Strona główna » Obyczajowe i romanse » Ogród Lorenza

Ogród Lorenza

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8172-284-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ogród Lorenza

Poruszająca powieść obyczajowa bestsellerowej francuskiej pisarki.

Lorenzo to młody, ambitny weterynarz. Po swoim dziadku dziedziczy olbrzymie tereny i zakłada wyjątkowy ogród zoologiczny, w którym dzikie zwierzęta mogą żyć w naturalnych warunkach. Despotyczny ojczym odmawia mu wsparcia finansowego, więc Lorenzo musi sam podjąć nierówną walkę o spełnienie swojego wielkiego marzenia. Niespodziewanie w jego życiu pojawia się Julia, jego pierwsza miłość, która szybko angażuje się w projekt. Lorenzo odkrywa, że tak naprawdę nigdy nie przestał jej kochać. Julia zdążyła już jednak ułożyć sobie życie... Czy Lorenzowi uda się ją odzyskać? Czy w jej sercu jest jeszcze miejsce dla mężczyzny, który kiedyś ją zawiódł?

Polecane książki

Bajka o wietrze, który płatał ludziom różne figle lecz pod wpływem mądrego chłopca postanowił się zmienić. Bajka ta uczy dziecka najważniejszych wartości takich jak: miłość, dobroć i mądrość....
„Sandy” Aleksandra Janowskiego to obszerna i wielowątkowa powieść obyczajowa z elementami romansu, sensacji i kryminału. Akcja rozgrywa się w Nowym Jorku, który polskiemu czytelnikowi wyda się swojski, gdyż autor przemyca w tekście wiele polskich akcentów i smaków. A opis biurokracji i działalności ...
Od właściwego zamknięcia ksiąg zależy prawidłowe sporządzenie sprawozdania finansowego. Podane w „Ściądze Księgowego” wskazówki ułatwią takie zorganizowanie prac, aby sporządzane sprawozdania były rzetelne i nie wymagały późniejszych korekt...
Przez kilka lat prowadziłem Internetowe Studium Pisma Świętego. Jednym z kursów jest Studium Biblii dla katolików. Ułożone tak, aby treść zgadzała się z naukami Kościoła Katolickiego. Lekcje składają się z komentarzy opartych na Katechizmie Kościoła Katolickiego oraz na tekstach biblijnych które czy...
Sąsiedzi przyzwyczaili się już, że Natalia jest uroczą, nieco ekscentryczną starą panną, hodującą ziółka na parapecie. Nie dziwią się nawet, że rozwija swoją firmę i zaczyna pisać doktorat, zamiast wreszcie przejść na emeryturę. Gdy wraca z sanatorium z psem, który na kilometr rozpoznaje kłamst...
W ebooku przedstawiono zasady sprawdzania elektrycznego oświetlenia obiektu. Podano zalecenia Polskich Norm dotyczące parametrów oświetlenia, które powinny być zachowane podczas eksploatacji urządzeń oświetleniowych....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Françoise Bourdin

Tytuł oryginału: Gran Paradiso

Tłumaczenie z języka francuskiego: Anna Tomoń

Redakcja: Aleksandra Marczuk

Korekta: Katarzyna Barcik

Opracowanie graficzne: Jarosław Hess

Projekt okładki: Maciej Pieda

Zdjęcie na okładce: Shutterstock.com © VeronikaSmirnaya

Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec

Redaktorka prowadząca: Agnieszka Pietrzak

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wydanie I

Copyright © Belfond, un département de Place des Editeurs, 2018.

Copyright © for Polish ediotion by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2019

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. Barlickiego 7

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8172-284-1

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel. 795 159 275

Oddział

ul. Legionowa 2

01-343 Warszawa

Zapraszamy na zakupy na: www.troy.net.pl

Znajdź nas na: www.facebook.com/TROY.DYSTRYBUCJA

Mojej córce Frédérique, która zapewne wciąż pamięta ten smutny, deszczowy dzień w Koczin, ten beztroski śmiech w Tournesols (odzyskany dzięki niebiańskiej interwencji, której imienia się domyślałyśmy), 14 lipca na morskich falach, w objęciach różowego flaminga, te bąbelki szampana w Plumes i w Corniche, niedźwiedzie w Thoiry, Côte de Grâce i cztery koty. Jednym słowem, to zabawne lato 2017, które trwało i trwało, będąc przy tym zaledwie zapowiedzią tej równie zabawnej zimy, która miała wkrótce nadejść…

Zawsze znajdzie się jakiś bezpański pies, który stanie mi na drodze do szczęścia.

Jean Anouilh, La Sauvage (Dzikuska)

1

– Naprawdę sądziłeś, że pożyczę ci te pieniądze? – Xavier uśmiechnął się z politowaniem. Czując swoją przewagę, nie mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć z wyższością na pasierba. Przez lata musiał znosić jego krnąbrny charakter, więc teraz, kiedy ten przyszedł do niego z prośbą, odmówił mu. Zresztą nie bez satysfakcji. – Tym bardziej że chodzi o projekt, którego nigdy nie pochwalałem! – dodał.

– Nie potrzebuję twojego poparcia – odparł oschle Lorenzo. – Projekt ma solidne podstawy i dobrze rokuje.

– Skoro tak mówisz…

To był koniec rozmowy. Lorenzo podniósł się i posłał Xavierowi zimny, powściągliwy uśmiech.

– Zanim wyjdę, chciałbym jeszcze uściskać mamę.

Odwrócił się i jego wzrok napotkał Valère’a, który akurat w czasie ich rozmowy musiał wejść do salonu. Bez wątpienia usłyszał ich wymianę zdań, bo na jego twarzy malował się grymas niezadowolenia. Lorenzo podszedł do niego i powiedział cicho:

– Będę za pięć minut.

Kiedy jego przyrodni brat wyszedł, Valère zwrócił się do ojca:

– Dlaczego byłeś dla niego taki brutalny?

– Brutalny? – obruszył się Xavier. – Wcale nie! Po prostu nie zamierzam dać się wplątać w te jego gierki. Kiedy pomyślę, że cały swój śmieszny spadek przeznaczył na…

– To jego sprawa, tato.

– Być może, ale i tak uważam, że jego mania wielkości i ten cały wspaniały park doprowadzą go kiedyś do ruiny.

– Co ty możesz o tym wiedzieć?

– Wiem, że nie włożę w to ani centa. Może nie zauważyłeś, ale staram się zapewnić przyszłość tobie i twoim siostrom, a kiedy będę na emeryturze, nie zamierzam klepać biedy z powodu jakichś lipnych interesów.

Valère wzruszył ramionami.

