Strona główna » Obyczajowe i romanse » Opadłe liście

Opadłe liście

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62609-24-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Opadłe liście

Miłość ta, naprawdę martwa, nigdy się nie odrodzi… Dlatego przed jej (całkowitym) końcem wybuchają zdrady będące ostatnią nadzieją miłości: nic tak nie oddala od siebie kochanków (nie tworzy różnicy), jak zdrada któregoś z nich. Ostatni nie starty jeszcze ząb – rozrasta się, i wówczas zahacza o niego ząb przeciwległy. Ruch znowu jest możliwy, ruch jest – choćby znikomy. W ten sposób zdrada staje się samouzdrowieniem miłości, jej „reperacją”, „łatą” na tym, co zużyte i zmurszałe. Nierzadko „nadpęknięta” miłość na skutek zdrady rozpala się możliwym jeszcze dla niej płomieniem i tworzy względne szczęście do końca życia. Podczas gdy bez „zdrady” kochankowie albo członkowie rodziny odpadliby od siebie z obojętnością, odsunęli się, rozwalili; umarli ostatecznie. Rosyjskie życie jest i brudne, i słabe, ale jakoś miłe.

 

Wasilij Wasilewicz Rozanow (1856–1919) – pamflecista, dziennikarz, prowokator, immoralista. Jeden z najciekawszych pisarzy rosyjskich, wybitny myśliciel religijny nazywany „rosyjskim Nietzschem”. Do najważniejszych, zebranych w trzydziestu tomach (1994–2008) prac Rozanowa należy zaliczyć książki o Chrystusie, Dostojewskim, Gogolu, seksie i apokalipsie. Stworzył niepowtarzalny styl literacki, w którym połączył plotkę i refleksję filozoficzną z niespotykaną błazenadą. Miał pięcioro dzieci.

Polecane książki

Seria "Skrypty Becka" przeznaczona jest dla studentów wydziałów prawa i aplikantów. Książki z tej serii zawierają najistotniejsze wiadomości z określonej dziedziny prawa oraz pozwalają na szybką i efektywną naukę. W skrypcie „Prawo spadkowe” omówione zostały m.in. zagadnienia: pojęcia spadku, otw...
Ze wszystkich mitycznych królestw Atlantyda jest chyba najbardziej popularna, mimo że dotąd jej nie odnaleziono. Sława ta jest zupełnie zrozumiała - Europejczycy zaliczają się do spadkobierców kultury antycznej, która z kolei była następczynią jeszcze starszych cywilizacji egipskiej i minojskiej, a ...
Książka "Jak dobrać bezbłędnych pracowników" adresowana jest do pracodawców, kadrowców, specjalistów zarządzania zasobami ludzkimi, a także do studentów i wykładowców prawa, zarządzania, socjologii, ekonomii i psychologii. Opracowanie jest oryginalnym przewodnikiem po minimalizowaniu ryzyka osoboweg...
Istotną część publikacji stanowią pogłębione analizy różnych sektorów rynku książki (literatura piękna, książka dziecięca, szkolna, naukowa, literatura religijna, kartografia i przewodniki, albumy). Ponadto zamieszczono prezentacje największych firm wydawniczych w Polsce (m.in. opisy i charakterysty...
Monografia jest jedyną publikacją na rynku krajowym oraz europejskim przedstawiającą na gruncie ustawy o podatku od towarów i usług zagadnienie podmiotowości prawnopodatkowej organów władzy publicznej w przypadku realizacji przedsięwzięć w ramach partnerstwa publiczno- prywatnego. .. Odbiorcam...
Czy kiedykolwiek pogodzę się ze śmiercią męża? Czy to wstyd, że coraz częściej myślę o innym mężczyźnie? Czy naprawdę kocham Paula, czy tylko pragnę bliskości i boję się być samotną matką? Vanessa musi sobie odpowiedzieć na wiele ważnych pytań. Wie, że od decyzji, które teraz podejmie, zależy jej pr...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Wasilij Rozanow

WASILIJ ROZANOWOPADŁE LIŚCIEFUNDACJA AUGUSTA HRABIEGO CIESZKOWSKIEGOPrzełożyliJACEK CHMIELEWSKI, IRENEUSZ KANIAWstępem poprzedziłPIOTR NOWAKWARSZAWABIBLIOTEKA KWARTALNIKA KRONOS2013Projekt okładki i stron tytułowych: KRZYSZTOF BIELECKIRedakcja: PIOTR NOWAKKorekta: ANNA MADEJSKASkład: Studio Artix, Jacek Malik, info@artix.plKoszyk pierwszy przełożył JACEK CHMIELEWSKIKoszyk drugi przełożył IRENEUSZ KANIADofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa NarodowegoВасилий Васильевич Розанов
Опавшие листья
Copyright © for this edition by Fundacja Augusta hr. CieszkowskiegoWydanie pierwsze, Warszawa 2013ISBN 978-83-62609-24-6Fundacja Augusta hr. Cieszkowskiego
ul. Mianowskiego 15/65, 02-044 Warszawa
e-mail:fundacja@kronos.org.plKonwersja:eLitera s.c.

Piotr Nowak

„Na początku Bóg stworzył Rozanowa…”

Видели медузу? Всеми цветами радуги переливается. А вытащи из воды на сухое – одна слизь.

Paweł Florenski o Wasiliju Rozanowie

Napisać coś ciekawego o tej „meduzie” to rzecz wymagająca sprytu. Sięgając po język akademicki, przyjdzie się zetrzeć z banałem, a efekt takiej „dyskursywizacji Rozanowa” banał ten jeszcze przebije i spotęguje. To znów, gdy poddamy się choćby na próbę tylko lub dla zabawy poetyce charakterystycznej zwłaszcza dla jego późnej twórczości, gdy wraz z nim pochylimy się „nad numizmatyką” lub sięgniemy po książkę „w klozecie”, nieuchronnie staniemy się jego naśladowcami. A stać się naśladowcą czy epigonem Rozanowa, to wznieść się pod niebiosa kiczu, od którego on sam, dodajmy gwoli ścisłości, nie był przecież wolny. („To pacykować krowim łajnem tomy Biblioteki Aleksandryjskiej” – o proszę). Jak więc pisać o tym największym bodaj dziwaku „srebrnego wieku” rosyjskiej myśli religijnej? Myślę, że najlepiej pisać trochę o nim, a trochę – zawsze w jego cieniu – o sobie: o przerażeniu historią, lęku przed śmiercią i głodem, o miłości i pożądaniu ukochanej kobiety, o Bogu, cudzie zmartwychwstania i swym stosunku do Chrystusa, czy wreszcie o własnych obrachunkach z książkami. Dobrze jest też podbierać myśli u największych komentatorów jego twórczości: u Czapskiego, Ivaska, Poggioliego, Siniawskiego, u Wieniczki czy u Bibichina, a także u współczesnych Rozanowa, by wymienić Szestowa, Mierieżkowskiego, Golljerbacha, Strachowa, tylu innych[1], uprawiając tak bardzo dziś ryzykowną „sztukę cytowania bez cudzysłowów”[2].

А если скажут мне бабы, что выглядел он прескверно, что нос его был мясист, а маленькие глаза постоянно блуждали и дурно пахло изо рта, и все такое, – я им, за…кам, отвечу так: Ну так что же, что постоянно блуждали? Честного человека только по этому признаку и можно отличить: у него глаза бегают. Значит, человек совестлив и не способен на крупноплановое хамство. У масштабных преступников глаза не шевелятся, у лучшей части моих знакомых – бегают. У Бонапарта глаза не шевелились. А Розанов сказал, что откусил бы голову Бонапарту, если б встретил его где-нибудь. Ну как может пахнуть изо рта человека, кто хоть мысленно откусил башку у Бонапарта?…[3]

„Od kogo dostałam tę dziwną książkę? W moich rękach dziennik starca – Odosobnione. Czytam dokładnie. Jakież znajome! Że obie z Mariną nic nie wiedziałyśmy o istnieniu takiego człowieka! Ile lat przeżyliśmy na ziemi w tym samym czasie i nic nie wiedzieliśmy: on o nas, my o nim!”[4] – napisała wiele lat po swej pierwszej wizycie w domu Rozanowa Anastazja Cwietajewa. Zresztą doszło do niej w sposób – rzekłbym – nieco pensjonarski, trochę tak, jak dzisiejsze nastoletnie panienki wyobrażają sobie swoje spotkanie z Lady Gagą czy inną gwiazdką „kultury popularnej”.

Rok 1916. Dziewiętnastoletnia Anastazja, córka profesora historii Iwana Cwietajewa, siostra Mariny Cwietajewej, wysyła do Rozanowa egzaltowany list, na który ten, ku jej zaskoczeniu, odpowiada. Anastazja umawia się z nim na ich pierwszą (albowiem będą jeszcze następne) rozmowę. Zapamiętała z niej jego rozbiegany wzrok. „Złote, cieniutkie okulary na starych oczach… Co to jednak za oczy! Niepodobne do żadnych innych. Ckliwe, ale jednocześnie ostre i podstępne. Co to ma znaczyć?? I w tej jego niechybnej »przebiegłości« – smutek. Kryje się w nich zmieszanie, to znów obdzielają pieszczotą. Jakie pogmatwane te oczy, jak bardzo znać w nich cierpienie”[5]. Na pewno pociągała go w niej młodość. Młodość i inteligencja – a raczej życie, o czym mogła się przekonać za każdym ich spotkaniem. „Mimo to czuję, Wasylu Wasyliewiczu, że daję panu więcej siły, niż pan mnie! Że do samego końca, do cna, pan mnie nie zrozumiał. Jeśli jednak zrozumiałby mnie pan naprawdę, czułby się pan szczęśliwy. Byłabym dla pana drogocennym znaleziskiem. Wiosną pańskiej starości, podczas gdy pan…”[6].

Anastazja Cwietajewa poznała Rozanowa trzy lata przed jego śmiercią. Uczepił się jej jak życia – dzięki niej mógł uwierzyć, że także on sam jest zaplątany w jego nurt, że słońce na starość znów świeci, a dusza wypuszcza pąki istnienia. Kiedyś zaciągnął ją do zakładu fotograficznego, by się o tym przekonać na własne oczy. Gdy zdjęcia wreszcie wywołano, skonsternowany zakwestionował ich podobieństwo z oryginałem. „»Ja tu z tobą, taką młodą…« – nie mógł się nadziwić”[7]. Wkrótce potem umarł. Anastazja dożyła prawie setki (zmarła w 1993 roku). Przez całe lata pisała dzieło swojego życia – ogromną rozprawę o Rozanowie – które zaraz po ukończeniu spaliła.

Ten krótki epizod z życia Rozanowa – myślę tu o znajomości z Anastazją Cwietajewą – obsesyjnie towarzyszył mi podczas lektury początkowych akapitów jego komentarza do Legendy o Wielkim Inkwizytorze F.M. Dostojewskiego, które poświęcone są Puszkinowi i Gogolowi. Tam też znajduje się fragment, który rzuca nieco światła na relację starego pisarza i natchnionego podlotka, którego tak bardzo hipnotyzowało jego spojrzenie.

