Strona główna » Sensacja, thriller, horror » On cię okłamuje

On cię okłamuje

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66436-34-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “On cię okłamuje

Znakomity, trzymający w napięciu thriller psychologiczny Amandy Reynolds, której debiut Blisko mnie stał się światowym bestsellerem.

Komu można wierzyć?

Co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy?

Dziesięć lat po wydarzeniach, które wstrząsnęły całą okolicą, Jess Tidy przyjeżdża do rodzinnej miejscowości. Zjawia się tylko na chwilę, jednak przybycie dwudziestosześcioletniej rudowłosej piękności nie pozostaje niezauważone. W kawiarni odmawiają jej podania kawy, na drzwiach domu znajduje obraźliwe napisy, znów powtarzają się też akty wandalizmu.

Karen Winter przez cały czas stała u boku męża, wspierając go w walce o uniewinnienie. Mark zaprzeczał wszelkim oskarżeniom uczennicy Jess Tidy, jednak bezskutecznie. Trafił do więzienia, ale ta kara nie była jedyną, jaka dosięgnęła rodzinę Winterów.

Pewien przypadkiem odkryty przez Karen plik w komputerze rzuca nowe światło na to, co wydarzyło się przed dziesięciu laty.

Czy kobieta powinna była mu wierzyć?

A czy można wierzyć jej?

__

O autorce

Amanda Reynolds – na rynku wydawniczym zadebiutowała mocną powieścią "Blisko mnie". Na pytanie dlaczego tak późno zajęła się pisarstwem odpowiada, że musiała poczekać na odpowiedni moment aby poczuć, że wreszcie ma do opowiedzenia odpowiednią historię. Obecnie zajmuje się tylko pisaniem książek. Jest również mentorką debiutujących autorów.

Polecane książki

Dziś każdy zna „Jezioro łabędzie”. Nie wszyscy jednak wiedzą, że początki baletu Piotra Czajkowskiego były bardzo trudne. Z tej książki dowiecie się wiele o historii powstania najsłynniejszego baletu świata....
Szokująca, realistyczna i niezwykle emocjonalna powieść o kobiecie wpadającej w paszczę szaleństwa. Esther jest wyjątkowo inteligentna, piękna, utalentowana, jednak powoli jej świat się rozpada – i być może nie ma już dla niej ratunku. Kiedy ma dziewiętnaście lat, przyjeżdża do Nowego Jorku – mias...
Publikacja omawia zasady rozliczania faktur korygujących w obrocie krajowym, zarówno tych „in plus” jak i „in minus”, gdyż termin ich rozliczenia jest różny. W publikacji uwzględniono aktualne stanowisko organów podatkowych na temat uzyskiwania potwierdzeń odbioru faktury korygującej, rozliczeń sko...
Wszystko o raku piersi. Co powinnaś wiedzieć, żeby podjąć właściwe decyzje Zawsze pamiętaj – nie jesteś cyferką w statystykach – powtarza swoim pacjentkom nieustannie dr Ruth H. Grobstein. Jesteś indywidualnością, a jeśli zachorowałaś, równie indywidualna jest Twoja choroba. Nie oceniaj szans swojeg...
Zbiór, wydany w 1892 roku, zawiera dwie powieści Zuzanny Morawskiej: „Ciężka dola” oraz „Pamiątka”. Zuzanna Morawska (1840–1922) była polską pisarką dla dzieci i młodzieży, działaczką oświatową. Jej utwory odznaczają się wysoką wartością pedagogiczną. W latach 1886–1898 prowadziła z W. Rafalską tajn...
Opowieść o ogrodowym drewnianym ludku, który przez całe lato stał dumnie na klombie podziwiany przez ludzi, a  na zimę został schowany do komórki wraz z innymi nieprzydatnymi zimą sprzętami. Samotny i niepewny swego losu Dobosz może liczyć tylko na towarzystwo rodziny rozbrykanych myszek, na które k...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Amanda Reynolds

Dorothy i Vincentowi,
którzy zostali pisarzami przede mną

Amanda Reynolds mieszka z rodziną w Cotswolds, gdzie całkowicie poświęca się pisarstwu. Jej debiutancka powieść Blisko mnie stała się bestsellerem. On cię okłamuje to jej druga książka.

Słowa uznania za Blisko mnie:

„Historia Jo wciągnęła mnie od pierwszej strony

i koniecznie chciałam się dowiedzieć, co jej się przytrafiło.

Wspaniała czytelnicza uczta”. 

– Kathryn Hughes, autorka The Secret

„Rewelacyjny thriller o sekretach w małżeństwie.

Jestem zachwycona”. 

– Laura Marshall, autorka Dawnej znajomej

„Porywająca i zwodnicza […]

Jeśli lubicie Jenny Blackhurst, Liane Moriarty

lub Clare Mackintosh, to musicie przeczytać tę książkę”. 

– „Take a Break”

„Co gdybyś nie pamiętała całego roku

ze swojego życia, a twoi najbliżsi by cię okłamywali?”

– „Inside Soap”

„Wspaniały, wielopoziomowy dramat psychologiczny […]

Dla miłośników suspensu i narracji z perspektywy

kobietyBlisko mnie to strzał w dziesiątkę”. 

– „New York Journal of Books”

„Porywająca, klaustrofobiczna i głęboko niepokojąca powieść Blisko mnie już od pierwszych stron działa jak magnes”. 

– Kate Riordan, autorka The Girl In The Photograph

„Pełna napięcia, frapująca, pełna akcji, WCIĄGAJĄCA”. 

– Will Dean, autor Martwej ciszy

„Trzyma w niepewności, a kiedy już myślisz,

że wszystko jasne, następuje zwrot akcji. Pasjonująca i pełna napięcia”. 

– Michelle Adams, autorka Mojej siostry

„Blisko mnie przypomina wydobywanie wspomnień

z zakamarków pamięci – wyłaniają się coraz to nowe fakty, trzymając czytelnika w niepewności, aż wszystko wyjaśnia się w szokującym zakończeniu […] jeszcze długo po skończeniu lektury czytelnicy będą wracać myślami do tej historii

i zastanawiać się, czy mogą ufać własnym wspomnieniom”. 

– Cate Holahan,

autorkaThe Widower’s Wife orazLies She Told

„Intrygująca, dobrze opowiedziana, spójna historia,

która trzyma w napięciu do ostatniej strony.

Schodząc ze schodów, już zawsze będziesz się trzymać poręczy”. 

– „SHOTS Crime & Thriller Ezine”

Jess

Niedziela, 4 grudnia 2016 r. (rano)

Radosny dzwonek telefonu odbija się echem w moim maleńkim, dwupokojowym mieszkaniu, wwiercając mi się w głowę i uderzając w punkt za oczami. Spod przymrużonych powiek patrzę na ekran, żeby sprawdzić, czy to mama, bo nie mam ochoty na użeranie się z jej dramatami, ale nie rozpoznaję numeru. Oczywiście może dzwonić z innego telefonu, lecz do naszej obowiązkowej, comiesięcznej rozmowy zostały jeszcze dwa tygodnie, a w niedziele zazwyczaj jakoś sobie radzi. Waham się, aż dzwonek milknie, ale kiedy znów się rozlega, jednak odbieram.

– Jess? To ty?

Nie rozmawiałam z Willem od ponad roku, a właściwie od prawie dwóch, jeśli się dobrze zastanowić, ale jego głos poznałabym wszędzie. Przez telefon akcent mojego brata jest jeszcze wyraźniejszy. W miejscu, gdzie dorastaliśmy, każdy tak samo przeciąga samogłoski, jakby nikomu się nie spieszyło z wypowiadaniem słów, bo czas nie jest tam aż tak cenny jak tutaj, w Londynie.

– Tak, to ja.

– Jesteś sama? – pyta Will.

– Skąd masz mój nowy numer? – odpowiadam, ignorując jego pytanie.

– Z książki adresowej mamy – rzuca i, przerywając moją tyradę o tym, jak to nie mogę niczego powierzyć jej w sekrecie, dodaje: – Jess, posłuchaj. Mam złe wieści. Przykro mi, ale wczoraj w nocy mama odeszła.

– Chcesz powiedzieć, że nie żyje?

– Tak – mówi rzeczowym tonem. – Upadła na ulicy przed pubem.

Wstaję i zrobiwszy trzy kroki w kierunku okna, patrzę na ulicę dwa piętra niżej. Niezmiennie taki sam natłok ludzi i pojazdów, nawet w niedzielny poranek.

– Jess, jesteś tam?

