Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Odwrócona sinusoida

Odwrócona sinusoida

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8166-047-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Odwrócona sinusoida

Genialny matematyk wraz ze swoim balansującym na granicy obłąkania asystentem odkrywają równanie, które może całkowicie odmienić oblicze nauk ścisłych. Nie zdają sobie sprawy, jak wielkie kłopoty sprowadzają na siebie próbując upublicznić to osiągnięcie. Tak zaczyna się pełna napięcia, tajemnic i zagadek przygoda, w której fikcja miesza się z rzeczywistością.

 

Odwrócona sinusoida” to historia zaskakująca swą fabułą, niejednokrotnie wywracająca do góry nogami główny nurt myślenia czytelnika.

 

Akcja powieści rozgrywa się w realnych miejscach. Autor przemyca związane z nimi kluczowe informacje i ciekawostki w licznych nawiązaniach do sytuacji. Losy bohaterów niejednokrotnie splatają się z mniej lub bardziej znanymi prawdziwymi postaciami z naukowego świata.

 

Mimo całej naukowej otoczki najważniejszy zawsze pozostaje człowiek. Bohaterowie nie są przejaskrawionymi, pustymi manekinami. Mają uczucia, boją się, kochają… Ich konflikty moralne oraz podejmowane decyzje dają czytelnikowi nowe spojrzenie na społeczeństwo jutra. Autor zadaje retoryczne pytanie: „jakie są granice etyki naukowej?”.

 

„Odwróconą Sinusoidę” czyta się jednym tchem. Fabuła składa się z poprzeplatanych ze sobą urywków, które z każdą odsłoną serwują czytelnikowi kolejne zagadki. Krótkie podrozdziały, niczym sceny z sensacyjnego filmu zaskakują i szybko urywają się tuż po kulminacyjnym punkcie wywołując uczucie niedosytu. Tu nie ma miejsca na przestoje, czy nudę.

Polecane książki

W stawie to zbiór wierszyków, których bohaterami są mieszkańcy zbiorników wodnych. W bajkowej podróży przez staw spotkamy choćby raka, ślimaka, żabę i wiele innych zwierzątek. Wujek Bajka w interesujący i ciekawy sposób przedstawia dzieciom mieszkańców stawów i innych akwenów. Wujek Bajka to wielki ...
Publikacja Uchwały właścicieli lokali. Studium prawne to pierwsza w literaturze polskiej kompleksowa monografia obejmująca prawne aspekty podejmowania, wykonywania oraz zaskarżania uchwał przez wspólnoty mieszkaniowe. Zawiera wiele rozważań natury teoretycznoprawnej, rys historyczny oraz prezentacje...
"""Pięknie napisana książka, po brzegi wypełniona emocjami"". Essentialsmagazine.com Na szczycie Wieży Eiffela młody mężczyzna oświadcza się swojej dziewczynie, ku uciesze zachwyconych turystów. Okazuje się, że to wydarzenie odmieni życie nie tylko szczęśliwej pary, ale także przyjaciół i rodziny o...
.. Komentarz w sposób kompleksowy przedstawia problematyke opodatkowania gruntów rolnych i lesnych. Zawiera rozwiazania najczesciej spotykanych w praktyce problemów dotyczacych omawianych ustaw. .. W opracowaniu omówiono miedzy innymi takie zagadnienia jak: zasady ustalania podatku rolnego, ...
Dlaczego biznes nie ma zaufania do działów personalnych? Dlaczego w Polsce działy personalne są nadal tylko administratorami i wykonawcami poleceń? Na te i inne pytania w tekście otwierającym dyskusję odpowiada Magdalena Kozłowska. Pomagania trzeba się uczyć – to temat z okładki, zapowiedź ...
W książce opisane są podstawowe formy oraz rodzaje spółek występujących na terenie Polski, Niemiec i Francji. Jak są one podzielone oraz jakie każdy rodzaj spółki posiada wady i zalety. Gdzie płacimy najmniejsze podatki oraz jak założyć firmę w Polsce i na terenie Unii Europejskiej. Poza tym opisane...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Piotr Jakub Karcz

© Copyright by Piotr Jakub Karcz & e-bookowo

Projekt okładki: Piotr Jakub Karcz

ISBN: 978-83-8166-047-1

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: wydawnictwo@e-bookowo.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2019

Konwersja

Mojej żonie, Agacie…

Zalążek opowiedzianej tutaj historii zrodził się w mojej głowie w roku akademickim 2002/2003, gdy jako student Erasmusa przechadzałem się tymi samymi uliczkami Clermont-Ferrand co Damien czy Pierre.

Dziękuję rodzinie i przyjaciołom za wsparcie i cierpliwość.

Chciałbym również podziękować Mirosławowi Zelentowi, posiadającemu niezwykły dar tłumaczenia skomplikowanych zagadnień matematycznych na język zwykłych ludzi, za zgodę na wykorzystanie fragmentu pracy na temat liczb pierwszych.

Prolog

Lyon, 16.10.2000 r.

Nad drapaczami chmur La Part-Dieu wolno przepływały obłoki, tworząc nieustannie zmieniające się, zawiłe kształty. Przebijający przez nie blask księżyca barwił je różnymi odcieniami granatu i błękitu, wydzierając je z nocnej czerni. Najnowocześniejsza dzielnica Lyonu zasypia dopiero późną nocą. Nie wszyscy jednak udają się na spoczynek. Niektórzy nie mogą, inni po prostu nie chcą…

Stał przy dźwiękoszczelnym oknie pracowni, wpatrzony w niebo. Zgodnie ze swoim naturalnym odruchem, nie odrywając myśli od wątku, nad którym pracował, automatycznie analizował krzywe geometryczne chmur. Zwykli ludzie widzieli po prostu kształty, ale on postrzegał wzory definiujących je funkcji.

Nie jadł od dwunastu godzin, nie spał co najmniej dwa razy tyle. Jego pracujący na najwyższych obrotach umysł po prostu wyłączył zewnętrzne bodźce i zahamował większość potrzeb fizjologicznych.

Książki stały równo ułożone w regałach, uporządkowane zarówno względem wielkości, jak i koloru okładki. Cała pracownia sprawiała wrażenie minimalistycznej galerii sztuki z dużą ilością przestrzeni, z której usunięto wszystkie wystawiane prace. Bez pomazanej tablicy, bez maty z przypiętymi notatkami. Biurko niemal puste, znajdowały się na nim tylko klawiatura i notatnik. Nie było żadnych ozdób. Obrazy przecież pobudzały emocje, zdjęcia – przywoływały wspomnienia, które tak bardzo rozpraszały, a on musiał być skupiony.

Cisza. Koncentracja. Porządek uspokajał go, dawał poczucie bezpieczeństwa. Aurélien usiadł przy biurku. W okularach odbijał się obraz szklanego monitora. Używał białych znaków na czarnym tle, ponieważ jasność ekranu po wielu godzinach była dla jego wzroku niczym ostra igła. Ból przecież odwracał uwagę od tego, co istotne.

Płynęły godziny, a naukowiec pracował bez chwili spoczynku. Dziwne, doprawdy, jak głośny potrafi być dźwięk komputerowego wentylatora. Pospieszne notatki. Zmiana parametrów programu. Czekanie i wydruk. Analiza wyników. Niszczarka. Kolejna zmiana parametrów. Czekanie… Wydruk… Niszczarka… Nagle olśnienie! Parametry, parametry! Czekanie… Dlaczego nic się nie dzieje? Wydruk…

Aurélien chwycił kartki trzęsącymi się rękoma. Porównał wyniki z jedynym, istniejącym wyłącznie w jego głowie równaniem i aż zadrżał. To był najważniejszy moment w jego życiu.

