Strona główna » Obyczajowe i romanse » Okruchy szczęścia

Okruchy szczęścia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-988-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Okruchy szczęścia

Kolejna intrygująca powieść autorki wychwalanej przez José Saramago i Rosę Montero oraz zagraniczną krytykę, i uwielbianą przez rzesze czytelników na całym świecie. Mary Lohan, Marilé Lauría lub María Elena Pujon – trzy różne tożsamości, trzy wcielenia tej samej kobiety – wraca na przedmieścia Buenos Aires, gdzie kiedyś założyła rodzinę i mieszkała, póki rodzinna tragedia nie zmusiła jej do ucieczki. Wraca odmieniona: wygląda inaczej, ma inny głos, zmieniła również imię i nazwisko. Czy jej dawni znajomi zdołają ją rozpoznać? A przede wszystkim, czy rozpozna ją on? Kobieta jeszcze nie rozumie, dlaczego zdecydowała się na powrót do przeszłości, o której obiecała sobie zapomnieć na zawsze. Po kilku oczekiwanych spotkaniach i zupełnie nieoczekiwanych odkryciach zaczyna pojmować, że życiem nie rządzi wcale ani przeznaczenie, ani przypadek, a decyzja o powrocie okazuje się tytułowym małym szczęściem. Claudia Piñero zaskakuje i uwodzi tą wzruszającą, przenikliwą historią. Po raz kolejny, przetykając nitki intymności i realizmu, sprawia, że czytelnik zostaje złapany w sieć opowieści. „Okruchy szczęścia jest historią, która uwodzi czytelnika od początku. Autorce udaje się sprawić, że opisane w niej wydarzenia wstrząsają nami do głębi i myślimy o nich jeszcze długo po zakończeniu lektury”. Javier Pintor, Que Leer "Dramatyczne i niespodziewane załamanie, jakie przeżywa bohaterka, to najbardziej fascynujące fragmenty tej powieści". Nicolás Miñambres, Filandon

Polecane książki

Boży gniew. Czasy Jana Kazimierza – powieść historyczna Józefa Ignacego Kraszewskiego z 1886 roku, należąca do cyklu Dzieje Polski. W dużym trzytomowym utworze autor przedstawił fatalną sytuację Rzeczypospolitej po nagłej śmierci Władysława IV: burzliwą elekcję Jana Kazimierza oraz wst...
Być szczęśliwym to proste. Wystarczy zdecydować, że tak chcemy odczuwać. Najczęściej jednak zapominamy, że to my sami decydujemy o własnym nastawieniu do świata i o własnych myślach, które kreują naszą rzeczywistość. Mamy w sobie moc uzdrowienia życia i rozwiązania problemów. Ale poczucie bycia szcz...
Rok 1982. Do Afganistanu okupowanego przez wojska sowieckie przybywa Jean-Pierre Debout, francuski lewicowy ideowiec by pod przykrywką pracy lekarza na bieżąco informować KGB o dostawach broni i leków z terenu Pakistanu. Wskutek jego donosów dochodzi do masakry jednego z oddziałów partyzanckich. O p...
Książka „Rozdroża miłości Guillaume’a Apollinaire’a” (Wilhelma Apolinarego Kostrowickiego) oparta jest na listach miłosnych (przede wszystkim do Lou i liryce miłosnej poety). Wacław Sadkowski, autor tej niezwykłej opowieści, pisząc ją chciał przybliżyć polskiemu czytelnikowi osobowość i sztukę pisar...
Tornistry spakowane? Drżyjcie szkolne mury! Tajny Klub Superdziewczyn wyrusza do szkoły! Co spodoba się Emi najbardziej - długa przerwa, zielona szkoła czy kółko hiszpańskiego? Przeczytajcie o tajemniczej historii papugi Gaduły i Pani Glorii Carlos Flamenco, która po prostu uwielbia gadające pta...
Lady Laura Campion znana jest w towarzystwie ze swobody i nonszalancji w kontaktach z płcią przeciwną. Wie, że jako córka para Anglii i dziedziczka fortuny może pozwolić sobie na więcej, i zuchwale to wykorzystuje. Mimo tego w towarzystwie nie krążą o pannie Campion żadne plotki, nigdy nie po...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Claudia Piñeiro

Tytuł oryginału:

UNA SUERTE PEQUEÑA

Copyright © Claudia Piñeiro

c/o Schavelzon Graham Agencia Literaria, S.L.

www.schavelzongraham.com

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Obra editada en el marco del Programa “Sur” de Apoyo a las Traducciones del Ministerio de Relaciones Exteriores, Comercio Internacional y Culto de la República Argentina.

Książka została opublikowana w ramach Programu Wsparcia Tłumaczeń „Sur” Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Handlu Zagranicznego i Kultury Republiki Argentyny.

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Magdalena Stec

Korekta: Emilia Grzeszczak, Małgorzata Hordyńska

ISBN: 978-83-7999-988-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Ricardowi, który nie jest Robertem,

ale mógłby nim być.

Palomie Halac, która wyjaśniła mi, skąd wzięła się Mary Lohan. I wiele innych rzeczy.

Moim dzieciom, Ramirowi, Tomasowi i Lucíi,

które są moim wielkim szczęściem.

To ostry ból. Z czasem przerodzi się w przewlekły. Przewlekły – to znaczy, że może będzie stały, ale nie bezustanny. Może również znaczyć, że się od niego nie umrze. Nie będzie się można od niego uwolnić, ale się od niego nie umrze. Nie będzie się go czuło w każdej minucie, ale niewiele będzie dni wolnych od niego. Z czasem opanuje się kilka sztuczek, aby go stłumić czy przegnać, starając się nie zniszczyć tego, co się kosztem bólu zyskało.