Chybotliwe krzesło jadalniane uderza w ścianę za mną, gdy na nim siadam. Kołyszę się w przód i w tył, wciskając jakiś klawisz na klawiaturze laptopa. Ekran się rozjaśnia, ale mam zamglony wzrok.

– Tak, jestem.

– Dobrze się czujesz?

– Nie wiem, a ty?

– Tak, ale musisz tu przyjechać. Jak najszybciej.

Wyprostowuję się, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że osunęłam się na krześle.

– Nie mogę, Will. Wiesz, że nie mogę.

– Ktoś musi wszystko załatwić – oznajmia spokojnym tonem, jakby to już zostało ustalone. – Obiecuję, że on nie będzie ci bruździł, jeśli właśnie tego się boisz. Nie pozwolę mu.

– Nie o to chodzi – odpowiadam, jakby można było tak łatwo rozproszyć i jego, i mój niepokój. – Mam umówione spotkania, klientów… Mówiłam ci, że znalazłam nową pracę? Nie mogę zrobić sobie wolnego tak bez uprzedzenia. To ważne. Jestem wykwalifikowaną terapeutką i mam superwizorkę. Widuję się z nią co dwa tygodnie. Staram się o akredytację. Nie mogę tak po prostu… – W słuchawce zalega cisza. – Mama naprawdę nie żyje?

– Wiem, że to trudne, ale tak, nie żyje.

– Kiedy pogrzeb?

– Jeszcze nie wiadomo, za tydzień albo jakoś tak. Ale musisz przyjechać natychmiast. Jest mnóstwo do zrobienia w domu, no i te formularze do wypełnienia… Wiesz, że jestem w tym beznadziejny.

– Przyjadę na pogrzeb, oczywiście, ale…

Will nie słucha, trajkocząc o swoich stałych klientach, którzy nie będą czekać na wykonanie już przyjętych przez niego zleceń. Musi kosić trawniki i przycinać drzewa. Tak, nawet w zimie. Jego wymówki nie różnią się od moich, choć mieszka tak blisko mamy, a mnie dzieli od nich sto mil. Przypomina mi, że ma dziecko, roczne, ząbkujące, a Becky pracuje teraz na pełny etat.

– Potrzebuję cię tutaj, Jess. Proszę, wróć do domu.

Oboje wiemy, że mu nie odmówię, choć próbuję znaleźć jakieś inne wyjście.

– A Mick i Tony? Oni nie mogą pomóc?

– Nie ma ich.

– Jeszcze siedzą? – pytam, tak jakby naszych starszych braci bliźniaków mogło „nie być” z innego powodu.

– A skąd, wybrali się w rejs dokoła świata. Jasne, że siedzą. – Will wzdycha. – Będą starać się o przepustkę okolicznościową na pogrzeb, ale w najlepszym razie dostaną kilka godzin. I ostrzegam, że dom to istny chlew. Matka położyła na nim krzyżyk, odkąd się wyprowadziłem.

– Świetnie! Czyli postanowione, muszę przyjechać?

– Nie, nie musisz, ale będę ci bardzo wdzięczny, jeśli przyjedziesz.

– No dobrze.

– Świetnie. Napisz mi w esemesie, którym pociągiem przyjedziesz, to odbiorę cię ze stacji. – Po krótkiej chwili pyta: – Co ty na to? Wiem, że nie widzieliśmy się od jakiegoś czasu i powrót będzie trudny, ale nie dopuszczę go do ciebie. Wiesz, że nie.

– Tak, jasne – odpowiadam. – Zobaczymy się jutro.

Jess

Poniedziałek, 5 grudnia 2016 r. (pora lunchu)

Już trzeci raz sprawdzam telefon, kiedy w oddali pojawia się pociąg i fala pasażerów na zatłoczonym peronie rusza naprzód. Przyłączam się z nadzieją, że Will odczytał moją wiadomość, choć nie raczył mi odpowiedzieć. Napisałam do niego naprędce, siedząc na tylnym siedzeniu w taksówce. Potem zadzwoniłam do pracy.

Liczyłam, że nagram się na automatycznej sekretarce, ale mój szef odebrał, a jego początkowa irytacja szybko zmieniła się w kondolencje i zapewnienie, że mogę wziąć tyle wolnego, ile potrzebuję. Chciałam wyprowadzić go z błędu, powiedzieć, że nic mi nie jest, że to bardziej kłopot niż żałoba, ale nawet w mojej wyobraźni brzmiało to nie na miejscu, a poza tym nie chciałam, żeby zmienił zdanie co do urlopu. Zważywszy na charakter moich wieści, założenie, że jestem w kiepskim stanie, było chyba uzasadnione, ale mama nie należała do typowych mam, a ja nie widziałam jej od dziesięciu lat. W moich uczuciach trudno się rozeznać, a co dopiero je podzielać.

Wciągam torbę na stopień i dalej, w kierunku półki bagażowej, napinając kolana i ignorując wzbierające w żołądku mdłości, gdy pociąg rusza. Nie zarezerwowałam miejsca, a jest mnóstwo ludzi, ale nie przeszkadza mi, że muszę stać. Właściwie tak jest nawet lepiej, bo przez pęknięte okno przedostaje się chłodny powiew świeżego powietrza, a w razie potrzeby mam obok toaletę. Powinnam była zarezerwować bilet wczoraj wieczorem, ale wolałam otworzyć butelkę wina i wypić kieliszek czy dwa za pamięć mamy.

Po pierwszej godzinie podróży w pociągu się przerzedza. Padam na siedzenie obok mojej torby. Nie żeby ten obszarpany tobół był coś wart, mam w nim tylko kilka ubrań na zmianę i mój najlepszy kostium, na szczęście ciemny, więc nada się na pogrzeb. Owinęłam żakietem czarne szpilki, te same, które kupiłam przed procesem, kiedy wydawało mi się, że w obliczu przysięgłych powinnam wyglądać bardziej elegancko. W końcu, za radą Jamesa, włożyłam buty na płaskim obcasie. Ostatnio miałam je na sobie, idąc na rozmowę o pracę, choć okazało się, że zbyt się wystroiłam, bo reszta kandydatek przyszła w dżinsach i dresach. Dzięki temu jednak dostałam tę pracę. Nie miałam czasu przymierzyć wybranego na pogrzeb stroju, ale przecież nie przytyłam, raczej schudłam. Może kiedy wrócę, postaram się trochę bardziej o siebie dbać, więcej jeść, a mniej pić. Chociaż dobrze wiem, że moje plany, aby kupować więcej świeżych warzyw, to takie obiecanki cacanki. Nigdy nie gotowałam od zera; nawet nie wiedziałabym, od czego zacząć.

Zerkam na towarzystwo przy moim stoliku: parę starszych ludzi w podobnych anorakach i siedzącą po lewej kobietę mniej więcej w wieku mojej mamy. Jej ciemne włosy są świeżo wymodelowane, lśniące i zadbane – zupełne przeciwieństwo fryzury mamy, która co czwarty wtorek farbowała się, aby przykryć charakterystyczną dla całej naszej rodziny rudość. A przynajmniej robiła to kiedyś. Nie mam pojęcia, jaki kolor miała w zeszłym tygodniu czy w zeszłym roku. Jakimś cudem rok rozłąki wydłużył się do dziesięciu lat, ale ona nigdy nie zaproponowała, że mnie odwiedzi, a ja nie zamierzałam wracać do domu. Przeciągam palcami po swoich matowych lokach, co mi przypomina, że nie spakowałam prostownicy ani suszarki.

Przyciskam twarz do okna i wpatrując się w szarość grudniowego dnia, obserwuję niknące w oddali wieżowce. Nie wyjeżdżałam z Londynu od… już chyba pięciu lat. To był okropny weekend z żonatym facetem, który zaczął płakać, gdy doszedł, a potem opowiadał mi, jak to bardzo kocha żonę. Przez chwilę walczę z nagłym atakiem paniki, oddycham tak szybko, że okno zaparowuje i muszę je wytrzeć dłonią. Budynki znikają, zastępują je połacie zieleni i błotnistego brązu, a niebo jest niemal białe. Myśl o tym mknącym w dal pociągu, o jego pędzie ku nicości przeszywa mnie dreszczem. Naciągnąwszy na siebie płaszcz, odsuwam się od siedzącej obok mnie kobiety o idealnych włosach i ulegam hipnotycznemu rytmowi pojazdu. Przez mój umysł zaczyna przewijać się nieprzyjemny, groteskowy obraz mamy, po raz ostatni upadającej po pijaku, a w tle słyszę łoskot pociągu na torach i dudnienie basów dobiegające z czyichś słuchawek. Z jakiegoś powodu dręczy mnie myśl o tym, że nie wiem, czy mama miała włosy blond, rude czy siwe – ten nieistotny fakt przyćmiewa wszystko inne. Dzwoniłam do niej raz w miesiącu i rozmawiałyśmy przez pięć minut, czasem krócej, a ja nie znosiłam każdej sekundy.

