzie stracił i odnalazł pokrewną duszę, swoją towarzyszkę życia.

Nastawił ostrość na jej postać. Lornetka była tak silna, że mógł wypełnić jej głową i ramionami cały wizjer. Przestała być jedynie sylwetką. Ujrzał spuszczone oczy i lekko przygryzioną dolną wargę z nieznacznie skrzywionym przednim zębem stanowiącym jedyną skazę jej doskonałej twarzy. To nic, będzie mógł z łatwością temu zaradzić.

Niemal słyszał jej myśli. Czuł, że gorączkowo próbuje odgadnąć, kim jest człowiek, który tak bardzo ją kocha, tak by mogła do niego przyjść. Miał ochotę do niej zawołać. Nie, jeszcze nie. Musi jeszcze wiele dokonać, aby mogli być naprawdę razem. Przez chwilę czuł wyrzuty sumienia, że tak ją dręczy, ale to minęło. W końcu czy oczekiwanie nie było najprzyjemniejszym elementem podboju? Bo przecież musiał ją zdobyć.

Chociaż nie wiedział, co się wydarzy po spełnieniu – bo kiedy o tym myślał, wszystko zaciągało się czerwienią – wiedział, że w dalszym ciągu będzie odczuwać upojne połączenie bólu i tęsknoty, radości i żalu, którego doświadczał, gdy z oddali zabiegał o jej względy. Poza tym wiedział, że i ona może to przeżywać.

W obserwowaniu jej przez lornetkę było coś niezwykłego, coś subtelnie erotycznego. Kiedy patrzył na nią gołym okiem, była jedynie małą, daleką kropeczką, ale gdy podniósł lornetkę, ukazywała się tuż przed nim, z myślami, które mógł wyczytać z jej niemal doskonałych rysów. Gdy wykonywała drobne, podświadome gesty – te, które tak bardzo kochał, jak drapanie nosa małym palcem – miał świadomość, że tylko on jeden na całym świecie ją obserwuje, i przepełniała go taka duma, takie poczucie siły, że pragnął skoczyć na równe nogi i pobiec, aby rzucić się jej w ramiona.

Nie, jeszcze nie. W obecnej chwili musiało mu wystarczyć poddawanie się falom ekstazy i przerażenia, które ogarniały go na przemian, przyprawiały o zawroty głowy i szaleństwo, szepcząc, co musi zrobić, aby zdobyć jej miłość. Musi ją wielbić z oddali. Wszystko to było dla niego zbyt nowe. Nie był jeszcze gotowy i ona pewnie też nie. Och, jak on ją kochał! Bóg jeden wiedział jak bardzo. Musiał jednak sprawić, aby i ona zdała sobie sprawę, że darzy go uczuciem, aby zrozumiała, iż to on jest tym jedynym. Już wkrótce, niebawem…

Kiedy tak leżał na brzuchu, obserwując, jak grzebie w małych muszelkach i kamykach bosymi stopami, z małymi paznokciami pomalowanymi różowym lakierem, jego ręce zaczęły tak dygotać, że musiał się mocniej oprzeć o skałę.

Rozdział 3

Umówili się na lunch w jednej z tych hollywoodzkich restauracji, gdzie sześciu boyów w czerwonych uniformach wyciąga cię z samochodu, aby nim odjechać, kiedy tylko zwolnisz przed głównym wejściem. Za pierwszym razem Sarah myślała, że ukradli im auto, bo czytała o takich przypadkach w gazecie, ale Stuart ją wyśmiał. Często śmiał się z jej angielskich nawyków. Bo Stuart był stuprocentowym mieszkańcem południowej Kalifornii.

Sarah rozpoznała kilku aktorów obsadzonych w epizodycznych rolach serialu, w którym grała, i pozdrowiła ich, gdy przechodzili obok. Jednak większość gości stanowiły opalone amatorki zakupów, które zrobiły sobie krótką przerwę od sprawunków na Rodeo Drive lub eleganckich Melrose i La Brea Avenue.

W każdym odwiedzanym lokalu Sarah próbowała odgadnąć, czy kelnerzy są początkującymi aktorami lub scenarzystami. Ten, który przedstawił się jako Mark, był wysoki, śniady i przystojny. Miał muskularne ciało i lśniące czarne włosy związane w kucyk. Na mur początkujący aktor. Sarah znała niewielu scenarzystów, którzy tak dobrze wyglądali.

Stuart spojrzał na stoliki stłoczone na małym patio.

– Cholera! – zaklął. – Musiały się rozmnożyć w ciągu jednej nocy. Nikt miał tu nie przychodzić, bo jest za tłoczno.

Sarah uniosła brwi.

– Yogi Berra – dodał Stuart.

– Co?

– To cytat z Yogiego Berry. Wiesz, tego baseballisty znanego z nadmiaru słów i błędów logicznych.

Sarah pokręciła głową. Mark zgrzytnął jej krzesłem po terakotowej posadzce i skinął, aby usiadła. Promienie słońca przenikały przez treliaże ze splątanymi gałązkami i liśćmi, wśród których uważny obserwator mógł dostrzec białe lub czerwone kwiaty. Mark wyjaśnił im, co tego dnia poleca szef kuchni, a później wręczył każdemu menu skreślone odręcznym pismem na laminowanych kartach koloru fuksji, o wymiarach sto dwadzieścia na sześćdziesiąt centymetrów.

– To się nie skończy, dopóki trwa – podjął Stuart. – Znowu déjà vu, ciągle na nowo.

– Wiem, kiedyś to słyszałam – Sarah uznała, że powinna go trochę ugłaskać.

Stuart się rozpromienił.

– A widzisz. Yogi Berra. To jego słowa.

Sarah się roześmiała. Stuart Kleigman miał około pięćdziesiątki i dziesięć kilo nadwagi, był opalony, nosił okulary w czarnej oprawce i miał rzadkie srebrzystosiwe włosy zaczesane do tyłu tak, by podkreślić wąskie pasmo pomiędzy głębokimi zakolami.

Jak na Hollywood był bardzo konserwatywnie ubrany: drogi, lekki szary garnitur i tani krawat w rdzawoczerwone i kremowe paski. Stuart zawsze się wyróżniał na tle hollywoodzkiego tłumu wystrojonego w jedwabne koszule zapięte pod szyję, T-shirty, dżinsy i buty do biegania. Buty Stuarta zostały wykonane ręcznie, we Włoszech, a ich czarna skóra była tak wyglancowana, że człowiek mógł w niej dostrzec własne odbicie. Przypominał Sarah menedżera banku z amerykańskich seriali komediowych, które w latach pięćdziesiątych pokazywali dniami i nocami – Kocham Lucy lubBeverly Hillbillies.

Stuart był szefem obsady w telewizyjnym studiu filmowym, a także jej przyjacielem, najbardziej cenionym wśród jej amerykańskich przyjaciół. Bo Stuart w nią uwierzył, dał jej szansę zdobycia sławy i pieniędzy, nie żądając niczego w zamian. Więcej, przywrócił jej szacunek i pewność siebie. Przynajmniej w jakimś stopniu.

Zajrzała do menu. Kalifornijska kuchnia nieustannie ją zdumiewała. W Yorkshire, gdzie się urodziła i wychowała, tradycyjnym daniem była ryba z frytkami, papkowatym purée z zielonego groszku, a prawdziwi śmiałkowie dołączali do tego niewielką porcję sosu curry na frytkach. Sałatka oznaczała jeden przywiędły, półprzezroczysty listek, na którym spoczywał cieniutki plasterek zielonkawego żółtego pomidora. W pobliżu znajdowała się zwykle butelka sosu majonezowego, na wypadek gdyby klient miał na niego ochotę.

