
Ordynaci i trędowaci
- Wydawca:
- Słowo/obraz terytoria
- Kategoria:
- Humanistyka
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7453-150-4
- Rok wydania:
- 2013
- Słowa kluczowe:
- autor
- gitarze
- grać
- muzycznych
- ordynaci
- rasistów
- społeczeństwie
- społecznych
- świnia
- trędowaci
- walka
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Ordynaci i trędowaci”
Pasjonująca opowieść o instrumentach muzycznych i ich społecznych rolach. Czy Johann Strauss lał do skrzypiec piwo? Co mają wspólnego fortepian i maszyna do szycia? Czy banjo jest symbolem tożsamości czarnych niewolników, czy może białych rasistów? Który instrument to wstyd, ciąża i świnia? Dlaczego ojciec zabronił Berliozowi grać na fortepianie, a pozwolił na gitarze? Co łączy mandolinę z walką na noże? „Ordynaci i trędowaci” to pierwsza w Polsce próba spojrzenia na instrumenty muzyczne z perspektywy socjologicznej. Autor udowadnia, że hierarchia instrumentów odzwierciedla obowiązujące w społeczeństwie podziały ekonomiczne, klasowe i rasowe. Okazuje się przy tym, że owe podziały, jakkolwiek sztuczne i konwencjonalne, są nieusuwalnym elementem naszej kultury.
Polecane książki

Fundusze inwestycyjne – jakie są ich rodzaje, gdzie i jak inwestują nasze pieniądze, jak wybrać najlepszy
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Adam Czech
Adam Czech
ORDYNACI I TRĘDOWACI
Społeczne role instrumentów muzycznych
WPROWADZENIE
Historia kultury jest historią muzyki. Opinia ta wydaje się być co najmniej dyskusyjna, pierwszeństwo w obrębie kultury zwykliśmy bowiem przyznawać słowu (mówionemu i pisanemu) albo sztukom plastycznym. Jednak na tle wymienionych dziedzin muzyka ma szczególny charakter, do czasu wynalezienia nagrań praktycznie niemożliwe było samotne z nią obcowanie (chyba że ktoś potrafił grać na instrumencie muzycznym w satysfakcjonujący dla siebie sposób). Krótkie wprowadzenie nie pozwala oczywiście na szczegółowe analizowanie dziejów ludzkości, toteż na potrzeby tych wstępnych rozważań możemy przyjąć prostą tezę: gdzie muzyka, tam zbiorowość. W ogromnej mierze dotyczy to muzyki instrumentalnej. A skoro tak jest – jeśli chce się lepiej zrozumieć dzieje społeczeństw, należy poznać historię instrumentów.
W tak nakreślonym kontekście możemy uznać za zastanawiające, że owa historia nie jest w naszym kraju szeroko znana. Co więcej, ignorancja (bądź po prostu brak zainteresowania) nie dotyczy wyłącznie tak zwanych zwykłych ludzi, ani nawet osób uznających się za gruntownie wykształcone, ale także środowisk związanych z muzyką zawodowo: instrumentalistów, muzykologów i historyków muzyki. Ludwik Erhardt napisał trzy dekady temu:„Rzecz charakterystyczna, że nawet historia instrumentów muzycznych, dziedzina bodaj najbliżej związana z rozwojem twórczości i najlepiej zbadana, jest zazwyczaj traktowana osobno i na kartkach historii muzyki pojawia się tylko marginesowo”1.