Gdy pociąg zwalnia przed następną stacją, mój telefon zaczyna głośno brzęczeć. Wyciszam głos przyciskiem z boku i odczytuję e-maila od superwizorki. Zdenerwowałam się podczas naszej ostatniej sesji, bo rozczarowała mnie jej decyzja. Wiem, że jej zdaniem tak będzie dla mnie najlepiej, ale nie mogę wyobrazić sobie, że miałabym zaczynać od początku i znów rozgrzebywać przeszłość, wywnętrzając się przed kimś innym. Powiedziałam jej wszystko, całą prawdę, ale to nie wystarczyło. Teraz przypomina mi o naszym ostatnim spotkaniu – umówiłyśmy się na trzynastego, w tym miesiącu. Chcę pójść, ale jestem na nią zła. Zawiodła mnie, jak wszyscy inni. Krótko odpisuję, informując o śmierci matki i wyrażając nadzieję, że zdążę wrócić na czas. Zastrzegam jednak, że gdyby pogrzeb miał się odbyć właśnie w tym dniu, to będziemy musiały przełożyć spotkanie.

W tej chwili wszystkie plany odkładam na później.

Pół roku wcześniej…

(Jessica Tidy, przedstawiająca się jako Jess, lat dwadzieścia sześć, skontaktowała się ze mną w zeszłym tygodniu za pośrednictwem poczty elektronicznej. Jest świeżo wykwalifikowaną terapeutką integratywną, pracującą w gabinecie psychoterapii w Centralnym Londynie. Dzisiejsze spotkanie poświęcone było omówieniu charakteru jej superwizji).

Pełna dokumentacja w teczce klientki, nr ref. 718/16

Sesja nagrywana, poniżej transkrypcja

stosownego fragmentu (w skrócie)

Jess: Może pani mówić mi Jess? Nikt nie nazywa mnie Jessicą, nawet mama.

Ja: Oczywiście. Proszę mi powiedzieć, Jess, dlaczego postanowiła pani się przekwalifikować i zostać terapeutką?

Jess: Chyba wyjaśniłam to już w e-mailu.

Ja: Tak, był uroczy. Taki gawędziarski.

Jess: Przepraszam, niezbyt dobrze wychodzą mi takie…

Ja: Źle mnie pani zrozumiała. Bardzo mi się podobał. Raczej nie zajmuję się już superwizją. Przeszłam na częściową emeryturę i mam tylko kilku wybranych klientów, ale nie mogłam się oprzeć spotkaniu z panią. Ma pani imponujące CV. Bardzo mi się podoba to, że zaczynała pani od zera, że wróciła pani do college’u, aby zdobyć kwalifikacje potrzebne do ukończenia kursu pomocy psychologicznej. Co do swojej superwizji, to proponowała pani spotkania co dwa tygodnie?

Jess: Tak, ale zanim zaczniemy, chciałabym zapytać o koszty. Chodzi o to, że nie mam zbyt wielu oszczędności.

Ja: Na pewno jakoś sobie z tym poradzimy. Londyn jest drogi, prawda? Nauka również… Sama pani ją opłacała?

Jess: Tak, pracowałam jako kelnerka; to znaczy, zanim zostałam terapeutką. I w trakcie studiów.

Ja: Właściwie to też rodzaj poradnictwa.

Jess: Tak, zdecydowanie. Słyszy się sporo różnych historii.

Ja: Opowiem pani trochę o sobie, o moim trybie pracy. Wtedy pani zdecyduje, czy to pani odpowiada.

Jess: Och! Myślałam, że już to ustaliłyśmy. To znaczy… ja wiem, że chcę chodzić do pani. Jest pani najlepsza. Sprawdziłam to.

Ja: A dlaczego uważa pani, że będę najlepszą superwizorką właśnie dla pani?

Jess: Nie wiem, po prostu tak poczułam, kiedy znalazłam pani stronę internetową.

Ja: Pani koledzy i koleżanki nie proponowali pomocy?

Jess: Pytałam, ale wszyscy są zawaleni pracą, a zresztą pomyślałam, że lepiej byłoby spotkać się z kimś innym. Mój szef to idiota. Nie chciałabym mu się zwierzać, nie wiem, co jego klientów przy nim trzyma.

Ja: O Boże. A zatem czego pani oczekuje, jak pani widzi naszą współpracę?

Jess: Oczywiście chodzi o moich klientów, chciałabym omawiać ich problemy, upewniać się, że nic mi nie umknęło, bo jestem w tym nowa, ale superwizja jest ważna także dla mnie, żebym miała z kim porozmawiać, jeśli uzbiera się za dużo.

Ja: Słusznie. Ta praca może dać się we znaki, więc proszę się nie krępować i mówić o wszystkim, co panią niepokoi, choćby był to jakiś drobiazg. Sama odwiedzam swojego superwizora raz w miesiącu właśnie z tego powodu. Czy chciałaby pani jeszcze o coś zapytać, zanim zaczniemy? Zakładając, że zaczynamy już dzisiaj?

Jess: Tak, zdecydowanie. Dziękuję. I nie, nie mam żadnych pytań.

Ja: Świetnie. Będę robiła notatki i nagrywała wszystko komórką, żeby później móc przepisać niektóre fragmenty rozmowy, gdybym coś przeoczyła albo chciała wyróżnić coś, co uznam za istotne. Czy to będzie pani odpowiadało?

Jess: Nie mam nic do ukrycia.

Ja: Świetnie. Może na początek opowie mi pani trochę o sobie, o rodzinie, wykształceniu, tego rodzaju rzeczy.

Jess: Jestem najmłodszą z czworga rodzeństwa i jedyną córką. Mamy tę samą matkę, ale trzech różnych ojców, chociaż wszyscy odziedziczyliśmy po mamie jej rude włosy, co wydaje się dziwne, jeśli się nad tym zastanowić, ale jakoś nigdy dotąd nie zwróciłam na to uwagi. Farbuje je na blond, więc nigdy by pani… Przepraszam. Bliźniacy, Mick i Tony, mają po trzydzieści sześć lat, o dziesięć więcej ode mnie. Z Willem dzieli nas najmniejsza różnica wieku – pięć lat. Czyli obecnie musi mieć… trzydzieści jeden lat. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że jest już po trzydziestce… To znaczy wiedziałam, ale jakoś nigdy… Dwa lata temu właściwie straciliśmy kontakt, mimo że dobrze się dogadywaliśmy, kiedy mieszkałam w domu. Jest w stałym związku ze swoją dziewczyną i w grudniu zeszłego roku urodziło im się dziecko. Przysłał mi zdjęcie z kartką świąteczną. Teraz mieszkają u jej matki w tej samej wiosce, w której dorastaliśmy. Przepraszam, nie za dużo szczegółów?

Ja: Ależ nie, proszę kontynuować.

Jess: To by było na tyle, nie licząc mamy. Raz w miesiącu rozmawiamy przez telefon. Nie widziałyśmy się od dziesięciu lat, odkąd wyjechałam do Londynu.

Ja: Dziękuję, Jess. Teraz chciałabym zapytać, dlaczego postanowiła pani zostać terapeutką.

Jess: Oczywiście. Te rzeczy z rodziną to koszmar, prawda?

Ja: Możemy o tym porozmawiać, jeśli uważa pani, że to ważne, ale dzisiaj chciałabym się skupić na informacjach dotyczących bezpośrednio pani.

Jess: Tak, oczywiście. Przepraszam.

Ja: Nie ma potrzeby przepraszać. Powiedziała pani, że była kelnerką?

Jess: Tak, przez wiele lat i nie znosiłam tej pracy! Dzieci rozrzucające jedzenie, nieuprzejmi rodzice, turyści, którzy nie mówią po angielsku ani nie umieją znaleźć odpowiednich drobnych, a do tego kiepskie zarobki. Szukałam czegoś nowego, jakiegoś większego wyzwania, zresztą zawsze chciałam pomagać innym i byłam zdolna do empatii.

Ja: Ta empatia, o której pani wspomniała, często bywa bodźcem skłaniającym ludzi do wybierania naszego zawodu. Zdarza się, że pacjenci nabierają ochoty w trakcie swojej terapii, aby występować w tej drugiej roli.