ALICE MUNRODzieci zostają, przeł. Agnieszka Pokojska

Dziennik pokładowy na wspakPowrót

Szlaban był opuszczony. Zatrzymała się za dwoma innymi samochodami. Popołudniową ciszę rozdzierał dzwonek alarmowy. Czerwone światło semafora migotało. Opuszczony szlaban, dzwonek i czerwone światło zapowiadały, że zaraz nadjedzie pociąg. Ale nie było go widać. Dwie minuty, pięć minut, osiem, a po pociągu ani śladu. Pierwszy samochód ominął szlaban i przedostał się na drugą stronę. Drugi zajął jego miejsce.

Powinnam była powiedzieć nie, to niemożliwe, w żadnym wypadku nie mogę jechać. Wymyślić cokolwiek. Ale tego nie zrobiłam. Potem tłumaczyłam sobie tysiąc razy, dlaczego zamiast powiedzieć nie, ostatecznie się zgodziłam. Przepaść przyciąga. Czasem przyciąga, choć nie jesteśmy tego świadomi. Niektórych przyciąga jak magnes. Ci potrafią stanąć na krawędzi, spojrzeć w dół i skoczyć. Ja jestem jedną z nich. Mogę skoczyć w przepaść, spaść, by – w końcu – poczuć się wolna. Chociaż to wolność bezużyteczna, wolność, która nie ma przyszłości. Trwa jedynie tyle, ile trwa spadanie.

Z tego powodu być może wcale nie zgodziłam się tylko dlatego, że nie potrafiłam odmówić, niewykluczone, że powiedziałam tak, bo naprawdę tego chciałam. Pragnął tego jakiś odległy, mroczny zakątek mnie, do którego nie dociera świadomość. Możliwe nawet, że czekałam na to przez cały ten czas. Na moją własną przepaść. Dziewiętnaście lat. Więcej, prawie dwadzieścia. Czekanie na coś lub na kogoś, na siłę, której nie zdołam się przeciwstawić, na nieuchronne i bezwzględne okoliczności zmuszające mnie do powrotu. Przeznaczenie, przypadek, nie ja. Wracam. Wracam nie tylko do mojego kraju – Argentyny, nie tylko do miasta, gdzie wcześniej mieszkałam – Temperley, ale też do szkoły Saint Peter.

Mój powrót jest jak matrioszka, która kończy się w tym właśnie mikroświecie: angielskiej szkole na południowych peryferiach miasta, którą równie mocno kochałam, jak znienawidziłam.

Szkoła Saint Peter. Do tej pory mam problem z wypowiedzeniem tej nazwy, trudno mi nawet o niej myśleć. Wiem, że ważnych dla mnie osób już tam nie ma. Ale być może spotkam kogoś, kogo znam, kogoś, kto zna mnie. I jego. Zna naszą historię z czasów, kiedy jeszcze mieszkałam w tej dzielnicy. Chociaż fizycznie zmieniłam się na tyle, że chyba mogę spać spokojnie. Jestem przekonana, że nikt nie zwróci na mnie uwagi. Kilka lat temu spotkałam Carlę Zabalę – jedną ze znajomych matek, należącą do grupy najbliższych koleżanek w tamtych czasach i miejscu, do którego jestem zmuszona powrócić – i nie poznała mnie. Działo się to w jednym z tych wielkich domów towarowych, czekałyśmy w kolejce do kasy, jedna za drugą. Spojrzała na mnie i łamaną angielszczyzną zapytała o cenę jakiejś bluzki. Zamurowało mnie, nie mogłam wydusić z siebie słowa. Carla zaczekała kilka sekund, ale widząc, że nie odpowiadam, zadała to samo pytanie osobie stojącej za mną. Wówczas przekonałam się, że intuicja podpowiadała mi prawdę: osoba, którą kiedyś byłam, już nie istnieje, kobieta stojąca do kasy w bostońskim sklepie w życiu nie była w Temperley, nie znała szkoły Saint Peter, nie mogła zostać zdemaskowana przez Carlę Zabalę ani nikogo innego, po prostu dlatego, że stała się kimś innym.

Sama nie poznaję siebie na zdjęciach z tamtego okresu. Zachowałam jedynie trzy fotografie, wszystkie trzy z nim, każda upamiętnia inny moment. Na żadnej z nich nie ma Mariano. Już ich nie oglądam, żeby się wyleczyć. Robert prosił mnie o to, i miał rację. Przez jakiś czas nie mogłam się powstrzymać, robiłam to po kryjomu. Ale pewnej nocy, kładąc się spać, uświadomiłam sobie, że nie spojrzałam na nie przez cały dzień. Potem upłynęły kolejne dni, a ja nie sięgnęłam po zdjęcia. I tak przez cały tydzień. Przez miesiąc. Dłużej. Aż w końcu przestałam w ogóle je oglądać. A jednak ich nie wyrzuciłam. Dzisiaj, teraz, w samolocie, którym powrócę tam, skąd wyjechałam, mam przy sobie cztery fotografie: tamte trzy i jedną z Robertem, przed naszym domem. Ale i teraz nie patrzę na nie. Zabrałam je ze sobą, choć sama dokładnie nie wiem po co.