Teraz wszakże znajdowała się w Hollywood i musiała dokonać wyboru pomiędzy mangoldem a frittatą z porów oraz belgijską cykorią z liśćmi mlecza i winegretem na winie cabernet. Pomyślała, że w Kalifornii musi się rozwijać także branża sosów sałatkowych. Szkoda, że matka nie mogła jej zobaczyć. Albo ojciec. Wyobrażała sobie, jak przegląda menu z bolesnym grymasem twarzy i oznajmia: „Nie mają tu niczego jadalnego!” tak głośno, żeby usłyszał go szef kuchni.

W końcu zdecydowała się na belgijską cykorię i liście mlecza oraz szklankę wody Evian. Stuart zamówił kawałki kurczaka z rozmarynem oraz fettucini z pomidorami suszonymi na słońcu i sosem czosnkowym. Ale Stuart zawsze się przejadał. Dlatego miał dziesięć kilogramów nadwagi.

– Pójdziesz na dzisiejsze przyjęcie urodzinowe Jacka? – zapytał, kiedy Mark odszedł z ich zamówieniem.

Sarah westchnęła.

– Nie przegapiłabym go za nic na świecie.

– Moja dziewczyna. Wpadnę po ciebie o dwudziestej. Możesz pokazać ten list, o którym wspomniałaś mi po drodze?

Sarah otworzyła torebkę, wyciągnęła list i podała go Stuartowi.

– Pewnie to nic poważnego – powiedziała – ale…

Stuart poprawił okulary i zaczął czytać, marszcząc brwi.

– Hm – mruknął na koniec, wkładając kartkę do koperty. – Widziałem gorsze. Prawdziwą zagadką jest to, dlaczego tak późno zaczęłaś je dostawać.

– Jak to?

Stuart machnął kopertą.

– W naszej branży takie rzeczy są na porządku dziennym. To ryzyko zawodowe. Wszyscy je otrzymują. Do cholery, Sarah, jesteś piękną kobietą. Do tego znajdujesz się w centrum zainteresowania opinii publicznej. Trudno uznać za zaskakujące, że jakiś pieprzony czubek postanowił się w tobie zakochać, wybacz mi język.

– Co powinnam zrobić? – spytała Sarah. – Mam z tym pójść na policję?

– Nie sądzę, aby wiele wskórali.

– To już trzeci – dodała Sarah.

Stuart uniósł brwi.

– Mimo wszystko. Według mnie nie masz się czym martwić. Uwierz mi, widziałem mnóstwo takich listów, często znacznie gorszych. Ci goście są zwykle tak chorzy, że potrafią jedynie pisać listy. Gdyby któryś spotkał cię osobiście, przypuszczalnie narobiłby w spodnie, o ile wcześniej nie spuściłby się w gacie.

– Stuarcie, jesteś odrażający.

– Wiem, ale cię ubóstwiam, prawda, kochanie?

– Słyszałam, że czasami dochodzi do przemocy – powiedziała Sarah. – Pomyśl o Rebecce Schaeffer. Czy nie została zastrzelona przez człowieka, który pisał do niej listy? A facet, który postrzelił Reagana, żeby zaimponować Jodie Foster?

– Posłuchaj, dziecko, to byli porządni popaprańcy, a ten twój… on tylko… przeczytaj uważnie jego list.

– Jak to?

– Cóż, zacznijmy od tego, że facet potrafi pisać. Większość frajerów, którzy wypisują takie brednie, nie umie sklecić jednego porządnego zdania. A ta „Mała Gwiazdka”? Gość musiał słuchać grupy Little Anthony and Imperials.

Sarah wzruszyła ramionami.

– No nie wiem. – W głębi jej pamięci rozległ się słaby dzwonek ostrzegawczy.

– Jesteś pewna, że z niczym ci się to nie kojarzy?

– Nie, nie sądzę.

– Gość nazywa cię Sally.

– Wiem, mógł się tego dowiedzieć z wywiadu, którego udzieliłam „TV Guide”. Albo z Entertainment Tonight.

– Pewnie tak. Nawiasem mówiąc, materiał w ET był świetny. Powinien podnieść twoje notowania o kilka kresek.

Zamilkli, bo Mark przyniósł jedzenie. Świetnie się prezentowało – kolory były ładnie dobrane – i dobrze smakowało.

– Nie chcę, żebyś się martwiła, kochanie. To wszystko – powiedział Stuart.

– Jestem trochę przerażona – przyznała Sarah. – Dostawałam listy od wielbicieli w Anglii. Może niektóre były trochę pikantne, ale… słuchaj, on pisze, że mnie zna.

– Chyba mu się przyśniło.

– Mam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje przez lornetkę. Widziałam błysk soczewek w słońcu.

– Nie masz pewności. I nie możesz mu wierzyć, kiedy mówi, że cię skądś zna. Sarah, ci ludzie żyją w świecie fantazji. Wystarczy, że zobaczą cię jeden raz w telewizji, a już myślą, że znacie się od wieków. Przeczytają o tobie w kolorowym czasopiśmie, poznają twój ulubiony kolor, potrawę i znak zodiaku, i nabierają przekonania, że znają twoje najbardziej intymne sekrety.

Sarah wzruszyła ramionami.

– Wiem, a mimo to…

– Kiedy lecisz do domu?

– W czwartek.

– Nawiasem mówiąc, jak się czuje twój ojciec?

Sarah pogmerała widelcem w jedzeniu i pokręciła głową.

– Nieszczególnie.

– Przykro mi to słyszeć, ale coś ci powiem. Za kilka dni wyjedziesz. Będziesz w Anglii, tysiące kilometrów stąd, prawda?

Sarah skinęła głową.

– Na długo?

– Dwa tygodnie.

– Zanim wrócisz, twój Romeo znajdzie sobie nową ofiarę.

– Tak sądzisz?

– Na sto procent. Słuchaj, mogę załatwić, żeby poczta przesyłała twoją korespondencję do mnie lub do studia. Żeby prześwietlała listy. Wielu ludzi tak robi.

– Może to dobry pomysł – powiedziała Sarah.

– No to załatwione.

Mark ponownie wyrósł jakby spod ziemi i spytał, czy potrawy im smakowały. Widząc, ile uwagi im poświęca, Sarah zaczęła podejrzewać, że facet odgadł, iż Stuart jest szefem castingu. Gdy odparli, że jedzenie było w porządku, Mark zniknął wśród zieleni. Jeszcze przed chwilą Sarah nie była świadoma rozmów, które toczyły się obok nich, ale teraz usłyszała przyciszone głosy i sporadyczne salwy śmiechu oraz brzęk szklanek z drinkami na tacy.

Stuart rozłożył ręce.

– Jeśli chcesz, możesz do wyjazdu nocować u mnie i Karen.

– Nie. Dziękuję, Stuarcie. Dam sobie radę.

Wziął list do ręki.

– Czy mogę go zatrzymać? Chciałbym go pokazać pewnemu facetowi, żeby usłyszeć jego opinię. Jak powiedziałem, to nic poważnego, ale może on zdoła cię bardziej uspokoić.

– To policjant?

– Aha. Facet może rzucić okiem na ten list, upewnić cię, że nie ma się czym martwić. To jego praca. Cały czas ma do czynienia z takim gównem. Jest ekspertem.

– W porządku – odparła Sarah.

Wrócił Mark, pytając ich o deser. Sarah zamówiła bezkofeinowe cappuccino, ale Stuart poprosił o gruszki w syropie z imbirem i likier z czarnej porzeczki, które mu oczywiście podano.