Pospiesznie, wręcz w panice chwycił telefon.

– Mam to! Mam!

Rozdział pierwszy

Pierre nerwowo i chaotycznie zakładał pierwszą lepszą wyciągniętą z szafy koszulę. Szybko i niedbale zapinał guziki. Był szczupłej budowy ciała, przez co nie wyglądał na swoje dwadzieścia pięć lat. Miał gęste, czarne włosy, które lekko się kręciły.

– Co się stało, kochanie? – szepnęła zaspana Emma. Jej potargane włosy sygnalizowały, że było jeszcze za wcześnie, aby wstać.

Naukowiec kochał jej śniadą cerę i duże zielone oczy. Kochał i chciał opowiedzieć o projekcie Auréliena, który zrewolucjonizuje światowy przemysł paliwowy, ale po prostu nie mógł. Powiedział tylko, że musi wyjść szybciej do pracy i pocałował wpół senną brunetkę w policzek.

Wybiegł z domu i ruszył z piskiem opon. Był podekscytowany i nie wiedzieć czemu przestraszony. Miał dziwne wrażenie, że w budynku naprzeciw pojawiła się w oknie czyjaś twarz. Jednak pośpiech zwyciężył z ciekawością i kierowca nie pofatygował się nawet zawrócić.

Było ślisko, widocznie kilka godzin wcześniej padał deszcz. Opuścił szybę i zapalił papierosa. Zwykle nie robił tego w czasie jazdy, ale tym razem naprawdę się spieszył. Poza tym był zdenerwowany.

Tuż przy Moście Uniwersyteckim zwrócił uwagę na jadący za nim, podejrzanie wyglądający samochód. Przyglądał się mu dłuższą chwilę w lusterku, rozpraszając swoją uwagę do tego stopnia, że nie zauważył wchodzącej na ulicę kobiety z wózkiem dziecięcym. Przyspieszył, nie odrywając wzroku od jadącego za nim pojazdu. Odetchnął z ulgą na ułamek sekundy, gdy spostrzegł, że auto skręciło boczną ulicę. Wówczas dotarło do niego, że na samym środku przejścia dla pieszych znajduje się kobieta z wózkiem. Zwykle w tym miejscu jeździł sześćdziesiątką, ale tym razem miał na liczniku przeszło sto kilometrów na godzinę. Odruchowo nacisnął z całej siły hamulec. Wystraszona kobieta, oślepiona reflektorami samochodu znieruchomiała. Auto Pierra wpadło w poślizg i uderzyło lewym bokiem z niemal pełną prędkością w wózek, który odskoczył na kilkadziesiąt metrów. Oszołomiony zatrzymał się tuż przed nim, wśród oparów płonącej gumy. Co gorsza – widział wypadające z wózka niemowlę, uderzające w asfalt. W pierwszej chwili chciał w panice uciekać, ale odrzucił tę myśl. Wysiadł z samochodu. Nogi trzęsły mu się tak bardzo, że z trudem utrzymywał równowagę. W głowie pulsowało ciśnienie, jakby zaraz miał eksplodować. Bał się podejść do dziecka.

Uprzedziła go kobieta, która jakimś dziwnym trafem wyszła z wypadku bez szwanku. Podbiegła w panice do leżącego na ziemi niemowlaka i chwyciła go w ręce. Pierre podszedł bliżej. Miał nadzieję, że wszystko jest tylko złym snem i że się za chwilę obudzi. Tak się jednak nie stało.

Zobaczył twarz matki. Była zdeformowana, jak w krzywym zwierciadle. Rogówki jej oczu były matowe i niemal zupełnie białe. Sprawiała wrażenie, że w ogóle nie ma źrenic. Gdy na nią spojrzał, wydała z siebie tak przeraźliwy wrzask, jakby wstąpił w nią demon. Dopiero wtedy spostrzegł, że to jakaś obłąkana, najprawdopodobniej bezdomna kobieta, która miała w ręku nie dziecko, tylko lalkę.

*

– Zgaś papierosa – powiedział opanowany Aurélien Marsat, gdy jego asystent wszedł do pracowni. Znał go na tyle dobrze, że domyślił się, że powodem jego zdenerwowania była nie tylko rozmowa telefoniczna. Nie pytał jednak o nic. Podał mu tylko ostatnie wydruki.Pierre był w takim stanie, że z trudem się uspokajał. Ręce mu się trzęsły. Zgasił niedokończonego papierosa i czytał wyniki. Podszedł do swojego biurka. Naniósł kilka punktów na osie współrzędnych i poprowadził przez nie krzywą. Nie dowierzał, sprawdzał punkt po punkcie, czy krzywa przez nie przechodzi. Po chwili wrzasnął:

– Zrobiłeś to! Kurwa, ty to naprawdę zrobiłeś! Rozpisałeś równanie odwróconej sinusoidy!

– Tak – odrzekł spokojnie Aurélien, patrząc w oczy asystenta. – Wiesz, co się stanie, gdy to opublikuję?

– Dostaniesz nobla!

– Albo kulkę w głowę…

*

Paryż, 04.11.2000 r.

Międzynarodowa konferencja klimatyczna „Éternel 2000”, poświęcona prawie w całości niekonwencjonalnym źródłom energii, przyciągnęła do nowoczesnej dzielnicy Paryża La Défense ogromną rzeszę naukowców i jak często zdarza się w takich okolicznościach, jeszcze większy tłum ekosceptyków.

– Te oszołomy z transparentami zaraz tu wejdą! – wrzeszczał Christain Coysevox, właściciel reasearch labu „L’innovation”, który zatrudniał między innymi Auréliena i Pierra.

Masywny, bardzo pewny siebie człowiek, o wyłupiastych, szarych oczach stał przy oknie, przyglądając się protestującym demonstrantom.

– Spokojnie, pokrzyczą i pójdą sobie do domu – uspokajał szefa Pierre. Tak naprawdę uważał go za idiotę. Nie chodziło nawet o pieniądze, pomijając fakt, że Christain, miał na sobie garnitur, który kosztował więcej, niż Pierre zarabiał przez rok. Po prostu młody naukowiec kochał to, co robił, a jego szef patrzył wyłącznie na profity. Entuzjazm, który przyświecał przesuwaniu granic nauki Christainowi był zbliżony do zaangażowania aktorek filmów porno w dialogi.

– Patrz na tamtych, w maskach gazowych biegają, psychole… Aurélien to ma w ogóle zamiar tutaj przyjechać? Za godzinę mamy zacząć konferencję, a jeszcze go nie ma?

– Zaraz pewnie będzie…

– Pierre, jakby co, zaczniesz bez niego…

– Ja? Przecież mówiłem szefie, że jestem tylko asystentem. Pracowaliśmy wprawdzie razem nad tym projektem, ale kompletne równanie odwróconej sinusoidy zna tylko profesor! Jedynie on może ogłosić to światu!

– Za co ja Ci płacę? Za co? Za przynoszenie fastfoodów Aurélienowi? Myślałem, że jesteś naukowcem, a nie debilem!