Już nie jestem blondynką, jak większość kobiet posyłających swoje dzieci do Saint Peter. Od dawna mam włosy kasztanowe, niemal rude. Schudłam dziesięć kilo, może nawet więcej. Nigdy nie byłam gruba, ale od czasu mojego wyjazdu – a właściwie, nazwijmy rzecz po imieniu, mojej ucieczki – zrobiłam się mizerna, prawie przezroczysta i nigdy nie wróciłam do dawnej wagi. Nie ubieram się jak tamte kobiety, jak ubierałyśmy się kiedyś wszystkie; jestem – teraz, w dniu swojego powrotu – Amerykanką, mieszkanką Bostonu. W chłodniejsze dni noszę kapelusz, rzecz w Temperley nie do pomyślenia. Mój głos, mój dawny głos, ginie pod naleciałościami drugiego języka, które w razie niebezpieczeństwa postaram się umyślnie wyolbrzymić. No i ta chrypka, która pojawiła się tego samego dnia, kiedy wyjechałam z kraju. „Dysfonia wywołana stresem traumatycznym”, taką diagnozę postawił lekarz badający mnie w Bostonie kilka tygodni później. Z czasem ta dolegliwość w wyniku zbytniego przeciążenia strun głosowych długimi godzinami lekcji zmieniła się w dysfonię chroniczną. Nawet moje oczy już nie są takie same. I nie tylko dlatego, że zdążyły się napatrzeć na inne rzeczy, inne światy. I również nie dlatego, że nie patrzyły na to miejsce, do którego dzisiaj powracam. Gdyby chodziło jedynie o to, zmiana byłaby niezauważalna. Dostrzegłabym ją ja, może Robert: odrobina smutku, mniej blasku, spojrzenie chwilę dłużej zatrzymujące się na rzeczach. Podejrzewam, że wśród tych zmian należałoby wymienić to bardzo osobiste miejsce, w które każdy z nas się wpatruje, gdy nagle zabraknie mu słów. Moje oczy sięgają w sufit, unoszę spojrzenie powoli i zawieszam je na nim, póki poszukiwane słowo się nie pojawi. Robert szukał ich, patrząc przed siebie, tam je znajdował, zawsze pod ręką; moja matka – wiem o tym dopiero teraz – przymykając powieki. Gdzie spoglądały tamte oczy – jego oczy? Nie mogę sobie przypomnieć. Nie mam wszakże na myśli żadnej z tych subtelnych, intymnych zmian, możliwych do zaobserwowania tylko dla osoby bacznie obserwującej spojrzenie kogoś bliskiego. Mówię o zmianach bardziej oczywistych, radykalnych, na które można się dziś zdecydować, jeśli ktoś naprawdę tego pragnie. Kiedy okulista zaproponował mi kolorowe szkła kontaktowe, ochoczo się zgodziłam. Robert przeraził się na mój widok. Ale Robert nie potrafił sprzeciwić mi się w niczym, prócz rzeczy sprawiających mi ból. Więc jeśli chciałam mieć brązowe oczy, proszę bardzo. To, że spotkałam Roberta, mogłam liczyć na jego wsparcie, gdy przeprowadziłam się do Bostonu, tak jak mogłam się przeprowadzić w jakiekolwiek miejsce na świecie, było dla mnie ostatnią deską ratunku właśnie w chwili, kiedy postanowiłam rzucić się w wir fal i przypływów, odejść w nieznane.

W Bostonie uczę hiszpańskiego. Udzielam lekcji uczniom anglojęzycznym. Lepiej pisać w pierwszej czy w trzeciej osobie? Dlaczego wybieramy taki, a nie inny głos? To niektóre z wielu pytań, jakie zadają mi moi uczniowie, kiedy pokonają już pierwsze trudności i chcą „pisać”. I będą mi je znowu zadawać, gdy wrócę. A także nowi uczniowie, których poznam w kolejnym semestrze. To pytania techniczne, i tak staram się na nie odpowiadać – na moich lekcjach nie udzielam odpowiedzi literackich, lecz gramatycznych – a jednak zapadły mi głęboko w pamięć, jakby domagały się ode mnie gruntowniejszego namysłu. Uczniowie przychodzą na lekcje, żeby nauczyć się języka, ale raczej nie będą pisać w nim opowiadań ani powieści. Do tego mają swój język ojczysty, należy pisać w języku, w którym się myśli, w którym się śni. A także milczy. I chociaż wiem, czego oczekuje się ode mnie na tych zajęciach, czasem czuję, że odpowiedź, jakiej udzielam uczniom, jest zbyt teoretyczna: „Osoba (pierwsza, druga, trzecia) to podstawowa kategoria gramatyczna wyrażona zaimkami osobowymi. Tę cechę reguluje konkretna forma deiktyczna, konieczna, by rozróżnić role pełnione przez mówiącego, słuchającego i innego uczestnika wypowiedzi w akcie predykacji”. „Deiktyczna, uczestnik wypowiedzi, predykacja. Bullshit”, powiedziałby Robert. Podaję definicję z pamięci, oni uczą się jej na pamięć. By heart, mówi się po angielsku. Pamięć versus serce. Czasem szkoda mi moich uczniów, więc sięgam po bardziej przyjazną odpowiedź: „Pierwsza osoba to ta, która zwykle mówi: ja, my. Druga osoba to ta, z którą rozmawiamy albo która nas słucha: ty, wy. Trzecia osoba to ta, o której opowiadamy: on, ona, oni, one”. I ja teraz, kiedy czekam w kolejce na pokład samolotu mającego zabrać mnie z powrotem do Argentyny, też zastanawiam się, pochylona nad pustą kartką, czy łatwiej będzie opowiedzieć mi tę historię w pierwszej czy trzeciej osobie liczby pojedynczej. „Ja” czy „ona”. Próbuję tego i tego. Trzecia osoba zapewnia oddalenie, bezpieczny dystans. Pierwsza prowadzi na skraj przepaści, zachęca do skoku. Trzecia pozwala mi się schować, stanąć dwa kroki dalej, nie spoglądać w przepaść, nawet gdy o niej opowiadam. A jednak wiem, że do tej pory próbowałam właśnie tego: schować się, nie potrafiłam napisać ani słowa o tamtym dniu ani o wszystkich tych dniach, które nastąpiły po nim, o wszystkich tych latach, które od niego upłynęły. Z tego powodu mówię sobie, przekonuję siebie samą, może nawet zmuszam, by ten tekst – coś w rodzaju dziennika pokładowego mojej podróży powrotnej – napisać w pierwszej osobie. Bo o bólu można opowiedzieć tylko w ten sposób. O bólu, rozpaczy, ucieczce, rozpadaniu się na tysiąc kawałków, nigdy niemających znów złożyć się w całość, spojrzeniu z oddali, porzuceniu, poddawaniu się, bliznach można opowiedzieć jedynie w pierwszej osobie.