Analiza przyczyn tego problemu nie tylko – jak zwykło się pisać – znacznie przekracza ramy niniejszego wstępu, ale stanowi temat na osobną książkę, prawdopodobnie znacznie bardziej obszerną niż ta. Możemy jednak wspomnieć o pewnej kwestii: Polska nigdy nie była krajem mieszczańskim i w związku z tym nie posiada takich tradycji rzemieślniczych jak nasi zachodni czy południowi sąsiedzi. Jako naród niespecjalnie interesujemy się historią materialną (niezwykle popularną na Zachodzie). Chłopski (najczęściej) rodowód Polaka i wynikające stąd jego kompleksy na tle wyobrażonego etosu szlacheckiego sprawiają, że rzemiosło nigdy nie cieszyło się u nas szczególnym szacunkiem. Środowisko osób związanych profesjonalnie z muzyką rozpatruje natomiast instrumenty wyłącznie pod kątem ich przydatności. Autorzy podręczników instrumentoznawstwa przekażą nam wiedzę na temat zakresu dźwięków, które można wydobyć na przykład z klarnetu i przytoczą zapewne kilka faktów z jego dziejów, nie powiedzą nam jednak, jak dany instrument był i jest postrzegany, jakie były społeczne okoliczności jego powstania, jakie mity i stereotypy mu towarzyszą. A jeśli nawet dowiemy się sporo o dziejach skrzypiec czy fortepianu, to już szczegółowa historia akordeonu, saksofonu czy banjo nie jest w ogóle przedmiotem zainteresowania akademików i (wywodzących się spośród nich) popularyzatorów. Spróbowałem przynajmniej w pewnym stopniu zmienić ten stan rzeczy.
Niniejsza książka nie jest wykładem historii instrumentów muzycznych, choć w wielu miejscach starałem się przytaczać szereg często nieznanych w naszym kraju faktów. Nie nadałem jej też tytułu „Społeczna historia instrumentów muzycznych” – by zasłużyć na to miano, musiałaby być znacznie bardziej systematyczna. Postanowiłem natomiast spojrzeć na historię społeczeństw zachodnich przez pryzmat instrumentu muzycznego – efekty przerosły moje oczekiwania. Perspektywa ta rzuca bowiem zupełnie nowe światło na kwestie wszelkiego rodzaju podziałów społecznych, takich jak dystynkcje klasowe i rozbrat między kulturą wiejską a miejską. Krótko mówiąc, historia instrumentów to kopalnia wiedzy na temat snobizmu. Co więcej, badając sposób postrzegania instrumentów, możemy lepiej zrozumieć kwestie tak istotne dla kształtu dzisiejszego świata jak proces emancypacji kobiet, a także czarnoskórej ludności USA.
Jak jednak pisać o społecznych rolach, przypisywanych na przestrzeni wieków instrumentom muzycznym, skoro – jak zostało powiedziane – ich historia jest tak słabo poznana? Po pierwsze, za absolutnie niezbędne uznałem sięgnięcie do literatury zagranicznej, głównie anglosaskiej, ale też francuskiej i czeskiej. Po drugie, tylko niektóre pozycje spośród stosunkowo licznego materiału źródłowego należy uznać za opracowania ściśle muzykologiczne; bogatym źródłem wiedzy była dla mnie analiza popularyzatorskiego czy wręcz nieprofesjonalnego dykursu o muzyce. Po trzecie, za niezwykle cenne poznawczo uznałem łączenie pozycji outsidera w świecie muzyki (nie posiadam żadnego wykształcenia muzycznego, nie studiowałem muzykologii) i insidera (na pewnym etapie mojego życia uprawianie muzyki przynosiło mi więcej pieniędzy niż faktycznie zdobyte wykształcenie). Wreszcie po czwarte, elementy społecznego wizerunku instrumentów muzycznych można wyłuskać z literatury pięknej, filmu, tekstów piosenek, teledysków czy nawet z samych związków frazeologicznych funkcjonujących w różnych językach. Zdarzało się dosyć często, że te właśnie „niepoważne” źródła wyjaśniały więcej niż obiegowe opinie powtarzane od lat przez podręczniki i encyklopedie muzyczne.
Celowo użyłem słowa „wyłuskać”, bowiem zazwyczaj (właśnie z uwagi na to, że interesująca mnie dziedzina jest marginalizowana) były to dosłownie strzępki faktów – odłamki, z których spróbowałem złożyć pewną całość. Swoją pracę mogę więc uznać za rodzaj „archeologii wiedzy”. Z drugiej strony jednak, pisząc tę książkę, czułem się jak etnograf dokumentujący życie i obyczaje wymierającego plemienia. Mechanizacja muzyki nie przyniosła wprawdzie (jak prorokowano) unicestwienia instrumentów. Wystarczy jednak włączyć jakąkolwiek stację muzyczną, by przekonać się, że nie tak dalekie od prawdy są słowa znanego utworu grupy Faithless: dziś nawet Bóg jest DJ-em.