Jess: W moim przypadku było nieco inaczej, ale tak, myślę, że więcej informacji o mnie może się przydać. Bardzo lubię się uczyć, co może dziwić, bo skończyłam szkołę, nie zdobywając żadnych kwalifikacji.

Ja: Czasami trzeba poczekać na odpowiedniejszą porę. Ma pani szczęście, że znalazła swoje powołanie w tak młodym wieku.

Jess: Chwilami wydaje mi się, że dwadzieścia sześć lat to bardzo wiele.

Ja: Cóż, mogę panią zapewnić, że tak nie jest. Przejdźmy teraz do pani klientów. Upłynął szmat czasu, ale wciąż pamiętam, jak trudne mogą być te pierwsze sesje.

Jess: Chyba tak, ale jak dotąd bardzo je lubię.

Ja: Jakieś skomplikowane kwestie, które chciałaby pani omówić?

Jess: Jedna klientka wydaje mi się trudniejsza od innych. Jest bardzo młoda, ma szesnaście lat. Jej lekarz skierował ją na terapię, bo wyładowywała frustrację w szkole – problemy z alkoholem, jak sądzę. Najpierw przyjął ją mój szef, ale się jej nie spodobał, czemu się nie dziwię, więc przekazał ją mnie. Chyba mam być jej ostatnią szansą.

Ja: Przeprowadziła pani wstępną diagnozę?

Jess: Tak… A przynajmniej próbowałam, ale ona ma w sobie tyle złości… Tak, to właśnie złość.

Ja: Bała się pani o własne bezpieczeństwo?

Jess: O Boże, nie! Nic w tym rodzaju, po prostu mi jej żal. Pamiętam, jak to jest w jej wieku i jak niesprawiedliwy wydaje się wtedy cały świat. Chciałabym jej powiedzieć, że będzie lepiej, że nie zawsze będzie się tak czuła, ale tego przecież nie wiadomo, prawda? Takie obietnice są głupie.

Ja: Na pewno może ją pani zapewnić, że rozumie jej uczucia, odzwierciedlić jej złość i w pewnym stopniu wyrazić własne emocje. To na pewno doda jej otuchy, ale oczywiście musi pani postępować ostrożnie.

Jess: Staram się ściśle trzymać przepisów.

Ja: To dobrze, jednak chodziło mi o coś innego. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale odnoszę wrażenie, że ta dziewczyna coś w pani porusza.

Jess: Nie sądzę.

Ja: Wyobraźmy sobie, że jestem nią i siedzę tu teraz przed panią. Co chciałaby jej pani powiedzieć?

Jess: Chyba to, że ma prawo czuć złość. Że każdy na jej miejscu czułby się tak samo. Że to, czego doświadczyła w swoim życiu ze strony dorosłych, było złe. Myśli pani, że gdybym jej to wszystko powiedziała, przekroczyłabym jakieś granice?

Ja: Nie, nie sądzę. A pani?

Jess: Też nie, ale co, jeśli już nie wróci? Wtedy nie będę mogła jej tego powiedzieć.

Ja: Obawiam się, że wybór należy do niej. Pani nie jest za nią odpowiedzialna.

Karen

Poniedziałek, 5 grudnia 2016 r. (popołudnie)

Mam nadzieję, że nie powiedziałam niczego niestosownego. – Pracowniczka poczty podaje mi kwit. – Pomyślałam, że oboje z mężem chcielibyście wiedzieć.

W ciągu tych wszystkich lat musiała mnie obsługiwać tysiące razy, przez jej kościste dłonie przechodzi każdy znaczek i każda przesyłka, a ona chłonie plotki z całej wsi i przekazuje je dalej, mimo to za skarby świata nie potrafię przypomnieć sobie, jak ma na imię. Gdybyśmy się poznały w innych okolicznościach, chętnie bym z nią pogadała, ale teraz nie mam ochoty ciągnąć tej jednostronnej konwersacji. Otwieram torebkę, żeby wrzucić świstek do środka.

– Padła trupem tuż przed pubem – informuje mnie, jednocześnie wydając resztę. – Nie wiem, czy to prawda, ale podobno leżała na samym środku ulicy. Samochody ją omijały i nikt się nie zatrzymał! Niewiarygodne! Pogrzeb odbędzie się pewnie w przyszłym tygodniu, ale wy oczywiście raczej nie…

– Nie – odpowiadam, patrząc jej w oczy. – Raczej nie. – Biorę do ręki banknot, a leżące na nim monety ześlizgują się i spadają na ziemię między nami. – Dziękuję, nie trzeba, poradzę sobie.

Zbieram swoje drobne, grzebiąc wśród puszek kwestarskich i ulotek informujących o godzinach pracy poczty w okresie świątecznym. Przyszłam tu tylko po to, by odesłać sukienkę, nieprzemyślany zakup, którego natychmiast pożałowałam, tym bardziej, że zwracając go, musiałam opłacić koszty przesyłki. Miałam nadzieję, że sukienka będzie się lepiej prezentowała na mojej dorosłej córce, ale Frey zmarszczyła nos na widok prostej czarnej kiecki.

– Nie chciałam pani zdenerwować – zapewnia mnie kobieta, wręczając mi podniesioną z podłogi monetę jednofuntową.

Patrzę na jej pomarszczoną twarz i powstrzymuję się od odpowiedzi, przypominając sobie, z jaką cierpliwością traktowała moją własną mamę, a potem odwracam się w kierunku osób stojących za mną w kolejce, wyraźnie zaciekawionych naszą krótką wymianą zdań. Nie znoszę tych chwil, gdy ludzie mnie rozpoznają, gdy coś im zaskakuje w mózgu i rumienią się albo bledną, po czym rzucają mi współczujący uśmiech albo – częściej – udają, że muszą zająć się czymś innym. Mark powtarza mi, że mam paranoję, że nikogo to nie obchodzi, już nie, bowiem minęło ponad dziesięć lat, ale oboje wiemy, że sam się oszukuje. W naszej niewielkiej społeczności nigdy wcześniej i nigdy później nie wydarzyło się nic równie ekscytującego. Powinniśmy byli się wyprowadzić, ale takie sprawy ciągną się za człowiekiem. Jestem już przy drzwiach, gdy pracowniczka poczty woła za mną:

– Znalazłam jeszcze pięćdziesięciopensówkę!

Czuję rześkie powietrze, gdy dziarskim krokiem zbliżam się do supermarketu, stukając butami po oblodzonym chodniku i pobrzękując monetami w kieszeni płaszcza. Nie podnoszę wzroku, dopóki nie docieram do nieprzerwanego sznura samochodów czekających na miejsce parkingowe. Pewnie już po lekcjach i rodzice chcą odebrać dzieci ze szkoły. Nie zdawałam sobie sprawy, że jest tak późno. Szare niebo coraz bardziej ciemnieje. Po drugiej stronie miasta Frey zapewne zbiera książki swoich uczniów, choć w dzisiejszych czasach na lekcjach rzadziej korzysta się z podręczników, a częściej z laptopa podłączonego do olbrzymiego ekranu.

O tym, że dostała tę pracę, powiedziała nam, gdy spędzaliśmy czas w ogrodzie. Był ciepły letni dzień, ale powiało lekkim chłodem i Mark zauważył, że wiele się zmieniło, odkąd on przestał uczyć. Nowina, którą córka przyszła się z nami podzielić, zasługiwała na radosne przyjęcie – od września miała zacząć uczyć w szkole – ale reakcja Marka trochę to zepsuła. Nie żeby zrobił to celowo. Był z niej niewiarygodnie dumny i tak właśnie jej powiedział; taka prestiżowa szkoła, nie miał pojęcia, że Frey ubiegała się tam o posadę. Potem zerknął na mnie nad stołem, przy którym siedzieliśmy na tarasie, jakby domyślał się, że od pewnego czasu wiedziałam o jej planach. Frey mówiła zbyt szybko, chaotycznie opowiadając, jak się kompletnie pogubiła w tej całej technologii i już myślała, że nie da sobie rady, ale Mark tylko patrzył przed siebie tym swoim obojętnym, nieobecnym spojrzeniem.

Staję przed wejściem do supermarketu, który odstręcza mnie panującym wokół hałasem i zgiełkiem. Wszędzie pełno spacerówek i wózków sklepowych, a z głośnika dobiega nawoływanie, aby cały wolny personel zgłosił się do kas. Powinnam była zrobić zakupy zgodnie z planem, kilka godzin temu, ale przeszkodziły mi inne, niecierpiące zwłoki sprawy: musiałam wysłać kilka esemesów, dokończyć to i owo, a także wstać i się ubrać. Szczerze mówiąc, mogłam to wszystko załatwić w niecałą godzinę, ale jak zwykle dopadła mnie codzienna apatia. Z łatwością mogę stracić cały poranek albo popołudnie, gdy czuję niemoc i leżę w łóżku albo stoję oparta o kuchenny zlew, wyglądając przez okno na zapuszczony ogródek za domem, nieporuszona tym bałaganem na tyle, by coś z nim zrobić.