Dlatego ja tutaj, na nowojorskim lotnisku (dzięki Robertowi przełamałam się i nauczyłam od nowa jeździć pociągiem i napawać się wspaniałymi widokami podczas podróży z Bostonu do Nowego Jorku, kiedy z mojego miasta nie ma bezpośrednich lotów: „po takiej podróży wsiadasz do samolotu w stanie ekstazy”), czekam, aż zawołają nas na pokład, nadawszy na bagaż niewielką walizkę z tym, co niezbędne, by spędzić krótki czas poza domem. Tydzień, najwyżej dwa. I czekając, piszę w pierwszej osobie. Piszę dla siebie w pierwszej osobie. Piszę do siebie. Na pierwszej stronie kreślę tytuł. Dziennik pokładowy. NiePamiętnik. Żeby pisać pamiętnik, trzeba mieć pewność, której mi brakuje, że opowiadanie o swoim życiu czemuś służy. Pewność, że moje życie, nieważne, jak trudne było czy jest, warte jest zapisywania dzień po dniu, scena po scenie, z autorytarnego punktu widzenia osoby piszącej. Ja takiej pewności nie mam.

Zdjęcia wzięłam ze sobą do kabiny. Na wierzchu, przykrywając trzy starsze, leży fotografia Roberta, na wypadek gdybym podczas podróży miała wyjąć coś z plecaka, poszukać czegoś i niechcący musiała na nie spojrzeć. Wówczas wolałabym trafić najpierw na zdjęcie Roberta, nawet teraz, kiedy on nie żyje i nie może ochronić mnie przed moimi upiorami, jak robił to przez wszystkie te lata. Najpierw na Roberta, dopiero później na niego. W tym samym plecaku, który zabrałam jako bagaż podręczny, podróżują papiery z Garlic Institute, szacownej amerykańskiej szkoły, gdzie dziś pracuję. Tam, dzięki Robertowi, zaczęłam uczyć hiszpańskiego. Tam – kojąc swój ból – spędziłam kolejne lata mojego życia. Ta właśnie szkoła wysyła mnie dziś klasą biznes do innej szkoły, Saint Peter.

Z powrotem do mojej przeszłości.