W pewnym niezwykłym opowiadaniu Gogola [chodzi o Portret – P.N.] mowa jest o starym lichwiarzu, który umierając, przywołał do siebie artystę malarza i poprosił o namalowanie portretu. W chwili rozpoczęcia pracy artysta poczuł nagle niesamowitą odrazę do tego, co robi, odrazę, w którą wmieszał się jakiś strach. Lichwiarz jednak uważnie śledził pracę malarza, a z jego twarzy przebijał jakiś nieokreślony smutek i niepokój. Kiedy jednak zobaczył, że przynajmniej oczy są ukończone, w jego twarzy zajaśniała radość. Malarz odszedł kilka kroków, by popatrzeć na swoją pracę. Gdy tylko rzucił na nią okiem, nogi się pod nim ugięły: w oczach rozpoczętego portretu świeciło życie, prawdziwe życie, to samo, które przygasło w oryginale i w jakiś zagadkowy sposób przedostało się do kopii. Paleta wraz z pędzlem wypadły mu z rąk, on sam zaś wybiegł z pokoju z przerażeniem. W parę godzin później lichwiarz zmarł. Artysta swoje życie zakończył w klasztorze[8].

– А Василий Розанов сказал: “У каждого в жизни есть своя Страстная Неделя”. Вот и у тебя.

– Вот и у меня, да, да, Павлик, у меня теперь Страстная Неделя, и на ней семь Страстных Пятниц! Как славно! Кто такой, этот Розанов?[9]

Garść szczegółów biograficznych (mało przydatnych, ponieważ „Rozanow” to w gruncie rzeczy „książki Rozanowa”). Urodził się w 1856 roku na prowincji, potem przeniósł się do Petersburga. Był nawet swego czasu dość sławny, ostatecznie jednak zmarł (1919) w nędzy, głodzie i zapomnieniu. Od najmłodszych lat Rozanow był zafascynowany twórczością Dostojewskiego, czemu dał wyraz we wspomnianej Legendzie o Wielkim Inkwizytorze (1891). Jako młody chłopak poślubił o szesnaście lat starszą Apolinarię Susłową, dawną kochankę Dostojewskiego, kobietę o niewątpliwym powabie erotycznym, ale mściwą i rozpustną. (Nawiasem mówiąc, to ona właśnie stała się prototypem Nastazji Filipowny z Idioty). Żyła z nim przez sześć lat, potem rzuciła go, nie dając przez następnych dwadzieścia rozwodu. On sam zatrzymał jej na ten czas paszport. O swoim związku mówił, że pamięta zeń tylko „uczucie zimnej wody na rozpalonych od płaczu oczach przy porannym myciu”. Po rozstaniu z Susłową schodzi się z „aniołem”, kobietą wielkiego serca. Ma z nią pięcioro nieślubnych dzieci (cztery córki i chłopaka), z których żadne nie może nosić jego nazwiska. Najstarsza córka umiera w dzieciństwie, średnia, „grubiutka i dobra Wiera” popełnia samobójstwo w 1920 roku, syn Rozanowa ginie podczas rewolucji.

W 1900 roku zakłada Rozanow wraz z Fiłosofowem, Kartaszowem i Mierieżkowskimi Towarzystwo Religijno-Filozoficzne, bardzo żywe w tamtych czasach, oficjalnie tępione przez cenzurę i pierwszego urzędnika do spraw religijnych profesora Konstantina Pobiedonoscewa. Rozanow zawsze grał pierwsze skrzypce na tych posiedzeniach. Jego referaty uchodziły za najlepsze, najwnikliwsze, z pewnością zaś za najbłyskotliwiej podane. Wszystko to jednak nie uchroniło go przed wyrzuceniem, które miało miejsce w następujących okolicznościach. Kijów, rok 1913. Toczy się rozprawa przeciwko Mendlowi Bejlisowi, oskarżonemu o wyrób macy z krwi dziecka chrześcijańskiego i o rytualne zabójstwo. Zanim Bejlis definitywnie zostanie oczyszczony i uniewinniony z tych maniakalnych zarzutów, czarnosecinna prasa wydaje na niego wyrok – to on winien jest cierpienia dzieci chrześcijańskich. Wstyd powiedzieć, ale do batalii tych oszczerstw przyłączył się na łamach „Nowogo Wriemieni” także Rozanow, za co z miejsca został wyrzucony przez swych przyjaciół z Towarzystwa Religijno-Filozoficznego, które sam zakładał. Także Opadłe liście nie wolne są od absurdalnych, często napastliwych uwag pod adresem Żydów, co wynikało po części z paradoksalnej umysłowości pisarza, po części stąd, że pisał – dosłownie – co mu ślina na język zniosła. Może nazbyt dosadnie, natomiast z pewnością trafnie oddał ten rys charakteru Rozanowa redaktor narodnickiego czasopisma „Russkoje bogatstwo”, Nikolaj K. Michajłowskij. „Prawdopodobnie »filozoficzna«, ale jednak »pornografia«” – skwitował jego twórczość. „Rozanow – ciągnął dalej Michajlowskij – jest przede wszystkim nieprzyzwoity w tej swojej brudnej rozwiązłości (маханальностью): niechlujny swobodą, z jaką puszcza w obieg nadzwyczajne, wytwarzane przez siebie fakty albo gdy uwiarygodnia nikogo nieinteresujące wiadomości z życia swoich znajomych; niedbalstwem, z jakim pisze »pierwsze wpadające mu na myśl słowa«, nie zadając sobie nawet trudu ich przemyślenia, niekiedy drukując wręcz swe własne majaczenia”[10].

Rozanow uważał, że Żydom może przydarzyć się wszystko, jednak nic nie może się im stać. Jako naród wybrany cieszą się bowiem opieką Bożą, co ich samych tylko rozleniwia, podmywając zarazem geniusz i charakter. Pisał o tym – jak zawsze – bez ceregieli:

Jedno i drugie – talent i nie więcej niż talent – wynika z ich związku z Bóstwem. „Dzięki temu związkowi” nikt nie jest pozbawiony jakiegoś talentu jako słabszego lub mocniejszego odblasku Bóstwa. Jednak z drugiej strony wszystko to należy właśnie do Boga. Żydzi są zarówno silni swoim Bogiem, jak i osłabieni przez niego. Wszyscy jakby się chwieją: wielki jest Bóg, ale Żyd, nawet prorok, nawet Mojżesz, nie przejawia już tej potęgi osobistego i wolnego „ja”, jaka bywa niekiedy właściwa nie-Żydowi. Obok Kanta, Descartesa i Leibniza wszyscy Żydzi-myśliciele to jacyś „zegarmistrze-naprawiacze”. W porównaniu z błyskiem Shakespeare’a czymże są Żydzi-pisarze, od Heinego po Ajzmana? Ich wolność nigdy nie zrodzi wspaniałości na miarę Bakunina. „Rozmach”, „fantazja” i Żyd są nie do pogodzenia. Wszyscy oni „chodzą na łańcuszku” przed Bogiem. Łańcuszek ten chroni ich, ale i ogranicza.

Nie można wykluczyć, że za porozrzucanymi po całym dziele Rozanowa uwagami o niewątpliwie antysemickim charakterze krył się stary jak chrześcijaństwo antyjudaizm. Mówiono mi, że Rozanowa nachodził niekiedy ojciec Paweł Florenski z plikiem obrzydliwych, antysemickich artykułów, prosząc go, by podpisał je własnym nazwiskiem, gdyż jemu, prawosławnemu duchownemu, nie uchodzi rozpowszechnianie takich rzeczy. „Wasia, no podpisz, ciebie i tak wszyscy mają za wariata” – przekonywał Florenski. Rozanow podpisywał[11].

W liście z 5 – 6 września 1918 roku ojciec Florenski pisał wyraźnie zirytowany, że Rozanow zaniesie do nieba hymn pochwalny na cześć każdego, kto mu przysporzy machorki, śmietany i cukru. Wszakże irytacja Florenskiego nie była sprowokowana fałszywym obrazem „dziecinnej naiwności” pisarza, lecz czymś zgoła przeciwnym: zupełną niepodatnością Rozanowa na wpływy zewnętrzne, jego wyzywającą „wszystkojednością”. Ściskając go, trzymając w ręku, „za kołnierz”, miało się niemal pewność, że zaraz się wymknie, wyślizgnie. Żył bowiem tak, jakby nie przynależał do współczesnego mu świata. „Bijcie go – czytamy w liście Florenskiego – to się skuli, przestańcie nim potrząsać, a znów weźmie się za swoją robotę”[12]. Rozanow zaś dodawał: „Spójrzmy po sobie: rozkaz, krzyki – wywołują protest, a łaskawość – chęć posłuszeństwa”[13]. Kto z nim „nie trzymał”, występował – uważał Rozanow – przeciwko niemu, a jeśli „trzymał”, szybko okazywało się, że „trzyma” nie dość mocno i pisarz obracał swój polemiczny temperament przeciw takiemu „przyjacielowi”. Z drugiej strony, był całkiem niepodatny na język konfliktu. W tym sensie – powiadał – Wielki Inkwizytor wcale nie ma racji, głosząc, że nerwem chrześcijaństwa jest wolny wybór, a więc moc samostanowienia. Nie wolność, a właśnie uległość jest w nim cnotą.

AutorApokalipsy naszych czasów nigdy nie brał codziennych wydarzeń, czy ogólniej: zjawisk społecznych na poważnie. Trony, carowie, urzędnicy, nawet rewolucja bolszewicka, wydawały mu się czymś poślednim. Natomiast z literaturą był zżyty, jak każdy „zżyty” jest ze swoimi spodniami, o których nawet nie pomyśli, że je nosi. Rozanow wstawał, nakładał je machinalnie, jak machinalnie i z przyzwyczajenia pisał. Pisanie było dla niego czynnością organiczną. Jednak to nie ono, tylko rodzina była dla niego wszystkim, to w niej obdzielał ciepłem i odbierał je w zamian. Gdy przekraczał próg własnego domu, jego bufonada gdzieś znikała. „Potwór” zmieniał się jak za dotknięciem różdżki w czułego ojca, męża, opiekuna. Zupełnie odwrotnie niż w wierszu W.H. Audena, gdzie

Private faces in public places

are wiser and nicer

than public faces in private places.

Utrzymywał, że rodzina to coś absolutnie elitarnego – krąg ciepła i miłości, na zewnątrz którego wieje ziąb, hula wiatr i noc choć oko wykol. „Czy obchodzimy gwiazdy?” – pytał. „Matkę obchodzimy, matka się o nas troszczy, ale nie gwiazdy”. Swojej żony Rozanow nigdy nie nazywał po imieniu. Była dla niego „przyjacielem” albo „mamusią”. Wprawdzie Warwara Butiagina nie odebrała żadnego wykształcenia, ale to ona była wyrocznią męża w sprawach literackiego smaku. Z dziećmi (nawiasem pisząc, nieprzeciętnie rozwiniętymi) godzinami rozwiązywał szarady, igrał, „przezywał się”, nadawał imiona od zwierzątek pluszowych. Tania była więc zebrą, Wiera – słonikiem, Waria – żyrafą.