– Tak czy inaczej, następnym razem postaraj się być trochę milszy. Właściwie to wcale nie słuchałeś, co miał ci do powiedzenia. Nawet mu kawy nie zaproponowałeś! Traktujesz go jak obcego, a potem się dziwisz, że…

– Nic mnie już nie zdziwi z jego strony! – odparł gniewnie Xavier. Zdawało się, że jednak pożałował swoich słów, bo dodał: – Jeśli twoja matka chce go zaprosić na obiad, to nie mam nic przeciwko temu.

Od zawsze czuł niechęć do Lorenza – zresztą nie bez wzajemności – ale chcąc zdobyć względy Maude, a następnie ją poślubić i doczekać się z nią własnych dzieci, musiał zaakceptować obecność tego trzyletniego wówczas, pięknolicego chłopca. Nigdy jednak nie zdołał go pokochać, a im bardziej Maude okazywała czułość swojemu synowi, tym większą irytację odczuwał Xavier. Szybko urodziła im się pierwsza córka, niedługo później druga. Był szczęśliwy, choć wciąż liczył na chłopca. Jego marzenia ziściły się wraz z przyjściem na świat Valère’a. Czuł spełnienie i dumę – miał syna i w końcu mógł odsunąć Lorenza na dalszy plan.

Lorenzo… Już samo imię go irytowało. Włoskie korzenie pasierba przypominały mu nieustannie o pierwszym mężu Maude, Claudiu Delmontem, który zginął w wypadku samochodowym – lubił szaleć w swojej alfie romeo – i choć Maude nigdy mu tego nie wyznała, wiedział, że wciąż żywe w niej było dawne uczucie i sentyment do wszystkiego, co przywodziło na myśl słoneczną Italię. Poślubiając młodą, piękną wdowę, musiał jednak zaakceptować zarówno wspomnienia, które pielęgnowała w głębi serca, jak i tego dzieciaka, który tak mu zawadzał. W miarę jak Lorenzo dorastał, coraz bardziej uwidaczniała się jego szlachetna uroda i silna osobowość. Mały, ładny chłopczyk o czarnych włosach i niebieskich oczach wyrósł na przystojnego młodzieńca o twarzy nieoszpeconej trądzikiem, a następnie na wspaniałego młodego mężczyznę, którego poważne spojrzenie niejedną dziewczynę przyprawiło o szybsze bicie serca.

Xavier od razu oświadczył, że do pasierba będzie się zwracał francuską formą imienia, czyli „Laurent”, sugerując, że to pozwoli chłopcu mocniej scalić się z resztą rodziny. Maude stanowczo się temu sprzeciwiała, obstając przy imieniu Lorenzo, podobnie jak pozostałe dzieci, ujęte jego egzotycznym brzmieniem. Raz do roku, z nieskrywaną ciekawością, asystowały w przygotowaniach ich przyrodniego brata do wyprawy do Balme w Piemoncie, dokąd jeździł z wizytą do swojego dziadka. Przez długie lata snuły domysły na temat tego starego dziwaka, który mieszkał w małym, wiejskim domku, sam ze swoimi kotami. Po powrocie Lorenzo był milczący, a na wszystkie pytania odpowiadał tajemniczym uśmiechem, chcąc zapewne w ten sposób ochronić swoją rodzimą część Włoch przed kąśliwymi uwagami ojczyma. Tylko matce napomknął raz, że w Turynie, jak tylko wysiadał z pociągu, od razu podchodził do niego nieznajomy – każdego roku inny – i kładąc mu dłoń na ramieniu, pytał: Ty jesteś wnukiem Ettorego, prawda? Chodź ze mną. Nieznajomy zabierał go do Balme i odwoził pod dom dziadka, ponieważ on sam, ze względów zdrowotnych, nie mógł wyjechać po niego na dworzec. Pod koniec pobytu – nie dłuższego nigdy niż jeden weekend – mężczyzna brał swój stary polaroid i robił zdjęcie wnukowi. Kontemplował je później przez cały następny rok, nim nie trafiło w ręce kolejnego umyślnego kierowcy.

Xavier pokładał duże nadzieje w synu i dość szybko zaczął go nastawiać przeciwko Lorenzowi. Niestety, Valère nie był ani pilnym uczniem, ani zapalonym sportowcem. Stale bujający w obłokach, sentymentalny i odrobinę leniwy, nie odczuwał potrzeby konkurowania z Lorenzem, do którego czuł zarówno podziw, jak i głębokie przywiązanie. Zresztą, między chłopcami było siedem lat różnicy, więc jakiekolwiek porównania nie miały sensu.

Obie córki, Anouk i Laetitia, nie wiedziały, do którego obozu dołączyć. Kochały ojca, i choć widziały jego oschłość wobec Lorenza, dawały się przekonać, że wynika ona z trudnego charakteru ich przyrodniego brata. Jakby na potwierdzenie tych słów nieustannie dochodziło do kłótni, w wyniku których na głowę Lorenza spadał grad – całkiem zasłużonych, jak się zdawało – połajanek i kar. Często nie dostawał kieszonkowego i miał zakaz korzystania z telefonu i komputera oraz wychodzenia z domu, nigdy jednak się nie skarżył i jakby chcąc ukarać ojczyma, dostawał wtedy lepsze oceny w szkole. Po maturze, którą zdał z doskonałym wynikiem, złożył papiery na weterynarię i dzięki swojej pasji oraz sumienności dostał się na nią – jako jeden z najlepszych.

Xavier wiedział, że jest stronniczy, i ta świadomość czasami go uwierała. Powinien cieszyć się z sukcesów swojego pasierba, ale nie potrafił. Żeby uspokoić sumienie, powtarzał sobie, że ostatecznie wyświadczył Lorenzowi przysługę, bo surowe wychowanie, jakie otrzymał w dzieciństwie, nauczyło go ciężkiej pracy. Te wymówki nie zmieniały jednak faktu, że był oziębły, a nawet wrogi wobec pierwszego syna swojej żony. Kiedy mu to wypominała, zaprzeczał, kryjąc się za doskonałą grą pozorów.

Nawet dzisiaj podczas rozmowy trzymał Lorenza na dystans – na co zresztą zwrócił mu uwagę jego syn – a jego wyjaśnień słuchał mimochodem, nie mogąc się doczekać, kiedy ten wreszcie sobie pójdzie. Tak czy inaczej, wątpliwy interes, w jaki jego pasierb był zaangażowany od kilku lat, i tak ostatecznie okaże się finansową dziurą bez dna. Nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Odetchnął głęboko i wrócił do gazety, którą czytał, zanim przyszedł Lorenzo.