Kładę plecak z dokumentami Garlic Institute i czterema fotografiami na górnej półeczce, nad moim fotelem. W klasie biznes przestrzeni jest dość, pasażerowie nie zajmują swoimi bagażami miejsca innych podróżnych. Za to płacą. Wyjmuję z torebki kilka rzeczy, a potem umieszczam ją pod siedzeniem przede mną. Książkę, zmieniony w dziennik pokładowy notatnik, długopis i chusteczki higieniczne wkładam do siateczki, w której są już gazety i neseser linii lotniczych. Zastanawiam się, czy połknąć pastylkę nasenną i przespać ciurkiem przynajmniej sześć godzin lotu, czy też poczekać na start, a potem do kolacji zamówić wino i pozwolić, żeby alkohol powoli ukołysał mnie do snu. Odkąd nie ma Roberta, nie piję wina, dlatego mam nadzieję, że w tej chwili kieliszek przyniesie oczekiwany efekt. Albo dwa kieliszki. A nawet trzy. W klasie biznes nigdy nie robią problemów, kiedy w grę wchodzi satysfakcja pasażera. Dziękuję za powitalnego szampana, którego kieliszek proponuje mi stewardesa, bąbelki łaskoczą mnie w nos i boli mnie od nich głowa. Wyjmuję tabletkę z torebki i wkładam do kieszeni swetra, aby mieć ją pod ręką, na wypadek gdyby jednak wino nie spełniło swojej funkcji. Nie zostało wiele wolnych miejsc. Jedno z nich to miejsce obok mnie. Miałabym prawdziwe szczęście, gdyby nikt się nie dosiadł. I nie chodzi wcale o wielkie szczęście, o jakim opowiadała moja mama. Takiego szczęścia nie mam. Spotkanie Roberta dwadzieścia lat temu mogło się wydawać wyjątkiem. A jednak nie było to szczęście, tylko ostatnia deska ratunku, jaką znalazłam na swojej drodze; mogłam pozwolić mu poprowadzić się za rękę albo umrzeć. Okoliczności, w jakich go poznałam, być może rzeczywiście świadczą o tym, że mam szczęście. Jak w tej chwili: wchodzi kobieta z niemowlęciem i – co za ulga – mija mnie, nie zatrzymując się przy wolnym siedzeniu. Za nią idzie mężczyzna. I kolejny. W końcu stewardesa przeciska się korytarzem, prowadząc starszą kobietę, i wskazuje jej miejsce obok mnie. Staruszka sprawia wrażenie zupełnie zagubionej. Prosi o wybaczenie, jakby zrobiła coś złego. Tłumaczy, że leci samolotem już czwarty raz, ale po raz pierwszy w klasie biznesowej. Przenieśli ją tutaj, chociaż wcale o to nie prosiła, bo nie było miejsca w klasie ekonomicznej, w której syn kupił jej bilet. Przyleciała poznać swego jedynego wnuka. Wcześniej odbyła tę podróż, kiedy syn się żenił. Sama. Tam i z powrotem. Mówi, że mają tylko siebie, ona i syn. „No i teraz jeszcze wnuk”, dodaje, nie wspominając słowem o synowej. Poprzednie loty przebiegły bez problemu, tym razem jednak mało brakowało, a nie wsiadłaby do samolotu, opowiada, ale w jej słowach brak gniewu, jakby w tej sytuacji nie miała nic do powiedzenia, jakby pozbawiono ją prawa do protestu. Wpuścili ją do poczekalni bez numeru miejsca, wytłumaczyli, że przydzielą je – o ile wszystko pójdzie dobrze – przed startem. W końcu pracownicy linii lotniczej zdołali umieścić ją w bardziej komfortowej klasie. I poinformowali z uśmiechem: „Zrobiliśmy pani upgrade”. Przynajmniej podejrzewam, że takich właśnie słów użyli, gdyż kobieta chce mi je powtórzyć, ale nie może sobie przypomnieć, przymyka więc oczy i szuka – jak czyniła to moja matka. „Jakieś angielskie słowo”, mówi. I chociaż doskonale mogę sobie wyobrazić, że powiedzieli właśnie upgrade, nie używam tej nazwy, by stanąć po jej stronie, po stronie kobiety, która nie uważa bynajmniej, że wyświadczono jej jakąś przysługę, wręcz przeciwnie, czuje się nie na miejscu na tym fotelu z przyciskami, co to Bóg raczy wiedzieć, do czego służą, i nie ma pojęcia, co odpowiedzieć stewardesie, gdy ta pyta ciągle, czy na pewno nie ma ochoty na kieliszek szampana. Anonimowość, w jakiej podróżują pasażerowie klasy ekonomicznej, odpowiadałaby jej o wiele bardziej, wolałaby, żeby nikt się o nią tak nie troszczył, by nie proponowali jej tych wszystkich udogodnień, uznając za oczywiste, że sprawią jej przyjemność. Ta kobieta bez cienia wątpliwości wolałaby swoje miejsce w klasie ekonomicznej, chociaż nie mogłaby wyprostować nóg i zapewne dotarłaby na miejsce z opuchniętymi kostkami, dostałaby mniej smaczny posiłek, dziecko siedzące za nią kopałoby ją w plecy, a jej słuchawki okazałyby się jedynymi niedziałającymi w całym samolocie. Te drobne przeciwności losu należą bowiem do znanego jej świata, wiedziałaby, jak na nie zareagować, a nawet ścierpieć je, pozostając niezauważoną. Z obecnymi niedogodnościami nie pójdzie jej tak łatwo, gdyż są jej obce.