– Słuchaj – powiedział, kiedy Mark zniknął po raz kolejny – jesteś pewna, że to dobry pomysł… zagranie Nory w tej… co to było?

– Dom lalki. Dramat Ibsena.

– Właśnie. Myślisz, że wystawienie takiej sztuki na Broadwayu to dobry pomysł?

– Powinnam być szczęśliwa. Jane Fonda zagrała tę rolę w filmie.

– Racja – przytaknął Stuart. – Faktycznie, zagrała. Teraz sobie przypomniałem. – Przerwał, żeby włożyć do ust kawałek gruszki, i spojrzał na Sarę poważnym wzrokiem: – Zastanów się. Czy naprawdę chcesz skończyć na robieniu filmów z aerobikiem. I wyjść za bogatego potentata medialnego?

– Cóż, zdarzają się gorsze rzeczy – odrzekła ze śmiechem, ale jej śmiech był słaby i nerwowy.

Rozdział 4

– Co robimy? – spytała Maria, zerkając na zegarek.

Arvo wzruszył ramionami.

– Damy mu jeszcze piętnaście, dwadzieścia minut, a później się zwiniemy.

Dochodziła piętnasta. Detektywi Arvo Hughes i Maria Hernandez z Jednostki Prewencji Policji w Los Angeles siedzieli w taniej restauracji przy Sunset i Vine, od prawie dwóch godzin czekając na Chucka, chłopaka Sandi Gaines.

Tydzień temu siostrzana jednostka z Hollywood przekazała im sprawę Sandi, która pracowała jako kelnerka w restauracji. Niejaki Chuck – z którym Sandi spotkała się raz lub dwa, a później rozstała – nękał ją telefonami, groźbami i rasistowskimi wyzwiskami. Odwiedził też lokal w dwa ostatnie wtorki po godzinie południowego szczytu i dziwnie się zachowywał, grożąc, że zabije ją i siebie, jeśli nie da mu jeszcze jednej szansy.

W obu przypadkach Sandi bez większych problemów skłoniła go do wyjścia, ale była wstrząśnięta i zdenerwowana. Arvo i Maria zajrzeli więc do restauracji, aby zamienić z nim słówko. Funkcjonariusze Jednostki Prewencji zwykle pracowali w pojedynkę, z wyjątkiem takich interwencji. Arvo nie spodziewał się kłopotów, bo rzadko miał z nimi do czynienia, ale trzeba było zachować ostrożność. Do najbardziej niebezpiecznych prześladowców należeli osobnicy cierpiący na pospolitą obsesję, znani ofierze, która była z nimi emocjonalnie związana.

W wystroju restauracji, tradycyjnego lokalu oferującego alkohol i solidne jedzenie, rzucało się w oczy dużo mosiężnych elementów przy barze i ciemne drewniane panele oddzielające stoliki. Na stołach leżały wykrochmalone obrusy z białego płótna, ławy były obite luksusową czerwoną skórą, zaś na bordowych ścianach wisiały obrazy przedstawiające pejzaże z wybrzeża.

Właściciele poszli na kilka ustępstw w związku z nadchodzącymi świętami – umieścili na ścianie rozkładanego Świętego Mikołaja, powiesili kilka wstążek, które łopotały u sufitu w powiewach klimatyzatora, oraz wyłożyli czerwono-zielone serwetki na stoły.

Nędzna, mniej więcej metrowa choinka stała w kącie, obok wejścia do męskiej toalety. Pod drzewkiem leżało kilka pudełek owiniętych w papier prezentowy – przypuszczalnie podarki, które pracownicy kupili sobie nawzajem. Z drugiej strony – opakowania mogły być puste, bo umieszczanie bożonarodzeniowych darów w takim miejscu nie miało najmniejszego sensu.

– Skoro czekamy, opowiedz mi o Nyreen – poprosiła Maria. – Nigdy mi nie powiedziałeś, jak się poznaliście.

Arvo się roześmiał.

– Poznaliśmy się na obserwacji. Dasz wiarę?

– Takiej jak ta?

– Nie, nie. To była robota w Hollywood. – Arvo rozejrzał się po sali. – W światku hollywoodzkich celebrytów, a nie w takiej dziurze. Pewien gwiazdor seriali od roku dostawał dziwne listy od wielbicielki. Przesłała mu kosmyki swoich włosów, obcięte paznokcie, wiesz, jak to jest. Raz dostał nawet zużyty tampon.

Maria zmarszczyła nos.

– Podeszła do niego parokrotnie podczas imprez publicznych. W końcu odkrył, że myszkuje w okolicy jego domu. Przegląda śmieci i tak dalej. Nie stosowano takich środków bezpieczeństwa jak w Beverly Hills. Aż taki sławny facet nie był. Mieszkał w West Los Angeles, jeśli dobrze pamiętam. W każdym razie kiedy załatwił jej sądowy zakaz zbliżania, babka przesłała mu list z groźbą śmierci. Napisała, że zabije go w takim miejscu, aby mogli to zobaczyć wszyscy jego przyjaciele. I co facet zrobił? Wydał wielkie urodzinowe przyjęcie w Bistro, a my mieliśmy przeprowadzić interwencję, gdyby się pojawiła.

– Przyszła?

Arvo pokręcił głową.

– Nie. Kiedy chłonęliśmy paryską atmosferę, opychając się gravlaxem i miecznikiem, babka powiesiła się w hrabstwie Orange, na pasku od płaszcza kąpielowego. Sąsiadka znalazła ją dwa dni później.

Maria pokręciła głową. Gęstwa lśniących czarnych loków zakołysała się wokół ramion. Miała ciemną karnację i ciepłe, orzechowe oczy zarazem wesołe i smutne, mały prosty nos i pełne wargi, które wyglądały tak, jakby zostały stworzone do długich, wolnych pocałunków.

Pod bawełnianą bluzką Arvo dostrzegł zarys białego stanika obejmującego jej pełne piersi i choć w tym momencie nie mógł tego zobaczyć, wiedział również, że jej wąska talia lekko poszerza się w biodrach, które prezentowały się wspaniale w obcisłych dżinsach. Były tak fantastyczne, że zdaniem Arva partnerka powinna występować w reklamach. Może powinna pójść na zdjęcia próbne i mieć własnego agenta. W Los Angeles wielu gliniarzy dorabiało sobie na boku.

Arvo przywołał się do porządku. Choć zaledwie trzy lata temu przeprowadził się z Detroit do Los Angeles, już zaczął myśleć jak miejscowi. Przerażające.

Niektórzy faceci twierdzili, że Maria jest lesbijką, ale Arvo podejrzewał, że gadają tak ci, którzy dostali kosza. Maria była wesołą, inteligentną i jednocześnie piękną kobietą, co u wielu mężczyzn budzi poczucie zagrożenia. Przyszła na świat w licznej, ubogiej rodzinie emigrantów – jej ojciec był taksówkarzem w San Diego – więc podczas studiów pracowała jako kelnerka, żeby zdobyć dyplom z psychologii. Teraz, w wieku dwudziestu dziewięciu lat, Maria Hernandez była wartościowym funkcjonariuszem Jednostki Prewencji i nikomu nie uchodziło płazem jej lekceważenie.

Sandi podeszła do stolika i dolała im kawy. Arvo ze swojego miejsca widział wejście. Zwykle lubił siadywać plecami do ściany, z oczami utkwionymi w drzwiach. Sandi powiedziała, że skinie mu głową, gdy zjawi się Chuck. Było dziesięć po trzeciej i tłum zaczął się przerzedzać po lunchu. W końcu restauracja opustoszała, jeśli nie liczyć pięciu gości przy stoliku pod oknem, obchodzących czyjeś urodziny.