KANONIDEAŁY? SKRZYPCE I FORTEPIAN
Czy istnieją instrumenty lepsze i gorsze? Gdybyśmy zadali to pytanie muzykowi, odpowiedziałby pewnie, że niektóre instrumenty mają większe możliwości wykonawcze niż inne, a więc – co za tym idzie – że można zauważyć wśród nich pewną hierarchię. Być może usłyszelibyśmy wtedy o przysłowiowym już trójkącie, uważanym często za przedstawiciela „narzędzi muzycznych” i nie do końca nawet zasługującego na miano instrumentu. Odzwierciedlenie takiego poglądu możemy znaleźć w kulturze popularnej, choćby w emitowanej kilka lat temu telewizyjnej reklamie kisielu Słodka Chwila. Widzimy tam orkiestrę, w której kobieta grająca na trójkącie (trianglistka), tak bardzo zapomina się podczas spożywania wspomnianego deseru, że nie myśli o wypełnieniu swojego zadania, sprowadzającego się do jednego uderzenia w trójkąt. Owo uderzenie ma zarazem zakończyć cały koncert, więc wszyscy czekają na jej powrót do rzeczywistości.
Scenka ta, jak to często bywa w reklamach, zdecydowanie odbiega od standardowej – by użyć socjologicznego określenia – „definicji sytuacji” koncertowej, a jednak pozwala wnosić, że istnieją instrumenty, które nie są traktowane serio; trójkąt jest jednym z nich, a fortepianowy koncert Es-dur autorstwa Liszta (przyznający trójkątowi istotną – głównie z uwagi na barwę brzmienia – rolę) niewiele zmieni w tej materii. Ktoś może wprawdzie powiedzieć, że osoba grająca na trójkącie nie ma może wiele do roboty, ale nawet w przywołanej reklamie widać, jak bardzo jest potrzebna, skoro bez niej koncert nie może się skończyć (a przez to – odbyć). Niech jednak nie zmylą nas tego typu pozory – z samego faktu, że ktoś jest niezbędny, nie wynika jeszcze jego wysoka pozycja w danej zbiorowości; gdyby było inaczej, śmieciarze grywaliby w karty z adwokatami, a ich córki wychodziłyby za mąż za lekarzy.
Trójkąt to jednak skrajny przykład – każdy jest przekonany, że też mógłby go „obsługiwać”. O większości instrumentów z orkiestry raczej już tak nie powiemy. Czy oznacza to, że – wyjąwszy takie właśnie szczególne przypadki – wszystkie instrumenty są równe? Oczywiście nie.
Nie tylko wśród muzyków, ale i w zupełnie potocznym dyskursie funkcjonuje pewnego rodzaju hierarchia instrumentów. Rzecz jasna nie jest tak, że przeciętny człowiek (choćby nawet był wykształconym miłośnikiem muzyki) przedstawi nam szczegółową stratyfikację instrumentów muzycznych, taką jaką kreśli choćby bohater monodramu Kontrabasista Patricka Süskinda1. Badania socjologiczne wskazują, że statystyczny Polak ma problem z wyróżnieniem klas społecznych, a jeśli nawet zna najprostszy podział na klasę wyższą, średnią i niższą, to prezentowane przezeń rozumienie owych pojęć jest zgoła odmienne od przyjętego w socjologii. Z postrzeganiem hierarchii instrumentów jest podobnie. W obu przypadkach rozpoznawana jest zatem jakaś elita, która dość jaskrawo wyróżnia się na tle bliżej nieokreślonej reszty. Co zatem jest uważane za taką elitę wśród instrumentów?
Wizerunek doskonałości
Za absolutny kanon w zachodniej muzyce poważnej możemy uznać dwa instrumenty: fortepian i skrzypce. Wymieniłem je alfabetycznie, ale w muzycznym dyskursie, tak profesjonalnym, jak i potocznym, pierwszeństwo bywa przyznawane jednemu, drugiemu, bywa też, że oba są zrównywane. O skrzypcach możemy przeczytać między innymi u Yehudiego Menuhina, że stanowią „wizerunek doskonałości”: „Skrzypce są jednym z najbardziej niezwykłych przedmiotów, jakie kiedykolwiek stworzono. Stanowią dzieło absolutnie mistrzowskie; ich głos jest tak czysty i silny, jakby dobiegał z samego nieba”2.