Czasem taki upgrade jedynie komplikuje nam życie. Tak właśnie się czułam, kiedy Mariano zdecydował, że zamieszkamy w Temperley. Wcześniej mieszkałam tylko w Caballito, w trzypokojowym mieszkaniu: niewielki salon z jadalnią, mój pokój oraz sypialnia rodziców. I niezbyt duży balkon, na którym mama hodowała kwiaty – często usychały, gdy przestawała je podlewać. Ojciec nierzadko siadał na tym balkonie i czytał w otoczeniu zeschłych kwiatów, a ja rankami się opalałam. Było to wynajęte mieszkanie, które wróciło do właścicieli, kiedy moi rodzice zmarli, parę lat po mojej wyprowadzce. Życie w stolicy wydawało mi się prostsze, wszędzie było bliżej, komunikacja miejska do dyspozycji. Ale Mariano urodził się i od dziecka mieszkał w Temperley, na przedmieściach, w domu dziadków, odziedziczonym przez jego rodziców, w willi w angielskim stylu z ogrodem i basenem – maleńkim lustrem wody przy murze, po którym pięła się róża. Jego ojciec zarządzał kliniką – być może zarządza nią do dziś – znajdującą się pięć minut drogi od domu. Główną ambicją Mariano, kiedy szukał dla nas domu po ślubie, było znaleźć willę równie ładną, jak ta należąca do jego rodziców, i chciał mieć do pracy równie blisko, jak ojciec. I znalazł. Zabrał mnie pewnego dnia, żeby mi ją pokazać, ale nie wyjawił, dokąd jedziemy. Zdjął chustkę, którą miałam na szyi, i zawiązał mi ją na oczach. „Będziemy się bawić w ciuciubabkę?”, zapytałam, a on powiedział, żebym wsiadła, przejechał kilka przecznic i zaparkował. Kiedy otworzył mi drzwiczki, chciałam zdjąć z oczu przepaskę, lecz on poprosił, żebym tego nie robiła, bo popsuję niespodziankę. Pomógł mi wysiąść z samochodu, poprowadził za ramię parę kroków, zatrzymaliśmy się, puścił mnie, usłyszałam dźwięk obracanego w zamku klucza. Znów ruszyliśmy przed siebie po czymś, co wydało mi się ścieżką z kamiennych płytek. Potem poprosił, bym się zatrzymała, ustawił mnie tak, żebym zobaczyła to, co chciał, żebym zobaczyła. Stanął za mną i rozwiązał chustkę. Otworzyłam oczy i ujrzałam przed sobą dom zbudowany w tym samym stylu co dom jego rodziców, ale o wiele większy, lepiej utrzymany, ze staranniej wypielęgnowanym ogrodem; rosło tu więcej drzew i ten sam krzew róży – który w domu rodziców porastał mur przy basenie – tu o wiele bujniejszy piął się po frontowej elewacji pomiędzy dwoma oknami. „Jest nasz”, powiedział Mariano. Poczułam mieszaninę radości i przygnębienia. Jakby cały ten dom – który będzie należeć również do mnie – miał zaraz zawalić mi się na głowę. Nigdy wcześniej nie rozmawialiśmy na ten temat, nie szukaliśmy wspólnie. To on wybrał to, co uznał za najlepsze dla dwojga, podjął decyzję „za nas”. Albo za siebie. Przez jakiś czas uważałam, że to niezasłużony prezent: byłam za niego wdzięczna, sądziłam, że to najlepszy podarunek, jaki mogłam dostać. „Dowód miłości – oznajmiła mama – ty to masz szczęście, nie wyobrażasz sobie, jak dobrze mieć własny dom, nie musieć wiecznie wynajmować”. Ojciec nie powiedział nic. Uznałam wówczas, że to przygnębienie to mój problem, biorący się z tego, że nie potrafię przyjmować prezentów, czerpać przyjemności z rzeczy tak po prostu ukazujących mi się przed oczami. Jak ten dom, gdzie mieliśmy się z Mariano kochać, być szczęśliwi, założyć rodzinę. Każda dziewczyna na moim miejscu marzyłaby właśnie o tym. Ale nie ja, ja nie wiedziałam, o czym marzę. Wtedy przywłaszczyłam sobie cudzy sen. W ostatecznym rozrachunku nie było to wcale złe marzenie, czego więcej mogłam chcieć? „Ty to masz szczęście”, matka powtórzyła wypowiadane tyle razy zdanie. Nie chciałam jej zaprzeczać, w końcu miałam szczęście, pewien określony rodzaj szczęścia. Ten sam, który sprawił, że kobieta z niemowlęciem przeszła obok. Małe szczęście.

Wyjmuję telefon i zanim samolot wystartuje, staram się znaleźć na mapach Google tamten dom. Chcę sprawdzić, ile przecznic dzieli go od mieszkania, w którym zatrzymam się na czas wizytacji Saint Peter. „Nieopodal stacji kolejowej”, zapowiedziano mi – jakby było to zaletą – w e-mailu, w którym przesłano zdjęcia i dokładny adres. Wiem, że zaraz stewardesa poprosi mnie, żebym wyłączyła telefon, i kiedy widzę, jak zbliża się do mnie między siedzeniami, pospiesznie przeciągam palcem po możliwych drogach z mieszkania do szkoły, niebiegnących obok domu, w którym mieszkaliśmy przez dziesięć lat. Najlepszych, a zarazem najgorszych dziesięć lat mojego życia. Da się go ominąć, wystarczy tylko odpowiednio zaplanować trasę.

Stewardesa staje obok mnie. Wyłączam telefon. Samolot zaraz wystartuje. Pani od upgrade’u, siedząca po prawej stronie, przyciska do piersi krzyżyk i nie prosząc o pozwolenie, chwyta mnie za ramię; z zamkniętymi oczami zaczyna mamrotać słowa modlitwy.

Ja też zamykam oczy. Nie myślę już o Mariano ani o domu, ani o Robercie. Myślę o nim, o tym, jaką drogę wybiera codziennie, by dojść do miejsca przeznaczenia. Dokądkolwiek chodzi.

Szlaban był opuszczony. Zatrzymała się za dwoma innymi samochodami. Popołudniową ciszę rozdzierał dzwonek alarmowy. Czerwone światło semafora migotało. Opuszczony szlaban, dzwonek i czerwone światło zapowiadały, że zaraz nadjedzie pociąg. Powinien nadjechać. Ale nie było go widać. Dwie minuty, pięć minut, osiem, a po pociągu ani śladu. Pierwszy samochód ominął szlaban i przedostał się na drugą stronę. Drugi zajął jego miejsce. Ona nadal czekała. Nie podjechała nawet na puste miejsce po poprzednim aucie. Zastanawiała się, dlaczego drugi kierowca nie poszedł w ślady pierwszego. Ledwo zdążyła to pomyśleć, samochód ruszył, wsunął zderzak pomiędzy dwa szlabany i się zatrzymał. Choć nie mogła tego dostrzec, wyobraziła sobie, że kierowca rozgląda się w jedną i drugą stronę, by sprawdzić, czy zza zakrętu nie wyłania się żaden pociąg.