Pierre zdenerwował się. Wyszedł na korytarz, do palarni. Znowu ogarnęło go dziwne uczucie strachu. Wydawało mu się, że mijający go ludzie patrzą na niego dziwnym wzrokiem. Wyciągnął drżącą ręką paczkę papierosów i nagle… dostrzegł idącą na schodach obłąkaną kobietę, której omal nie zabił trzy tygodnie wcześniej w Lyon. Spojrzała na niego swoim trupio bladym wzrokiem, pokazując mu palcem gest poderżniętego gardła. Zadrżał, ale odruchowo pobiegł w jej kierunku. Gdy był już na piętrze, na którym znajdowała się przed chwilą, spostrzegł tylko rąbek jej mocno sfatygowanej kurtki, który mignął mu w wyjściu. Wiedział, że to nie złudzenie. Był pewny, że tam była! Wybiegł na zewnątrz, ale jedyne, co zobaczył i usłyszał, to manifestujący tłum, głośno wykrzykujący ekologiczne hasła. Chaotycznie wbiegł w sam środek protestujących ludzi, szukając pośród nich tajemniczej kobiety. Nagle ktoś z tłumu wyczytał jego imię z identyfikatora przypiętego do garnituru i pokazując palcem, krzyczał „Pierre Bossuet! Kłamca! Morderca!”. Tłum zawrzał, napierając na młodego naukowca ze wszystkich stron. Ktoś chwycił go za poły marynarki i szarpnął. Pierre z trudem oswobodził się z brutalnego uścisku i ruszył w stronę budynku, z którego przed chwilą wybiegł. „Tchórz! Morderca!” – słyszał w oddali.

Na korytarzu podszedł do niego Christain. Spojrzał mu głęboko w oczy i powiedział:

– Aurélien miał wypadek. Nie żyje!

*

Lyon, 24.11.2000 r.

Wysokie drzewa kołysane powiewami wiatru, płakały żółtymi liśćmi, które rozsypywały się na chodnikach nowego cmentarza w Guillotière. Dzisiaj prócz nich ronił łzy tylko Pierre i trzymająca go mocno za rękę narzeczona. Nad jasną trumną zebrała się cała kapituła Akademii Lyońskiej, w której przed laty zasiadał profesor Aurélien Marsat. Przemawiał nawet sam Raymond Barre – naukowiec i mer Lyonu, który z właściwą sobie dyplomatyczną przesadą wypowiedział się o zmarłym, określając go mianem przyjaciela. Obecna była również telewizja i spora grupa dziennikarzy.

Paparazzi i obiektywy o długich ogniskowych dekoncentrowały Pierra i wzbudzały poczucie zagrożenia. Przezwyciężył jednak swoją słabość. Była to po części zasługa zażytych przed kilkoma godzinami leków psychotropowych. Wszedł na mównicę, wziął głęboki oddech i zaczął:

– Pamiętam, gdy w podstawówce narysowałem pierwszy w życiu wykres funkcji. Czuję do dzisiaj tę cudowną fascynację i radość. Niestety w parze z tym przyszło od razu niezrozumienie kolegów ze szkolnej ławki. Tak naprawdę musiałem wybrać: albo pasja, albo znajomi. Podobnie mój nauczyciel i mentor, najbliższy i jedyny przyjaciel Aurélien, często zmagał się z podobnymi problemami. Ostatecznie poświęcił się w całości karierze naukowej. Nie miał nikogo bliskiego, nie założył rodziny, nie miał dzieci. Pamiętam jeden z pierwszych wykładów, gdy jako młodzi studenci wymyślaliśmy złożone wzory funkcji, a profesor rysował z głowy ich wykresy. Robił to oczywiście na naszą prośbę, ponieważ był zbyt skromny, żeby sam z siebie popisywać się wiedzą. Jeśli coś robił, to zawsze dla dobra nauki, a nie dla rozgłosu. Był człowiekiem zamyślonym i bardzo skromnym. Po prostu nie potrafił nic nie robić. Często powtarzał, że życie jest zbyt krótkie, aby zrobić w nim wszystko, co ważne. Dlatego twierdził, że trzeba wybrać jedną, najważniejszą rzecz i oddać się jej bez reszty. Jak sami widzicie, los pokazał, jak bardzo miał rację. Nie zapomnę nigdy chwili, gdy pierwszy raz wszedłem do gabinetu Auréliena. Zobaczyłem spokój w jego oczach, skrytych za szkłami okularów. Zobaczyłem ten idealny porządek, ten minimalizm i człowieka w pełni skupionego na realizacji swojej pasji. Wtedy zrozumiałem, że to jest właśnie cel mojego życia – pracować wraz z nim. Jest jednak jedna rzecz, która odróżnia mnie i nas wszystkich od profesora Marsata. My możemy być co najwyżej w czymś dobrzy, a on był geniuszem. Kimś, kim żaden z nas nie będzie nigdy…

Pierre otarł łzy i zszedł z mównicy. Przytulił Emmę. Oglądał wraz z przybyłym tłumem, jak jasna trumna w akompaniamencie orkiestry dętej spoczęła na dnie czarnej otchłani. Wiatr niósł dźwięk na wszystkie strony. Na sztandarach powiewały trójkolorowe flagi Francji i granatowo-czerwone z białym lwem pośrodku.

Po ceremonii Christain Coysevox poprosił Pierra na stronę.

– Utopiłem w tym projekcie pół miliona franków. Co zyskałem? Nie mam ani patentu, ani nawet równania. A ty, kreujesz się na wielkiego przyjaciela, a tak naprawdę nic nie wiesz…

– Christain, proszę, nie teraz. Uszanuj pamięć Auréliena.

– Wiesz, myślę, że „L’innovation” to nie jest miejsce dla ciebie…

– To znaczy, że… odsuwasz mnie od projektu?

– Nie odsuwam, ja cię po prostu wypierdalam!

Rozdział drugi

Clermont-Ferrand, 20.06.2021 r.

W kolorowym ogrodzie Jardin Lecoq – późnym niedzielnym popołudniem było jeszcze sporo ludzi. Czerwcowy upał nieco złagodniał, a cień kolorowych drzew i włączone fontanny potęgowały uczucie miłego chłodu. Na ławce siedziało dwoje młodych ludzi. Dziewczyna bawiła się tabletem, a chłopak obserwował przechodniów.

– To co, Damien, kiedy pouczysz mnie z liczb zespolonych? – spytała, nie odrywając wzroku od gadżetu. Miała ciemnobrązowe włosy spięte w kok i długą, letnią sukienkę w kolorowe kwiaty.

– Jak chcesz mnie poderwać… – odparł szczupły blondyn o błękitnych oczach – …to myślę, że są lepsze sposoby niż liczby zespolone.

– Głuptasie! – Parsknęła śmiechem dziewczyna. Miała okrągłe policzki i przy każdym, nawet najmniejszym uśmiechu pojawiały się na nich dołeczki. – Wiesz, że jak nie zaliczę tego egzaminu, to wracam do rodziców na wieś i więcej mnie nie zobaczysz.

– To obietnica czy szantaż? – powiedział niby szyderczo Damien, szczerząc rząd białych zębów.

Colette uśmiechnęła się tajemniczo i dla zmiany tematu spytała:

– A wiesz, że masz bardzo niebieskie oczy?

– To przez szkła kontaktowe. Bez nich nie rozpoznaję ludzi z odległości powyżej trzech metrów.

– Ale mnie widzisz jakoś? Poznajesz, kim jestem, co?

– Gdzie jesteś? Halo, halo? Oooo! Colette!

– Zobacz, jaki fajny pies! To chyba dog, co? – Zmieniła ponownie temat dziewczyna.