*

– Mamo, nie zostanę jednak na kolacji. Przede mną długa droga powrotna.

Maude, wyraźnie zawiedziona, już miała nalegać, ale ubiegł ją Valère.

– Biorąc pod uwagę, jak go tutaj przyjęto, nie dziwi mnie, że chce jak najszybciej wyjechać.

– Xavier był niemiły? – zapytała Maude z rezygnacją w głosie.

– Nie chce mi pomóc. Jego prawo.

– Potrzebujesz pieniędzy?

– Moi udziałowcy zgadzają się na nową inwestycję, ale wymagają wkładu własnego, choćby najmniejszego, jako dowodu mojego zaangażowania.

– Przykro mi – powiedziała cicho Maude.

– Niepotrzebnie. Znajdę kogoś innego.

Ktoś inny – a zatem nic nowego. Nigdy nie mógł liczyć na wsparcie rodziny. Maude bardzo dobrze wiedziała, co powie jej mąż, uzasadniając swoją odmowę: że nie wierzy w przyszłość tego parku, że Lorenzo, mając solidne wykształcenie, powinien umieć sam sobie radzić, że przecież spośród wszystkich dzieci spotkał go najlepszy los. To prawda… ale Lorenzo był też najbystrzejszy, najwytrwalszy, jednym słowem – najlepszy. Tę ostatnią myśl zdecydowanie wolała zachować dla siebie.

Lorenzo podszedł do matki i podebrał ze stołu jeden z plasterków jabłka, którymi pokrywała właśnie ciasto.

– Tarty i tarty, nigdy żadnej pizzy! – skrzywił się Valère.

Xavier zakazał jedzenia pizzy w domu, nie zdołał jednak wykluczyć z rodzinnego menu ciast, za którymi przepadali wszyscy domownicy. Maude nauczyła się od Claudia przyrządzać je na włoski sposób, tak aby za każdym razem smakowały inaczej.

– Pod koniec miesiąca będę miał kilka dni urlopu, to przyjadę tam do ciebie – powiedział do brata.

– Będzie mi miło. Jest teraz u nas przeurocze, dwutygodniowe żyrafie dziecko. Zobaczysz, zakochasz się!

Valère zachichotał na wspomnienie z dzieciństwa. Przez wiele lat przytulał do snu pluszową żyrafę, którą brat sprezentował mu pod choinkę. Ponieważ Lorenzo rzadko dostawał kieszonkowe, od początku listopada pracował dorywczo, żeby stać go było na świąteczne prezenty. Najczęstszym podarunkiem od niego były zwierzęta w formie maskotek, breloczków lub kalendarzy. Maude zachowała je wszystkie, Xavierowi zaś regularnie gdzieś się „zawieruszały”.

– Jeśli chcesz, mogę cię tam zawieźć – zaproponował Valère, zwracając się do matki.

– Przecież wiesz, że twój ojciec nie lubi zostawać sam wieczorami, w pustym mieszkaniu – odparła Maude. – Ciężko pracuje w aptece, wraca taki zmęczony.

– Nadal tak wojuje na tej swojej krucjacie pod sztandarem leków generycznych?

Maude zaśmiała się cicho. Włożyła ciasto do piekarnika, odwróciła się w stronę Lorenza i przyglądała mu się przez chwilę. Zawsze miała do niego słabość.

– Jesteś taki szczupły i masz za długie włosy… – powiedziała czule. – Nie masz tam nikogo, kto by dbał o ciebie?

Lorenzo machnął ręką i przytulił ją do siebie.

– Musisz znaleźć czas, żeby mnie odwiedzić – wyszeptał.

Bardzo tego pragnęła i Lorenzo dobrze o tym wiedział. Złe kontakty z ojczymem spowodowały, że był zamknięty i wycofany, ale pod tą skorupą obojętności skrywał wrażliwość, która łączyła go z matką. Bez wątpienia szukał miłości, ale jak na razie żadnej kobiecie nie udało się do niego zbliżyć na tyle, by zapomniał o zawodzie sercowym, którego doznał pod koniec studiów. I tak, u progu trzydziestu czterech lat, nadal był sam.

– Dbaj o siebie, mój drogi, i jedź ostrożnie.

Rada powtarzana jak mantra. Maude tysiące razy zadawała sobie pytanie, jak by to było z nią i Lorenzem, gdyby Claudio nie rozbił się w swojej alfie. W tamtym czasie była młoda, pełna radości, i tak bardzo kochała swojego małego synka. Czy prowadziliby teraz szczęśliwe życie we Włoszech, we trójkę? Zamiast tego była żałoba, która przepełniła ją smutkiem i poczuciem bezsilności. Opatrzność, stawiając na jej drodze Xaviera, dała jej drugą szansę, jakże jednak inną…

Odprowadziła Lorenza wzrokiem. Kiedy wyszedł, spojrzała na Valère’a i uśmiechnęła się.

– A ty, mój drogi? Zostaniesz na kolacji?

– Ma się rozumieć! – odparł z entuzjazmem. – Wiem, że jest ci smutno, kiedy Lorenzo wyjeżdża.

– Mieszka tak daleko stąd.

– Zawiozę cię do niego. Ojciec poradzi sobie sam przez jeden weekend. Zresztą, zawsze może zabrać się z nami.

Oboje się zaśmiali, wiedząc, jak mało realny był to pomysł.

*

Kilka godzin później Lorenzo zatrzymał się na stacji benzynowej. Zatankował do pełna, przełknął wstrętną kanapkę, popijając ją lurowatą kawą, i ponownie ruszył w trasę. Była noc. Przez ostatnie godziny jechał bez przerwy w kierunku masywu Jury, zadowolony, że już niedługo będzie w domu. Po długim odcinku autostrady nadal miał jednak przed sobą kawał drogi, i to niestety już nie tak wygodnej, bo kluczącej ukosami w pagórkowatym krajobrazie.

O ile o Paryżu i ojczymie przestawał myśleć, gdy tylko zamykał za sobą drzwi rodzinnego domu – typowego paryskiego mieszkania, nad apteką Cavalier, którą Xavier prowadził od lat – o tyle wspomnienie mamy towarzyszyło mu znacznie dłużej. Miał nadzieję, choć sam nie do końca w to wierzył, że Valère zdoła przekonać mamę do przyjazdu. Xavier nigdy się nie pofatygował, żeby odwiedzić park, Maude była na otwarciu cztery lata wcześniej i przyjeżdżała co roku na wiosnę, by wspólnie z nim spędzić weekend. To były przyjemne chwile, podczas których mógł jej pokazać, co nowego wybudował, co zdołał zmodernizować, a co dopiero było na początkowym etapie realizacji. Nie ustawał w poszukiwaniu udoskonaleń, zarówno dla zwiedzających, jak i dla zwierząt, przekonany, że od tego zależy sukces jego parku.