Pilot zapowiada, że zaczyna podchodzić do lądowania, zapala się światełko wskazujące, że należy zapiąć pasy, stewardesy sprawdzają, czy wszystko jest w porządku, siedzenia w pozycji pionowej, stoliki złożone. Przez okno widzę, jak w nocnych ciemnościach rozbłyskują powoli rozproszone w okolicach lotniska światła. Słyszę hałas wysuwającego się podwozia i domyślam się, że za chwilę pod skrzydłami pojawią się koła. Z mojego miejsca nie mogę ich zobaczyć, szukam spojrzeniem stewardesy, a jej spokój utwierdza mnie w przekonaniu, że koła są na miejscu. Jestem wyczulona na ten moment od czasu, gdy Robert nakłonił mnie do obejrzenia odcinka serialu telewizyjnego Stevena Spielberga, w którym mechanizm wysuwający podwozie wojskowego samolotu ulega awarii, maszyna traci koło i od śmierci ratuje wszystkich członek załogi dorysowujący brakującą część. W serialu grali prawdziwi aktorzy – Kevin Costner występował w roli kapitana – a animacja pojawiała się jak magia, mogąca wybawić realnych bohaterów z każdej opresji. Gdyby wszystko było takie proste, gdyby naprawdę wystarczyło dorysować brakujące elementy.

Samolot – ten mój – dotyka pasa startowego. Pasażerowie biją brawo. Dlaczego argentyńscy pasażerowie biją brawo? W trakcie żadnego lotu, jaki odbyłam w ciągu ostatnich lat, nie widziałam, by ktokolwiek klaskał podczas lądowania. Pilot zaczyna hamować, maszyna zwalnia. Znów jestem w Argentynie. Po dwudziestu latach. Ale moje stopy wciąż dzieli duża odległość od ziemi, do której wracam, jeszcze ciągle dotykają podłogi samolotu. Kiedy właściwie się powraca? Kiedy człowiek może powiedzieć, że znów postawił stopę na ziemi, na której się urodził? Kiedy naprawdę jest się znowu na miejscu?

Podnoszę się z siedzenia dość szybko – ale nie tak szybko jak inni pasażerowie odpinający pasy i wstający wcześniej, niż to dozwolone – zdejmuję z półki plecak i proponuję pomoc starszej kobiecie, która podróżowała obok, ale ona, chociaż z początku wydaje się zadowolona z propozycji, z jakiegoś powodu nagle zmienia zdanie i tłumaczy mi – niemal zawstydzona – że poczeka, że wstanie dopiero, gdy pozostali już wyjdą. Nie wie, że pasażerowie klasy biznesowej wychodzą pierwsi. Nie ma to dla niej znaczenia. Może uznaje, że za mną nie nadąży. Od dawna staram się nie spieszyć. Bo po co? Dokąd? Wręcz przeciwnie, moje życie codzienne składa się z małych czynności obliczonych na to, by pozwolić czasowi płynąć powoli, zmarnotrawić go na bezużyteczne działania. Po mojej ucieczce już nic mnie nie nagliło. Nic ani nikt. Robert szanował moją opieszałość i całkowitą obojętność, z jaką podchodziłam do tego, ile trwa każda czynność, rozmowa, każde oczekiwanie. On sam uważał, że jest slow, i utrzymywał, że lubi mój letarg. Zanim ruszam do wyjścia, jeszcze raz spoglądam na starszą kobietę. Unika mojego wzroku, kontaktu. Wydaje mi się nawet, że chętnie by tu została, żeby przyglądać się, jak maszyna pustoszeje. Gdyby mogła, wybrałaby powrót do syna tym samym samolotem. Ale nie ma wyboru. Są takie sytuacje, które z samej swojej istoty nie pozwalają nam żałować, że postąpiliśmy tak, a nie inaczej. Można próbować coś z nimi zrobić, można po prostu się poddać. Lecz w żadnym wypadku nie sposób ich zmienić.

Uśmiecham się do załogi i wychodzę, idę rękawem, staję w kolejce do okienka kontroli paszportowej, pokazuję dokumenty, odcisk kciuka, drugiego palca, daję się sfotografować, podchodzę do taśmy po bagaż. Wszystko to w dość niezwykłym jak dla mnie pośpiechu. Niewykluczone, że ja również – podobnie jak tamta kobieta – wolałabym zostać w samolocie i zaczekać, aż zabierze mnie z powrotem tam, skąd przybyłam, ale, świadoma, że nieruszanie się z miejsca na nic się nie zda, postanawiam jak najszybciej dopełnić wszelkich formalności, żeby sprostać bezlitosnej próbie, jakiej mnie poddano, a potem czym prędzej wrócić do swojego życia. Tego życia, które zbudowałam w Bostonie, kiedy przestałam być tym, kim byłam wcześniej. Jak w dzieciństwie, gdy bawiliśmy się w berka, biegliśmy, by kogoś zberkować, a potem rzucaliśmy się do ucieczki w przeciwnym kierunku. Stanę na argentyńskiej ziemi, po czym bezzwłocznie wrócę do swojej drugiej ojczyzny. Tyle że zabawa nawet się jeszcze nie zaczęła, nie czuję, że postawiłam stopę w ojczyźnie. Nie poczułam tego, ani idąc rękawem, ani stojąc w kolejce do kontroli paszportowej, ani w toalecie terminala. Czy podłoga tak pozbawionego charakteru, bezbarwnego miejsca jak lotnisko może naprawdę pretendować do miana rodzinnej ziemi? Czy istnieje różnica między podłogą Ezeiza, bostońskiego lotniska Logan i lotniska Kennedy’ego w Nowym Jorku? Czy, dajmy na to, między lotniskami Barajas, Fiumicino, El Alto, Galeão? Wszystkie wyłożono podobnymi płytkami, zimnymi, łatwymi do zastąpienia przez inne, choć w gruncie rzeczy takie same.