Zazdrościł Żydom wspaniałej atmosfery domu rodzinnego. We fragmentach o żydowskiej rodzinie jego antysemityzm płynnie przechodzi w swego rodzaju filosemityzm. W rozdziale o „chowannie” (jak proponowałbym przełożyć właściwie nieprzetłumaczalne rosyjskie słowo домострой) z Apokalipsy naszych czasów, czytamy:

Kahał to wspaniała „la cité”, „city”, „komuna”, gdzie ludzie żyją razem w cieple i ciasnocie, pomagając sobie nawzajem, troszcząc się o siebie wzajemnie, i w istocie – jest to świątynia […] Człowiek nie może żyć „sam”, gdyż zginie; a w każdym razie może zginąć, albo żyć w lęku przed zgubą […] Żyjcie, Żydzi. Błogosławię wszystko, co wasze, choć miałem okres przeniewierstwa (nieszczęsna afera Bejlisa), kiedy przeklinałem was. Wiem, że w was tkwi „cymes” historii świata: istnieje takie jądro świata, które „tylko my zachowaliśmy”. Żyjcie nim właśnie. I wierzę, że „ich błogosławią wszystkie narody”. Ani trochę nie wierzę we wrogość Żydów wobec innych nacji. W ciemności, w nocy, sam już nie wiem – często dostrzegałem zadziwiającą, gorącą miłość Żydów do Rosjan i do ziemi rosyjskiej.

Niech będzie błogosławiony Żyd.

Niech będzie błogosławiony także Rosjanin[14].

W innym miejscu dodaje: „Bez Rosji świat w gruncie rzeczy by przeżył; bez Europy dzieje byłyby odrobinę krótsze. Ale bez niesympatycznego wszystkim Żyda historia nie miałaby sensu, to jest duszy. Żyd jest duszą ludzkości, jej entelechią”[15].

Rozanow nie angażował się w politykę. Miał dar widzenia, ale nie umiał dokonywać politycznych wyborów, przyłączyć się do tej czy innej partii – był do tego zwyczajnie niezdolny. „Może ja nic nie rozumiem – pisał – ale kiedy spotykam człowieka ze społecznymi zainteresowaniami, to nie że się nudzę, nie że mu jestem wrogi, ale najprościej umieram przy nim… ani rozumu, ani woli, ani słowa, ani duszy. Umarłem”. Politycznie był całkiem nieodpowiedzialny. Pewnego razu wstąpił do postępowej partii tylko dlatego, że jedna z członkiń miała piękne ramiona. Dla niego na pierwszym planie znajdowała się zawsze rodzina, sprawy płci, religia, modlitwa, a nigdy problemy, jakimi żyły gazety.

Apolityczność Rozanowa wiązałbym z jego immoralizmem. Uważał, „że słowo »obowiązek« wymyślili okrutni ludzie”[16]. Był zdania, że „przekonania nasze nie mają żadnego znaczenia, ważne jest jedynie to, czym żyjemy i jak żyjemy, że ludzi trzeba by klasyfikować nie według przekonań, a według tego, jakie buty noszą”. Głosząc te i tym podobne twierdzenia, „rosyjski Nietzsche”, jak go powoli zaczęto nazywać, antycypował zwrot estetyczny w filozofii współczesnej, w której dogmat prawdy absolutnej, podobnie jak wiara religijna, z czasem zostały zastąpione przez pozór piękna.

W Opadłych liściach pisał bardzo wyraźnie, że nie jest przeciwnikiem moralności, tyle że ona go po prostu nie interesuje, że „spływa” po nim, ilekroć bierze ją na biurko i zaczyna analizować, podpatrywać ze wszystkich stron. Mus, zewnętrzne więzi poparte siłą kodeksu moralnego czy prawnego odrzucał i nie tłumaczył się z tego. Zarazem postulował rodzaj nieokreślonego dobra pozaetycznego. Czy była nim natura? Po swojemu jakoś ją chyba ubóstwiał, jak ubóstwiał życie.

Nie jestem wrogiem moralności, tylko po prostu „nie przychodzi mi ona do głowy”. Albo odkleja się, kiedy (na czyjeś żądanie) biorę ją za temat. „Reguły postępowania” nie są chemicznie spokrewnione z moją duszą; i nic się na to nie poradzi. Dalej, ludzie „z regułami postępowania” zawsze byli mi wrodzy: jako nienaturalni, jako niemądrzy, i generalnie jako mało ciekawi. „Podał ci ściągę: przeczytałeś ją i wiesz o nim wszystko”. Ale właśnie: czy nie na tym polega mój zachwyt nad „przyjacielem”, że kiedy zobaczy się wspaniałego „moralnego” człowieka, któremu jego „moralność” także nie przychodzi do głowy, lecz jest mu dana „od Boga”, „od rodziców” i wieczności, kogoś, kto nie ma dwuznacznych myśli, kto nie ma ukrytych myśli, kto nigdy wobec nikogo nie żywił złych myśli, wówczas porzuca się sztuki, „subtelności”, wówczas z rąk wypada „krytyka czystego rozumu”, i cichutko oddaliwszy się na stronę, ażeby nie zostać zauważonym, wodzi się i wodzi się za nim wzrokiem jak za czymś najwyższym, co w ogóle da się zobaczyć na ziemi.

Piękny człowiek – właśnie w takim sensie: „dobry”, „błogosławiony” – jest czymś najlepszym na ziemi. I w istocie świat został stworzony po to, by można go było zobaczyć.

O Rozanowie można powiedzieć, że był dobrym „znajomym” Mitii Karamazowa, żyjąc „zawsze odruchem serca czy wrażliwości, a nigdy »zasadami«”[17]. Nie dowierzał zwłaszcza praktykom ascetycznym, które rzekomo otwierały człowieka na Boga, a w istocie rzeczy odrywały go tylko od ziemi, od życia. „W tym sęk – powiadał – że talenty nasze są związane z naszymi przywarami, a cnoty z jałowością (bezbarwnością)”. Jak więc żyć? Poza dobrem i złem, chwaląc wszystko, co się trafia. Wówczas dopiero na stare lata okaże się, jak żyliśmy: „Tylko w starości – pisze Rozanow – poznajemy, że »trzeba było dobrze żyć«, w młodości nawet nie przychodziło to do głowy, w wieku dojrzałym również. A w starości wspomnienie o dobrym uczynku, o serdecznym stosunku, delikatnym stosunku, to jest jedyny »gość jasny« w »pokoju«”.

Сначала отхлебнуть цикуты и потом почитать? Или сначала почитать, а потом отхлебнуть цикуты? Нет, сначала все-таки почитать, а потом отхлебнуть. Я развернул наугад и начал с середины (так всегда начинают, если имеют в руках чтиво высокой пробы). И вот что это была за середина:

„Книга должна быть дорогой, и первое свидетельство любви к ней – готовность ее купить. Книгу не надо »давать читать«. Книга, которую »давали читать«, – развратница. Она нечто потеряла от духа своего и чистоты своей. Читальни и публичные библиотеки – суть публичные места, развращающие народ, как и дома терпимости”.– Вот ведь сволочь какая[18].

Rozanow nigdy nie był kimś, kto stałby na półce między klasykami. W Rosji bez względu na zakręty dziejowe własne półki mieli Puszkin, Lermontow, Gogol, Dostojewski, Tołstoj, Czechow, a nawet Turgieniew i Bunin. Jednak w przeciwieństwie do wymienionych twórców rosyjskich autor Opadłych liści nie uchodził za geniusza. Cyniczny, sentymentalny, zawsze śliski i dwuznaczny, nie umiał dostarczyć moralnej strawy zbolałej duszy rosyjskiej. Mówiąc krócej, nie można było na nim polegać – dziś był taki, jutro siaki. Trudno zachować powagę, a nawet zdobyć się na szacunek wobec tak niestabilnej osobowości, wobec twórczości nieprzynoszącej ukojenia ani prawdy. „To niesamowite, jak wygodnie czuję się kłamiąc” – pisał na krótko przed śmiercią. „Dziwne, ale nigdy nie turbowałem się z powodu fałszu mojego i kłamstwa. »Jaki masz w tym interes – myślałem sobie – co ja naprawdę sądzę?«. Niemniej jednak, kiedy pisałem szczerze przez większość życia, to nie z umiłowania prawdy, którego nigdy w sobie nie miałem, a nawet »nie mogłem sobie wyobrazić, by mieć«, lecz z całkowitej mojej beztroski”[19]. Skoro to taki pajac, skoro istnieją aż tak poważne obiekcje w stosunku do jego pisarstwa, można chcieć wiedzieć, dlaczego cieszy się ono takim wzięciem, z jakiego powodu przyjmuje się je po domach? Mnie się zdaje, że z uwagi na poufałość i intymność, z jakimi zwraca się do swych czytelników Rozanow. Kogoś takiego zawsze chętnie „prosimy do stołu” nawet wtedy, gdy odrobinę pajacuje.

Wiaczesław Iwanow widział w autorze Opadłych liści wielkiego stylistę, „odnowiciela ruszczyzny”. Z kolei Aleksiej Riemizow rozpoznawał w nim „twórcę najżywotniejszego” ze wszystkich współczesnych im pisarzy rosyjskich. Za pozorną bezforemnością pisarstwa Rozanowa coraz częściej dostrzegano zupełnie nieznaną jakość, dzięki której odnowie podlegała literatura rosyjska. Idiomatyka, jaką się posługiwał, właściwa zwierzeniom i potocznej rozmowie, mieściła całe bogactwo poetyckiego kunsztu. W niemożliwych do podrobienia kolokwializmach wiązał Rozanow muzykę często odległych rzeczywistości. Bierdiajew, który go szczerze nie znosił (bez wzajemności), nazywał go „roztrajkotaną przekupką”. Ale Rozanow wiedział, że ten styl wypowiedzi podoba się czytelnikom. „We mnie samym jest sporo fetyszyzmu” – pisał w liście do Golljerbacha. „Czy wie Pan, który fragment Pańskiego listu lubię najbardziej? No więc, gdy mnie Pan pyta o moje warunki mieszkaniowe, zwłaszcza kiedy chce Pan zobaczyć moje książki i bibeloty. Czasem tak sobie myślę, że lubiłby Pan również obejrzeć moje mebelki, na przykład jak siedzę oraz na czym”. Rozanow miał wielkie upodobanie do banału, do najzwyklejszych rzeczy. Korzystał z plotek i jednocześnie rozpuszczał je. Był jak „naczelnik poczty” z Rewizora, którego cechował dobry gust literacki, jaki wyrobił sobie na podczytywaniu cudzych listów. Odpychali go Puszkin i Turgieniew. Byli nazbyt pedantyczni, uładzeni, za mało chropowaci. W jego zapiskach jest jakaś dziwnie pociągająca, nieszkodliwa niemoralność, jakieś błocko, w którym aż przyjemnie się nieco potaplać. George Ivask nazwał to „świniowatością” (piggishness, swinishness) duszy, co lubi swój brud i nie zapiera się własnych nieczystości. „Świniowatość”, o której mowa, nie może być niczym występnym, ponieważ stanowi element komedii ludzkiej. „Chociaż jestem prosię – Rozanow powtarzał z upodobaniem słowa Fiodora Karamazowa – Bóg i tak mnie kocha”.

Zawodowo pochłaniał ogromne ilości książek, lecz niewiele poza literaturą rosyjską; a jak przeczytał co z obcych, to głównie „dla draki”, by móc ponaśmiewać się ze „Spencerków” i „Renanków”. W jakimś sensie był więc pisarzem związanym ze swoim „grajdołem” i „mebelkami”, mocno zaściankowym, prowincjonalnym, jeśli przez „zaścianek” i „prowincję” rozumie się przywiązanie do największej literatury świata.

Вначале, плеснув себе воды в лицо, он пропел “Боже, царя храни”, пропел нечисто и неумело, но вложил в это больше сердца и натуральности, чем все подданные Российской империи вместе взятые. Потом расцеловал всех детей на свете и пешком отправился в церковь. […] Выйдя на паперть, он подал двум нищим, а остальным, всмотревшись в них, почему-то не подал. За что-то поблагодарил Клейнмихеля, походя дал пощечину Желябову, прослезился и сказал квартальному надзирателю, что в мире нет ничего святее полицейских функций[20].