Arvo rzucił okiem na zegarek.

– Późno, może jeszcze przyjść? – zapytał.

Sandi przytaknęła.

– Mówił, że w robocie mają czasami późną przerwę na lunch.

– Ale nigdy nie wspomniał, gdzie konkretnie pracuje?

Sandi pokręciła głową.

– Nie. Tylko że ma robotę przy filmach. To wszystko. Zakłamany sukinsyn.

Jezu, pomyślał Arvo, spoglądając na posągowo piękną Sandi w tyciej mini i białej jedwabnej bluzeczce, o czekoladowej, wypielęgnowanej skórze, przyjmującą pozy wyuczone w szkole dla modelek, czy naprawdę wszyscy w tym mieście chcą się dostać do filmu?

– Mam nadzieję, że drań zrobi coś, co spowoduje, że wyląduje w pudle i wreszcie zniknie mi z oczu – rzuciła na odchodnym Sandi.

Arvo pomyślał, że było to niefortunne sformułowanie. Spojrzał na Marię, która podniosła wzrok i się uśmiechnęła.

– Więc jak to było z tobą i Nyreen? – zapytała. – Nie doszedłeś do tego.

Arvo westchnął.

– Ach, Nyreen. No cóż, Nyreen była na przyjęciu, o którym ci wspomniałem. Pracowała w dziale public relations studia filmowego. – Podniósł ręce z dłońmi zwróconymi do góry. – Co mam powiedzieć? Z miejsca się w niej zakochałem. Wiesz, miłość od pierwszego wejrzenia. Była piękną blondynką. Wydawała się inteligentna i miała cudowne ciało. Pełna życia, pełna energii, często się śmiała. Pobraliśmy się dwa tygodnie później. A dziewięć miesięcy później było już po wszystkim.

– Pobraliście się dwa tygodnie później?

– No… tak.

– Nie wiedziałam. Czyli poczekałeś, aż się dobrze poznacie?

– Właśnie. Nie ma potrzeby do tego wracać.

– Wiesz, nie mogę pojąć, że taki inteligentny facet zakochał się w takiej laluni jak Nyreen. Przepraszam, Arvo, ale mówię serio.

Pokręcił głową.

– Wiele można o niej powiedzieć, ale na pewno nie jest lalunią. Pytasz, jak do tego doszło? – wzruszył ramionami. – Pewnie hormony. Błędna ocena. Nie mam pojęcia. Gdybym potrafił wyjaśnić takie rzeczy, życie stałoby się znacznie łatwiejsze.

Maria roześmiała się i delikatnie musnęła jego ramię.

– I pewnie znacznie bardziej nudne – dodała.

Arvo spojrzał za święcący w oknie neon piwa Coors – tam gdzie słońce odbijało się od przednich szyb przejeżdżających samochodów. Klimatyzacja szumiała, ale atmosfera panująca w lokalu była jednocześnie chłodna i lepka. Nie chciał więcej myśleć ani rozmawiać o Nyreen. Bo rozmowa o Nyreen powodowała, że dostawał skurczu żołądka i czuł ucisk w piersi. No i było mu głupio.

– W każdym razie – podjęła Maria, być może wyczuwając zmianę nastroju Arva – to się po prostu musi okazać, prawda?

– Co?

– Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy.

Jej oczy zabłysły wesoło, ale na tyle długo wytrzymała jego spojrzenie, że zrobiło mu się ciepło pod kołnierzykiem koszuli. Może trzymiesięczna drzemka hormonów zbliżała się do końca.

Zanim zdążył odpowiedzieć, drzwi się otworzyły i do środka wszedł dwudziestokilkuletni mężczyzna. Przystojny niczym chłopak z farmy w Iowa, sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, szczupły, o włosach barwy sierpniowych łanów pszenicy. Miał na sobie zniszczony granatowy garnitur. No i wyglądał, jakby pił. Miał poczerwieniałą twarz, dzikie spojrzenie i czoło lśniące od potu.

Stojąca pośrodku stali Sandi, z tacą pełną drinków na przyjęcie urodzinowe, spojrzała na Arva i energicznie skinęła głową. Policjant dźwignął się z miejsca.

Ponieważ nie zdołali ustalić, gdzie Chuck mieszka lub pracuje, zamierzali wyprowadzić go z baru tak, żeby zrobić jak najmniej zamieszania, a później odbyć z nim poważną rozmowę, wskazując mu uchybienia, których się dopuścił. Taki sposób postępowania bywał skuteczny w przypadku pospolitych czubków cierpiących na obsesję. Jednak czasami nie wypali nawet najlepszy plan…

Chuck rozejrzał się nerwowo, zobaczył Sandi i ruszył prosto ku niej. Kiedy Arvo utknął pomiędzy stolikiem i ławką, Chuck wyciągnął broń z wewnętrznej kieszeni marynarki i przyłożył jej do głowy. Gnat wyglądał na rewolwer kalibru trzydzieści osiem.

Sandi krzyknęła i wypuściła tacę. Kawałki szkła i alkohol poleciały na wszystkie strony, rozniósł się zapach dżinu zmieszanego z bourbonem. Na kilka sekund wszystko ucichło, bo goście usiłowali zrozumieć, co się dzieje. Później obsługa baru zanurkowała pod ladę, a urodzinowi goście z wrzaskiem ukryli się pod stolikami.

Jasny szlag, pomyślał Arvo. To, co piszą w podręcznikach i mówią na szkoleniach, przestaje mieć znacznie, gdy wszystko dzieje się naprawdę. Można było jedynie mówić bez przerwy, zachować spokój i nie dać się zabić.

Arvo wysunął się z boksu i bardzo wolno podszedł do Sandi. Wiedział, że Maria jest za nim, że nadal siedzi i go osłania. Miał nadzieję, że jeśli coś pójdzie źle, okaże się dobrym strzelcem. I modlił się, aby nie musiał się o tym przekonać.

Chuck spojrzał w bok na Arva i oblizał wargi.

– Nie ruszaj się! – warknął. – Ani kroku dalej, bo łeb jej rozwalę! Nie żartuję! – Trzymał rewolwer przy głowie Sandi.

Dziewczyna jęknęła i zadrżała. Arvo stanął i podniósł ręce do góry.

– Dobrze – powiedział. – Zostanę tutaj. Nie ruszę się. Słuchaj, Chuck, musimy pogadać.

– O czym? Kim ty, kurwa, jesteś? Jej nowym chłopakiem?

– Nie, Chuck. Nie jestem jej chłopakiem. – Arvo wyjaśnił mu, kim jest. Kiedy mówił, przeniósł się w stan, który określał jako „poza czasem”. Był w takiej sytuacji dwukrotnie: raz podczas odbijania zakładników w Detroit i drugi w trakcie interwencji domowej, podobnej do tej, w Van Nuys. Za pierwszym razem zdołał namówić porywacza do kapitulacji, a za drugim pistolet byłego męża nie wypalił. „Poza czasem”, bo nie miałeś czasu na nic, mogłeś tylko mówić. A także miałeś wrażenie, iż czas stanął w miejscu. No i mógł to być jedyny czas, który ci pozostał.

– To glina?! – Chuck spojrzał wściekle na Sandi. – Ty dziwko! Powinienem był się domyślić!

Arvo musiał przyciągnąć jego uwagę, odwrócić ją od Sandi i uspokoić faceta.