Rezygnuję z zakupów w przepełnionym sklepie i wracam do samochodu. Z ponurą miną siadam za kierownicą i czekam, aż ta chmara ludzi się przerzedzi. Niezbyt dobrze czuję się w tłumie, a przecież nigdzie mi się nie spieszy. Przed sobą mam nudny widok: parking, w oddali lokalne szkoły. Przedszkole i podstawówka, a za nimi państwowe gimnazjum i liceum, mieszczące się w ogromnym betonowym budynku z lat sześćdziesiątych, górującym nad swoimi mniejszymi kuzynkami. Imponuje, choć nie jest zbyt inspirujący. Zawsze się zastanawiałam, co Marka tak pociąga w tych szarych murach. Uwielbiał uczyć, ale zauważyłam, że w ciągu ostatnich kilku lat jego entuzjazm zaczął topnieć. Chyba czuł, że utknął w miejscu i nie ma możliwości awansu, o ile się nie przeprowadzimy, a to nie wchodziło w grę, bo musieliśmy myśleć o mamie.

Wyjmuję telefon z kieszeni płaszcza i wysyłam Markowi esemesa z przykrą nowiną, a potem piszę dłuższą wiadomość do Frey, pytając, co porabia i czy miło upływa jej dzień. Nie wspominam o śmierci Lisy Tidy. Po co miałaby się niepotrzebnie martwić, skoro nie wiemy jeszcze, czy Jess przyjedzie na pogrzeb. Klikam „wyślij”, a potem grzebię w torbie w poszukiwaniu pigułek i sięgam do tyłu po butelkę wody, która turla się po siedzeniu od niepamiętnych czasów. Już spokojniejsza, przyglądam się matkom prowadzącym do samochodów swoje pociechy, które ściskają w rączkach ozdoby choinkowe wykonane w szkole. Nie chciałam, żeby Frey poszła do miejscowego gimnazjum, w którym panowała istna wolnoamerykanka, ale Mark się uparł. Oświadczył, że nie może posłać córki do szkoły prywatnej, skoro sam pracuje w państwowej, w dodatku szczycącej się tym, że jest dostępna dla każdego. Zresztą i tak nie byłoby nas stać na czesne. Zapewnił mnie, że będzie miał oko na córkę, ale ona już pierwszego dnia oznajmiła, że nie chce, aby ojciec ją podwoził, i że woli nie afiszować się znajomością z „panem Winterem”. Odprowadziłam ją pod samą bramę szkoły i patrzyłam, jak jej drobną postać w nowym blezerze pochłania tłum wyższych od niej uczniów, jakby nagle obsiadło ją stado ciemnych wron. Miałam wrażenie, że jedenaście lat macierzyństwa minęło jak z bicza strzelił. Gdy wracałam do domu, opadłe liście szeleściły mi pod nogami. Minęłam Lisę Tidy, która stała w ogródku przed swoim domem, trzymając w ręku papierosa, i kołysała się na bosych stopach.

– Twoja mała też pierwszy dzień w nowej szkole, co? – wybełkotała. Skinęłam głową, przyspieszając kroku. – Możemy być dumne, nie?! – zawołała za mną.

Chyba powinnam wysiąść, tłum w supermarkecie pewnie się już przerzedził. Nie wiem, co by było, gdybym nie mogła robić tak podstawowych rzeczy jak kupowanie jedzenia. Może Mark by się nimi zajmował, chociaż w to wątpię. Jego marazm wydaje się zakorzeniony jeszcze głębiej niż mój. Przynajmniej mam coś do zrobienia, mogę zabić trochę czasu, choćby na godzinę zatracić się wśród sklepowych alejek, a to lepsze niż powrót do domu, zwłaszcza dzisiaj.

Pół roku wcześniej…

Pełna dokumentacja w teczce klientki, nr ref. 718/16

Sesja nagrywana, poniżej transkrypcja

stosownego fragmentu (w skrócie)

Jess: Mogę zdjąć żakiet? Gorąco dzisiaj.

Ja: Oczywiście. I proszę poczęstować się szklanką wody. Jak upłynął pani czas od naszego ostatniego spotkania?

Jess: Dobrze, dziękuję. W sesjach z moimi stałymi klientami zaczyna pojawiać się pewien rytm, znają mnie coraz lepiej i bardziej mi ufają.

Ja: To świetnie. A ta dziewczyna, o której wspomniała pani ostatnio?

Jess: Dziewczyna? Ach, tak. Nie odezwała się więcej.

Ja: Próbowała się pani z nią skontaktować?

Jess: Oczywiście, ale byłam zajęta.

Ja: Macie u siebie niezły zestaw specjalistów.

Jess: Sprawdziła pani?

Ja: Proszę się nie dziwić. Ja też zbieram informacje.

Jess: Ta strona internetowa jest nieaktualna. Wciąż nagabuję w tej sprawie szefa, ale on nigdy nie słucha.

Ja: Wydaje się trudnym człowiekiem, jednak ważniejszy jest fakt, że odbywa pani sporo sesji z osobami o bardzo zróżnicowanych problemach.

Jess: Tak, to prawda, choć w zeszłym tygodniu przydarzył mi się nieprzyjemny incydent. Jedna klientka przyszła pijana i zaczęła się awanturować. Trzeba ją było wyprowadzić. Szczerze mówiąc, trochę mną to wstrząsnęło.

Ja: Była zbyt pijana, żeby jakoś mogła pani poprowadzić sesję?

Jess: O tak, proszę mi wierzyć, znam się na tym, a ona ledwo trzymała się na nogach. Przepraszam, powinnam wyjaśnić, że moja mama jest alkoholiczką.

Ja: Widok kogoś w takim stanie musiał przywołać przykre wspomnienia.

Jess: Aż tak bardzo się nie przejęłam, ale i tak zamierzam przekazać ją koledze. Nie mam kwalifikacji do leczenia uzależnień.

Ja: Formalnie rzecz biorąc, ma pani odpowiednie kwalifikacje. Szkolenie, które pani przeszła, uprawnia panią do pracy z wszelkiego rodzaju…

Jess: Alkoholizm to specjalizacja, a my mamy terapeutę, który…

Ja: Jeśli woli pani przekazać klientkę komuś innemu, to oczywiście może pani to zrobić w każdej chwili. Nie jest pani zobowiązana do kontynuowania terapii, jeśli z jakiegoś powodu czuje się pani nieswojo. To zasada dotycząca wszystkich klientów. Nic osobistego, tyle że…

Jess: Osobistego?

Ja: Może ta kobieta upiła się tylko tego jednego dnia. Żeby uznać ją za alkoholiczkę…

Jess: Aż się zataczała. Nie sądzę, aby moja decyzja miała podłoże osobiste. Co pani próbuje przez to powiedzieć?

Ja: W naszej pracy zawsze pojawiają się jakieś punkty zapalne, a skoro wspomniała pani o alkoholizmie matki, chciałam z panią o tym porozmawiać.

Jess: Jedno z drugim nie ma nic wspólnego.

Ja: Nie można zaprzeczać własnej przeszłości, Jess. To jedna z najważniejszych rzeczy, których nauczyłam się przez te wszystkie lata.

Jess

Poniedziałek, 5 grudnia 2016 r. (popołudnie)

Jezu, Will, naprawdę nie żartowałeś!

Kopnięciem odsuwam pocztę z wycieraczki i zasłoniwszy nos ręką, przepycham się przez przedpokój. Pod nogami walają się sterty śmieci i zawadza mi ukochany przez mamę stolik konsola, ale najbardziej odpychający jest unoszący się w powietrzu odór, jak ten z samego dna kuchennego kosza na śmieci. Przytrzymuję się niezgrabnego stolika o blacie z przydymionego szkła, którego zakurzona powierzchnia zastawiona jest bogatą kolekcją szminek i pustych szklanek z odciśniętymi na nich śladami palców i ust. Przez myśl przemyka mi wspomnienie matki stojącej właśnie w tym miejscu, tak wyraźne, jakby wciąż tu była. Patrzy w wiszące nad stolikiem lustro w pozłacanych ramach i wydyma usta, aby nałożyć na nie „szminię” i obrysować ciemnoczerwoną konturówką, a potem zaciska wargi i obwieszcza: „Gotowe!”. Przygładzam potargane włosy, które teraz przypominają burzę skłębionych loków.