Nie tylko wspólne, zaprawione immoralną perspektywą widzenie ludzkich spraw zbliża Rozanowa do filozofii Nietzschego. Także forma oraz pisarski styl jego utworów przywodzi na myśl aforystykę nietzscheańską, czy Pensées Pascala. O ile jednak tamte można uznać za zamknięte, odrębne całości, Rozanowowski aforyzm z definicji pozostaje niedomknięty, otwarty na dopowiedzenie, na dalsze „rozplotkowanie”. „Więcej nawet: myśli Pascala stanowiły w sposób źródłowy część jego pracy apologetycznej; to znów Nietzsche tworzył aforyzmy porządnie osadzone w kulturze i intelektualnym klimacie jego czasów; one były dużo bardziej związane z wartościami i problematyką filozoficzną niż z osobowością ich twórcy. Na ich tle od razu widać, że Rozanowowskie fragmenty zostały skomponowane bez ładu i składu, a do ich powstania wystarczał niekiedy najsłabszy pretekst”[21]. Wszakże nie to jest tutaj najważniejsze. W istocie rzeczy filozofia Rozanowa stawia Nietzschego na głowie. Jego krytyka chrześcijaństwa nie bierze się ze wzgardy wobec słabości pokonanych. Przeciwnie: zostaje przeprowadzona z pozycji słabych i ukrzywdzonych, na których nałożono brzemię ponad ich siły. Chrześcijaństwo nie jest więc religią odtrąconych przez życie, jak twierdzi Nietzsche. U podstaw chrześcijaństwa legła wiara ludzi mocnych, wytrzymujących napór życia, bezwzględnych wobec siebie i wobec innych, nieustępliwych w dążeniu do zaświatowych celów. To religia nadludzi, u których podziwia się nie słabość, a niezłomność charakteru. Rozanow żywi współczucie wobec tych wszystkich, którym arystokratyzm i elitarność chrześcijaństwa – jego сверхчеловечество – pozostają na zawsze niedostępne[22].

Wielu krytyków twórczości Rozanowa zwracało uwagę na niemal „fizjologiczny” styl jego wypowiedzi. „Każda myśl, choćby najbardziej abstrakcyjna – pisał o nim jego francuski tłumacz Boris de Schloezer – ma korzenie fizjologiczne, ale można nieraz te korzenie uciąć, bez tego, by myśl traciła wartość. Jest całkiem inaczej u Rozanowa. Jego myśli trzeba brać z ich korzeniami i nawet z grudkami ziemi, które do tych korzeni przylgnęły”. O Bogu i o świecie pisał tak, jakby leczył się z przewlekłej choroby. Na pisaniu spędzał całe dnie, bez względu na to, czy siedział akurat w ustępie, czy jechał bryczką. Pisanie dodawało mu sił koniecznych do życia, zarazem osłabiało mu nerwy.

Twórczość literacka była dla niego rękodziełem. Nie lubił rzeczy drukowanych. Zadowalała go jedynie forma manuskryptu. Niczego z tego, co napisał, nie darł, ponieważ sens myślenia – uważał – zachowuje się w odręcznie sporządzanych zapiskach (Odosobnione opatrzył adnotacją почти на правах рукописи, „prawie na prawach rękopisu”). Nie tylko czuł w sobie przymus nieustannego myślenia, lecz nade wszystko zapisywania tego, co pomyślał. Uważał, że najlżejsza zmiana położenia ciała zmienia myśl. Najdrobniejsza dystrakcja – gruchający gołąb na balkonie, którego staramy się stamtąd spędzić – potrafi odmienić tor naszych spekulacji. Listy zapisywał Rozanow dookoła strony, wykorzystując do tego najmniejsze wolne miejsce; obawiał się, by nie umknęło mu coś, co akurat mogło okazać się szczególnie warte zanotowania. Za tymi dziwactwami pisarza kryła się nadzwyczajna koncentracja na frazie. Jego twórczość była w najlepszym tego słowa znaczeniu rzemiosłem, zakrapianym starożytnym przesądem, że ruch wpływa na myśl i ją zmienia. Gdy sytuowano jego twórczość obok „literatury intymnej” Rousseau, Rozanow wypraszał sobie podobne porównania. Jednocześnie podkreślał, że jako twórca najlepiej czułby się w epoce, w której nie wynaleziono jeszcze druku – jako autor o niewidzialnym oddziaływaniu.

Nowy jest – ton, ton (znowu!) manuskryptów, ton „sprzed Gutenberga”, dla siebie. Przecież w średniowieczu nie pisano dla publiczności, przede wszystkim dlatego, że pisarze nie wydawali swoich książek. I literatura średniowieczna, pod wieloma względami, była piękna, silna, wzruszająca i, mimo swojej niewidzialności, wyjątkowo owocna. Literatura nowożytna zginęła w dużej mierze za sprawą swojej nadmiernej widzialności; i w ogóle po wynalezieniu druku nikt nie potrafił i nie był w stanie przezwyciężyć Gutenberga.

– Реакционер он, конечно, закоренелый?

– Еще бы!

– И ничего более оголтелого нет?

– Нет ничего более оголтелого.

– Более махрового, более одиозного – тоже нет?

– Махровее и одиознее некуда.

– Прелесть какая. Мракобес?

– “От мозга до костей”, – как говорят девочки.

– И сгубил свою жизнь во имя религиозных химер?

– Сгубил. Царствие ему небесное[23].

Cokolwiek w Rosji jest złotem, przewiezione do Europy traci na wartości, zamienia się w kurioza i kamienie. Dotyczy to również Rozanowa, który zrozumiały jest tylko tam, w Rosji. Dlaczego tak się dzieje? Spójrzmy na mapę – nie na карту, ale na mapę duchową tego kraju, ponieważ ślęczenie nad siatką południków i równoleżników nic nam nie powie o jego sąsiedztwie. Z kim graniczy od zachodu, mniej więcej wiadomo i bez mapy. Ale z kim Rosja ma granicę od wschodu? Albo od północy? Trudno powiedzieć. Kraj ten nie otwiera się jak atlas. Ma swoje niewidzialne góry i rozlewiska, ma też bezkresne przepaście. Wszakże musi dotykać czegoś od dołu i czegoś od góry. Z czym więc graniczy Rosja i czego dotyka? Graniczy z Bogiem – pisze Rilke. Dotyka Go, łaskocze, drażni[24].

Życie bez Boga jest straszne, przerażające, ponieważ – jako alternatywa – pozostaje już tylko przyroda lub „nic”. Dawniej, w czasach przedchrześcijańskich, bogów odkrywano w naturze, trafiano do nich przez ziemię i planety. Objawienie Boga transcendentnego przerwało ten łańcuch naiwności. „Jeśli nie znamy drogi prowadzącej »do Piotra«, a przez niego »do Syna«, pozostają nam gwiazdy nieożywione i roślinność; popadamy w stan zezwierzęcenia, wystawiamy się na niczym nieosłonięte oddziaływanie sił przyrody (стихийную неблагоустроенность) – i jakże mamy się z tego teraz wyrwać?!”[25]. Dlatego religii nie można usunąć z ludzkiego życia, jak nie można usunąć zeń tlenu. Religia to alfa i omega ludzkiego doświadczenia. W „omedze” tej mieści się myśl o grobie, cierpieniu, śmierci. W tym sensie ewangelie „żyją” z rozejścia się ze zwykłym językiem człowieka, znajdują się gdzieś na antypodach jego światoodczuwania. Rozpatrzmy pod tym względem litość i pokorę, cnoty propagowane przez religijność chrześcijańską. Oto „płaczliwość” Nowego Testamentu z łatwością łamie wszelki sprzeciw, łzawa uczuciowość staje na przeszkodzie sprawiedliwym, często trudnym decyzjom. Miłość chrześcijan – trzeba to wreszcie wypowiedzieć bez żadnych skrupułów – jest na swój sposób przemożna i lodowata. W chrześcijaństwie wszystko zdaje się smutne i zabronione. Nie ma w nim nawet wąskiego marginesu na radość, sztukę, śmiech. Właściwie dlaczego tak się dzieje? Z czego to się bierze? Otóż całe chrześcijaństwo nosi się na czarno, a swą czerń przejęło po Chrystusie. To w Nim bowiem gorzknieje świat. Skoro On taki słodki, inne rzeczy z konieczności przedstawiają się jako mniej słodkie, a nawet trywialne. Jedząc ciasteczka, tracimy smak chleba. Nauczanie Chrystusa otworzyło człowieka na inny świat, przy którym widzialna rzeczywistość rządzona przez zmianę naturalną, metabole, staje się gorzka, płaska i nudna. Bóg chrześcijan nie jest więc światem, ale anty-światem. Jego świętem nie jest życie, lecz śmierć. Ci, których ciągnie do świata, którzy kochają słońce, ptaki, jesień – oni wszyscy „powstrzymują światowy finał”. Upodobanie w życiu, również w sprawiedliwości – „oszczędzę was, gdy znajdę chociaż dziesięciu bogobojnych ludzi”[26] – odwleka czas, który ma przecież koniec.

Wchodzimy przeto w czasy apokaliptyczne, w obręb oddziaływania całkiem nowej duchowości i towarzyszące jej zgoła nowe widzenie. Gdy nowy duch ogarnie wszystko, ewangelie synoptyczne tak samo nagle się postarzeją, jak niegdyś postarzał się Stary Testament na ich tle. […] Ogólnie rzecz biorąc, od czasów Chrystusa cała historia, życie, pieśni, literatura, rodzina, stanowią zwłokę – zwłokę coraz słabszą – w planetarnym spopieleniu wszystkich rzeczy w Chrystusie-śmierci. Śmierć – oto najwyższy ból i najwyższa słodycz. […] I nie wiemy, czy to wszystko pochodzi od Boga. Właśnie: nie wiemy tego, bo żyjemy jeszcze, ponieważ życie jest po „tej stronie”, a nie po „lewej stronie” Boga[27].

Wobec wydarzenia śmierci zwykle mamy stosunek beztroski – nie zauważamy jej, bo to nie nas ona dotyczy; żyjemy tak, jakby śmierci nie było. Możemy o niej pisać (dziś mniej, niż kiedyś), układać makabryczne wiersze na jej temat, straszyć nią dzieci, ale gdy przychodzi „czas żniw”, odwracamy od niej głowę – z niesmakiem, częściej z zabobonną trwogą. Chcemy upewnić siebie samych, że zmarli są bez związku z nami, żywymi. „[…] nie patrzyłem na umierających, to znaczy – ich nie kochałem”, powiada Rozanow. Śmierć ujawnia niezwykłą płytkość naszych uczuć. Nawet po śmierci najbliższych szybko, najszybciej jak to możliwe, sposobimy się do dalszego życia, zapominając „na wszelki wypadek” o „naszych zmarłych” (pamiętna obojętność Aloszy Karamazowa na grobie matki). Powszechnie żywi się bowiem poczucie, że „ci, co odeszli nie są nam bezwzględnie potrzebni, że rzeczy, osoby, mają do siebie stosunek jedynie póki żyją, ale że nie mają stosunków w samych w sobie. I przychodzi mu [Rozanowowi – P.N.] myśl o własnej śmierci i śmierci żony, stawia sobie przy tym pytanie, jak odczują to ich dzieci. Popłaczą, posmucą się i będą dalej żyły, a »koniec« będzie tylko dla niej, dla jego żony i dla niego”[28]. Trzeba pogodzić się z tym, że żyją jedynie żywi, martwych zaś (mówiąc po prostu i brutalnie) nie ma.