Czując ogarniające go zmęczenie, otworzył okno, by wpuścić powiew świeżego powietrza. Co prawda mógł pojechać pociągiem lub samolotem i dopiero na miejscu wynająć samochód, ale lubił prowadzić nocą, pozwalając myślom swobodnie błądzić. Najlepsze pomysły przychodziły mu do głowy właśnie w trasie, kiedy siedział w ciszy za kierownicą. Nie włączał ani radia, ani muzyki z odtwarzacza, wolał rozmyślać o kolejnych czekających na realizację przedsięwzięciach. Tak, bez wątpienia park pochłaniał go bez reszty, był jego życiowym celem i każdego dnia dziękował swojemu dziadkowi Ettoremu, bez którego ten projekt nigdy by nie powstał. To, co większość ludzi określiłaby mianem „nędznego spadku”, dla Lorenza okazało się skarbem – dziewięćdziesiąt hektarów nieużytków, bez możliwości przekształcenia w grunty budowlane. Te tereny nie nadawały się nawet pod uprawę! Istny no man’s land bez jakiejkolwiek wartości, pokryty splątanymi cierniami i dzikimi ziołami. Nieszczęsny Ettore Delmonte zainwestował swego czasu sporą kwotę w interes, który miał go uczynić bogatym, ale zamiast tego okazał się jedną wielką klapą, która pochłonęła wszystkie jego oszczędności. Aż do śmierci wierzył, że wystarczy cierpliwie zaczekać, by zrealizować deal życia, ale okolica ani nie rozwinęła się, ani nie zaludniła, a stacja narciarska, która miała być tam otwarta, ostatecznie powstała gdzie indziej. Pozostał to więc teren niezagospodarowany, położony z dala od miasta, które co prawda się rozrosło, ale w innym kierunku.

Kiedy Lorenzo przyszedł tam po raz pierwszy z notariuszem, od razu wiedział, że to jego miejsce. Dzięki tej ziemi będzie mógł zrealizować swoje największe marzenie! Nie przez przypadek swoją pracę doktorską poświęcił dzikiej faunie i zwierzętom w ogrodach zoologicznych, a po zakończeniu studiów, mając już dyplom weterynarza w kieszeni, odbył liczne staże – najpierw w rezerwacie w Kenii, a później kolejno w parku San Diego w Stanach Zjednoczonych i Saint-Félicien w Quebecu. Podczas wakacji miał również okazję zobaczyć białe tygrysy w zoo w Singapurze i wilki w zoo w Schönbrunn w Wiedniu. Za każdym razem wracał z tą samą refleksją: zwierzęta, zwłaszcza duże kotowate, mają zdecydowanie za mało miejsca. A on miał u siebie dziewięćdziesiąt hektarów! O takiej powierzchni mogła tylko pomarzyć większość tego typu parków we Francji. Na jego posiadłości można było więc założyć naprawdę wyjątkowy ośrodek.

Żeby zrealizować tak wspaniały i ambitny projekt, konieczny był jednak odpowiedni kapitał, a takim Lorenzo nie dysponował. Swego czasu toczył długie dyskusje na ten temat z Julią, swoją dziewczyną z młodości, którą poznał podczas wspólnych studiów w Maisons-Alfort. To było prawdziwe zauroczenie, które szybko przerodziło się w głęboką, piękną miłość. Oboje zakończyli studia ze świetnymi wynikami, ale później ich ścieżki się rozeszły – Lorenzo z całego serca pragnął podróżować, Julia zaś wolała pozostać we Francji, by doglądać swojej ciężko chorej matki. Przedłużające się staże Lorenza z czasem zaczęły jej ciążyć i choć wciąż chętnie słuchała jego opowieści z najdalszych zakątków świata i rozumiała jego entuzjazm, coraz częściej czuła się zaniedbywana. W końcu zdecydowała się zerwać z Lorenzem. Dla niego był to niespodziewany, miażdżący cios. Julia była kobietą jego życia i wierzył, że tych kilka miesięcy rozłąki nie jest w stanie postawić pod znakiem zapytania wspólnej przyszłości. Żeby zupełnie jej nie stracić, zaakceptował przyjaźń, jaką mu zaoferowała, ale nigdy tak naprawdę nie pogodził się z tą stratą. Niedługo później zaprzestał podróżowania i zaczął szukać inwestorów. Po wielu miesiącach przygotowań jego biznesplan przyciągnął w końcu uwagę pewnej dużej instytucji finansowej i Lorenzo w pełni zaangażował się w projekt, widząc w nim dla siebie szansę.

Oczywiście Xavier bezlitośnie wyśmiał jego plany i nazwał je „nielogicznym szaleństwem”. Dlaczego jego pasierb nie może ograniczyć się do leczenia psów i kotów? Czyżby był tak bardzo zawiedziony spadkiem, że gotów był posunąć się do największego głupstwa? Ośmieszy się tylko i skończy spłukany z masą długów na karku! Maude starała się bronić syna, przypominając, że przecież Lorenzo zawsze pasjonował się dzikimi zwierzętami, ale w odpowiedzi Xavier tylko parsknął śmiechem i zapytał, czemu zatem nie chce zatrudnić się w jakimś istniejącym już zoo, zamiast zakładać kolejne, własne, niczym rozkapryszony młokos.

W rzeczywistości jednak Lorenzo dobrze przemyślał swój projekt, niewątpliwie ambitny, to fakt, i opłacalny w dłuższej perspektywie – czego zresztą zdołał dowieść na rozmowie ze sponsorami. Przepełniała go energia i miał mnóstwo nowych pomysłów, a przede wszystkim wierzył, że potrafi przekonać szerszą publiczność do bliskiego kontaktu ze zwierzętami. Czy może być coś bardziej ekscytującego niż obserwowanie lwiątek bawiących się z matką lub widok tygrysa, który przemierza statecznym krokiem swoje terytorium, by w końcu wyciągnąć się leniwie na plamie słońca? Czyż nie jest fascynujący olbrzymi niedźwiedź polarny nurkujący w lodowatej wodzie lub nowo narodzone żyrafiątko, które z trudem jeszcze stoi na długich, chwiejnych nogach? Zarówno rodzice, jak i dzieci cenią sobie czas spędzony w rodzinnym gronie na łonie przyrody. Lorenzo zadecydował, że w „jego” parku nie będzie ani karuzeli, ani innych atrakcji – nic, co przypominałoby jarmarczną zabawę. Uwaga zwiedzających, w tym tych najmłodszych, powinna być skoncentrowana na zwierzętach i otaczającej je przyrodzie. Zainspirowany ciekawymi rozwiązaniami u konkurencji, rozrysował na planach parku skalne tunele, metalowe kładki podwieszone nad wybiegami dla kotowatych, asfaltową drogę biegnącą przez środek parku – tak aby można go było zwiedzać z samochodu, niczym rangersi w południowej Afryce – ogromną werandę zatopioną w gaju cytrusowym oraz doskonale wyposażoną klinikę weterynaryjną. Druga część prac obejmowała budowę małych, częściowo przeszklonych drewnianych domków, dla rodzin chcących spędzić w parku cały weekend.