– Ostrzegałem, że jest kiepsko – mówi Will, idąc za mną. – Wpadliśmy tu wczoraj z Becky, ale długo nie zabawiliśmy. Sama widzisz, że to nie jest najlepsze miejsce dla dzieciaka.

Pierwszą połowę przedpokoju wypełniają wypchane czarne worki na śmieci, a dalej, aż do kuchni, wije się rząd opróżnionych butelek. Większość z nich jest przezroczysta, domyślam się, że są po wódce, ale widzę też kilka takich z zielonego szkła. Tworzą zygzakowatą linię, jakby ktoś ułożył je celowo wzdłuż wzorków na lepkim od brudu dywanie. Najwyraźniej mama dała sobie spokój z ukrywaniem nałogu. Już otwieram usta, żeby dogryźć Willowi za to, w jakim stanie jest ten dom, ale brat mnie ubiega:

– Szczerze mówiąc – urywa, żeby podnieść jeden z worków na śmieci, ale zaraz go odkłada, bo wycieka z niego jakiś płyn – nie zdawałem sobie sprawy, że jest aż tak źle. – Marszczy brwi. – Nie patrz tak na mnie, ty też tu nie zaglądałaś.

– Nie, ale ja nie mieszkam tuż za rogiem. Miała kogoś?

– Znaczy się faceta? Nie, nic o tym nie wiem. – Zagląda do innego worka, a potem przenosi wzrok na mnie. – Dlaczego nie pozwoliłaś mamie dać mi swojego nowego numeru? Prosiłem ją kilka razy, ale odpowiadała, że jeśli to zrobi, już nigdy się do niej nie odezwiesz.

– Chyba chciałam zacząć od nowa. Tak jak ty.

Pyta, co to ma niby znaczyć, na co kręcę głową, a potem znów zasłoniwszy usta i nos, ruszam w głąb domu, lawirując wśród butelek i śmieci. Will odsuwa mi rękę od ust i mówi, że zachowuję się żałośnie. Oboje się śmiejemy, napięcie między nami opada i znów jesteśmy starszym bratem i siostrzyczką.

Kiedy przyjechałam, Will czekał na mnie przed stacją w swoim vanie, z łokciem opartym o opuszczoną szybę i zapalonym papierosem w ręku. Zrugałam go za to, że nie odpisał na moją wiadomość, a on przypomniał mi, że podtrzymywanie kontaktów nigdy mu nie wychodziło, jakby taka wymówka miała wystarczyć. W samochodzie unosiła się dławiąca woń wilgotnej ziemi, skoszonej trawy i tytoniu Willa, ale ten znajomy stęchły zapach dymu mi nie przeszkadzał. Sama nigdy nie paliłam, nie licząc kilku papierosów, kiedy byłam nastolatką i chciałam zaimponować rówieśnikom, ale zapach skrętów brata przypomina mi o nim i mnie uspokaja.

– Hej, nie przysypiaj! – zawołał Will, gdy powoli jechaliśmy przez miasto, a mnie dopadało zmęczenie po nieprzespanej nocy i długiej podróży. On też za wiele się nie odzywał, popatrując na mnie, jakby mnie nie rozpoznawał.

Kiedy dotarliśmy do wioski, wyprostowałam się i zaczęłam wyglądać przez okno z większą uwagą, komentując nowe domy, które powyrastały wzdłuż krętej ulicy, gdzie dawniej rozpościerały się otwarte tereny. Nowoczesne osiedle ciągnęło się jak wzrokiem sięgnąć, a boczne uliczki rozgałęziały się w eleganckie zaułki, prowadzące do imponujących domów. Will wzruszył ramionami, kiedy narzekałam na brak otwartej przestrzeni. Powiedział, że nowe domy mu nie przeszkadzają, bo dzięki nim jego firma ogrodnicza zyskała więcej potencjalnych klientów. Wreszcie dojechaliśmy na miejsce i teraz patrzyliśmy na ten obraz nędzy i rozpaczy, w którym nasza matka mieszkała przez kilka tygodni albo miesięcy, a może nawet – choć mam nadzieję, że jednak nie – przez prawie dwa lata, odkąd mój brat się stąd wyprowadził.

– Pójdę po twoje rzeczy. – Will ciężkim krokiem zawraca do samochodu zaparkowanego na poboczu.

Przyglądam mu się, stojąc w drzwiach i bojąc się samodzielnie zapuszczać w głąb domu, ale kiedy wraca z moją podręczną torbą, tylko rzuca mi ją pod nogi.

– Dobra. – Zaciera ręce. – No to jadę. – Odwraca się i znowu rusza do samochodu.

– Will! Nie możesz mnie tu zostawić samej! – wołam za nim. – Tu się nie da mieszkać. Sam to powiedziałeś.

Ogląda się za siebie z westchnieniem.

– Mam robotę, Jess. Muszę ściąć drzewo przy domu kultury, a potem jeszcze przystrzyc żywopłoty. Niedługo się ściemni.

– A co z tą ścieżką? – Wskazuję na chwasty, niektóre wielkie jak krzaki.

– Już i tak się nie wyrabiam, Jess. Te krótkie zimowe dni to dla mnie przekleństwo. – Rusza przed siebie, ale po chwili przystaje i zawraca, przybierając poważny wyraz twarzy. – Wiesz, że on nadal mieszka w tym samym miejscu? Na końcu wąskiej alejki, tam gdzie ciągną się pola. Dom popadł w ruinę. – Milczę, więc dodaje: – Mark Win…

– Wiem, o kim mówisz – przerywam mu. – Nie wolno mu się do mnie zbliżać, wiesz o tym.

– Pewnie i tak nigdzie na niego nie wpadniesz, bo wychodzi tylko na spacery z psem. W wiosce nigdy go nie widziałem, ale… – Will nie kończy. Wbija wzrok w swoje ciężkie buty. – Słuchaj, jestem zajęty, ale w razie czego…

– Nic mi nie będzie. Jak powiedziałam, Mark Winter nie może nawet na mnie spojrzeć.

– Jeśli tylko coś zrobi…

– Zaraz ci o tym powiem, obiecuję.

– Okej. – Will kładzie mi ręce na ramionach. – Ty zacznij, a ja przyjadę, jak tylko będę mógł.

Dom wydaje się mniejszy, niż go zapamiętałam; zabawne, jak pamięć płata nam figle. Może to przez tę ciszę, a może przez panujący wszędzie bałagan. Nigdy nie lubiłam wracać do domu, nawet kiedy tu mieszkałam, ale przynajmniej zawsze panował w nim hałas, gwar podniesionych głosów, wzburzonych gniewem lub alkoholem, a często jednym i drugim. Moi bracia sprawiali, że to miejsce tętniło życiem. Teraz panuje w nim niemal martwa cisza, od czasu do czasu przerywana jedynie dźwiękiem przejeżdżającego wąską uliczką samochodu lub motocykla. Przechodzę do pokoju dziennego, kopnąwszy na bok sterty gazet, i kluczę między pustymi tekturowymi pudłami, plastikowymi torbami i butelkami. Wytarte zasłony są zasunięte, a sfatygowaną sofę pokrywają plamy. Ulubiony fotel mamy świadczy o tym, że jej życie zostało przerwane nagle: na jednym podłokietniku leży przepełniona popielniczka, na drugim porzucony pilot do telewizora, a tuż obok miejsca, gdzie zwykle opierała odziane w kapcie stopy, stoi kubek po kawie, którego zawartość zgęstniała i pozieleniała. Podnoszę kapcie i na ich wyściółce zauważam odciski stóp mamy. Na upapranym stole w kącie pokoju stoi pusta szklanka ze śladami czerwonej szminki. Zupełnie jakby mama przed chwilą wyszła na chwiejnych nogach do kuchni, żeby nalać sobie następnego drinka. Próbuję odepchnąć od siebie jej obraz: leżącej nieruchomo na ulicy przed pubem – nie zalanej w trupa, lecz martwej. Will powiedział, że ludzie, z którymi wtedy piła, uznali, że poszła do domu, więc nikt nie wszczął alarmu, dopóki nie zamknięto pubu. Dopiero wtedy wszyscy wyszli i ją znaleźli. Spojrzał na mnie z ukosa i dodał, że prawdopodobnie śmierć nastąpiła natychmiast, tak przynajmniej uważa lekarz. Nie czuła bólu. Zawsze się tak mówi, ale właściwie skąd ktoś może to wiedzieć?