– Posłuchaj, Chuck – powiedział, pokazując otwarte dłonie – odłóż broń, to pogadamy.

– O czym?

– O twoich problemach. O czym chcesz. Tylko odłóż broń.

Chuck roześmiał się chrapliwie. Rewolwer zakołysał się w jego dłoni, ale pozostał zwrócony w stronę głowy Sandi Gaines.

– Chcesz pogadać o moich problemach? A to dobre. Kiedy odłożę broń, rzucisz mnie na podłogę i skatujesz jak Rodneya Kinga.

– To nieprawda – odrzekł spokojnie Arvo. – Myślę, że o tym wiesz. Jesteś bardziej inteligentny od niego. Odłóż broń, Chuck.

Chuck raz jeszcze oblizał wargi. Rewolwer zakołysał się ponownie w jego dłoni, ale go nie odłożył. Arvo wyczuł, że facet nie chce strzelić, co nie oznaczało, iż tego nie zrobi.

– Ją pytaj, jakie mam problemy. – Chuck rzucił Sandi wściekłe spojrzenie. – Zapytaj, dlaczego tutaj stoję w takim stanie. Z nerwami w strzępach. Nie mogę przez nią spać. Leżę po nocach, cały czas myśląc tylko o niej. O tym, jak bardzo jej pragnę. Jak ją kocham. Czarna dziwka! Czarna czarownica! Rzuciła na mnie zaklęcie! Co ci nie odpowiada, Sandi?! Czyżby białe mięso nie było dla ciebie wystarczająco dobre?!

Przysunął rewolwer tak blisko, że lufa dotknęła skroni Sandi. Dziewczyna się wzdrygnęła. Na czoło Arva wystąpił pot.

– Posłuchaj, Chuck – podjął tak spokojnie, jak umiał – to w niczym nie pomoże. Przecież nie chcesz nikogo skrzywdzić. Wiem, że nie chcesz. I ty wiesz. Ale wypadki chodzą po ludziach. Oddaj broń, to usiądziemy i pogadamy jak rozsądni ludzie, zgoda? – Wyciągnął rękę.

Chuck na nią spojrzał, ale ją zignorował.

– Jak rozsądni ludzie? – powtórzył niczym echo. – Ona nie zachowuje się jak rozumna istota, nie? Nigdy nie dała mi szansy. O co ci chodzi, Sandi? Czy wasi naprawdę mają większego fiuta? Czy o to chodzi? Że mój fiut nie jest dla ciebie wystarczająco duży?

Zaczął majstrować przy rozporku wolną ręką.

– Nie trzeba, Chuck – zaapelował Arvo. – Daj spokój, oddaj broń. Ludzie robią się przez ciebie nerwowi.

– A niech się pocą! Przez tę dziwkę nie mogę spać. Mam bóle głowy. Spójrz. Naprawdę jest dla ciebie za mały? – Jego zwiotczały fiut zadyndał na spodniach. – Może go pocałujesz, dziwko?! Może uklękniesz i go pocałujesz?!

– Boże, tylko mnie nie zabijaj! Błagam! – zaskowyczała Sandi.

Chuck zaczął płakać, pokonawszy najwyższe wzniesienie niczym kolejka górska w drodze do bazy. Arvo wykombinował sobie, że jeśli zdoła go przetrzymać kilka sekund, wszyscy wyjdą żywi z lokalu.

– Spokojnie, Chuck – powiedział, wyciągając rękę. – Przecież możemy o tym pogadać. Wiem, że możemy. Jesteś inteligentnym facetem. Nie chcesz nikogo skrzywdzić. Daj mi ten cholerny rewolwer, Chuck.

Mężczyzna po raz pierwszy spojrzał na Arva, z twarzą wilgotną od potu i łzami spływającymi po policzkach. Policjant wytrzymał jego spojrzenie przez długą chwilę, która wydawała się trwać całe godziny. Słyszał jedynie szelest wstążek w podmuchach powietrza. W końcu zrozumiał, że nad nim zapanuje. Facet był wiecznym nieudacznikiem, desperatem, który próbował za wszelką cenę osiągnąć sukces w jakiejś dziedzinie, w czymkolwiek.

– Jasny szlag – westchnął w końcu Chuck, zwieszając ramiona. – Przecież to replika. – Oddał spluwę policjantowi, włożył członka do spodni i zapiął rozporek.

Arvo miał ochotę walnąć w tę jego głupią gębę. Zgrzytnął jednak tylko zębami i obmacał mu ubranie. Sprawdził go, bo chociaż był pewny, że facet nie użyłby repliki, gdyby miał w kieszeni prawdziwą broń, lepiej było zachować ostrożność i przestrzegać procedur. Nie fatygował się z kajdankami. Poczeka z tym do przyjazdu radiowozu, bo w tej chwili Chuck nigdzie się nie wybierał. Wyglądał na człowieka, który chce pogadać.

Sandi pognała do łazienki, zasłaniając usta dłonią. Goście urodzinowego przyjęcia zaczęli powoli wstawać z podłogi. Teraz, kiedy było po wszystkim, wydawali się lekko zażenowani. Arvo pomyślał, że zaraz okażą oburzenie. Faktycznie zaczęli się domagać zwrotu pieniędzy lub nowych drinków, nawet grozić pozwem. Widywał to już wcześniej. Później upiększą wszystko dla przyjaciół, żeby znaleźć się w centrum uwagi na przyjęciach.

Pracownicy podnieśli się zza baru i otrzepali ubrania. Jeden z nich nalał sobie szklaneczkę szkockiej. Arvo skinął głową Marii, która poszła zadzwonić do jednostki z Hollywood, a następnie zaprowadził Chucka za łokieć do jednego z boksów i unieruchomił w rogu.

Chuck otarł twarz serwetką. Bibuła była tak cienka, że rozerwała się na kawałki i przylgnęła małymi grudkami do policzków i brody, jak kawałeczki papieru, które umieszcza się w miejscu skaleczenia podczas golenia.

– Cieszę się, że jest już po wszystkim, wiesz? – westchnął. – Czuję ogromną ulgę. Nie spałem dwa tygodnie, bo o niej myślałem. Rozumiesz? Wiesz, jak to wpływa na umysł? Kochałem tę kobietę. Dasz wiarę? Naprawdę ją kochałem. A ona potraktowała mnie jak śmiecia. Człowieku, sam widzisz, że nie potrafiłbym nikogo zabić.

– Uspokój się, Chuck – odparł Arvo. – Przecież umówiłeś się z nią tylko kilka razy, prawda?

– Co z tego? Czy to ważne, ile razy poszliśmy na randkę? Nie wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?

Arvo westchnął głęboko, zastanawiając się, czy powinien udzielić szczerej odpowiedzi. Po prawdzie sam zarwał wiele nocy z powodu Nyreen. Jednak zanim zdołał coś powiedzieć, Sandi wpadła do boksu i stanęła nad nimi z rękami na biodrach.

– Popatrz, co zrobiłeś, ty biały śmieciu! Zmarnowała się cała taca! Będziesz musiał zapłacić za drinki!

Chuck otworzył usta i milczał chwilę, a później zaczął się śmiać przez łzy. Arvo miał ochotę wybuchnąć śmiechem razem z nim.

Kiedy ciągle nad nimi stała z błyszczącymi oczami, Chuck spojrzał na Arva:

– Czyż nie jest wyjątkowa? Czy nie jest wspaniała? – odwrócił się do Sandi z wyrazem uwielbienia w oczach. – Przyniosłabyś mi drinka, kochanie? Martini. Wytrawne. Ze skórką cytryny. – Ponownie spojrzał na policjanta. – I jednego dla mojego przyjaciela.