Lorenzo przykładał niemal obsesyjną wagę do norm bezpieczeństwa, co stało się jego atutem w rozmowach z firmami ubezpieczeniowymi. Zapewnił sobie również wsparcie regionalnych władz, zainteresowanych rozwojem turystyki i wszystkiego, co wiąże się z powstaniem ogrodu zoologicznego. Teren, na których rozciągał się park, był wykluczony spod zabudowy, ale za to nie istniały żadne ograniczenia dotyczące sprowadzania fauny i flory, o ile tylko nie naruszało to zasad ochrony środowiska.

I tak, pewnego dnia, na terenie zapisanym w spadku przez Ettorego, pojawiły się pierwsze ładowarki i ciężki sprzęt budowlany. Od tego momentu Lorenzo pracował bez wytchnienia. Czuwał nad usypywaniem wałów, kopaniem fos i budowaniem zbiorników wodnych. Asystował przy nasadzeniu nowych roślin i wytyczaniu ogrodzeń, z których część miała być pod napięciem. Nadzorował budowę pawilonów dla zwierząt, budynków gospodarczych i administracyjnych. Wszystko to na pełnym etacie! Całymi miesiącami, przez długie godziny, brodził po kostki w błocie, biegając z jednego miejsca w drugie. Wieczory zaś spędzał przy telefonie lub przed monitorem komputera, w stałym kontakcie z europejskimi ogrodami zoologicznymi i rezerwatami afrykańskimi, poszukując zwierząt, które mogłyby zamieszkać w jego parku w ramach programu ochrony i rozmnażania zagrożonych gatunków. Na koniec skompletował ekipę profesjonalnych opiekunów do zwierząt, których wcześniej osobiście starannie wyselekcjonował w długich procesach rekrutacyjnych. Jednym słowem, wykonał tytaniczną pracę, a jej zwieńczeniem był moment, który powodował ogromną tremę: dzień otwarcia parku.

Pojawili się pierwsi zwiedzający, najpierw nieliczni, ale z każdym miesiącem liczba sprzedanych biletów rosła i po kilku tygodniach niegroźnych potknięć i drobnych incydentów życie parku stopniowo weszło w swój prawidłowy rytm. Lorenzo pozostał jednak czujny. Wcześnie rano był już na nogach, gotowy wszystko sprawdzić, wszystkiego dopilnować. Jako założyciel parku i jego dyrektor dźwigał na swoich barkach szereg zobowiązań i brzemię odpowiedzialności za całe przedsięwzięcie.

I wtedy, rok temu, ku jego zaskoczeniu – choć nie do końca był pewien, czy jest to dobra, czy zła wiadomość – pierwszy raz od ich rozstania odezwała się Julia. Przypadkiem przeczytała ogłoszenie w prasie specjalistycznej i w ten sposób dowiedziała się, że park poszukuje weterynarza. Zgłosiła swoją kandydaturę, zachwycona perspektywą zdobywania wiedzy u boku Lorenza. Po ich rozstaniu była zatrudniona w różnych miejscach – sama nie planowała założenia własnej kliniki – a jej ostatnim doświadczeniem był kontrakt na zastępstwie w dużym ogrodzie zoologicznym w Vincennes, gdzie miała możliwość pracować z dzikimi zwierzętami po raz pierwszy. Co za szczęśliwy zbieg okoliczności! Lorenzo od razu zgodził się ją przyjąć i wspólnie uzgodnili, że w ramach umowy Julia będzie wykonywać pracę weterynarza, ale jednocześnie będzie się dokształcać. Wszystko to omówili podczas rozmowy telefonicznej i trzy tygodnie później Julia pojawiła się w bramie parku Delmonte.

Lorenzo był oszołomiony, gdy ją zobaczył. Była jeszcze piękniejsza, niż ją zapamiętał z przeszłości, jeszcze bardziej promienna i jeszcze pewniejsza siebie. Kasztanowe włosy miała krótko obcięte, a w ciemnych oczach Lorenzo dostrzegł znajomy blask. Tego dnia ubrana była w obcisłe dżinsy, podkreślające jej szczupłą sylwetkę, różową koszulkę polo i niebieski polar, a na nogach miała tenisówki, które nadawały jej młodzieńczy wygląd. Lorenzo oprowadził ją po parku, wciąż nie mogąc uwierzyć, że znów ma ją przy sobie. Później poszli na obiad, podczas którego wymienili się opowieściami o swoim życiu. Lorenzo czuł, że zaczyna się w niej od nowa zakochiwać, ale jego zapał przygasł, kiedy stwierdziła, że jest szczęśliwa, mogąc cieszyć się jego przyjaźnią – którą zresztą już dawno mu obiecała i która przez te wszystkie lata, kiedy nie mieli ze sobą kontaktu, była czysto teoretyczna. Wyraziła również nadzieję, że łączące ich kiedyś uczucie nie wpłynie na relacje zawodowe, które będą – jak się wyraziła – „pełne życzliwości”. Przede wszystkim zamierzała skoncentrować się na pracy, choć nie zamykała się na ewentualną nową miłość, która, kto wie, może pojawi się w międzyczasie? Powiedziała to ze śmiechem, jakby kpiąc sama z siebie, by już po chwili spoważnieć i zwierzyć mu się, że w miarę jak mijają lata, coraz częściej myśli o założeniu rodziny i posiadaniu dzieci. Jej matka zmarła trzy lata wcześniej po długiej chorobie i od tego momentu coraz bardziej doskwierała jej samotność. To dlatego tak często w ostatnim czasie przeprowadzała się, nie mogąc zdecydować, czy chce w jakimś miejscu osiąść na stałe, czy może, jak kiedyś Lorenzo, wyjechać gdzieś bardzo daleko. W tym przejściowym momencie praca w parku Delmonte wydawała jej się dobrym kompromisem.