Dalej czytamy, że skrzypce to „nieuchronne zwieńczenie ewolucji instrumentów strunowych”3. Można by z tym poglądem polemizować (do czego wkrótce wrócimy), ale z całą pewnością zdanie to jest rozpowszechnione w świecie muzycznym. Menuhin nie poprzestaje jednak na tym i od dyskursu profesjonalnego przechodzi do potocznego czy wręcz poetyckiego (bardzo już zresztą strywializowanego), pisząc, że „kształt skrzypiec niepokojąco przypomina budowę kobiecego ciała”, a „lakier na najwspanialszych skrzypcach – Stradivariusa lub Guarneriusa – ma w sobie coś z refleksu słońca na jedwabistej, opalonej skórze”4.
Menuhin, jako skrzypek, nie potrafi wystrzec się pewnego subiektywizmu także wtedy, gdy pisze: „Dbanie o skrzypce, na różne sposoby, jest znakiem szacunku, który jesteśmy winni temu cennemu i szlachetnemu instrumentowi”. Z uwagi na kruchość i delikatność konstrukcji, skrzypcom z całą pewnością należy się szczególna troska (zwłaszcza ze względu na możliwość choćby nieznacznego przesunięcia tak zwanej duszy). Ale przecież każdy odpowiedzialny muzyk, niezależnie od tego, na jakim instrumencie gra, wie, że powinien on być otoczony troską, nawet jeśli został wykonany z materiałów pozornie bardziej trwałych niż drewno.
Zawodowe skrzywienie Menuhina splata się tu jednak z potocznym poglądem, który chyba w największym stopniu decyduje o tym, że skrzypce znajdują się na piedestale, i to nie tyle jako instrument, co po prostu jako przedmiot – bardzo cenny przedmiot. Prawie każdy słyszał o Stradivariusie5, niektórzy mieli też okazję dowiedzieć się o skrzypcach deponowanych w bankach i strzeżonych co najmniej tak samo jak dzieła sztuki w Luwrze. Wiedza o tym, że Antonio Stradivari stosował szczególne, nie do końca poznane dzisiaj metody, stanowi element potocznej „wiedzy o świecie”, podobnie jak na przykład mniej czy bardziej powierzchowna znajomość faktów na temat piramid w Egipcie, gatunków win, albo Giocondy we wspomnianym Luwrze. Dodajmy w tym miejscu, że cytowana praca Menuhina została w Polsce wydana przez Arkady – wydawnictwo specjalizujące się w albumach poświęconych sztukom pięknym – dlatego też książkę tę możemy potraktować właśnie jako album przedstawiający wizerunek skrzypiec w sztuce i traktujący ten instrument przede wszystkim w kategoriach wizualnych.
Badacz kultury nie może nie zauważyć tego związanego z estetyką aspektu, ale nie powinien też być ślepy na znacznie bardziej przyziemne kwestie ekonomiczne. Jednym z głównych powodów wywindowania cen skrzypiec z okolic Cremony był fakt trudności konstrukcyjnych. Wiedza o szczegółach budowy i konserwacji instrumentów, a także o doborze sezonowanego drewna i odpowiednich lakierów była przekazywana w lutniczych rodach jako największa tajemnica, aż w końcu zaginęła i dzisiaj nikt, mimo wsparcia najnowszych technologii, nie potrafi zbliżyć się do wyznaczonego kilka wieków temu ideału. Za dobre skrzypce już w XVI wieku płacono wielkie sumy, chociaż epoka mistrzów z Cremony miała dopiero nadejść6; później ta tendencja już tylko rosła. W jednej z encyklopedii muzyki czytamy, że „skrzypce sławnych włoskich mistrzów XVII i XVIII wieku są dziełami sztuki, porównywalnymi jedynie z obrazami Rafaela lub rzeźbami Michała Anioła”7.