Arvo pokręcił głową. Jeden z tych dni. Na szczęście w tej samej chwili usłyszał miły dźwięk policyjnej syreny.

Rozdział 5

Sarah stała na tarasie domu Jacka, spoglądając na światła domów w Laurel Canyon. Niektóre udekorowano na święta Bożego Narodzenia zielonymi, czerwonymi, żółtymi i niebieskimi lampkami migającymi w nocnych ciemnościach. Ktoś postawił nawet wysoką choinkę, której kontury rysowały się w połowie wysokości wzgórza. Był pogodny wieczór, na tyle chłodny, że Sarah musiała włożyć sweter na bluzkę. Na niebie lśniły duże, jasne gwiazdy, a światła samochodów wiły się meandrami drogą w dole. W powietrzu czuć było woń drzewnego dymu.

Na wysokim zboczu kanionu Sarah czuła się zawieszona w przestrzeni. Przyjęcie za jej plecami rozkręcało się na dobre. Goście śmiali się, tańczyli i pili. Janis Joplin zawodziła Get It While You Can w mroku nocy. Sarah wyszła na chwilę, aby odetchnąć od tłumu.

Jednak spokój został szybko zakłócony. Goście wysypali się na taras i podeszli, żeby powiedzieć, że bardzo podobało im się przedstawienie, że jest „wspaniała” i że „wspaniale wygląda”, jak to ludzie z Hollywood, jakby nie liczyło się nic więcej we wszechświecie.

Sarah z kolei uśmiechała się, pogawędziła z tym i owym. Robiła to najlepiej jak umiała, sącząc ten sam drink z rumem i colą, który zrobił jej Jack, gdy przyjechała. Lód zdążył się rozpuścić, a cola odgazować. Między kolejnymi rozmowami Sarah rozglądała się nerwowo, aby się upewnić, że Stuart, jej droga ucieczki, nadal jest w pobliżu.

Nocny powiew przyniósł słodkawą woń marihuany. Dwaj młodzi aktorzy grający role gliniarzy w mundurach stali obok drzwi, wciągając kokę przez zwinięty banknot jednodolarowy. A może przez dwudziestkę. Bo abstrahując od nominału, dla Sary wszystkie amerykańskie pieniądze wyglądały tak samo. Odwróciła się, ponieważ scena przywołała zbyt wiele wspomnień, bez wyjątku złych.

W salonie ryknęła muzyka z potężnego stereo Jacka. Janis Joplin ustąpiła miejsca Rolling Stonesom i Angie. Sarah przyglądała się światłom domów po drugiej stronie kanionu, zastanawiając się, czy M. ją obserwuje. Czy tego wieczoru ona jest na scenie?

Goście w domu zaczęli dziko tańczyć, rzucając oszalałe cienie na nagie, białe ściany. Czasami cienie i tańczący wydawali się rozchodzić, jakby oddzieliła ich dzikość podrygów, tak jak siatkówka może się odkleić od tylnej części oka. Sarah wypatrywała Jacka, mając nadzieję, że choć na minutę zdoła wyrwać się z tłumu.

Jack Marillo był jej partnerem w serialu Good Cop, Bad Cop1 – największym hicie sezonu, jaki ich sieć wypuściła w ciągu ostatnich lat. Film odniósł taki sukces, że był już nawet wyświetlany w Wielkiej Brytanii.

Zdaniem wielu głównym powodem sukcesu była chemia łącząca Anitę O’Rourke, chłodną i opanowaną, jasnowłosą blondynkę z wydziału zabójstw graną przez Sarę oraz jej spontanicznego, łamiącego reguły i kochliwego partnera, Tony’ego Lucilla, w którego wcielił się Jack. Sarah zastanawiała się, dlaczego nazwiska policjantek z filmów telewizyjnych zawsze zaczynają się na „o”, a nazwiska policjantów się na nią kończą?

Bohaterka grana przez Sarę była twarda i kompetentna, może trochę bezbronna, z nielicznymi małymi pęknięciami w zawodowej skorupie. Chociaż zachowywała spokój, kiedy Lucillo się wykrzywiał, gestykulował i miewał swoje napady, potrafiła uronić na stronie ze dwie, trzy łezki po znalezieniu ciała zgwałconej i zamordowanej bezdomnej dwunastolatki.

Stuart powiedział, że publiczność lubi głównych bohaterów, bo nie wiadomo, czy wylądują w łóżku. W bożonarodzeniowym odcinku sfilmowali ich pocałunek, niewinny, ale zawierający wyraźną sugestię. Powiedział, że będą go pokazywać tygodniami, aby utrzymać widzów w niepewności.

Powiedział również, że męska część publiczności uwielbia Sarę, bo – choć wydaje się nieco wyniosła i sztywna jak każdy Angol – faceci wiedzą, po prostu wiedzą, że krzyczy w łóżku. Z tłumionej namiętności. Że wydaje się oschła, ale lada chwila eksploduje.

Sarah przyjmowała wszystkie pochwały z przymrużeniem oka, ale obcesową uwagę Stuarta uznała za komplement. Właśnie na tym jej zdaniem polegała sztuka aktorska. Na byciu kimś zupełnie innym. Bo z natury była cicha i nieśmiała. Jej nieśmiałość przypominała prywatne więzienie, z którego mogła uciec jedynie wówczas, gdy grała. Potrafiła być naprawdę ożywiona i autentyczna jedynie na scenie lub przed kamerą.

Jako osoba o skrytej naturze, Sarah nie przepadała za przyjęciami, ale rozumiała, że należy na nich bywać, szczególnie w Hollywood. Nie chodziło wyłącznie o to, żeby być widzianym tam, gdzie trzeba. Oczywiście i to było ważne, bo Sarah była nadal raczej wschodzącą niż w pełni opierzoną gwiazdą. Poza tym przyjechała do Ameryki stosunkowo niedawno i chciała poznać nowych przyjaciół. Pragnęła być lubiana. Sytuacja Angielki była trudna. Ludzie uważali, że jest nadęta i trzyma się na dystans tylko dlatego, że mówi z obcym akcentem.

Zatem przychodziła, gdy ją zapraszano, bawiła się z gośćmi i mówiła co trzeba. Chociaż nie zyskała w ten sposób bliskich przyjaciół, miała więcej znajomych twarzy, do których mogła się uśmiechnąć, gdy jadała w Spago. Zresztą starała się tego unikać, bo w lokalu było tak głośno, że człowiek nie słyszał własnych myśli.

Sarah ruszyła w stronę rozsuwanych drzwi i uśmiechnęła się na widok Jacka idącego ku niej z butelką piwa w dłoni. Lubiła Jacka. Z wszystkich ludzi, których poznała w Los Angeles – nie licząc Stuarta – Jack był najbliższy statusu przyjaciela.

Przystojny jak przystało na gwiazdę telewizji, Jack był wysoki i szczupły, może nie muskularny, ale wysportowany, o śniadej cerze i bujnej czuprynie lśniących czarnych włosów. Sarah lubiła go za szczerość – żadnych intryg, żadnego wciskania kitu – figlarność, energię i poczucie humoru. Jack był także dobrym aktorem w przeciwieństwie do niektórych kolegów, którzy trafili do telewizji prosto z reklamy pasty do zębów lub z autohandlu.