W konfrontacji z religią śmierci – pisałem o tym wcześniej – pomaga rodzina. Rozważmy przypadek – powiada Rozanow – zakonnika, któremu zdarzyła się „sprawa” z „pewną panią”. Dość prosta w sumie sytuacja gwałtownie się komplikuje, gdy zakonnik zaczyna mówić o dziecku „moje dziecko”, a o „pewnej pani”, że ją „kocha” i że „nie zamieni ich na nic”. W tym newralgicznym miejscu wychodzi na jaw zaskakujący fakt: rodzina „nie dodaje” się z chrześcijaństwem, rodzinne ciepło „studzi” religia chrześcijańska. „Ledwo zakonnik uczepił się dziecka i powiedział: »nie oddam«; ledwo uczepił się panny i powiedział: »kocham i kochać nie przestanę« – a chrześcijaństwo dobiegło końca. Jeśli naprawdę poważnie traktuje się rodzinę – chrześcijaństwo obraca się nagle w żart; gdy bierze się na poważnie chrześcijaństwo – żartem staje się rodzina, literatura, sztuka”[29]. Prawdopodobnie wiąże się to z szerszym odrzuceniem życia jako takiego oraz myśli o płodzeniu i płodności. Skoro Łazarz zmartwychwstał, rozmnażanie przestaje być potrzebne. Wskrzeszanie zmarłych, przywracanie ich życiu – oto nowy rodzaj „płodności”. „Nadszedł wreszcie czas »robienia nowych dzieci«” (теперь настал час „сотворить новых чад”)[30]. Łączący męża i żonę coitus mysticus ma zostać zastąpiony cudem rezurekcji. W ten sposób aseksualny Chrystus rozwiązuje problem swojego ojcostwa. Jego dziećmi będą zmarli, którzy ożyją, centrum życia (od którego aż cierpnie w ustach) zostanie przeniesione na cmentarz, do grobu.

Cała religia chrześcijańska – religia śmierci – wywraca się na ziemskiej instytucji rodziny, która wydaje się jej skandalem. Spójrzmy bowiem, jak wiele chrześcijaństwo ma do powiedzenia na temat Syna – o Jego nauczaniu, cierpieniu, o smutnym końcu na Golgocie – a jak niewiele o relacji łączącej Go z Ojcem. Z Ojcem, czyli z kim? Boga-Ojca przedstawia się jako dobrotliwego starca z brodą lub – gdy antropomorfizacja przechodzi w jawną niedorzeczność – podkreśla Jego zaświatowość. „Boga nikt nigdy nie widział” – czytamy u Jana (J 1, 18). Takie stawianie sprawy polegające na stwarzaniu wrażenia, jakoby istniał Bóg obcy, niepoznawalny oraz jak najbardziej poznawalny Syn Boży, jest otwarciem drogi dla herezji marcjońskiej. A skoro tak, jeśli Marcjon, najwybitniejszy uczeń Pawła apostoła ma rację, całe chrześcijaństwo należy uznać za apokryf, zmyślenie[31]. „Bóg, który nie ma odwagi rozerwać naturalnego związku zjawisk, stworzonego nie przez Niego i nie dla Niego, Bóg, który nie może zmienić nawet wody w wino – czy to nie jest martwy Bóg, Bóg w grobie, Bóg, który albo już umarł, albo nigdy nie żył?”[32]. A zatem rezurekcja – zawieszenie praw natury – wydaje się mrzonką, kolejnym oszustwem lub niemożnością słabego Boga – Boga odciętego od źródła życia.

Powtórzmy: Prawdziwym Imieniem Boga-Chrystusa jest śmierć. W Jego obecności rzeczy i ludzi pochłania grób i cicha rozpacz. Rzeczywistość traci barwy i świeżość. Śmierć, a więc radykalna obcość, transcendencja, odbiera naturze stanowiącej obszar życia to, co do niej należy. Zarazem dostarcza tym nielicznym, którzy w śmierć wierzą, okazji do wyzwolenia się z jarzma przyrodniczej konieczności. Ci, co śmierci nie chcą i ją odrzucają, zostają odrzuceni przez śmierć, zepchnięci w kierunku naturalnego „Tartaru”, powtarzania się zdarzeń i rzeczy. Nie każdy zatem umiera. Większość z tych, którzy nie potrafią zasymilować myśli o „końcu czasu”, odchodzi w kierunku wiecznej repetycji czterech pór roku – trywialnego, animalnego życia, podlegającego prawu grawitacji.

„Rozanow dziś jest umierający” – pisał w 1918 roku Dymitr Mierieżkowski. „Umiera z choroby, umiera z głodu. Podaje się za wielkiego wroga Chrystusa i wciąż w książkach swoich z nim walczy. Jest jednak pewny, że przyjmie go Chrystus na tamtym świecie tak, jak nikogo z nas. Przez całe życie Rozanow cofał się ku krzyżowi i widział z przerażeniem tylko cień krzyża na ziemi”.

А если (гадость какая!), а если заговорят о пресловутых “эротических нездоровьях” Розанова, – тут нечего и возражать. Тому, у кого в душе, от юности до смерти, прочно стоял монастырь – отчего бы и не позабавиться иногда языческими кунсштюками, если б это, допустим, и в самом деле были только кунсштюки и забавы? И почему бы не позволить экскурсы в сексуальную патологию тому, в чьем сердце неизменной оставалась Пречистая Дева? Ни малейшего ущерба ни для Розанова, ни для Пречистой Девы[33].

Rozanow nie akceptuje nieuleczalnie martwego ducha chrześcijaństwa i dlatego przeciwstawia mu politeistyczne religie starożytnego Egiptu i Grecji. W Mrocznym obliczu pisze wręcz, że naturalnym ruchem duchowym winien być ruch od nieskomplikowanej i dającej się łatwo przedstawić jedności do wielości bóstw i rzeczywistości, a więc ruch od monoteizmu do wyrafinowanego wielobóstwa. Tymczasem rozwój ducha ludzkiego poszedł w przeciwnym zgoła kierunku, mianowicie od wielości do jedności. Rozanow chciałby odwrócić kierunek „rozwoju świadomości religijnej” i na powrót zakorzenić ją – jak przed tysiącami lat – w tym świecie, w tej oto ziemi, w białku, śluzie, w spermie. Jego religia jest religią płci. Gdzie jest miejsce dla Chrystusa w tej wizji? Zdaje się, że w jednej sekundzie przerażenia śmiercią – właśnie wtedy Rozanow zwraca się ku Niemu. Aż nagle ponownie dociera do niego myśl, że Chrystus – „tajemnicza, nieziemska, wroga człowiekowi siła” – stanowi zaprzeczenie życia. Świat, gdy tylko spojrzy uważnie na Jego smutne oblicze, usycha, więdnie, umiera. Chrześcijaństwo jest jedną z najbardziej okrutnych religii głoszącą apologię śmierci jeszcze przed śmiercią. Tymczasem człowieka trzeba miłować w całej jego cielesności i taka ma być prawdziwa religia – grecka, żydowska, egipska religia szczęścia i radości. W Mrocznym obliczu znajduje się wzruszający fragment, w którym pisarz domaga się, by kwiatki rosnące poza murami monastyru, nie rosły „poza nim”, lecz „w nim”, aby wnosiły nieco radości w mury pełne ascezy, cierpienia i myśli o śmierci. Jednocześnie z ogromną siłą argumentu – o czym była już mowa – rehabilituje rodzinę, płeć, seks. Seksualne rozwydrzenie i pornografię nazywa „śmiercią płci”, a nawet duszy, „odrzuca jednak również gwałtownie, jeszcze gwałtowniej nawet, religijną negację płci”[34]. W gruncie rzeczy mamy u Rozanowa konflikt dwóch religii: religii słońca (urodzaju, ziemi, kwiatów i radości) i religii księżyca (bezpłodnej dziewicy, Astarte, bogini nocy i śmierci, której nieziemskie pożądanie nigdy nie zostanie zaspokojone, gdyż złożyła śluby czystości). Kiedy Rozanow wspomina o klasztorze, mówi zawsze o rzeczywistości spełnienia bez spełnienia, o „królestwie beznasiennych świętych”. Każdy, komu podoba się życie, nie wytrzyma pod presją chrześcijańskiej awitaminozy i wcześniej czy później zwróci się ku ziemi, ale, by tak rzec, z wyrwanym korzeniem, „ze zniszczoną w sobie zdolnością religijnego odczuwania natury”[35]. Dlatego wielbi Rozanow Stary Testament, który stanowi w jego oczach świętą księgę życia, skoncentrowaną na życiu ziemskim, a nie na pozagrobowej satysfakcji. To w nim odnalazł właściwy wymiar życia religijnego polegającego na uświęceniu płciowości.

„Każdy Żyd ma obowiązek współżyć z żoną w szabas” – pisał. „Akt płciowy jest dla Żydów nie tylko czymś religijnie dozwolonym, ale sam w sobie aktem religijnym, który poprzedzać musi modlitwa: »oto, Panie, gotuję się wypełnić przykazanie Twoje«”. Świętość jest tedy zmieszana z nieprzyzwoitością (Żydówka w mykwie), pozostając w trudno uchwytnym sensie amoralna. Natomiast czystość Jezusa tożsama jest z Jego bezpłodnością. Namiętności ludzkie są złem lub do niego prowadzą. Bóg zasadził się na człowieka i tylko czeka, aż ten zgrzeszy. Doczesne istnienie jest głupie, paskudne i pełne paradoksów, a „ostatni akt zawsze krwawy” – jak pisał Pascal. „Choćby cała sztuka była najpiękniejsza: gruda ziemi na głowę – oto koniec na zawsze”. Wyrzec się samego siebie, życia doczesnego, pognębić rozkosz oraz świecką nadzieję na to, że jednak w tym życiu można się jakość urządzić – to cechy religii maksymalnej, wymagającej, której Rozanow ulegał zawsze w chwilach nieszczęścia, czy była nim choroba żony, czy własne niedomaganie. Nie wierzył, że Bóg zechce rozliczać człowieka z nadludzko ciężkiego życia, a tym bardziej skazać go za grzeszne prowadzenie się. Własne przywary sądził ostro, ale innych – nigdy. „Moją rolą jest – pisał Rozanow – »lubowanie się« człowiekiem, nie nienawiść”. Chodził z ludźmi do Boga na szaber podkradać Mu jabłka, był bowiem przekonany, że takie okradanie Boga dzieje się za Jego cichym przyzwoleniem, „a tylko srogi jest zakon”.

Не терзайся, приятель, зачем терзаться? Перестань трястись, импульсивный ты человек! У самого у тебя каждый день штук тридцать вольных грехов, штук сто тридцать невольных, позаботься вначале о них. Тебе ли сетовать на грехи мира и тягчить себя ими? Прежде займись своими собственными. Во всеобщем “безумии сынов человеческих” есть место и для твоей “припизднутости”[36].