Wartość materialna najlepiej przemawia do masowej wyobraźni, często też jest traktowana jako główna, czy wręcz jedyna miara jakości przedmiotu czy dzieła sztuki (zgodnie z popularnym poglądem spod znaku ekonomii neoliberalnej – dzieło jest warte tyle, ile ktoś zdecyduje się za nie zapłacić). Dlatego też określenie „Stradivarius” funkcjonuje niekiedy w potocznym dyskursie jako synonim czegoś elitarnego, najcenniejszego, najlepszego („rzecz x to Stradivarius pośród…” podobnie jak „to Mercedes wśród…”). Istnieje też na przykład hiszpańska marka odzieżowa o tej nazwie, przy czym pierwsza litera logotypu jest przekształconym kluczem wiolinowym; jest to marka dla kobiet, co pozwala przypuszczać, że kształt skrzypiec „niepokojąco” przypominał jej pomysłodawcy to samo, co Menuhinowi…
Oczywiście liczba instrumentów Stradivariego czy Guarneriego jest skończona, na rynku istnieje też masa tanich, fabrycznych skrzypiec, a jednak gdybyśmy zapytali kogoś o to, który z instrumentów muzycznych jest drogi, to ze sporą dozą prawdopodobieństwa wymieni właśnie skrzypce.
A zatem: elitarność, mit wielkiego kosztu, tajemnicza receptura – to wszystko składa się na niezwykle żywotny i fascynujący miliony osób wizerunek skrzypiec. Ale jest jeszcze jeden czynnik, o którym nie wolno nam zapominać: słowo „wirtuoz” w potocznym odbiorze niemal na pewno wywołuje skojarzenia ze skrzypkiem, najczęściej zresztą z jednym, konkretnym – Niccolò Paganinim. Wyrazy „wirtuoz” i „skrzypek” bywają wręcz traktowane jako synonimy (także w Polsce, w której konkurs Chopinowski wywołuje dużo większe emocje niż konkurs Wieniawskiego, a pianiści są znacznie bardziej rozpoznawalni w mediach niż wioliniści).
Wiele może być przyczyn tego stanu rzeczy. Po pierwsze – wspomniany Niccolò Paganini jest rzeczywiście najbardziej malowniczą postacią epoki wielkich wirtuozów – pierwszej połowy XIX wieku. Samo zjawisko wirtuozostwa skrzypcowego oczywiście nieprzypadkowo zrodziło się we Włoszech, w których w stosunkowo krótkim czasie pojawiło się mnóstwo znakomitych instrumentów smyczkowych (między innymi dlatego Paganini był też wirtuozem altówki, na którą pisał kaprysy).
Jak pisze autor polskiej biografii Paganiniego, Józef Powroźniak, artysta ten wyrastał z jednej z dwóch szkół myślenia o skrzypcach: pierwsza z nich wiązała się z przypisywaną Włochom śpiewnością, z zamiłowaniem do tak zwanej kantyleny i traktowała skrzypce głównie jako instrument melodyczny, mający dostarczać wzruszeń; druga szkoła skupiała się niemal wyłącznie na popisach i olśniewaniu słuchaczy techniką, nieraz na pograniczu cyrku8.
To Paganini wyznaczył kierunek innym instrumentalistom; zafascynowany nim Liszt postanowił potraktować fortepian w analogiczny sposób. Jednakże to nie Liszt, lecz Paganini zagościł na zawsze w masowej wyobraźni, podobnie jak zmitologizowane skrzypce Stradivariego9. Możemy mnożyć fakty z jego biografii składające się na tę legendę, jednak wiedza o instrumentalnym kunszcie Liszta dostępna jest jedynie tym miłośnikom muzyki, którzy nie ograniczają się tylko do słuchania, ale czytają o niej. Tymczasem Paganini to archetyp wirtuoza, to niemal ikona popkultury, pospołu z Leonardem da Vinci, Einsteinem i Freudem.