Słuchając jej, Lorenzo zrozumiał, że nie jest już zainteresowana nim jako mężczyzną. W sferze uczuciowej należał do jej wspomnień – jej jako młodej dziewczyny, studentki. Teraz postrzegała go wyłącznie jako przyjaciela, dobrego kumpla. Przyzwyczajony do udawania, ukrył, jak bardzo był zawiedziony, i obiecał sobie, że pozostanie wobec niej lojalny. I rzeczywiście, przez pierwsze miesiące ich współpraca układała się dobrze. Julia była pojętną uczennicą i zdawała się nawet żałować, że nie zainteresowała się wcześniej dzikimi zwierzętami, tak jak zrobił to Lorenzo w czasach, kiedy ona została w Paryżu, u boku samotnej matki. Szczególnie intrygowała ją inteligencja małp i słoni. Wobec dużych kotowatych i wilków pozostawała trochę nieufna, stosując się zawsze skrupulatnie do wskazówek opiekunów. Już dwa miesiące po podjęciu przez nią pracy Lorenzo mógł powierzyć jej odpowiedzialne zadania, dzięki czemu sam miał więcej czasu na obowiązki administracyjne. Nadal jednak dyskretnie czuwał nad działaniami Julii, co ona przyjmowała ze spokojem. Podczas porannych spotkań z weterynarzami i opiekunami czytała z uwagą zalecenia, które zapisywał na dużej tablicy, i nigdy nie kwestionowała jego decyzji.

Wszystko było dobrze do czasu, aż Julia nie zaczęła śmiać się i żartować – chyba zbyt często – z szefem opiekunów. Marc był mężczyzną koło czterdziestki, wysokim, atletycznie zbudowanym, z bogatym bagażem doświadczeń. W parku dowodził grupą około piętnastu osób i jako jeden z pierwszych dołączył do ekipy Lorenza, który bardzo cenił jego spokój, rzetelność i kompetencje. Marc był prawdziwym pasjonatem i dobrze wykonywał swoją pracę, znajdując przy tym zawsze czas, by z każdym zamienić słowo. Kiedy jego spotkania z Julią stawały się coraz częstsze, Lorenzo domyślił się, że coś między nimi zaiskrzyło. Ciąg dalszy był łatwy do przewidzenia – Julia i Marc zostali parą.

Kobieta, która kilka lat temu złamała mu serce – i którą potajemnie wciąż darzył głębokim uczuciem – była zakochana w innym mężczyźnie. Konieczność zaakceptowania tego faktu była dla Lorenza prawdziwym wyzwaniem. Nie dał jednak nic po sobie poznać i traktował ich jak dotychczas, nie pozwalając sobie na jakiekolwiek żale czy pretensje pod ich adresem. Nie starał się nawet ich unikać, kiedy wieczorem spacerowali pod rękę. W głębi duszy był jednak nieszczęśliwy. Kiedy Julia trafiła do parku, miał nadzieję, że uda mu się ponownie zdobyć jej uczucie, marzył o tym i miał nadzieję, że czas spędzony wspólnie w pracy będzie działał na jego korzyść. Nigdy by nie przypuszczał, że w międzyczasie Julia wpadnie w ramiona innego! Gdy widział ich codziennie razem, nie pozostawało mu nic innego, jak udawać obojętność i milczeć.

Milczeć. Tak dobrze znał to z dzieciństwa. Tylko że teraz był już przecież wolnym człowiekiem.

*

Valère skosztował wina i skinął głową w stronę kelnera.

– Będzie ci smakowało – powiedział do siostry.

Wybrał Condrieu, białe, świeże, o wyraźnej nucie zapachowej, żeby sprawić przyjemność Laetitii, która nie przepadała za czerwonym winem.

– Pomóż mi przekonać mamę – powiedział. – Wiem, że miałaby ochotę pojechać ze mną do Lorenza. Zresztą, dobrze by jej zrobiło, gdyby się trochę przewietrzyła. Ojciec oczywiście zrzędzi, jak za każdym razem, kiedy chodzi o Lorenza.

– Jak on sobie radzi?

– Bardzo dobrze, tak mi się przynajmniej wydaje. Wciąż poszukuje funduszy i wciąż jest sam.

– Całe dnie spędza tylko ze zwierzętami – Laetitia westchnęła zrezygnowana.

– Nie licząc tych tysięcy zwiedzających każdego dnia.

– To rodziny, a nie samotne kobiety.

Upiła dwa łyki Condrieu i zabrała się za panierowaną solę. Raz w miesiącu umawiała się z bratem na wspólny obiad. Z dala od rodziców, mogli rozmawiać swobodnie – trochę o Lorenzu, trochę o ich siostrze Anouk, która pięła się po szczeblach kariery jako szefowa kuchni, a trochę o sobie samych. Po sześciu ciężkich latach Laetitia obroniła tytuł doktora farmacji. Podjęła się tego zadania bez przekonania, żeby zadowolić ojca, ale ostatecznie zawód jej się spodobał i wykonywała go z dala od apteki ojca, w innej dzielnicy Paryża. Mieszkała z miłym chłopcem, Yannem, nauczycielem historii w liceum, z którym bezskutecznie starali się o dziecko. Co prawda te bezowocne próby nie przeszkadzały jej jeszcze w cieszeniu się życiem, ale niepokój coraz głębiej zapuszczał w nią korzenie.

– Ojciec znów męczy mnie o swoją aptekę – rzuciła. – Kiedyś będzie musiał wreszcie przejść na emeryturę i nie mieści mu się w głowie, że nie planuję przejąć po nim schedy.

– Znów wałkuje ten temat?

– Wiesz, jaki jest uparty…

– Raczej zatwardziały! Nie chcesz i tyle. To całe przekazywanie pałeczki. Nie da ci spokoju, aż do ostatniego tchnienia.

– Tak czy inaczej, nie mam najmniejszej ochoty odkupywać on niego apteki – zbyt skomplikowane, zbyt drogie. A już na pewno nie w Paryżu. Yann stara się o przeniesienie w okolice Brestu, marzy mu się powrót do jego ukochanej Bretanii.

Śmiała się z tego, ale Yann wiedział, jak ją przekonać do uroków swoich rodzinnych stron, tak że z czasem i ona gotowa była tam zamieszkać.

– Że niby co? Moja siostra na północnym zachodzie, a brat na południowym wschodzie? – zbuntował się Valère. – Nie ułatwiacie mi życia! Przynajmniej Anouk nie planuje żadnej przeprowadzki.

– Prędzej czy później i ona tak zrobi, uwierz mi. Będzie chciała mieć w końcu coś swojego i opuści Paryż.