Rozanow do Wieniczki Jerofiejewa

Obok „rodziny Rozanowów” istnieje w jego pismach bardzo wyraźne „Ja, Rozanow” – dusza pisarza zmagającego się Bogiem, z własnym niepokojem towarzyszącym myślom o śmierci i zbawieniu, wreszcie: z sobą samym w oderwaniu od doczesnej rzeczywistości; to dusza stworzona z brudu, miłości i smutku. Gdy Rozanow jest sam, jest zupełny, stanowi osobną, zamkniętą całość. Natomiast pośród innych roztrwania siebie – przestaje być całością, sobą. Inni, bez względu na to, kim są: obcymi czy rodziną, odbierają mu zdolność samookreślenia, osłabiają „odosobnione” (уединённое). Żył w przekonaniu, że Bóg mieszka w duszy ludzkiej, lecz wykonany jest, by tak rzec, z innego materiału, z innej faktury. Czym zatem była dla „wyosobnionego” Rozanowa wiara? Wynikiem przerażenia, strachem przed Najwyższym Sędzią, nadzieją na nieśmiertelność? Niezgodą na nonsens bezcelowego życia, albo czynnym „protestem” wobec takiej sytuacji, w której „sens” byłby nieskończenie przypadkowy lub nieludzko naturalny? A może jego wiara brała się po prostu z odruchowego podjęcia na nowo starego jak świat stereotypu, któremu ulegali jego dziadkowie i dziadkowie jego dziadków? Otóż wiara – śmiem twierdzić – była dla niego czymś nieodłącznym od modlitwy. „Wyjmijcie z samej istoty świata modlitwę – pisał – zróbcie, żeby język mój, rozum mój oduczyły się słów modlitwy, samej funkcji modlitwy, jej istoty; – żebym ja tego nie mógł, ludzie tego nie mogli: i ja z wybałuszonymi oczami, ze strasznym wyciem, uciekłbym z domu i biegłbym, biegł, ażbym nie upadł. Bez modlitwy zupełnie nie można żyć, bez modlitwy szaleństwo i przerażenie”. Rozanowa nie obchodzi ani piekło, ani raj, ani grzech, nie wierzy w pozagrobowe rozliczania między Bogiem i człowiekiem. Koncentruje się na tym, co przynosi człowiekowi ulgę w tym życiu i dochodzi do wniosku, że sprawia ją tylko modlitwa. W Mrocznym obliczu znajduje się scena, w której Rozanow całuje łzy, jakie zostawiła po sobie modląca się kobieta. I pisze: „Jeżeliby nawet kto nie kochał Boga, jak nie pokochać tej miłości do Boga […]. Święty jest tedy człowiek, który się modli… I gdyby nawet »tam«, w niebie, było pusto, jak twierdzą sceptycy, to wszystko jedno: łzy wylane przez ludzkość same z siebie są już religią, wyzwalają religijność”. I dalej: „Modlitwa jest modlitwą. Kto jej poniechał, tego opuściła wieczność”[37]. Jednakże to, co tutaj – Rozanow wplata do swych rozważań myśl o apokatastazie – musi być również tam, tyle że lepiej i piękniej. Jeśli człowiek ma zostać wskrzeszony, to ze wszystkimi duperelami, ze wszystkim, co lubi, a więc z tanimi fajkami i konfiturą. „Monotonnie, ale nie hałaśliwie brzęczał gdzieś w korytarzu wentylator. (Prawie) płakałem: »Byle go słyszeć. Chcę żyć dłużej i przede wszystkim chcę, by mój przyjaciel żył dłużej«. Wtem przyszła mi do głowy myśl: »Czy to możliwe, że w innym świecie mój przyjaciel nie będzie słyszeć wentylatora?«. I nagle owładnęło mną tak wielkie pragnienie nieśmiertelności, że omal nie upadłem”.

Говна нет и не пахнет им, остались бриллианты и изумруды[38].

„Rozanowa – zanotował gdzieś Dymitr Fiłosofow – każdy będzie chciał po swojemu zafałszować, po swojemu jakieś strony jego dzieła zniszczyć. Może go więc lepiej nie ruszać?” Sprzeczności, jakie w sobie mieścił, byłyby w stanie rozsadzić każdego, kto zechciałby się w życiu kierować zdrowym rozsądkiem. Jak można łączyć w jedno rzeczy aż tak odległe i nieprzystające do siebie? Rozanow znajdował wielkie upodobanie w argumentacji „pro et contra”, w doprowadzaniu do mariażu skrajnie różnych światów. „Wydawał się zawsze głęboko nieszczęśliwy, wszakże jego życie nie było tragedią – przypominało prędzej farsę, ale tragedią na pewno nie było”[39]. A jego życie pośmiertne?

Rozanowa pochowano w śnieżysty poranek pod koniec stycznia 1919 roku od północnej strony świątyni Czernihowsko-Getsemańskiej w Siergijew Posadzie. Jego trupa złożono obok grobu mistrza i przyjaciela, Konstantina N. Leontiewa. Dekadę później żadnej z tych mogił nie było można nawet odnaleźć. „Pozostały brylanty i szmaragdy”.

Opadłe liście

Koszyk pierwszy

Sądziłem, że wszystko jest nieśmiertelne. I śpiewałem pieśni. Teraz wiem, że wszystko ma swój kres. I pieśń umilkła.

(już trzy lata)

* * *

Silna miłość jednej osoby czyni zbędną miłość wielu osób.

I czyni ją nieinteresującą…

* * *

Co oznacza zwrot „kiedy umrę”?

Zwolni się mieszkanie na Kołomienskiej[1] i właściciel wynajmie je nowemu lokatorowi.

Co jeszcze?

Bibliografowie będą analizować moje książki.

A ja sam?

Ja sam? – Ja sam nic.

Biuro otrzyma za pogrzeb 60 rubli i w „marcu” owe 60 rubli zostanie „zbilansowane”. Tam jednak wszystko to zleje się z innymi pogrzebami; żadnego imienia, żadnych westchnień.

Jakież to okropne!

* * *

Istota modlitwy polega na przyznaniu się do swojej głębokiej bezsilności, głębokiej ograniczoności. Modlitwa jest tam, gdzie „nie mogę”; tam, gdzie „mogę”, nie ma modlitwy.

* * *

Społeczeństwo, otoczenie nie powiększa duszy, przeciwnie: umniejsza ją.

„Powiększa” jedynie bliska i niezwykła sympatia, „dusza w duszę” i „jeden umysł”.

Takich sympatii znajdujesz jedną-dwie w całym swoim życiu. W nich dusza rozkwita.

Szukaj jej zatem. A tłumu unikaj albo ostrożnie go omijaj.

(przy porannej herbacie)

* * *

I biegną, biegną wszyscy. Dokąd? Po co?

– Pytasz, po co ogólnoświatowe volo[2]?

Ale przecież tutaj nie istnieje żadne volo, już prędzej nogi się ślizgają, brzuchy się trzęsą. To skating rink[3], a nie życie.

(do Wołkowa)

* * *

Tak. Śmierć – to także religia. Inna religia.

Nigdy wcześniej na to nie wpadłem.

…………………………………………………………………………….

Oto biegun północny. Śnieżny całun. I nie ma nic. Właśnie taka jest śmierć.

…………………………………………………………………………….

Śmierć to koniec. Linie równoległe zbiegają się. Wchodzą jedna w drugą, i dalej nie ma już niczego. Także „samych praw geometrii”.

Tak, śmierć zwycięża nawet matematykę. „Dwa razy dwa – zero”.

(patrząc na niebo w ogrodzie)

* * *

Mam 56 lat: pomnożone przez coroczną pracę – dają zero. Nie, więcej: pomnożone przez miłość, przez nadzieję – dają zero.

Komu to „zero” jest potrzebne? Czyżby Bogu? To znaczy komu? Po co?

Czy nie należałoby powiedzieć, że śmierć jest silniejsza od samego Boga. Czy jednak wówczas nie okaże się, że to ona sama jest Bogiem? Że zastępuje Boga?

Straszne pytania.

Boję się śmierci, nie chcę śmierci, śmierć mnie przeraża.

* * *

Czy śmierć „babci”[4] (Aleksandry Adrianowny Rudniewej) zmieniła cokolwiek w moich relacjach [z ludźmi]? Nie. Był żal. Był ból. Był smutek z powodu jej śmierci. Jednak nic się nie zmieniło – dalej jestem „sam na sam ze sobą”. Może smutek jest nawet większy: jak to możliwe, że owo „sam na sam ze sobą” nie zmieniło się, skoro ona umarła? Czy to oznacza, że nie jest mi ona potrzebna? Przerażające przypuszczenie. Czy to znaczy, że rzeczy, osoby pozostają w relacjach, dopóki żyją, ale nie istnieją relacje w nich samych, wziętych, jeśli można się tak wyrazić, od stóp do głów, metafizycznych stóp i metafizycznych głów? Ta samotność rzeczy jest czymś jeszcze straszniejszym.

A zatem umrzemy razem z mamą, nasze dzieci zaś, posmuciwszy się, będą żyły dalej. W świecie nic się nie zmieni: straszna zmiana będzie dotyczyć wyłącznie nas samych. „Koniec”, „skończone”. To „skończone” nie odnosi się do szczegółów, lecz do całości, wszystkiego – to straszne.

Skończyłem się. Po co żyłem?!!!

* * *

Gdyby nie miłość „przyjaciela”[5] i cała historia owej miłości – o ileż uboższe byłoby moje życie i o ileż uboższa byłaby moja osoba. Wszystko byłoby pustą ideologią inteligenta. I pewnie wszystko szybko by się zawaliło.

…o czym pisać?

Wszystko już dawno napisane (Lermontow)[6].

Los dzielony z „przyjacielem” odsłonił przede mną nieskończoność tematów i wszystko rozbłysło osobistym znaczeniem.

* * *

Jako najszczęśliwsze chwile w życiu wspominam te, w których widziałem (słyszałem) ludzi jako szczęśliwych. Stacha[7] i Alek. Piet. P-wa[8], opowiadanie „przyjaciela” o jej pierwszej miłości i zamążpójściu[9] (kulminacyjny moment mojego życia). Wyciągam stąd wniosek, że nie urodziłem się działaczem, lecz obserwatorem.

Nie przyszedłem na świat, by czegoś dokonać, lecz by widzieć.

* * *

Co powiem (na tamtym świecie) Bogu o tym, co z Jego woli miałem tu zobaczyć?

Czy powiem, że świat przez Niego stworzony jest piękny?

Nie.

Co zatem powiem?

Bóg zobaczy, że płaczę i milczę, że moja twarz niekiedy się uśmiecha. Ale niczego ode mnie nie usłyszy.

* * *

Przelatywałem koło tematów, ale nigdy nie leciałem na tematy.

Sam lot – oto moje życie. Tematy – „jak we śnie”.

Jeden, drugi… wiele… i wszystkie zapomniałem. Zapomnę w drodze ku grobowi.

Na tym świecie pozostanę bez tematów.

Bóg mnie zapyta:

– Co zrobiłeś?

– Nic.

* * *

Należy dobrze „dziergać pończochę swojego życia” i – nie zastanawiać się nad całą resztą. Reszta – to „Los”: tam, choć byśmy chcieli, niczego nie zdziałamy, swoje zaś (to znaczy „pończochę”) zmarnujemy (poprzez odwrócenie uwagi).