Czasami chodzili razem do restauracji, na sztuki i koncerty. Oczywiście media raz lub dwa próbowały rozpuścić plotki o ich romansie, ale nawet najbardziej niedoświadczeni reporterzy z branży rozrywkowej nie potrafili utrzymać tej fikcji przy życiu, więc zamiast niej sięgali po zużyty motyw samotnej, pięknej gwiazdy oraz jej umiłowania samotności i prywatności w stylu Grety Garbo.

Sarah wiedziała, że Jack jest gejem. Próba małżeństwa, którą rzekomo podjął, zakończyła się sromotną klęską. Może wiedzieli o tym redaktorzy rubryk plotkarskich, ale milczeli. Hollywood bywał zabawny w takich sprawach, nawet w dzisiejszych czasach.

– Znowu podpierasz ścianę? – spytał Jack, stając obok niej. Odwrócili się w kierunku kanionu. On po bratersku oparł dłoń na jej ramieniu. Mocna drewniana barierka, przy której stali, była jedyną zaporą, która oddzielała ich od długiego upadku w mrok.

– Zamknij się – powiedziała, strząsając jego rękę. – Jesteś niepoprawnym balangowiczem, powinieneś się wstydzić.

Udał, że się gniewa.

– Jeszcze tylko chwilę. Pamiętaj, że to moje urodziny. Starzeję się.

– Trzydzieści siedem lat to jeszcze nie starość.

– Łatwo ci mówić, masz dopiero trzydzieści cztery.

– Skąd wiesz?

Jack mrugnął do niej figlarnie.

– Wiem też, że naprawdę nazywasz się Sally Bolton. To żaden problem, wystarczy poflirtować z którąś sekretarką.

– Świnia! – Sarah szturchnęła go w żebra, ale przeszedł ją zimny dreszcz, gdy wspomniał, że zna jej prawdziwe nazwisko.

– Uwielbiam, kiedy mówisz do mnie świństwa – zażartował Jack. – Szczególnie z tym pretensjonalnym londyńskim akcentem.

– Pretensjonalnym? – zaoponowała z silnym akcentem z Yorkshire, którego się pozbyła po latach grywania innych ludzi i naśladowania innych głosów. – Bredzisz, kolego. Nie waż się nazywać nas pretensjonalnymi.

Jack się zaśmiał.

– Czy to prawda? – zapytała go Sarah. – O sekretarkach?

– Nie. Przecież sama mi powiedziałaś. Na jesieni. Nie pamiętasz?

– No tak, po prostu mi wyleciało…

– O co chodzi? Czy stało się coś złego?

Sarah wzruszyła ramionami.

– Nie, a właściwie tak.

Cofnął dłoń, chwycił ją za ramiona i odwrócił twarzą do siebie.

– Uspokój się, Saro – powiedział swoim telewizyjnym głosem. – To ja, Tony Lucillo, twój partner!

Uwolniła się z jego uścisku i odwróciła w stronę kanionu.

– To nic wielkiego – odparła. – Przypomniałeś mi, jak łatwo można poznać różne fakty z mojego życia. Wiesz, osobiste szczegóły. Dostaję dziwne listy, to wszystko. – Spojrzała na Jacka i dotknęła jego ramienia. – Proszę, nie mów o tym nikomu. Nie chciałabym, żeby wszyscy wiedzieli. – Muzyka ucichła, a w oddali rozległ się dźwięk policyjnej syreny.

– Wszyscy dostajemy dziwne listy. Niedawno otrzymałem dziwny list od prawnika mojej byłej żony. Chce więcej pieniędzy. Przestań być taka cholernie brytyjska. Co w nich jest? Groźby? Sprośności?

– W sumie nie, ale… no, może odrobina jednego i drugiego.

– Och! – usłyszeli westchnienie za plecami. – Takie listy potrafią przyprawić o gęsią skórkę. – Sarah i Jack odwrócili się i ujrzeli Lisę Curtis. Wyglądała bosko w wydekoltowanej czarnej sukni bez ramiączek, która kontrastowała z jej kremową skórą i gęstymi, lśniącymi orzechowymi włosami, opadającymi na ramiona bujnymi lokami i falami. – Przepraszam – dodała – nie mogłam się powstrzymać od podsłuchiwania.

– Ach, to ty – powiedziała Sarah. – Nic się nie stało. Tylko nie trąb o tym na prawo i lewo, dobrze? Nie chcę zwracać na siebie uwagi. W gruncie rzeczy to nic wielkiego.

Lisa, która grała w serialu rolę policyjnej dyspozytorki, wskazała swój imponujący biust.

– Moi? Trąbić na prawo i lewo? Przecież jestem wcieleniem dyskrecji. Powinnaś o tym wiedzieć.

– Racja – roześmiała się Sarah. – Nie jest ci zimno w tym stroju? – zapytała.

– Dostałam gęsiej skórki. W każdym razie uważam, że to fascynujące.

– Co? Gęsia skórka?

– Nie, głuptasie. Twoje listy.

Kiedy Jack je przeprosił, aby dołączyć do gości, obiecawszy, że za chwilę wróci, Lisa osaczyła Sarę na krawędzi tarasu. Muzyka zabrzmiała na nowo. Tym razem Kiri Te Kanawa śpiewała arię z opery Tosca. Jack musiał mieć wszechstronne upodobania, a w tym wypadku wychodził z niego Włoch. Mocny, czysty głos Te Kanawy niósł się po całym kanionie.

– Podobna historia przydarzyła się mojej przyjaciółce – podjęła Lisa. – A właściwie przyjaciółce mojej przyjaciółki. To znaczy, osobiście nigdy jej nie poznałam. Umówiła się z facetem kilka razy, a później gość zrobił się zbyt poważny, zbyt zaborczy, więc go rzuciła. No i każde powinno się zająć swoim życiem, prawda? Po co się męczyć? Ale facet był z tych, którzy nie przyjmują odmowy. Codziennie wysyłał jej listy. Bardzo barwne, o tym, co wyprawiali w łóżku. Wiesz, że będzie ją kochać całą wieczność i że nie może znieść braku jej ciała. Takie tam. Naprawdę obrzydliwe. Później były telefony, kwiaty i cała reszta.

Próbowała mu powiedzieć, że nie jest zainteresowana, ale facet jakby w ogóle jej nie słuchał. Powtarzał, że wie, iż ona nadal go kocha i ona też o tym wie. No wiesz, w głębi duszy. Że próbuje to stłumić, bo jej uczucia są tak przytłaczające i silne, że ją przerażają. Dasz wiarę? Dupek mówił jej, że jeśli zajrzy w głąb siebie, odnajdzie prawdę i odwagę, aby się nią kierować. Ona na to, że jedyną rzeczą, która ją przeraża, jest jego zachowanie. Ale on tylko się śmiał i mówił, żeby nie była głupią dziewczynką, że któregoś dnia się obudzi i zrozumie, że to prawda.

Sarah piła ciepły rum z colą i kiwała głową w odpowiednich miejscach. Bo takie były rozmowy z Lisą – niezbyt wymagające, oczywiście jeśli człowiek miał cierpliwość. Z wnętrza domu doleciał głośny śmiech, brzęk kieliszków i śpiew Kiri o tym, że żyje dla sztuki. Jej ciepły sopran szybował wysoko po czystym, nocnym niebie.

– Później zaczął wystawać pod bankiem, w którym pracowała – ciągnęła Lisa. – Babka była asystentką menedżera. Wiesz, inteligentna sztuka. A facet był maklerem giełdowym lub kimś w tym rodzaju. Nie mówimy tu o niższych formach życia. W każdym razie w końcu się przestraszyła. Uwierzyła, że to naprawdę jej wina, że musiała w jakiś sposób go zachęcić, dawać jakieś sygnały. Wiesz, że być może naprawdę go pragnie. – Lisa przyłożyła palec wskazujący do skroni, odwróciła go o sto osiemdziesiąt stopni w jedną i drugą stronę i zanuciła melodię ze Strefy mroku.