– Ale w Lecoq bez smyczy? O… Zaraz strażnik tę laskę wyprowadzi razem z jej czworonogiem. Popatrz, miałem rację, już tam do niej biegnie!

– A powiedz mi, dlaczego studiujesz matematykę?

– Szczerze?

– No jak wolisz, to trochę skłam…

– Moi starzy się uparli. Mama matematyczka, tata fizyk… Sama rozumiesz, presja otoczenia. No i jeszcze w liceum, za wygraną w olimpiadzie dostałem indeks na Wydział Matematyki naszego uniwerku…

– No, ale masz do tego talent.

– Bo ja tam wiem? Możesz mi nie uwierzyć, Colette, ja jeszcze nigdy nie uczyłem się w domu na żaden przedmiot i nie przećwiczyłem nawet jednego zadania. Po prostu siadam i samo mi to przychodzi, jakbym był zaprogramowany.

– Nie wkurzaj mnie lepiej, ja zakuwam całe noce, a ledwo zaliczam… A ciebie to nawet ta gruba babka od analizy chciała od razu na swojego asystenta przygarnąć.

– Wiem, ale mnie to nie interesuje… matematyka to wiesz… takie nudy…

– A powiedz, czemu tamten facet tak się na nas gapi?

– Który?

– Tamten!

Mężczyzna siedzący na oddalonej o kilkadziesiąt metrów ławce, widząc, że Colette wskazuje go palcem, natychmiast odwrócił głowę.

– Pewnie zboczeniec – rzucił Damien.

– Nawet tak nie żartuj!

*

Uroczy, piętrowy dom w należącym do aglomeracji miasta Aubière tętnił spokojem. Jego skośny dach kontrastował z bielą murów, podobnie jak większość budynków w tej okolicy. Wąska, ciasna uliczka, przy której go usytuowano, była pokryta ciemnym brukiem (jak większość bez asfaltowych dróg w Owernii). Powodowało to, że niechętnie jeździły nią samochody. W efekcie było naprawdę cicho.

Mimo gęstej zabudowy w Aubière było dużo zieleni. Damien kochał to miejsce. Tutaj spędził całe swoje życie. To była jego oaza spokoju i miejsce ucieczki. Wiedział, że gdziekolwiek się przeprowadzi, będzie myślami wracać do rodzinnego domu. To właśnie w nim przeżył pierwszą miłość, pierwsze sukcesy w szkole. Nigdzie nie przepłakał tak wielu nocy do poduszki. To tam upadał po każdej porażce i podnosił się, gdy tylko burza w jego umyśle cichła.

Matka, krzątając się w kuchni, pospiesznie szykowała śniadanie (ojciec – pracoholik, był w instytucie już od dobrych dwóch godzin). Była szczupłą, zgrabną brunetką. Nie wyglądała na swoje czterdzieści sześć lat. Malutkie zmarszczki dodawały jej dostojności i pieczętowały delikatną urodę.

Dominique weszła do pokoju syna, w którym jak zwykle panował idealny porządek. Lubiła to miejsce. Było w nim dużo książek i płyt pedantycznie ułożonych w jednej linii. Stonowane odcienie beżu dodawały pomieszczeniu ciepła i powiększały je optycznie.

Damien wykąpany i ubrany w szary garnitur zakładał właśnie soczewki kontaktowe.

– Co tak dużo? – spytał zaskoczony widokiem sporego zawiniątka z kanapkami.

Nie odpowiedziała. Poprawiła Damienowi krawat i rzuciła na odchodne:

– Powodzenia! Tylko nie popisuj się za bardzo!

Nastolatek wsiadł do samochodu i odjechał. Matka wpatrywała się przez okno na oddalający się pojazd, po czym zasłoniła żaluzje. W oczach miała łzy…

*

Na korytarzu oszklonego budynku Wydziału Matematyki Uniwersytetu Blaisa Pascala panowało poruszenie. Studenci czekali na jeden z najtrudniejszych egzaminów w semestrze. Niektórzy pospiesznie wertowali notatki, inni wymieniali się pytaniami. Emocje sięgały zenitu. Tak naprawdę zupełnie opanowany był tylko jeden człowiek.

– Damien Cottier! Zapraszam!

Młody, szczupły blondyn wszedł do sali egzaminacyjnej. Usiadł vis-à-vis profesora, przy dużym, ciemnym biurku.

– Chyba pierwszy raz pana widzę. Nie chodziło się na wykłady, co? – powiedział piskliwym głosem nauczyciel.

– Tak wyszło – odparł student, patrząc pewnie w oczy swojego rozmówcy.

– Mam taką zasadę, że jeśli studenta lubię, czasem zadaję mu łatwiejsze pytania, jak pan się zapewne domyśla, tym razem poszukam najtrudniejszych…

Studentowi nawet nie drgnęła powieka.

– Proszę uprościć ten wielomian – powiedział profesor kładąc na biurku kartkę, nawet nie starając się ukryć złośliwości w głosie.

Chłopak spojrzał na złożoną, kilkumianownikową formułę matematycznych symboli. Wstał od biurka, podszedł do okna. Przez kilkadziesiąt sekund wpatrywał się w uniwersytecki stadion imienia Jeana Pelleza. Wrócił na miejsce i napisał na kartce kilka prostych wielomianów, po czym wręczył ją egzaminatorowi.

– O co chodzi? – spytał poirytowany nauczyciel, swoim piskliwym głosem.

– Oto wynik, proszę.

– Nie rozumiem? A gdzie obliczenia? – Zdziwił się nauczyciel.

– W głowie…

– Hm… jest pan sprytny. Na wykładzie to było…

Profesor jednak nie do końca wierzył, że przedstawił wspomniany wielomian swoim studentom wcześniej. Jego zakłopotanie najbardziej wymownie zdradził fakt, że natychmiast podszedł do okna, jakby podświadomie szukając za nim kogoś albo czegoś, co mogło podsunąć Damienowi gotową odpowiedź.

– Skoro poszło tak gładko… – wysyczał profesor, a w jego głosie była odrobina sztucznej ironii i bardzo charakterystyczne zakłopotanie. – Co pan powie na taki wielomian?

Tym razem formuła była wielokrotnie dłuższa. Wzór zajmował na kartce aż cztery linijki.

– Ma pan na to godzinę.

Damien wpatrywał się przez minutę w zadanie. Zacisnął zęby i zmrużył oczy, mocno marszcząc czoło. Chwycił żelowy długopis i cyfra po cyfrze, symbol po symbolu wykaligrafował kilkanaście prostych wielomianów. Profesor zaniemówił, a oczy niemal wysunęły mu się z oczodołów. Porównał wynik studenta ze swoimi notatkami, po czym wstał i uścisnął jego dłoń.

– Zwracam honor – pisnął, tym razem bez żadnej ironii w głosie. Ręce mu się trzęsły. – Damienie Cottier, jeszcze chwilę temu nawet pana nie znałem. Teraz widzę pana za kilka lat jako szefa katedry…

Rozdział trzeci

Autostrada A89, okolice Saint-Remy sur Durolle, 3.07.2021 r.

Samochód w sobotnie popołudnie mknął szeroką wstęgą drogi w kierunku Lyonu. Radio dodawało mocy, grając dynamiczne kawałki stacji „NRJ”. Na twarzy Colette wpatrującej się w skupionego na jeździe Damiena malowało się uczucie.

– Zmniejsz trochę klimę, bo wysiądziemy i dostaniemy kataru – poprosiła.