* * *

Egoizm – nie jest zły: to – kryształ (twardość, nienaruszalność) wokół „ja”. I rzeczywiście, gdyby wszystkie „ja” znajdowały się w krysztale, to nie byłoby chaosu, a w konsekwencji „państwo” (Lewiatan) stałoby się nieomal zbędne. „Anarchizm” ma tutaj jedną tysięczną słuszności: „to, co ogólne”, κοινόν, okazuje się zbędne, i właśnie wtedy rozkwita indywidualność (to, co najpiękniejsze w człowieku i historii). Należałoby się przyjrzeć, czym jest „przedhistoryczne istnienie narodów”. Wedle Drapera[10] i jemu podobnych byli to – „troglodyci”, ponieważ nie posiadali „powszechnej obowiązkowej edukacji” i nie byli okpiwani przez yankees; jednak według Biblii – był to „raj”. Czy Biblia warta jest Drapera.

(przy korekcie)

* * *

Obudziłem się…

Jakieś dźwięki… Ostrożnie (o tej porze roku poranki są jeszcze ciemne) przechodzę przez pokoje.

Na wschodzie – świta.

Na ceratowej kanapie, podkuliwszy gołe nożyny pod długą nocną koszulą, siedzi Wasia[11] i odwróciwszy głowę w stronę poranka (okno wychodzi na wschód), z książką w rękach powtarza przez sen:

I jasny spiaszczyje gromady

Pustynnych ulic i swietła

Admirałtiejskaja igła[12]

Ad-mi-rał-tiej-ska-ja …

Ad-mi-rał-tiej-ska-ja …

Ad-mi-rał-tiej-ska-ja …

Nie przychodzi odpowiednie słowo… na przykład „Ameryka”; no bo i skąd „igła” na ulicy? I on przekręca:

…swietła

Admirałtiejskaja igła,

Admirałtiełskaja zwiezda,

Gorit wostocznaja zwiezda.

– Co ty, Wasia?

Skierował na mnie swoje mądre, zawsze poważne oczy. Słaba pamięć, stara się, ciężko – dlatego jest poważny:

– Powtarzam lekcję.

– Tam jest:

Admirałtiejskaja igła.

To taki szpic. Długi na kilka sążni, to znaczy wysoki.

– Szpic? Co to jest szpic??

– No… dach. To znaczy na dachu. Wszystko jedno. Ale tam musi być igła. Ucz się, ucz się, mój maleńki.

Odwróciłem się. W domu – szczęście. Za plecami słyszę:

Ad-mi-rał-tiej-ska-ja zwiezda,

Ad-mi-rał-tiej-ska-ja igła.

…………………………………………………………………………….

* * *

To nie literatura jest straszna, lecz literackość; literackość duszy, literackość życia. To, że wszelkie przeżycie zamienia się w igrające, żywe słowo: ale właśnie na tym wszystko się kończy, – samo przeżycie umarło, przestało istnieć. Temperatura (człowieka, ciała) ostygła od słowa. Słowo nie podnieca, o nie! Słowo – ochładza i powstrzymuje. Mówię o słowie oryginalnym i pięknym, nie o „takim sobie”. To właśnie dlatego po „złotych epokach” w literaturze następuje zawsze głęboki rozkład całego życia, jego apatia, ociężałość, mierność. Naród staje się senny, życie staje się senne. Tak było w Rzymie pod Horacym i w Hiszpanii po Cervantesie. Ale nie przykłady są tu przekonujące, lecz istotny związek rzeczy.

Oto dlaczego literatura jest w istocie niepotrzebna: K. Leontiew ma w tym względzie rację. „Dlaczego, wymieniając najsławniejszych ludzi stulecia, wszyscy wymienią Goethego i Schillera, nie wymienią zaś Wellingtona[13] i Schwarzenberga[14]?”. No właśnie, dlaczego? Dlaczego „stulecie Mikołaja” było stuleciem Puszkina, Lermontowa i Gogola, a nie stuleciem Jermołowa[15], Woroncowa[16] i jak im tam jeszcze. Nawet nie wiemy jak. Jesteśmy tak rozpieszczeni przez książki, nie – jesteśmy tak zawaleni książkami, że nawet nie pamiętamy imion wodzów. Poeci, złośliwie i dalekowzrocznie, nazwali wodzów „Skałozubami”[17] i „Bietriszczewami”[18]. Ale przecież zrobili to stronniczo i kłamliwie. Nie potrzeba nam wcale „wielkiej literatury”, lecz wielkiego, pięknego i pożytecznego życia. A literatura może być nawet „byle jaka” – „na peryferiach”.

Czy w związku z tym nie mamy tu do czynienia z fatalizmem, czy nie „wali się tutaj wszystko”? Zamiast Gribojedowa L. Andriejew[19], zamiast Gogola Bunin i Arcybaszew[20]. Być może. Być może żyjemy w epoce wielkiego końca literatury.

* * *

Liście poruszają się, nie wydając żadnego odgłosu. Deszcz, padający w promieniach słońca, ochlapał wszystko. I matula powiedziała:

– Zobacz.

Patrzyłem i myślałem o tym samym. Ona też myślała, po czym powiedziała:

– Cóż może być czystszego od przyrody…

Nie mówiła więcej, ale to była jej myśl, którą kontynuowałem:

– Ludzie i życie nie są już tak czyści jak przyroda…

Matula powiedziała:

– Jak niewinna jest przyroda. I jak szlachetna…

(osiem lat temu w ogrodzie)

Kiedy przeczytałem to matuli, powiedziała:

– To było cztery lata temu.

To było jeszcze przed chorobą, ale zapomniała o tym: osiem lat temu. Dodała:

– Teraz jesteś nieszczęśliwy i dlatego wspominasz czasy, kiedy byliśmy szczęśliwi.

Utykając, przynosi płócienne pantofle, ponieważ zdjąłem buty i przez pomyłkę położyłem je uroczyście przed sobą na balustradzie balkonu („gdziekolwiek”).

I ciągle kuleje.

I ciągle pomaga.

– Jak strasznie było wczoraj bez ciebie. Atak. Nawet lód kładłam sobie na głowę (wyjątkowo rzadki środek).

* * *

Idę. Idę. Idę. Idę…

I nie wiem, w którym miejscu kończy się moja droga.

I nie interesuje mnie to. To coś żywiołowego i nieludzkiego. Raczej „jestem niesiony”, niż idę. Nogi się wloką. I wyrywa mnie z każdego miejsca, w którym stoję.

(sąd okręgowy, o „Odosobnionym”)

* * *

Po wynalezieniu druku miłość stała się niemożliwa.

Cóż to za miłość „z książką”?

(wybierając się na imieniny)

* * *

Powiedzieć, że Szpierk[21]całkowicie zniknął z tego świata, jest dla mnie rzeczą niemożliwą. Być może w Platońskim sensie idea „nieśmiertelności duszy ludzkiej” jest błędna: ale w stosunku do moich przyjaciół w żadnym razie błędna nie jest.

I nie chodzi o to, że „dusza Szpierka jest nieśmiertelna”: chodzi o to, że jego ruda bródka nie mogła umrzeć, że jego „Byzow” (miał takiego przyjaciela) czeka na niego w bramie, i że on sam konnym tramwajem zmierza do mnie na Pawłowską[22]. Wszystko tak, jak dawniej. A czy jego „dusza” jest nieśmiertelna? Nie wiem i w ogóle mnie to nie interesuje.

Wszystko jest nieśmiertelne. Wieczne i żywe. Aż do dziureczki w bucie, która ani się nie powiększa, ani nie „została załatana” od czasu, kiedy się pojawiła. To o wiele lepsze niż „nieśmiertelność duszy”, która jest sucha i abstrakcyjna.

Chcę przyjść „na tamten świat” z chusteczką do nosa. I to jest moje minimum.

(16 maja 1912 r.)

* * *

Nie rozumiem, dlaczego tak bardzo nie lubię Tołstoja, Sołowjowa i Raczyńskiego[23]. Nie lubię ich myśli, nie lubię ich życia, nie lubię samej ich duszy. Kiedy tak się z tym męczę, to wydaje mi się, że głównym źródłem co najmniej chłodu i jakiejś obojętności względem nich (zabrzmi to dziwnie) – jest „przynależność do różnych stanów”.

Sołowjow, jeśli nawet nie był arystokratą, to mimo wszystko był „sławny” („nadmiernie sławny”). Dobrze wiem, że nie chodzi tutaj o zawiść („wszystko mi jedno”). Pamiętam jednak, że kiedy rozmawiałem z Raczyńskim o tych samych ideach, podzielając przy tym jego poglądy (na szkołę cerkiewną), wszystko, co wówczas mówił, było mi z gruntu obce; to samo – z Sołowjowem, to samo – z Tołstojem. Mogłem zachwycać się całą trójką (i zachwycałem się), cenić ich działalność (i ceniłem), jednak nigdy z jakiegoś powodu nie mogłem ich lubić, nie tylko bardzo, lecz choćby odrobinę. Ostatni pies, zmiażdżony przez tramwaj, poruszał mnie bardziej niż ich „filozofia i publicystyka” (ustnie). Ten „zmiażdżony pies” chyba coś jednak wyjaśnia. W żadnym z nich nie było absolutnie żadnego „zmiażdżenia”, przeciwnie: to oni sami cały czas „miażdżyli” (polemika, wrogowie i tym podobne). Tołstoj stawia raz „trójkę”, to znów „jedynkę” Gogolowi: przyjemne zaślepienie. Cała trójka była właśnie zaślepiona: i przez to nie można ich było ani lubić, ani „żyć” z nimi (znać ich). „A zatem zwyciężajcie, panowie – ja zadowolę się skromniejszą rolą”. Tym, co wyróżniało mnie już w dzieciństwie, było wrodzone mi współczucie: ale ten podstawowy patos mojej duszy nie odnosił się do wymienionej trójki, nigdy nie stała się ona jego „przedmiotem”. Jakżeż kochałem i kocham Strachowa[24], kochałem i kocham K. Leontiewa; nie mówiąc o „życiowych drobiazgach”, które kocham bezgranicznie. Chyba znalazłem rozwiązanie: kochać można coś albo – kogoś, wywołującego ból w sercu. Cała trójka nigdy nie stała się przyczyną „boleści duszy” i właśnie przez to ich nie kochałem.

„Przynależność do różnych stanów”: odczuwałem to, obcując z Raczyńskim. Zawsze było „wszystko jedno”, cokolwiek by mówił; w stosunku do siebie także czułem, że Raczyńskiemu było „wszystko jedno”, co mam w duszy, i takim samym odległym lubieniem lubił moją twórczość (najprawdopodobniej ją lubił). Właśnie tutaj ujawnia się straszna klasowa różnica; inny świat, „inne ciało”, „inna skóra”. Jednak nie da się niczego zrozumieć, jeśli przypisze się to zazdrości (to byłoby zbyt proste): chodzi tu o niezrozumienie w sensie niemożliwości przyjęcia czegoś. „To dwa różne światy – jego i – mój”. Z Rcem[25] (szlachcic) rozumieliśmy się w pół słowa, z napomknień; ale on był biedny tak jak ja, „niepotrzebny w świecie”, tak jak ja (czułem się niepotrzebny). I właśnie owa „zbędność”, owo „odrzucenie” przez świat jest tym, co niesamowicie zbliża, chwilą, w której „absolutnie wszystko staje się od razu zrozumiałe”; to nie poprzez słowa ludzie stają się braćmi.

* * *

Czy historia nie jest jakąś potworną inną osobą, która połyka ludzi, by się nimi żywić, w ogóle nie zastanawiając się nad ich szczęściem? Nie interesując się nimi? Czy nie jesteśmy – „ja” w „Ja”?

Jakżeż strasznie i bezlitośnie zostało to wszystko skonstruowane.