Zostawiam kapcie tam, gdzie je znalazłam, i idę do kuchni, zbierając po drodze jak najwięcej butelek. Niosę ich całe naręcze, a z jednej z nich, nieuważnie odwróconej, gdy próbuję wcisnąć łokciem włącznik światła, wycieka czysty alkohol – prosto na mój płaszcz. W kuchni jest ciemno, żaluzje są opuszczone, a jej listwy pokrywa gruba warstwa kurzu. Jarzeniówka migocze i po chwili oświetla blat, ale nie ma miejsca, aby odłożyć butelki. Kosz jest przepełniony, a na każdym skrawku powierzchni piętrzą się brudne naczynia i szklanki. Za uchylonymi drzwiczkami szafek widać kolejne opróżnione butelki. Rozluźniam palce zaciśnięte na szklanych szyjkach, zirytowana wszystkim, co mnie tu czeka, oraz faktem, że zostałam z tym sama. Butelki wypadają mi z rąk, jedna z nich odbija się od linoleum. Przymykam oczy i czekam, aż roztrzaska się u moich stóp, ale miękko ląduje na stercie gazet. Przytłoczona samą skalą zadania, myję ręce pod kranem, ale nie ma gorącej wody i czuję, jak drętwieją mi palce. Wycieram płaszcz spleśniałą ścierką, zastanawiając się, gdzie dokładnie znaleziono mamę: czy osunęła się na ziemię tuż za drzwiami pubu, czy też leżała na ulicy, a samochody omijały jej ciało? Nie chcę znać odpowiedzi, ale jednocześnie nie potrafię przestać się zadręczać tymi pytaniami. Żałuję, że nie spytałam Willa o więcej szczegółów, lecz właściwie nie było kiedy, bo tak mu się spieszyło. Nie miał czasu nawet na filiżankę herbaty. Może odstraszyła go ta ruina, a może perspektywa spędzenia jeszcze kilku chwil ze mną? Strząsam resztę wody z dłoni, a potem wychodzę z kuchni i wspinam się po schodach.

Na górze też jest ciemno, a gdy próbuję włączyć światło na podeście, zauważam, że żarówka się przepaliła. Drzwi do sypialni mamy i do pokoju bliźniaków są zamknięte, więc nie dociera tu naturalne światło. Znajduję drogę do swojego starego pokoju, którego niewielkie wnętrze zalewa żółtawy blask, kiedy automatycznie wciskam włącznik przy drzwiach. Od ścian odchodzi ta sama tapeta w kwiatowy wzorek, którą pamiętam z dzieciństwa, ciemniejsza w miejscach, gdzie kiedyś wisiały moje plakaty. Całymi godzinami leżałam na łóżku, z nogami opartymi o ścianę obok podobizny Beyoncé, i słuchałam muzyki, którą Will puszczał w sąsiednim pokoju. Kiedy mój brat był w domu, jego odtwarzacz CD zawsze grzmiał na pełny regulator. Słuchał ciężkich kawałków takich kapel jak Muse i The Killers. Miał podwójne łóżko i lepszy niż ja widok na ogródek. Całymi latami czyhałam na jego pokój, ale koniec końców to ja pierwsza wyjechałam z domu. Will wyprowadził się dopiero w zeszłym roku, kiedy Becky zaszła w ciążę, i zamieszkali u jej okropnej matki. Z westchnieniem zauważam, że zasłonki wiszące nad moim jednoosobowym tapczanem spadły z haczyków i nikt nie zadał sobie trudu, żeby je poprawić.

Pokój Willa wygląda, jakby czasem w nim sypiał – jego podwójne łóżko zasłane jest kołdrą, na której leżą poduszki – w przeciwieństwie do kompletnie pustego pokoju bliźniaków, skąd zniknęło ich ogromne piętrowe łóżko, własnoręcznie skonstruowane z elementów rusztowania. Pokój mamy zostawiam sobie na koniec, a kiedy otwieram drzwi, uderza we mnie smród potu i uryny. Pamiętam, że zawsze panował tu półmrok, a w powietrzu nawet lata temu unosił się mdląco słodkawy zapach. Mama albo spała, albo leżała złożona jakąś niemocą: pleców, nóg, serca. Wycofuję się i zamknąwszy drzwi, przechodzę do łazienki po drugiej stronie podestu wyłożonego zatęchłym zielonym dywanem. Na ścianach widać zacieki. Mam pełny pęcherz, ale wystarczy jeden rzut oka na muszlę klozetową, bym uznała, że mogę zaczekać. Będę potrzebowała wybielacza, i to dużo, bakteriobójczego spreju, kilku par gumowych rękawiczek i jakiegoś podstawowego prowiantu: mleka, chleba, czegoś na kolację, choć na myśl o jedzeniu żołądek podchodzi mi do gardła. Zbiegam ze schodów i znajduję komplet kluczy, który Will zostawił na konsoli. Wisząca na włosku skrzynka na listy pobrzękuje, gdy zatrzaskuję za sobą drzwi.

Po panującej we wnętrzu stęchliźnie z przyjemnością wdycham chłodne powietrze. Sąsiedni dom, lustrzane odbicie naszego, jest zabity deskami, a otaczający go trawnik rozpaczliwie wymaga koszenia. Rzucam okiem na alejkę naprzeciwko, całą zaśmieconą puszkami po napojach i niedopałkami. To był zawsze skrót do szkoły, znany jako „aleja petów”, i wygląda na to, że ta tradycja jest kontynuowana. Przechodzę przez ulicę, skręcam za róg i mam przed sobą budynek z czerwonej cegły – na oko mały blok mieszkalny – oraz nowe rondo. Wszystko inne wygląda mniej więcej tak samo, jak zapamiętałam: rzędy identycznych domów. Teraz jednak są chyba lepiej utrzymane, niż kiedy tu mieszkałam, ogródki bardziej zadbane, a okna wymienione, nawet w tej dziwnej przybudówce czy oranżerii.

Pierwszy sklep, na który trafiam, gdy tylko skręcam w High Street, to warzywniak stojący w tej wiosce od kilku pokoleń. Na chodniku pod łopoczącymi parasolami, tam gdzie już nie sięga pasiasta markiza, stoją skrzynki z kalafiorami i jabłkami, a o ścianę opiera się rząd amputowanych choinek bożonarodzeniowych oplątanych siatkami, jakby były dzikimi bestiami schwytanymi w sidła. Uwalniam zapach świąt, gdy pocieram dłonią ich oleiste igiełki. W sklepie sprzedawca waży torbę japońskich mandarynek satsuma, gawędząc z klientem. Podnosi wzrok i uśmiecha się, najwyraźniej mnie rozpoznając, po czym otwiera usta, żeby coś do mnie zawołać. Szybko przechodzę przez ulicę, uskakując przed samochodami, mijam aptekę i rzeźnika, a potem pizzerię i gabinet weterynaryjny.

Jednym z moim najwcześniejszych wspomnień jest to, jak siedzę w wózku spacerowym przed gabinetem weterynarza, a mama miota się między supermarketem, pubem i monopolowym. Miałam chyba pięć lat, więc byłam dość duża, by wiedzieć, że to, co mówi i robi, jest niewłaściwe, że nie powinna przypinać mnie do spacerówki w miejscu, w którym na wysokości moich oczu miałam ujadające psy. Mamie to jednak nie przeszkadzało i zostawiła mnie pod opieką mojego rozsądnego starszego brata, który mocno ściskał rączki wózka. Will powiedział, że pierwsze słowo, jakie wymówiłam na głos, brzmiało „gnojek”, ale przecież mogło być o wiele gorzej. Język Tony’ego i Micka był znacznie barwniejszy niż mamy, a to o czymś świadczyło. Pub wciąż stoi w tym samym miejscu, monopolowy też. Ta niezmienność wyprowadza mnie z równowagi. Mam wrażenie, jakby ostatnie dziesięć lat, które spędziłam w Londynie, nie miało znaczenia, jakby wszystko tutaj czekało na mój powrót.

Ulica jest znacznie ruchliwsza, to jedyna różnica. Widzę nieprzerwany sznur samochodów, gdy zbliżam się do supermarketu. Nigdy nie mieliśmy auta, ale czasem Mick albo Tony czekali na mnie przed szkołą w zdezelowanej bryce kumpla. Opuszczali szyby i siedzieli w środku z papierosami między długimi palcami. Bliźniacy nie zwracali na mnie większej uwagi i właściwie nie było potrzeby, żeby po mnie przyjeżdżali, bo mieszkaliśmy tuż za rogiem, ale i tak za każdym razem cieszyłam się na ich widok. Później zaczęłam zauważać, jak któraś ze starszych dziewczyn zagaja z nimi rozmowę, a jej koleżanki śmieją się i flirtują. Obserwowałam sposób, w jaki te dziewczyny się poruszały, studiowałam ich miny i naśladowałam przenikliwe chichoty, późną nocą zaś słuchałam ich krzyków i jęków, które dochodziły z pokoju bliźniaków. Jeden z nich, czasem Mick, a rzadziej Tony, musiał wtedy spać na sofie.