– Co się później stało? – zapytała Sarah.

– Facet posunął się za daleko, ot co. Kiedy zaczęła dochodzić do wniosku, że łatwiej będzie ulec, niż ciągle mieć go na karku. Tak pomieszał jej w głowie, że w końcu jego uwaga zaczęła jej schlebiać. Gość zaniedbywał pracę i całymi dniami włóczył się wokół banku, żeby móc choć raz ją zobaczyć. Wiesz, tylko przez chwilę. Nawet się nie odezwała do frajera. A on jej ciągle powtarzał, że ją kocha, kupował brylanty i takie tam, chociaż dziewczyna nie miała dla niego jednej chwili w ciągu dnia.

– Jak daleko się posunął? – spytała Sarah, mimowolnie zaintrygowana. – Co zrobił?

– Chyba uznał, że niewiele tym wskóra. Wiesz, babka nie odbierała jego telefonów, nie odpowiadała na listy. Zwracała wszystkie prezenty, które jej kupił. Przechodziła na drugą stronę ulicy, żeby go ominąć, i zawsze była w czyimś towarzystwie, kiedy wychodziła na lunch. Wiesz, kiedyś poszła na lunch z facetem, takim z banku, właściwie to kilka razy. Któregoś dnia gość wychodzi z roboty i widzi, że ktoś przedziurawił mu opony. Nie trzeba być tytanem umysłu, żeby się domyślić, kto to zrobił, prawda?

– Co na to twoja przyjaciółka?

– Doprowadziła do konfrontacji, kiedy czub zadzwonił następnym razem.

– Przyznał się?

– No jasne. Wyjaśnił jej, że było to tylko przyjacielskie ostrzeżenie. Że ona należy do niego. A później zaczął jej tłumaczyć, że jeśli nie może mieć jej żywej, połączy ich śmierć. To ją ponownie otrzeźwiło. Co za frajer! Wiesz, gość niemal dopiął swego po miesiącach dawania prezentów i innych takich, ale sam wszystko zepsuł. W każdym razie ona jest kompletnie przerażona, a on zachowuje się, jakby mu naprawdę odbiło.

– Poszła na policję?

– Początkowo nie. Po prostu go ostrzegła, że to koniec. Nigdy więcej. Żegnaj. I tylko tyle.

– I?

– Któregoś dnia włamał się do jej domu, kiedy była w pracy. I wiesz, co zrobił?

Sarah pokręciła głową.

– Ukradł jej buty. Jedną parę butów.

– Butów?!

– Aha. Dziwne, nie? Poczekaj, co będzie dalej. Nie poprzestał na kradzieży. Wiesz, co jej powiedział, kiedy zadzwonił następnym razem?

– Co?

– Że kazał je, kurna, pokryć brązem. Dasz wiarę?! Brązem!

– Nie wierzę.

– Przysięgam na Boga.

– Wtedy zadzwoniła na policję. Jeśli chcesz wiedzieć, co myślę, powinna była to zrobić na samym początku. Dostał sądowy zakaz zbliżania. Wiesz, musiał się trzymać w odległości około trzech kilometrów od niej. To było jakiś czas temu. Słyszałam, że mamy teraz lepsze prawo.

– Zastosował się do niego?

– Pomarzyć dobra rzecz. Dwa dni później ponownie włamał się do jej domu. Tym razem była w środku. Najpierw postrzelił ją w głowę, a później rozebrał do naga. Sam też się rozebrał, objął ją ramieniem i palnął sobie w łeb. Gliniarze znaleźli ich przytulonych nagich i martwych na kanapie. Jak jacyś Romeo i Julia naszych czasów. Czy to nie dziwne?

Sarah zadrżała. Nawet sweter nie wystarczył, żeby osłonić ją przed lodowatym chłodem bijącym z opowieści Lisy. Kiri skończyła śpiewać i Jack ponownie nastawił muzykę z lat sześćdziesiątych. Sarah rozpoznała pierwszy utwór – piosenkę Whole Lotta Love zespołu Led Zeppelin.

– A w ogóle to nie przejmuj się tym listem, kochanie – zakończyła Lisa, kładąc delikatnie rękę na ramieniu Sary. – To była inna sytuacja. Ten facet ją znał. Chodzili na randki. Nie tak jak w twoim przypadku, wiesz, gdy jakiś zboczeniec nagle pisze list. Takie rzeczy zdarzają się cały czas. Wybacz, zobaczymy się później, złotko. Po prostu muszę zatańczyć do tej piosenki.

Po tych słowa Lisa zniknęła w głębi domu. Sarah dopiła rum z colą, a potem zamieniła słówko z kilkoma gośćmi, choć myślami była daleko. Wreszcie rozejrzała się za Stuartem, który miał ją odwieźć do domu.

W Los Angeles trudno było się obyć bez jeżdżenia samochodem, ale myśl, że miałaby usiąść za kółkiem – szczególnie na autostradzie – przerażała ją jeszcze bardziej niż niewygoda związana z korzystaniem z taksówki lub poleganie na przyjaciołach.

Nie była jeszcze wystarczająco „wielka”, aby zasłużyć na służbową limuzynę z szoferem, więc Stuart często podwoził ją do studia. Mieszkał w Brentwood, po drugiej stronie, ale nie dzieliła ich duża odległość. Gdyby Stuart nie mógł jej podwieźć, wezwałaby taksówkę.

Producent serialu chciał, żeby Sarah nauczyła się prowadzić – przynajmniej na tyle, aby czuć się swobodnie za kółkiem policyjnego radiowozu w telewizji. Stuart zabrał ją kilka razy na pustynię, żeby udzielić jej kilku lekcji jazdy. Dzięki temu opanowała podstawy – wiedziała, jak włączyć zapłon i umieścić dźwignię zmiany biegów w pozycji „Drive”, gdzie jest pedał gazu i hamulca, ale na tym koniec. Drogi na pustyni były puste. Nie wyobrażała sobie, aby mogła prowadzić w normalnym ruchu.

Led Zeppelin zakołysał salonem. Gitara basowa i perkusja były tak głośne, że Sarah obawiała się, iż dom obruszy się na fundamentach i runie w dół na podobieństwo błotnej lawiny.

W ogóle sytuacja wydawała się śmieszna, bo dom stał na palach, u wierzchołka wzgórza. Jak Jack mógł w nim mieszkać, przycupniętym niepewnie, tak wysoko? Sarah pomyślała, że nie byłaby do tego zdolna.

Z drugiej strony w Los Angeles lokalizacja wydawała się nie mieć znaczenia, bo wszędzie zagrażały siły natury. Przemijanie w różnoraki sposób wdzierało się ludziom do psychiki. Sarah często myślała, że właśnie to jest źródłem obłąkanej atmosfery panującej w tym mieście – skoro wszystko jest nietrwałe, nie ma się czym przejmować.

Odkąd przeprowadziła się do Los Angeles, była świadkiem pożarów, gwałtownych ulew i silnych trzęsień ziemi. Słyszała także powiedzenie, że w południowej Kalifornii cztery pory roku nazywają się powódź, ogień, trzęsienie ziemi i zamieszki. Mimo to stała na tarasie domu wzniesionego na palach, wysoko nad kanionem, przypuszczalnie o rzut beretem od uskoku San Andreas. Czysty obłęd.