(w lesie)

* * *

Czy w świecie istnieje litość? Piękno – tak, sens – tak. Ale litość?

Czy gwiazdy się litują? Matka – się lituje: i dlatego przewyższa ona gwiazdy.

(w lesie)

* * *

Litość jest w tym, co małe. Oto dlaczego kocham to, co małe.

(w lesie)

* * *

Pisarstwo to Los. Pisarstwo to fatum. Pisarstwo to nieszczęście.

(3 maja 1912 r.)

…i być może wyłącznie dlatego pisarze nie zasługują na sąd ostateczny… Jednak na surowy mimo wszystko zasługują.

(4 maja 1912 r.)

1 rubel 50 kopiejek.

Przeniosę ci, moje dziecko, poduszkę na drugą stronę. Od rozpalonego pieca głowa cię rozboli.

– Dobrze tato. Ale przenieś też krzesło.

Przeniosłem.

Uniosła się, uśmiechnęła, wyjęła coś spod poduszki i rzuciła na siedzenie krzesła srebrnego rubla.

– Będę na niego patrzyła.

Domyśliłem się: „rubla” dała mamusia, żeby było „łatwiej” leżeć.

Jest chora. Ma 11 albo 12 lat.

Waria[26] pracuje w ogrodzie. Miotłą, która jest większa od niej, zmiata z alejek i przed balkonem liście, papierki i wszelkie możliwe śmieci – ażeby wrzucić je do dołu.

– Świetnie, Waria.

Podniosła głowę. Jakaż piękna! Włosy jak len. Ogromne szare oczy z charakterystycznym dla nich wdziękiem permanentnego zdumienia, skrytej psotliwości i śmiałości. I cudowny (to od pracy) rumieniec na policzkach.

Ma 13 lat.

W ten sposób zarabia ona na swoją półrublówkę. Jej chora mama mówi do mnie z kozetki:

– No, zawsze to ruch na powietrzu.

Cała trójka jest zadowolona, a wszystko to za 1 rubla 50 kopiejek.

Tania[27] nazywa Warię (młodszą od niej, chodzą do tej samej szkoły) „białym koniczkiem” albo „białym konikiem”.

I rzeczywiście podobna jest do źrebięcia. Duża, wesoła, energiczna – i z powodu białych włosów i białego koloru skóry przezwali ją „białym koniem”.

Kiedyś dawno temu, kiedy wszystkie były malusieńkie i żadna nie chodziła jeszcze do szkoły – kupiłem zwierzątka z papier mâché, które wypatrzyłem w oknie cukierni na Znamienskiej (był Wielki Tydzień). Kupiłem słonia, żyrafę i zebrę. Przyniosłem do domu, wyjąłem „w sekrecie” spod palta i powiedziałem:

– Wybierzcie sobie po jednym, ale w taki sposób, żeby zwierzę było podobne do tego, kto je wybrał.

Popatrzyły chwilę, po czym chwyciły:

Grubiutka i dobra Wiera[28], z miłym uśmiechem – SŁONIA.

Zebrę – szyja w pałąk i biaława, stercząca do góry szczecinka na szyi (jak jej ostrzyżone włosy) – WARIA.

Zaś cienka, sprężysta i zgrabna żyrafa z żółtawymi, wyblakłymi plamkami, przypadła TANI.

Wszystkie dzieci były podobne właśnie do tych zwierząt – i dlatego kupiłem je w cukierni, że poraziło mnie owo podobieństwo pod względem typu, ducha.

To także miało miejsce dawno temu: kupiłem włochatego pieseczka, pudla. I nic nie mówiąc w domu, podczas wieczornej herbaty włożyłem go pod poduszkę Wierze. Kiedy poszła spać, stanąłem obok schodów oddzielonych od ich pokoju ścianą zrobioną z desek. Słyszę:

– Aj!

– Aj! Aj! Aj!

– Co to? Co to?

Poszedłem do siebie. Nie powiedziałem nic, ani wtedy, ani później. A na pytanie: „czy to nie ty go położyłeś?”, odpowiadałem coś szorstko i obojętnie. I w ten oto sposób nie dowiedziała się jak, co i skąd.

* * *

Tołstoj był genialny, ale nie był mądry. A przecież mądrość, mimo wszystko, nie może „zaszkodzić” genialności.

* * *

Rozum jest raczej drobnomieszczański, jednak bez „trzeciego elementu” nie da się przeżyć.

Nie można chodzić w niewypastowanych butach; ktoś musi uszyć ubranie. Przecież „prorok Eliasz” nosił baranie futro i uszył je jakiś krawiec.

Sama pogarda dla umysłu (mistycy), to znaczy dla mieszczanina, ma w sobie, koniec końców, coś mieszczańskiego. „Jestem tak wielkim panem” albo „prorokiem”, że „nie podaję ręki łykowi”. Ktoś, kto tak mówi albo myśli, eo ipso przeistacza się w pseudopana i łże-proroka.

Prawdziwe panowanie nad umysłem powinno być naprawdę głębokie, całkowicie ukryte w sobie samym: to powinna być subiektywna tajemnica. Niech się Spencer puszy przed Pascalem. Pascal powinien nawet od czasu do czasu nazwać Spencera „waszą wysokością” i w ogóle nie dać po sobie poznać, że zna prawdziwą miarę Spencera.

* * *

Być może rozmijam się nie z człowiekiem, lecz jedynie z literaturą? Rozminąć się z człowiekiem to rzecz straszna. Z literaturą – nic szczególnego.

* * *

Lewin[29] słusznie zarzuca mi „egoizm”. To oczywiście prawda. I nawet jest to powód, dla którego pisałem (piszę) Odosobnione: pisałem (piszę) powodowany głęboką tęsknotą, by jakoś rozerwać ów pierścień odosobnienia… Pierścień, w którym zamknięto mnie w chwili narodzin.

To właśnie z jego powodu krzyczę: oto, co jest tutaj, niech – się dowiedzą, jeśli już nie mogą zobaczyć ani dotknąć, ani pomóc.

Jak ten, kto, znalazłszy się na dnie głębokiej studni, krzyczałby do ludzi znajdujących się „tam”, „na ziemi”.

* * *

…………………………………………………………………………….

Wywrócone podkłady kolejowe. Kostka. Piasek. Kamienie. Wyrwy.

– Co to? Remont jezdni?

– Nie, to „Dzieła Rozanowa”. I tramwaj mknie swobodnie po żelaznych szynach.

(na Newskim, remont)

* * *

W Rosji jest wiele pięknych rzeczy, 17 października[30], konstytucja, sen Iwana Pawłycza[31]. Ale najlepiej w poniedziałek wielkopostny kupować przetwory u Zajcewa (róg Sadowej i Newskiego). Rydze, bielaki, jakieś takie w kształcie jabłuszek, borówka – porozkładana na talerzach (dla spróbowania). I hiszpańskie ogromne cebule. I próbki kapusty. I nici białych grzybów na futrynie drzwi.

A nad drzwiami wielki obraz Zbawiciela z palącą się lampką oliwną. Zupełne prawosławie.

I sklep niewielki. Cały drewniany. Po rosyjsku. I kupujący – poważny i zatroskany – w szlachetnym zapale nakierowanym na pracę i wstrzemięźliwość.

Wieczorem przyszli sekundanci w sprawie pojedynku[32]. Z trudem się ich pozbyłem.

W poniedziałek wielkopostny sklepy z grzybami i rybami są najważniejsze, zarówno jeśli chodzi o handel, jak i znaczenie, a nawet historię. Sklep z grzybami w poniedziałek wielkopostny równa się najlepszej stronie Kluczewskiego[33].

(pierwszy dzień Wielkiego Postu)

* * *

Jubileusz dwudziestopięciolecia pracy twórczej Korieckiego[34]. Zaproszenie. Nie poszedłem. Wyprawiono. Sprawozdanie w „Nowom Wriemieni”.

Kto zna poetę Korieckiego? Nikt. Wydawcę-redaktora? Kto z nim współpracuje?

Oczywiście panowie pisarze idą „gratulować” wszędzie tam, gdzie serwuje się łososia. Biedni pisarze. Boję się, że rząd wpadnie kiedyś na pomysł, żeby zamiast wszystkich „wolności” wystawić gęste rzędy stołów zastawionych „białomorskim łososiem”. „Większość głosów” przybędzie, przybędzie „równe, tajne, powszechne głosowanie”. Zjedzą. Podziękują. I nie wiem, czy po „podziękowaniach” będzie jeszcze zręcznie wymagać czegokolwiek. Nawet Iłowajski[35] nie przewidział, że wielka stawka wolności w Rosji, która zależy od wielu przyczyn, zależy jeszcze od jednej maleńkiej: połowów łososia w Morzu Białym.

„Drogo i strasznie”… Tutaj odwrotnie – „niedrogo i niestrasznie”.

(marzec 1912 r.)

* * *

Z każdej stronicy Weiningera rozlega się krzyk: – „Kocham mężczyzn!”. „No cóż, jesteś sodomitą”. I na tym można zakończyć lekturę.

Książka w całości spleciona jest z volo i scio: jego scio[36] – jest genialne, przynajmniej w tych miejscach, w których dotyczy obserwacji przyrody. Kobiecym okiem uchwycił on tysiące dotychczas niezauważonych szczegółów; zauważył nawet, że „karmienie dziecka podnieca kobietę”. (Stąd właśnie bierze się wieczne „przekarmianie” niemowląt przez mamki i matki i wynikające stąd choroby żołądka u niemowlaków, z którymi „nie da się nic zrobić”).

– Tfu, co za baba! – „Jakbyś ty sam karmił dziecko albo chciał je karmić!”.

„Kobieta jest bezgranicznie wdzięczna mężczyźnie za spółkowanie, i kiedy wcieka w nią męskie nasienie, to jest to kulminacyjny moment jej istnienia”. Nie tyle nawet powtarza on to w swojej książce, co wręcz powtarza obsesyjnie. Można mu pogrozić paluszkiem: – „Nie ujawniaj tajemnic, babo! Ukryj staranniej swoje marzenia!!”. O wszystkich kobietach mówi on, jak gdyby wszystkie były jego rywalkami – z tą samą irytacją. Jednak kobiety są bardziej wspaniałomyślne. Każda z nich, mając wiernego męża, bynajmniej nie zgłasza pretensji do ulicznych samców i w ten sposób pozostawia do dyspozycji Weiningera wystarczającą liczbę męskich spodni.

Zazdrość (mężczyzn) o kobiety zmusiła go do nienawiści wobec „rywalek”. Jednocześnie jest on pełen najgłębszej moralnej tęsknoty, odsłaniając w ten sposób głęboką moralność kobiet, którą, zaślepiony zazdrością, odrzuca. Przeszedł na chrześcijaństwo: znowu podobny w tym do kobiet (św. Olgi, św. Klotyldy, św. Berty), które jako pierwsze przyjęły chrześcijaństwo. Natomiast Żydów, przeciwnie, nienawidzi: i także dlatego, że oni/one są jego „rywalkami” (babska natura Żydów – to moja idée fixe).

* * *

Nasz Iwan Pawłowicz[37] jest urodzonym duchownym, jednak nie przyjmuje święceń. Za dużo kłopotów. I na razie pozostaje nauczycielem w seminarium.

Nigdy nie śpi dużo. I jeśli dać mu się wyspać – staje się weselszy. Gdy się go jednak obudzi, jest poirytowany. Ale nie bardzo, i nie długo.