– Przytul się, to będzie cieplej – zażartował, mimowolnie się uśmiechając.

Damien zmniejszył nawiew chłodnego powietrza i podgłośnił radio. Colette nie patrzyła już na niego. Bawiła się kokieteryjnie swoimi rozpuszczonymi, długimi włosami, ale kierowca ignorował ją.

– Wiesz, zazdroszczę ci, że masz wszystko już pozdawane – zaczęła po chwili.

– Nie przesadzaj, masz tylko jedną poprawkę…

– Tylko jedną? Przecież to analiza! Wiesz, że mi się nawet ostatnio egzamin śnił, na którym mnie Siwy usadził?

– Za bardzo to przeżywasz.

– A tobie co się ostatnio śniło?

– E… takie tam…

– No powiedz, pewnie gołe cycki!

– No nie aż tak, chociaż czasem faktycznie dziwne rzeczy mi się śnią. Miałem taką wizję, że pochylali się nade mną jacyś lekarze… Pamiętam silne światło, które mnie oślepiało i widziałem tylko ich twarze, zakryte do połowy maskami. Czułem jakby wbijano we mnie igły, co tym bardziej było przerażające, że, o czym dobrze wiesz, od dziecka mam awersję do zastrzyków. Coś mnie tak strasznie szczypało, ale nie mogłem się ruszyć. Zupełnie jakbym był przywiązany.

Dziewczyna spoważniała i spojrzała z odrobiną lęku w stronę Damiena.

– Co ciekawe, gdy się obudziłem – kontynuował Damien – dotknąłem swojego brzucha i wiesz… zdawało mi się, że czułem takie jakieś nienaturalne zimno.

– Żartujesz? – powiedziała drżącym głosem Colette. Źrenice jej piwnych oczu lekko się powiększyły. – Powiedz, że to nieprawda!

– Właśnie wiedz… – odparł zupełnie poważnie blondyn – …że bardzo chciałbym, aby to była nieprawda. Ten sen wraca do mnie regularnie…

Dziewczyna chwyciła swojego przyjaciela za rękę. Drżała.

*

Lyon, dwie godziny później, duże centrum handlowe Loisirs Confluence

– Zobacz, zobacz jak mi dobrze leży! – zachwycała się nową bluzką Colette. Uśmiech nie znikał z jej twarzy, podobnie jak pojawiające się na policzkach dołeczki.

– No, to teraz może dla odmiany pójdziemy sobie na stare miasto?

Studenci wjechali windą na ogromny parking marketu i ruszyli w stronę zaparkowanego na nim samochodu. Nagle idąca naprzeciw kobieta niespodziewanie zatrzymała się. Wyglądała na jakieś 45 lat. Miała krótkie, ciemne włosy, śniadą cerę i duże worki pod oczami. Ubrana w szarą tunikę, czarne dżinsy i buty na kilkucentymetrowym obcasie. Podeszła do Damiena i nie potrafiąc ukryć zaskoczenia spytała:

– Przepraszam, pan Marsat?

*

Clermont-Ferrand, Aubière, 3.07.2021 r., późny wieczór

Tak wielu emocji w rodzinie Cottierów nie było najprawdopodobniej od kilku pokoleń. Cała trójka, która z pewnością mogłaby startować w konkursie na najbardziej opanowaną osobę w całej Owernii, tym razem unosiła głosy. Salon, który był zawsze oazą spokoju, tym razem był głośny niczym targowisko.

– Dlaczego mi nie powiedzieliście?! – wrzeszczał Damien, wymachując bezsilnie rękoma. Płakał i cały drżał.

– Nawet nie wiesz, ile razy chciałam. Gilbert myślał, że tak będzie lepiej dla ciebie – odparła Dominique, przytulając syna.

– Jasne, najlepiej zrzucić wszystko na mnie! – oburzył się ojciec.

– Woleliście, abym tkwił w kłamstwie? Jak mogliście przez całe życie patrzeć mi w oczy!

Nastolatek odepchnął wyciągniętą w jego kierunku rękę matki i usiadł po drugiej stronie salonu na ciemnej, skórzanej kanapie. Pochylił bezsilnie głowę, chowając oczy w swych dłoniach.

– Damien, pamiętaj, że jesteś naszym dzieckiem! Nie cudzym, tylko naszym! – Dominique usiadła obok niego próbując ponownie przytulić.

Chłopak wybiegł ze łzami w oczach z salonu. Nie pamiętał nawet momentu, gdy zakładał buty i znalazł się na dworze. Rodzice wyszli wraz z nim, ale nie próbowali go zatrzymać. Samochód ruszył z piskiem opon, rozdzierając reflektorami pogrążone w mroku Aubière. Nic nie istniało, tylko noc, rozczarowanie i poczucie osamotnienia.

*

Colette już zasypiała, gdy usłyszała dzwonek. Jej współlokatorka otworzyła drzwi, w których pojawił się szczupły blondyn. Stał w cieniu klatki schodowej, tylko słup światła wpadający przez uchylone drzwi oświetlał mu oczy. Jego twarz wręcz kipiała emocjami.

Damien przeszedł szybko do pokoju, w którym przy zapalonej lampce nocnej leżała Colette. Miała gładką cerę, pełną delikatności nawet bez makijażu. Wyszła z łózka w samej koszuli nocnej, po czym przytuliła przyjaciela.

– Martwiłam się o ciebie. Powiedz, czy to, co powiedziała tamta kobieta, to była prawda?

Student nie odpowiedział. Przytulił ją mocno.

– Colette, potrzebuję cię… – szepnął, ocierając się o okrągłe policzki dziewczyny.

– Co robisz? – szepnęła, czując na ramionach dotyk jego dłoni.

– Potrzebuję cię… – powtórzył, całując jej delikatne usta. Czuł brzoskwiniowy zapach żelu pod prysznic, który w połączeniu z wonią jej skóry działał niczym afrodyzjak.

– Ja ciebie też… – Studentka zaczęła szybciej oddychać, czując dłonie wędrujące wzdłuż ud, coraz wyżej.

Przechylił ją w taki sposób, aby łagodnie upadła na łóżko i nie przestając całować, rozebrał z koszuli nocnej. Colette zamknęła swe piwne oczy i odpłynęła.

Istniały tylko namiętność, żar i upojenie. Świat się nie liczył, nie istniał! Byli tylko we dwoje. Nawet nie zdawali sobie sprawy, że współlokatorka z uchem przyklejonym do ściany słyszała ich każdy, nawet najdrobniejszy ruch. Podobnie jak siedzący w oddalonym o kilkadziesiąt metrów samochodzie mężczyzna, w przyłożonej do ucha słuchawce.

*

Clermont-Ferrand, Ośrodek Adopcyjny przy Placu Jaude, 5.07.2021 r.

– Panie Gilbercie, podamy prawdziwą tożsamość, jeśli tylko rodzice biologiczni wyrażą na to zgodę. Takie mamy procedury – zapewniała młoda, jasnowłosa urzędniczka.

– Ale ja znam tożsamość tych ludzi! To byli Élisabeth i Léon Resau, naukowcy z Sorbony. Ja chcę tylko do nich kontakt. – Mężczyzna nie ustępował. Był dobrze zbudowanym, wysokim szatynem. Sztruksowa półelegancka marynarka i siwe włosy dodawały mu powagi.

– Czy pan jest naprawdę taki naiwny? Jacy naukowcy? Kto panu opowiedział tę bajeczkę?