W miejscu dawnego supermarketu, taniego dyskontu, stał teraz znacznie większy, wybudowany z zaskakującym rozmachem. Idę w kierunku wejścia, omijając kolejkę samochodów: terenówki z małymi dziećmi stłoczonymi na tylnych siedzeniach i mniejsze auta prowadzone przez licealistów. Witają mnie bożonarodzeniowe piosenki i powiew ciepłego powietrza przesyconego zapachem świeżego pieczywa i świątecznym aromatem cynamonu albo grzańca.

Supermarket jest pełen ludzi, głównie matek z małymi dziećmi, ale są też gimnazjaliści i licealiści w porozpinanych czarnych blezerach, mimo że dzień jest naprawdę chłodny. Trzymają naręcza słodyczy i puszek z napojami energetycznymi, tak samo jak kiedyś ja. Znajduję toalety za okropnym barem kawowym, a potem chwytam za wózek sklepowy – rączka jest jeszcze ciepła od dłoni osoby, która zostawiła go przy drzwiach. Nie potrzebuję wiele, byle ogarnąć dom i dotrwać do pogrzebu.

Zastanawiając się, czy kupić dwie czy trzy butelki wina, idę powoli alejką między półkami, gdy nagle natrafiam na jakiś opór i się zatrzymuję. Podnoszę wzrok i widzę przed sobą kobietę zaciskającą smukłe białe palce na przeciwległej krawędzi mojego wózka. Stopą odzianą w elegancki, wysoki za kolano kozak blokuje przednie lewe kółko. Wpatruje się we mnie nieruchomym, przenikliwym spojrzeniem ciemnych oczu, a zaciśnięte w cienką linię usta wyglądają jak narysowane jednym szybkim pociągnięciem markera.

– Pani Winter. – Mój głos brzmi dziecinnie, jakbym się cofnęła w czasie o dziesięć lat. – Co pani robi?

Karen

Poniedziałek, 5 grudnia 2016 r. (popołudnie)

Dom jest pusty. Wyczuwam to, jak tylko wchodzę do środka. Słyszę jedynie bicie własnego serca, głośno rozbrzmiewające w moich uszach. Adrenalina wciąż buzuje mi w żyłach mimo fali zimnego powietrza, z którą zderzyłam się, gdy wybiegłam z supermarketu. Rzucam torebkę na kuchenny stół i wracam do przedpokoju, skąd wołam coś w kierunku prowadzących na górę schodów. Nie spodziewam się odpowiedzi i żadnej nie otrzymuję. Gdyby pies był w domu, szczeknąłby. W chwilach, kiedy ulegam paranoi, zastanawiam się, czy mój mąż przewiduje mój powrót i ucieka, zanim się pojawię. Zwłaszcza dzisiaj. Nie odpowiedział na moją wiadomość, w żaden sposób nie skomentował nowiny, którą mu przekazałam, a przecież musiał zdawać sobie sprawę, że Jess przyjedzie na pogrzeb matki. Nie wie tylko, że już się z nią widziałam, że podeszłam tak blisko, jak tylko pozwoliła mi odwaga. Zbyt blisko.

Nalewam wody do czajnika i czekam, aż się zagotuje. Wciąż mam na sobie ciężki płaszcz, a w ogrodzie za zaparowanym oknem zapada zmrok.

Mark w końcu wróci do domu, więc muszę się zastanowić, co mu powiedzieć. Wszystko, jak leci? Chyba raczej przekażę mu okrojoną wersję mojego spotkania z Jess. Tak samo jak ja będzie zawiedziony, że wróciła i już przysparza kłopotów, ale nie mogę zanadto go tym obciążać. Nie, poprzestanę na krótkiej wzmiance. O ile w ogóle coś powiem. Na pewno czuje się bezbronny i jest pełen obaw. Byłby przerażony, gdyby wiedział, że miałam ochotę, choćby tylko przez ułamek sekundy, wyszarpać Jess Tidy za te ryże kudły i już szłam w jej stronę z wyciągniętą ręką, czując, jak na samą myśl o tym dłonie zaciskają mi się w pięści. Nie tknęłam jej oczywiście, wygrał zdrowy rozsądek, a może tabletka, którą wcześniej łyknęłam w samochodzie, albo fakt, że gdy zatrzymałam jej wózek, spojrzała na mnie z takim niewinnym wyrazem twarzy. Spojrzenie przestraszonego królika, którym epatowała podczas całej rozprawy sądowej, wciąż stanowiło jej specjalność. Mogłam odepchnąć jej wózek na bok, wymierzyć jej siarczysty policzek i poczuć kojącą moc ciosu w piegowatą gębę, ale furia minęła i zastąpił ją wstyd. Powstrzymałam później łzy, uświadomiwszy sobie, jak okropny byłby to postępek i jak daleko idące konsekwencje mógłby wywołać. Szalona gospodyni domowa w średnim wieku atakująca młodą kobietę w supermarkecie. Już i tak przesadziłam, chwytając za jej wózek, blokując stopą kółko i wbijając w nią wzrok. Czy wyglądałam na szaloną? Wściekłą? Czy ktokolwiek zrozumiałby, co mnie do tego doprowadziło? Chyba jeszcze gorzej byłoby, gdyby ktoś to odgadł, gdyby jakiś współczujący przechodzień powiązał ten incydent z tamtą historią z przeszłości. Ale nikt na nas nie patrzył, nasz dramat rozgrywał się w milczeniu wśród butelek chardonnay i pinot grigio, a wszyscy inni klienci byli zbyt zajęci własnym sprawami, aby przejmować się tym, że nasze drogi znów się ze sobą skrzyżowały.

Niecierpliwie przekopuję torebkę w poszukiwaniu pigułek, wyławiam opakowanie i wyciskam dwie na otwartą dłoń. Nie powinnam ich brać, nie tak zaraz po ostatniej, ale ulga, która mnie ogarnia po ich połknięciu, jest tego warta. Dla pewności popijam je jeszcze jednym łykiem wody prosto z kranu, a zimny strumień moczy gruby wełniany rękaw mojego płaszcza. Rezygnuję ze zrobienia sobie herbaty. Czekam, aż lek zacznie działać, jakby miało to nastąpić natychmiast, jakbym właśnie wstrzyknęła sobie dawkę rozsądku. Po chwili wyjmuję telefon z kieszeni płaszcza i wystukuję numer, który znam na pamięć. Muszę się czymś zająć, zanim wróci Mark. Nie ośmieliłabym się zapisać tego numeru w kontaktach, ale nie ma takiej potrzeby, bo mój kciuk zawsze bezbłędnie wybiera kolejne cyfry na ekranie, chociaż tym razem czuję lekkie drżenie dłoni, gdy czekam na połączenie. Nie powiem mu, co się stało, jeszcze nie teraz, ale może z tonu jego głosu uda mi się wyczuć, czy już wie. Ogródek jest niemal całkowicie pogrążony w ciemności, przez okno widać tylko niewyraźne zarysy i cienie. Mój wzrok traci ostrość, obraz się rozmywa, a na pierwszy plan wysuwa się dźwięk w telefonie, raz po raz powtarzający się sygnał, który ma przywołać mojego rozmówcę.

– Kar?

Tylko on zwraca się do mnie tym zdrobnieniem. Ogarnia mnie błyskawiczne uczucie ulgi. Jego głos brzmi tak jak zwykle, więc nie wie, co zrobiłam. Jeszcze nie. Zastanawiam się, czy nie wyznać mu tego już teraz, osobiście, zanim powiem komukolwiek innemu, nawet mężowi, ale zamiast to zrobić, przyciskam komórkę mocno do ucha i milczę.

– Nie mogę teraz rozmawiać, Kar – mówi, zniżając głos niemal do szeptu. – Wszystko w porządku?

W jego tonie słychać troskę, ale też odrobinę zniecierpliwienia. Zwykle komunikujemy się za pomocą esemesów.

– Muszę ci o czymś powiedzieć. – Uznaję, że jednak lepiej będzie, jeśli usłyszy o tym bezpośrednio ode mnie.

– Co się stało? – pyta, a ja w moment wycofuję się ze swojego postanowienia, bo nagle zalewa mnie fala paniki, że mogę wszystko zepsuć.