Celowo nie poszli do restauracji, gdzie pracowała ich siostra, żeby nie rozpraszać i nie wprawiać w zakłopotanie tej młodej i obiecującej szefowej kuchni.

– Tak więc mama, oprócz mnie, nie będzie miała nikogo, z kim mogłaby porozmawiać – westchnął Valère.

Przez chwilę przyglądał się Laetitii w zamyśleniu. Jakże różne drogi obrało każde z nich! On sam pracował w firmie konsultacyjnej; dobrze się tam czuł i nieźle zarabiał. Lubił też Paryż, wieczorne wyjścia, kobiety i nowe gadżety. Pragnął po prostu mile spędzać czas, nie pociągało go gromadzenie fortuny i ani myślał zaharowywać się na śmierć.

– Mam pomysł! – Ożywił się nagle. – Powinniśmy wszyscy razem pojechać do Lorenza na jego urodziny. Można by zorganizować u niego małą imprezę. Jeśli potraktujemy to jako rodzinne spotkanie, ojciec nie będzie miał wyboru: będzie musiał zaakceptować wyjazd mamy.

– Hmm, dlaczego by nie. Mogłabym się wyrwać z pracy na dzień lub dwa, choć dla Yanna może to być trochę trudniejsze.

– Porozmawiaj z nim i daj mi znać pod koniec tygodnia, żeby się jakoś zorganizować.

Perspektywa wyjazdu do masywu Jury bardzo go ucieszyła. Będzie mógł wypróbować nowe auto, poprzekomarzać się trochę z żyrafiątkiem, o którym mówił Lorenzo, zaoferować matce przyjemny weekend i kto wie, może nawet nawiązać nowe znajomości. Wśród pracowników parku była ładna, młoda dziewczyna. Zwrócił na nią uwagę już podczas swojej pierwszej wizyty. Lubił podrywać i udowadniać sobie, że jest w tym dobry – może być ta, może być inna. Kiedy miał około dziesięciu lub dwunastu lat, był pod wrażeniem, jak Lorenzo działał na kobiety. Bez cienia zazdrości podziwiał starszego brata i chciał mu dorównać.

Po posiłku zgodnie ze zwyczajem Valère podzielił na pół rachunek z Laetitią i wrócił pieszo do siedziby firmy doradczej, dla której pracował.

*

Szlachetne postanowienia szlachetnymi postanowieniami, ale Lorenzo i tak się niecierpliwił. Julia zapytała, czy może wstąpić do niego wieczorem, co samo w sobie było zaskakujące, bo przecież widzieli się już w ciągu dnia. Poza tym użyła liczby pojedynczej, co oznaczało, że chciała przyjść sama. Starał się nie zgadywać celu jej wizyty, ale w miarę jak zbliżał się do domu, jego serce biło coraz szybciej.

Mały domek, w którym mieszkał, mieścił się cztery kilometry od parku – a i tak była to najbliższa lokalizacja, jaką zdołał znaleźć. Wynajął go od rolnika za niewielką kwotę i skromnie wyposażył. Nie potrzebował niczego lepszego, bo i tak nie spędzał tam dużo czasu. Nie mógł zamieszkać w parku, ponieważ nie miał pozwolenia na postawienie budynku mieszkalnego niezwiązanego bezpośrednio z funkcjonowaniem ogrodu zoologicznego, zdołał jednak wygospodarować dla siebie w części administracyjnej nad biurem mały, przytulny kącik, gdzie w razie potrzeby mógł się przespać i umyć. Również opiekunowie mieli do swojej dyspozycji przez całą dobę duże pomieszczenie do wypoczynku, z którego korzystali, kiedy jakieś zwierzę pilnie potrzebowało pomocy, było chore lub właśnie rodziło. Od momentu, kiedy w ogrodzie Yvelines ktoś zabił nosorożca – obcięto mu i ukradziono róg – wszystkie ogrody zoologiczne postawione były w stan gotowości i przywiązywały większą wagę do kwestii bezpieczeństwa. Również Lorenzo coraz rzadziej wracał na noc do swojego domku.

Omiótł wzrokiem pokój i upewnił się, że panuje w nim względny porządek. Później zajrzał do lodówki, aby sprawdzić, czy ma jeszcze schłodzone piwo. Tylko czy Julia nadal je pija? Może zmienił jej się gust? Tak mało wiedział o nowej Julii. Od kiedy była z Markiem, wolał ograniczyć ich swobodne rozmowy i żarty, nawet jako zwykłych, dobrych kumpli.

Usłyszał chrzęst opon na podjeździe, a po chwili trzask zamykanych drzwi auta. Poszedł otworzyć.

– To był naprawdę długi dzień! – powiedziała z uśmiechem Julia.

Szczepienia pelikanów trwały kilka godzin i Julia wyglądała na zmęczoną.

– Wejdź i usiądź – zaproponował. – Czego się napijesz? Mam piwo albo…

– Wystarczy szklanka wody.

Poszedł po dwie puszki wody Perrier, sięgając przy okazji po znalezioną w głębi szafki paczkę prażonych migdałów. Kiedy wrócił, Julia siedziała już w fotelu, w poprzek, z nogami przerzuconymi nad podłokietnikiem.

– Jak zwykle nie siedzisz prosto – zażartował.

Nawiązał tym samym do lat spędzonych na kampusie w Maisons-Alfort. Mieszkali w spartańskich warunkach, w pojedynczych pokoikach, w budynku A. Odwiedzali się na przemian, a obiady jedli na stołówce studenckiej „U Grysbiego”. Cudowne czasy. Pilnie studiowali, byli bardzo szczęśliwi i bardzo zakochani. Kiedy Lorenzo wracał myślami do tego okresu, czuł, że to były najlepsze lata jego życia. Wciąż miał przed oczami Julię siedzącą po turecku na podłodze, Julię na krawędzi okna, Julię kołyszącą się niebezpiecznie na krześle…

– Musisz się pewnie zastanawiać, dlaczego chciałam się z tobą spotkać sam na sam, z dala od tych wszystkich wścibskich uszu?

Przytaknął, ale tak naprawdę był skoncentrowany na przyglądaniu się jej. Tutaj, u siebie, mógł patrzeć na nią bez obaw, że ktoś przyłapie jego odrobinę zbyt czułe spojrzenie lub uśmiech błąkający się w kącikach ust. Pomimo podkrążonych oczu wciąż była niesamowicie ładna. Tylko co z tego? Nie stanowiła już części jego życia i nigdy już nie weźmie jej w ramiona. Teraz Julia kochała innego.

– Spodziewam się dziecka – powiedziała ściszonym głosem.