– Bajeczkę? Pracowała tutaj Sandrine Demel. Ona widząc, że z żoną jesteśmy naukowcami zasugerowała, abyśmy adoptowali właśnie Damiena! Widziałem ksera ich dowodów osobistych!

– Najwyraźniej powiedziała wam to, co chcieliście usłyszeć. Tymczasem nic więcej nie mogę dla pana zrobić, proszę czekać na telefon.

Gilbert zgodnie ze swoją spokojną naturą podziękował za informacje, a raczej niewielką nadzieję na ich uzyskanie. Ukłonił się i wsiadł do windy.

Jechał w towarzystwie wysokiego człowieka, który niespodziewanie w połowie piętra wcisnął przycisk „stop”. Podszedł do zaskoczonego Gilberta i patrząc mu prosto w oczy, powiedział:

– Znałem kiedyś człowieka, który bardzo chciał poznać tożsamość biologicznych rodziców swojego dziecka. – Miał około 180 cm wzrostu, krótkie, ciemne włosy. Ubrany był w jasną bluzę. Charakterystyczne „r”, które wymawiał oraz śniada cera wskazywały, że mógł być Hiszpanem lub Katalończykiem.

– Do mnie pan mówi? – spytał wystraszonym głosem Gilbert.

– Ostrzegałem go, że to bardzo niebezpieczne. Naprawdę, ostrzegałem, bo mi go było szkoda, ale nie słuchał… Kiedy zrozumiał, było już za późno. Wie pan, co się stało, panie Gilbercie?

Ojciec Damiena zaczął się panicznie odsuwać, ale mężczyzna o śródziemnomorskiej urodzie cały czas poruszał się w jego kierunku, ani na moment nie przestając patrzeć mu w oczy. Gdy Gilbert zatrzymał się oparty o ścianę windy, rozmówca przysunął się tak blisko, że między ich twarze trudno byłoby wcisnąć gazetę. Czuł jego oddech, a czarne oczy paraliżowały strachem.

– Tamten człowiek nie posłuchał i jego syna przysłano pocztą, w kawałkach…

*

Lyon, Zakład Psychiatryczny François d’Assise, 05.07.2021 r.

Ponura klatka schodowa z każdym przemierzanym stopniem wydawała się coraz bardziej obskurna i przerażająca. Rzadko tutaj przychodziła, ponieważ kosztowało ją to zbyt wiele. Po każdej wizycie dochodziła do siebie przez kilka dni. Stopnie były strome i nierówne, przez co trudno było utrzymać równowagę. Pomimo butów na obcasie dziewczyna nie zdecydowała się chwycić obskurnej poręczy.

Na górnym piętrze wisząca na samym tylko kablu żarówka poruszała się, rzucając hipnotyzujące cienie. Kobieta podeszła do okratowanego okna i nacisnęła dzwonek.

Do drzwi podeszła pielęgniarka, chociaż gdyby ktoś spotkał ją w zupełnie innym miejscu, nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że jest ona pielęgniarką. Wyglądała niczym zapaśnik sumo.

Drzwi otworzyły się z piskiem tak nieprzyjemnym, jakby ktoś pocierał styropianem o szybę. Ten dźwięk powodował, że aż ciarki przechodziły po plecach. Był też sygnałem dla części pacjentów, że przyszedł ktoś z zewnątrz.

Z wymuszonym spokojem ruszyła długim, mrocznym korytarzem ignorując wpatrujące się w nią oczy. Nagle podszedł do niej ubrany w kraciastą piżamę mężczyzna z poparzoną, zdeformowaną twarzą. Wyciągnął ku niej rękę, w której pozostały tylko dwa palce i próbował złapać nimi jej krótkie, ciemne włosy.

Kobieta odepchnęła go i przyspieszyła kroku. Minęła przywiązaną do wózka inwalidzkiego staruszkę, która miała na rękach i nogach skórzane, unieruchamiające ją pasy i bezsilnie poruszała głową we wszystkie strony, wydając przy tym niemal agonalne jęki.

Krótkowłosa szatynka weszła do jednego z bocznych pomieszczeń, w którym siedział na łóżku mężczyzna, zastygły niemal w katatonicznym stanie. W ręku trzymał notatnik, na którym zapisane były zawiłe formuły matematyczne. Miał długie, zaniedbane włosy, brodę i wąsy. Wzrok miał obojętny, niemal nie reagujący na zewnętrzne bodźce, utkwiony w martwym punkcie.

– Witaj, Pierre – szepnęła kobieta, stając przed nim.

– O… Emma – wyszeptał, niczym obudzony z głębokiego snu pacjent.

– Szykuj się na coś wielkiego… Marsat powrócił!

Po tych słowach, niczym na dźwięk wypowiedzianego zaklęcia, w oczach Pierra Bossueta obudziło się życie.

Rozdział czwarty

Lyon, restauracja Franklin’s Steakhouse, 17.07.2021 r.

Jasny, urządzony w czerwono-szarych barwach lokal w centrum miasta był niemal pusty. Nawet zwykle zatłoczona Rue Franklin, przy której mieściła się restauracja, była tego dnia wyjątkowo spokojna. Jedyną dynamikę wprowadzały wiszące na ścianach czarno-białe zdjęcia, przedstawiające sportowe sceny z meczów baseballowych oraz osiągnięcia amerykańskiej motoryzacji sprzed dobrych czterdziestu lat.

– Niesamowite, stanąłeś na nogi w niecałe dwa tygodnie – powiedziała z podziwem Emma. Miała na sobie obcisłe, jasne dżinsy i ciemnozieloną tunikę. W ręku trzymała kieliszek z winem, na którym zostawiała ślady czerwonej szminki. – Wszystkie pieniądze, które zarobiłeś w „L’innovation” zainwestowałam. Wiesz, mam chyba dobrą rękę do kasy, bo teraz starczyłoby tego na luksusowy dom w centrum Paryża. Tutaj są twoje karty i piny… Dobrze, że zanim dopadły cię te największe „schizy”, zdążyłeś upoważnić mnie do swojego majątku. Pamiętasz?

– Nie, nie pamiętam… – odparł zamyślony naukowiec. Miał na sobie elegancki garnitur. Był gładko ogolony. Włosy krótko przystrzyżone. Tylko mocne zmarszczki były jedyną wizualną pozostałością po przebytej, wieloletniej chorobie. Trzymał w ręku notatnik z zapisanymi zawiłymi obliczeniami.

– A co w ogóle pamiętasz? – spytała, patrząc głęboko w niebieskie oczy Pierra.

– Od czasu, gdy porzuciłem pracę na uniwersytecie, niewiele. Mam tylko przebłyski. Pamiętam jakieś chrzciny.

– Tak, zabrałam cię kiedyś na chrzest Patricka, gdy poczułeś się trochę lepiej.

– Patricka? – ożywił się naukowiec. – Mamy syna?

– Nie, Pierre. Ty naprawdę nic nie pamiętasz – Emma smutno opuściła głowę. Jej oczy zaszkliły się łzami. – My nie jesteśmy razem. Ja mam męża. Patrick to syn mój i jego. Nie miej do mnie żalu, ja też chciałam mieć swoje życie…

– Rozumiem – odparł z rozczarowaniem w głosie, a jego wzrok podświadomie powędrował w kierunku trzymanego w dłoni notesu.

*

Clermont-Ferrand, Aubière, 19.07.2021 r.