Czekam przed taśmą, na której ma się pojawić moja walizka. I spostrzegam kobietę, która podróżowała na sąsiednim siedzeniu. Nie widzi mnie, ale szuka wzrokiem mojej postaci, wiem, że szuka. W końcu mnie zauważa i podchodzi. Zatrzymuje się w odległości metra, nie odzywając się słowem, ale moja obecność najwidoczniej ją uspokaja. Jakaś znana twarz, myśli pewnie. To, że ja czekam tutaj na swoją walizkę, upewnia ją, że i jej bagaż wkrótce się tu ukaże, na tej właśnie ruchomej taśmie. Nie musi już o nic pytać. Ta kobieta, tego się domyślam, czuje się przy mnie bezpieczniej. Patrzę na nią i ogarnia mnie przedziwne uczucie, jednocześnie przyjemne i niepokojące. Wzrusza mnie myśl, że jestem jej potrzebna. Od bardzo dawna nikt nie był ode mnie zależny. Kiedyś umiałam opiekować się drugą osobą, głaskać ją, usypiać, być wyczuloną na wszelkie jej potrzeby. Ale już od dawna nie doznałam tego uczucia, nie chciałam pozwolić, by tak się stało. Nie zgodziłam się nawet na zwierzątko domowe – Robert marzył o psie – żeby tylko nie czuć, że ktokolwiek na świecie potrzebuje mnie, aby przetrwać. Robert nie potrzebował mnie w ten sposób, to on się mną opiekował, był przy mnie, kiedy zasypiałam, potrafił zadbać o wszystko, żeby tylko było mi dobrze. Lubił tę rolę. A ja, chociaż wiedziałam, że postępuję niesprawiedliwie, nie odpłacając mu tym samym, po prostu nie mogłam. Mogłam, owszem, pozwolić, by to mną się zaopiekowano. I na nic więcej. To chyba dużo, jak na kobietę, którą Robert poznał wiele lat temu w samolocie do Miami, która na lotnisku rozpadła się przy nim na kawałki. Dlatego poczucie, że ktoś liczy na mnie – tu, na tym lotnisku – wydaje mi się dziwne, nie tylko ze względu na lęk, który we mnie budzi, lecz także z powodu łagodnej przyjemności, jaką mi sprawia, jakby poczucie to budziło się z długiego snu. Przyjemność wskrzeszona z martwych, poczucie, że jest się potrzebnym, tak nieodzowne. Dawna przyjemność, którą oczywiście znam. Po tym, jak uciekłam, musiałam pewnego dnia zmierzyć się z tym, że – prędzej czy później, gdy już będę mogła to znieść – on stwierdzi, że mnie nie potrzebuje. Jego życie z pewnością potoczyło się swoim torem, podobnie jak moje, a kiedy zrozumiał, że nigdy nie wrócę, nieważne, jaką wersję wydarzeń i ich uzasadnienie poznał, bez wątpienia to zrozumiał. Jego cierpienie, którego mogę się tylko domyślać, ale go nie znam, ciąży mi bardziej niż moje własne. Mój ból daje o sobie znać, ale zdążył się otorbić; jedynie wtedy, gdy myślę o jego bólu, wspominam własny.

Na obrotowej taśmie pojawia się moja walizka. Czekam chwilę, zdejmuję ją. Wiem, że tamta kobieta na mnie patrzy, wiem, że martwi się, że ja już mam swój bagaż, a ona nie. Ale nie odwracam się, nie patrzę na nią, nie mogę, odchodzę i zostawiam ją własnemu losowi, w końcu to nie takie trudne odebrać bagaż. Przeczesuję ręką włosy, wkładam okulary z delikatnie korygującymi szkłami, których używam wtedy, gdy prócz soczewek chcę mieć jeszcze jeden filtr pomiędzy mną i światem. Wychodzę i widzę tabliczkę ze swoim imieniem: Mary Lohan. Mam na imię María, María Elena albo Marilé. Tak kiedyś zwracali się do mnie wszyscy: Marilé. Lohan to nazwisko Roberta, używam go w życiu zawodowym. „Jak można nosić nazwisko tak podobne do nazwy lotniska w mieście, w którym się mieszka?”, pytał Robert za każdym razem, kiedy czekaliśmy tam na samolot. „Pan Lohan leci z Logan, brzmi absurdalnie, prawda?”. Podchodzę do kierowcy. Zawiezie mnie do mieszkania w centrum Temperley, wynajętym dla mnie przez szkołę Saint Peter. Mężczyzna proponuje, że weźmie moją walizkę, i nie czekając na odpowiedź, wyjmuje mi ją z rąk. Nalega, bym dała mu również plecak, ale odmawiam. Umieszcza walizkę w bagażniku, wsiadamy do samochodu – on z przodu, ja z tyłu. Kiedy rusza, przymykam oczy, nie mam odwagi spojrzeć na drogę, natrafić tak zaraz po przyjeździe na obrazy wywołujące wspomnienia. Jeszcze nie chcę patrzeć. Ale po chwili proszę szofera, by zatrzymał się na moment na poboczu. „Źle się pani czuje?”, pyta. „Tak”, kłamię. Wysiadam z samochodu, zdejmuję buty i znów zamykam oczy. Moje bose nogi na trawie. Drepczę w miejscu, potem odchylam się na boki, nie mam zamiaru iść dokądkolwiek, lecz chcę poczuć – nie widzieć, ale poczuć – jak te szorstkie źdźbła łaskoczą mnie w stopy.

W końcu otwieram oczy.

Teraz tak.

Wróciłam, jestem z powrotem.