Ta wiadomość uderzyła w niego niczym lewy sierpowy. Przecież tyle trudu kosztowało go zaakceptowanie jej związku z Markiem – choć i tak łapał się na tym, że wbrew logice nadal nosił w sobie okruch nadziei.

– To jest… to jest dobra wiadomość – zdołał z siebie wydusić.

– Naprawdę tak myślisz?

Przyglądała mu się uważnie, z lekkim niepokojem. Czy naprawę nie zauważyła, że odkąd pracują razem, nie patrzy na nią tylko jak na przyjaciółkę?

– Tak – odpowiedział, odzyskując spokój.

Swoją grą pozorów nie ustępował w tym momencie Xavierowi, kiedy ten bez mrugnięcia okiem mówił, że kocha pasierba. Oczywiście nie cieszyła go myśl, że od teraz życie Julii będzie nieuchronnie i na długie lata związane z Markiem. Czy pobiorą się i opuszczą park, żeby rozpocząć wspólne życie gdzie indziej? Nie udało mu się ponownie zdobyć Julii i nie udało mu się również wyrzucić jej z serca. Ciąg wspomnień gwałtownie powrócił. Julia w deszczu, na zabawie z okazji zakończenia roku akademickiego. Wieczór, kiedy spostrzegł ją stojącą w tłumie innych studentek. Julia biegnąca przez kampus, gubiąca but i przeklinająca jak szewc. Julia wstająca o czwartej nad ranem, żeby powtarzać do egzaminu. Julia wstawiona po nocnych tańcach na dorocznej gali. Taka piękna, taka radosna…

– Musisz teraz na siebie uważać. Nie ryzykuj w kontaktach ze zwierzętami.

– Wiesz przecież, że nigdy tego nie robię – zaprotestowała zaskoczona.

Nie wiedział, co jeszcze mógłby jej powiedzieć. Jego myśli kłębiły się i zapętlały.

– Masz minę, jakbyś był na pogrzebie…

– Wydaje ci się, po prostu jestem zmęczony. Oby do zamknięcia sezonu. Musisz być szczęśliwa? Marc pewnie też?

– Tak, bardzo!

Odpowiedź zabrzmiała szczerze i spontanicznie. Lorenzo zmusił się do uśmiechu i zaproponował, żeby wznieść toast za przyszłych rodziców.

– Tobie oczywiście nie proponuję, ale sam naleję sobie wódki.

Potrzebował czegoś, co postawiłoby go na nogi, a to był jedyny alkohol, jaki miał w domu. Idąc do kuchni, wziął kilka głębokich wdechów na uspokojenie i po chwili wrócił, trzymając w ręce napełniony po brzegi kieliszek. Nie żałował sobie.

– Jakie masz plany? – zapytał. – Pobierzecie się? Chcesz nadal tutaj pracować?

– Marcowi tak się tutaj podoba, że nie mam odwagi namawiać go do wyjazdu!

– A ty chciałabyś wyjechać?

– Jeszcze nie teraz, ale myślę, że z czasem trudno byłoby tutaj zostać. Park jest na uboczu, daleko od wszystkiego, od żłobków, szkół…

– Rozumiem.

A więc wyjedzie. I być może już nigdy więcej jej nie zobaczy – co prawdopodobnie było jeszcze gorsze niż dzień po dniu być świadkiem jej szczęścia.

– Na kiedy przewidziane są… narodziny dziecka? Muszę znaleźć zastępstwo, już pewnie zauważyłaś, że twoja funkcja nie jest bez znaczenia!

– Masz jeszcze dużo czasu, żeby wszystko zorganizować. Dowiedziałam się dopiero we wtorek. Mówię ci o tym teraz, bo nie chcę, żebyś dowiedział się od Marca. On zapewne od razu roztrąbi o tym wszem wobec, jest taki dumny, taki szczęśliwy!

– Ma ku temu powody.

Nie mógł się oprzeć, żeby to powiedzieć, i miał nadzieję, że w jego słowach nie było zbyt dużo goryczy.

– Póki co organizuj po swojemu ten czas oczekiwania. Jeśli jest coś, czego nie chcesz robić, albo po prostu źle się poczujesz, daj mi od razu znać.

Poczuł nagle, że chce, żeby już sobie poszła. Zrobił krok w kierunku drzwi, mając nadzieję, że Julia zrozumie jego potrzebę bycia w tej chwili samemu. Ona jednak zatrzymała go gestem dłoni.

– Zaczekaj. Jesteś moim najlepszym przyjacielem, kimś naprawdę ważnym. Marc wie o tym, bo dużo mu opowiadałam o naszej młodzieńczej miłości. Czy zgodzisz się być ojcem chrzestnym?

Pytanie wydało mu się niestosowne, wręcz absurdalne, choć bez wątpienia ze strony Julii była to oznaka zaufania, co mu schlebiało, nie mniej niż użyte wobec niego określenie „młodzieńcza miłość”.

– Sam nie wiem… To spora odpowiedzialność. Już bez tego mam masę innych obowiązków. Niemniej jednak dziękuję za twoje… za wasze zaufanie. Jeśli chcesz, możemy jeszcze wrócić do tego tematu.

Julia przyglądała mu się przez chwilę – co było dla Lorenza niekończącą się torturą – w końcu wstała i podeszła do niego.

– Cieszę się, że mogliśmy porozmawiać. Zobaczymy się jutro, miłego dnia!

Przytuliła się do niego i pocałowała w oba policzki. Wyczuł woń perfum, lekki zapach wody toaletowej, której pozostała wierna przez te wszystkie lata. Żeby nie przedłużać uścisku, odsunął się i przepuścił ją do wyjścia. Odczekał, aż warkot silnika ucichnie. Stał przez chwilę nieruchomo, bez sił, wściekły na siebie. Ileż wysiłku kosztowało go udawanie, że jest beztroski i pogodny! Czemu czuł w sobie tyle głupiej zazdrości i tego bolesnego poczucia, że pozbawiono go czegoś cennego? Czuł, jak w jego żyłach wezbrała gorąca, włoska krew.

– Pozbieraj się, głupcze! – wymamrotał cicho.

Wiedział już, że tego wieczoru nie będzie w stanie wysiedzieć w domu, postanowił więc wrócić do parku i tam spędzić noc. Obchód ciemnymi alejkami, z latarką w ręce, powinien pomóc mu uspokoić nerwy i na chwilę o tym wszystkim zapomnieć. Jutro rano spojrzy na sprawy świeżym okiem, odnajdzie w sobie odwagę, by pogratulować Marcowi, a przede wszystkim będzie trzymać się z dala od Julii. Ale zostać ojcem chrzestnym? Przenigdy!