Do jasnego domu w spokojnej, peryferyjnej dzielnicy miasta podjechał samochód. Wysiadł z niego podekscytowany czterdziestopięcioletni naukowiec o krótkich szpakowatych włosach. Elegancki garnitur, który miał na sobie dodawał mu szyku oraz powagi.

Nastolatek przyjął go w salonie. Był tak samo poruszony jak jego gość, ale nie okazywał tego.

– Pierre Bossuet!

– Damien Cottier!

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Pierre wiedział, że zanim zacznie cokolwiek mówić, bardziej wymowna będzie mała demonstracja. Wyciągnął z przyniesionej teczki plik zdjęć, przedstawiający nastoletniego blondyna, który (pomijając grube okulary) wyglądał identycznie jak Damien.

– Tak, jak wspomniałem przez telefon – powiedział, nie potrafiąc ukryć podniecenia w głosie Pierre. – To jest tragicznie zmarły profesor i geniusz matematyki Aurélien Marsat. Mój mentor, przyjaciel i prawdopodobnie…

– …mój ojciec – dokończył Damien.

*

Lyon, 20.07.2021 r.

Jasnowłosy blondyn przeglądał albumy ze zdjęciami profesora Marsata.

– Myślisz, że Aurélien, rzeczywiście był moim ojcem?

– Jeśli nie ojcem, to na pewno jakimś bardzo bliskim krewnym – odparł Pierre, wyciągając kolejny album. – Wyglądasz i poruszasz się tak samo jak on, masz ten sam głos. Też interesujesz się matematyką.

– Skoro tak, to dlaczego mnie porzucił?

– Nie sądzę, żeby ciebie porzucił… Byliśmy przyjaciółmi, opowiadaliśmy sobie o wszystkim. Myślę, że byłbym pierwszą osobą, której powiedziałby, że ma syna. Uważam, że po prostu nie miał pojęcia o twoim istnieniu.

– Czyli jednak nie wszystko sobie mówiliście…

– No, najwyraźniej, nie – zgodził się Pierre, wyciągając z szafy segregator. – To są notatki profesora. Ostatnim projektem, nad którym wspólnie pracowaliśmy była odwrócona sinusoida.

– Czyli hipotetyczne równanie krzywej, opisującej charakterystykę pracy silnika idealnego…

– Tak, ale nie hipotetycznej, realnej!

– O! – ożywił się Damien. Zaczął szybko, jakby od niechcenia przeglądać obliczenia, poświęcając na każdą ze stron po kilka sekund.

– Niestety – kontynuował Pierre – profesor zabrał tajemnicę do grobu. To bardzo złożone zagadnienia. Masz prawo tego nie rozumieć.

Nastolatek spojrzał niemal z oburzeniem na swojego rozmówcę, cofnął się o kilka stron i wskazał palcem.

– Tutaj powinien być cosinus do czwartej potęgi, a nie do kwadratu. Tam też jest błąd! Była przecież zmiana granic całkowania, więc minus staje się plusem, prawda?

Pierre zaniemówił. Pospiesznie sięgnął drżącymi rękoma po gumę antynikotynową.

– Ty naprawdę jesteś synem Marsata!

Po kilku godzinach intensywnej analizy notatek tragicznie zmarłego profesora Auréliena, podczas której młody student popisywał się wiedzą oraz szybkością matematycznego myślenia, padła propozycja stworzenia tzw. naukowego teamu, który wznowiłby pracę nad równaniem odwróconej sinusoidy.

– Nie masz nawet magistra, a chcesz podjąć się zawodowej pracy akademickiej? – Zdziwił się Pierre. – Nie za wysoko mierzysz?

– Przeczytałem więcej prac naukowych, niż jest odcinków „Mody na Sukces”. Żaden z wykładowców w Clermont nie jest w stanie mnie niczym zagiąć, a ty ciągle jeszcze we mnie wątpisz? – oburzył się niebieskooki blondyn.

– Masz rację, przepraszam… Mam pewien pomysł. W sobotę jest konferencja matematyczna na Uniwersytecie Claude’a Bernarda. Po odejściu z „L’innovation” pracowałem tam przez wiele lat. Szef Katedry Matematyki, to bardzo wpływowy człowiek oraz mój dobry znajomy. Poza tym jest winien mi pewną przysługę…

*

Clermont-Ferrand, Ośrodek Adopcyjny przy Placu Jaude, 21.07.2021 r.

– Niestety, ale nie wolno mi udzielać żadnych informacji – powiedziała obojętnym tonem młoda, jasnowłosa urzędniczka do Damiena i jego towarzysza, którzy niemal wbiegli do biura. – Nawet jakiś czas temu na zlecenie pana ojca wysłałam list polecony do biologicznych rodziców z prośbą o kontakt, ale wrócił z dopiskiem: „adresat nieznany”. Telefon również nie odpowiada… Bardzo mi przykro, ale to wszystko, co mogę dla panów zrobić.

Dziewczyna wzruszyła ramionami, po czym wróciła do przeglądania portalu społecznościowego w swoim smartfonie. Mężczyźni jednak, jak na złość, nie wyszli z biura. Nastolatek zacisnął zęby i pięści, po czym ruszył pospiesznie w kierunku dziewczyny z takim impetem, jakby chciał ją uderzyć.

– Myślisz, że przyszliśmy tu po to, żebyś odprawiła nas z kwitkiem?! – krzyknął, zatrzymując się tuż przed nią.

– Jeśli stąd zaraz nie wyjdziecie, wzywam ochronę! – powiedziała z udawaną stanowczością. Widać było w jej oczach panikę. Ręka, w której trzymała telefon cała się trzęsła.

– Zrób to, a cię udupię! – mówił skupiony, pewny siebie blondyn. W jego oczach było coś przerażającego. Patrzył na młodą urzędniczkę niczym wąż na swoją ofiarę. Nie był sobą. – Dotrę do twojego tatusia albo wujka, który załatwił ci tę posadkę, żebyś mogła sobie pić kawę, zakładać buciki na obcasie i siedzieć na Facebooku. Dotrę i cię udupię! A teraz proszę cię, naprawdę bardzo grzecznie o te dane…

Przyglądający się wspomnianej sytuacji Pierre był kompletnie zaskoczony. Nawet nie tak bardzo przestraszony, co zszokowany reakcją swojego towarzysza. Znał Auréliena i wiedział, że nigdy nie postąpiłby w taki sposób, jak jego domniemany syn. Czuł, jakby umarł w nim fragment wiary w to, że Damien to drugi profesor Marsat. Odruchowo sięgnął po nikotynową gumę do żucia.

Blondynka zaczęła płakać. Nie odważyła się spojrzeć w oczy swojego agresora. Wiedziała, że ma nad nią przewagę psychiczną. Wyciągnęła kopertę z pieczątką: „adresat nieznany” i mu ją wręczyła.

*

Gilbert ignorując wcześniejsze ostrzeżenia – podjechał wieczorną porą do oddalonego o kilka kilometrów Saint-Pierre-Roche. Przez całą drogę obserwował we wstecznym lusterku, czy na pewno nikt za nim nie jedzie. Nawigacja naprowadziła go na starą, zabytkową kamienicę o nieco zaniedbanej elewacji.

Ojciec Damiena wszedł po drewnianych, skrzypiących schodach. Światło nie działało, dlatego oświetlał sobie drogę telefonem komórkowym. W korytarzu czuł odrzucający zapach kociego moczu, który w połączeniu ze stęchłym, wilgotnym powietrzem tworzył synergicznie odrażające wrażenie. Był już w połowie pierwszego piętra, gdy z mroku przed nim wyłoniła się postać rosłego mężczyzny.

Znieruchomiał ze strachu, spodziewając się najgorszego. Zaczął naprawdę żałować tego, iż nie usłuchał ostrzeżenia mówiącego z hiszpańskim akcentem mężczyzny. Najbardziej obawiał się nie o swoje życie, tylko o Damiena. Przypomniał sobie słowa „syna przysłano pocztą, w kawałkach” i zaczął żałować, że w ogóle przyjechał do Saint-Pierre-Roche.

– Dzie idzie? – spytał nieznajomy. W półmroku było widać wyłącznie kontur jego sylwetki.

– Słucham? – odparł wystraszonym głosem gość.

– Dzie pan idzie? – Mężczyzna zbliżył się. Gilbert poświecił mu po twarzy trzymanym w trzęsącej się dłoni telefonem. Okazał się pomarszczonym staruszkiem, niekoniecznie tak wysokim, jak wydawał się na pierwszy rzut oka. Nie wyglądał groźnie.

– Szukam Sandrine Demel – oznajmił odrobinę spokojniejszym głosem fizyk.

– Piętro wyżej, po prawo… – powiedział staruszek, spluwając na drewnianą podłogę.

Gilbert wszedł na drugie (i ostatnie) piętro obskurnej nieruchomości. Zapukał pięścią w duże, drewniane drzwi. Napięcie dopiero stygło, a poziom adrenaliny powoli obniżał się. Mimo to nogi jeszcze się pod nim trzęsły.

Otworzyła ubrana w kolorową, długą sukienkę kobieta w wieku około sześćdziesięciu lat. Włosy, pofarbowane na kolor czekoladowy, miała uformowane w dużego koka. Wyglądała jak typowa babcia z reklamowego bilbordu.

– Dobry wieczór – zaczął fizyk. – Czy pani mnie pamięta?

– Pewnie, że pamiętam, panie Gilbercie. – Kobieta poprosiła gościa do urządzonego w starym stylu, dużego pokoju. Na kanapie siedział rudy kot. – Damien ma pewnie już dwadzieścia lat!

– Dziewiętnaście – skorygował gość. Spoczął na sofie, a kot od razu wszedł mu na kolana, ocierając się policzkami o sztruksową, półelegancką marynarkę.

– Jak się ma Dominique?

– Dziękuję, dobrze – odparł zaskoczony Gilbert. – Podziwiam pani doskonałą pamięć.

– Proszę mi wierzyć, są w czasem sytuacje, których się doprawdy nie da wymazać z pamięci, choćby się bardzo chciało. Herbaty?

– Hm… zgoda.

Sandrine zniknęła w kuchni, a fizyk głaszcząc kota, rozglądał się po skromnie urządzonym, czystym pokoju. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to duża ilość kwiatów. Drugie – przesyt ozdób i bibelotów, zarówno powieszonych na ścianach, jak i za szybami starodawnego kredensu.

Po chwili kobieta wróciła z kuchni z porcelanowym dzbankiem i dwiema filiżankami.

– Może przejdę do rzeczy i powiem, co mnie sprowadza – oświadczył Gilbert, nalewając wrzątku.

– Nie trzeba. Znam cel pańskiej wizyty. Wiedziałam, że któregoś dnia się pan tutaj zjawi. Szczerze mówiąc, dziwi mnie nawet, że tak późno.

– Nie rozumiem…

– Powiem panu prawdę, ale proszę nie mieć do mnie żalu o to, co zrobiłam. Kiedy jeszcze pracowałam w ośrodku adopcyjnym, zanim zgłosiliście się do mnie z żoną, odwiedził mnie tajemniczy mężczyzna. Na początku był miły, bardzo prosił, abym oddała Damienka wyłącznie w wasze ręce. Wie pan, wtedy były trochę inne procedury, ja miałam większą kontrolę nad tym, do kogo przydzielić jakie dziecko itp. Nie było tych wszystkich komisji, opinii środowiskowych, tak jak teraz. Ja z kolei wiedziałam, że wy chcieliście dziewczynkę, a Damienek był już wstępnie przydzielony do innej rodziny. Początkowo nie zgodziłam się na żadne zmiany. Wówczas zaproponowano mi łapówkę. Gdy odmówiłam – odwiedziło mnie dwóch typów spod ciemnej gwiazdy i szantażowano mnie. Wychowywałam wówczas samotnie córkę i naprawdę nie chciałam jej stracić… Dlatego właśnie to zrobiłam…

*

Clermont-Ferrand, Aubière, 23.07.2021 r.

Telefon w środku nocy zwykle nie wróżył nic dobrego. Damien nie spodziewał się, aby któryś ze znajomych chciał wyciągnąć go o tej porze na piwo. Colette też nie miała w zwyczaju wyrywać go ze snu po północy. Dlatego właśnie odebrał komórkę bardzo zaniepokojony.

– Halo? – powiedział niemal bezdźwięcznie. Umysł jeszcze nie do końca się obudził, podobnie jak struny głosowe.

– Cześć, tu Pierre! Zebrałem informacje. Tak jak wspominałem paru kolegów bardzo mi pomogło. Słuchaj, tylko usiądź proszę, bo będziesz w szoku! Élisabeth i Léon Resau nie byli naukowcami z Sorbony. Nie byli też twoimi rodzicami, bo po prostu nigdy nie istnieli! Ale to wszystko, to nic! Wiedz, że mój znajomy sprawdził bardzo dokładnie i według niego jest na 100 procent pewne, że Aurélien nigdy nie miał dzieci!

Rozdział piąty

Lyon, Uniwersytet Claude’a Bernarda, 24.07.2021 r.

Ogromne pomieszczenie wykończone błyszczącymi, marmurowymi panelami przyciągnęło niemal całą kadrę matematyczną departamentu Rodan. Tuż po pierwszym wykładzie naukowcy, z których większość nie wiedzieć czemu była mężczyznami, zebrali się w wielkim atrium.

Damien oraz jego nowo poznany znajomy w eleganckich, kupionych specjalnie na tę okazję garniturach stali przy wysokim, okrągłym stole. Konsumując łososia obserwowali pozostałych współuczestników sympozjum. Nastolatek nieco się nudził, a Pierre rozmyślał, pogrążony w stresie. W końcu minęły trzy lata od czasu, gdy ze względu na chorobę zniknął z uniwersytetu. Obawiał się plotek oraz krępujących pytań.

Bardzo lubił główną, reprezentacyjną halę swojego uniwersytetu. Jego dawne biuro było niedaleko, dlatego w przeszłości często przesiadywał pod jej wysokim dachem, delektując się ogromem pustej przestrzeni. Zamyślony spędzał całe godziny, skupiając się nad złożonymi łamigłówkami, które podsuwał mu umysł.

Po śmierci Auréliena zwolniono go z prywatnego instytutu naukowego „L’innovation” w efekcie czego miał więcej czasu na pracę uniwersytecką. Wówczas całkowicie zamknął się w sobie i poświęcił karierze naukowej. W wolnych chwilach robił dwa podejścia do jednego z tzw. problemów milenijnych, niestety – bezskutecznie. W efekcie stracił wiele czasu i prestiżu. Zepsuł też całkowicie relacje ze swoją narzeczoną – Emmą. Problem tkwił tak naprawdę głęboko w nim samym. Nigdy nie pogodził się ze śmiercią Auréliena. Po prostu nawet nie chciał w to uwierzyć…