Trudno wyobrazić sobie rynkowy sukces marki „Liszt”, podczas gdy funkcjonują na świecie firmy pod nazwą „Paganini”. Oczywiście samo brzmienie nazwiska i kwestie związane z jego wymową nie są tu bez znaczenia i trudno wyciągać wnioski tylko na tak wątłej podstawie, a jednak Liszt traktowany jest przede wszystkim jako kompozytor (choć był genialnym instrumentalistą), a Paganini znany jest powszechnie jako wirtuoz (choć był kompozytorem i pisał nie tylko na skrzypce).
Dlatego też nie spotykamy się z sytuacją, w której ktoś określa jakiegoś muzyka mianem „Liszta trąbki” albo „Liszta gitary”. Tymczasem miara Paganiniego była i jest przykładana do wszystkich innych instrumentalistów. Na przykład żyjący w latach 1822–1889 Giovanni Bottessini był nazywany „Paganinim kontrabasu”10, a pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku dziennikarz „New York Timesa” obdarzył Earla Scruggsa mianem „Paganiniego banja”11. Scruggs był największym wówczas wirtuozem tego instrumentu; zyskanie takiego właśnie szczególnego przydomku stanowiło chyba największą nobilitację, jakiej ten wykonawca muzyki bluegrass (jest to akustyczna, wirtuozowska odmiana country, która pojawi się w naszych rozważaniach jeszcze wielokrotnie, a którą szczegółowo opiszę w rozdziale trzecim i czwartym) mógł dostąpić w oczach przedstawicieli tak zwanej kultury wysokiej, bo dla członków ruchu folk revival (czyli wywodzącego się z kręgów wielkomiejskiej inteligencji ruchu odrodzenia muzyki ludowej) i tak był niemal bogiem i uosobieniem gatunku, który uprawiał. Zarówno Botessini, jak i Scruggs niezwykle rozwinęlimożliwości instrumentów, na których grali, zmieniając ich rolę w muzyce (każdy w swojej dziedzinie). Do jednego i do drugiego można zatem z powodzeniem odnieść zdanie wypowiedziane o Paganinim: „poszerzył horyzonty tego instrumentu, stworzył nowy styl i technikę gry”12.
A jednak sam ten fakt nie wystarcza, do pełnej nobilitacji instrumentaliście potrzebne jest jeszcze porównanie go do Paganiniego. Przychodzi tu na myśl pewien zwyczaj nazywania na przykład Bydgoszczy „Wenecją Północy” (to samo określenie jest używane w odniesieniu do Sztokholmu), a Paczkowa „polskim Carcassonne”. Widać tu z jednej strony chęć nobilitacji, ale także obawę, że samo hasło „Bydgoszcz” nie wystarcza – obawę słuszną, bo w końcu miasto nad Brdą to faktycznie nie Wenecja.
Sprawa instrumentalistów jest jednak nieco innej natury: można bowiem być najwybitniejszym wirtuozem kontrabasu, gitary, mandoliny, czy banja i swoimi popisami dostarczać niesamowitych wrażeń tłumom, ale to za mało. Dlaczego? Bo kontrabas to nie skrzypce i nie chodzi tu o oczywistą, fizyczną różnicę między jednym a drugim przedmiotem. Kontrabas (czy jakikolwiek inny instrument, który nie jest skrzypcami, fortepianem czy organami), niezależnie od tego, kto na nim gra, będzie zawsze przez większość odbiorców, wykonawców i krytyków uznany za coś gorszego, ontologicznie zupełnie odmiennego od skrzypiec. Te ostatnie, pospołu z fortepianem, stanowią w społecznym odbiorze absolutny szczyt, Mount Everest. Są jak diament w skali twardości Mohsa – mają dziesięć punktów w dziesięciostopniowej skali, a za nimi długo, długo nie ma nic.
Poza tym – Paganini najwyraźniej wyznaczył kanon raz na zawsze, a adepci innych instrumentów nie. Dlatego też co jakiś czas w dyskursie publicystycznym pojawia się kolejny „Paganini kontrabasu” (czy innego instrumentu), na przykład zupełnie niedawno tym mianem obdarzono Renaud Garcię-Fonsa13, poruszającego się zresztą poza obszarem muzyki poważnej. Gdyby w Polsce miał występować na przykład Edgar Meyer, to na pewno ochrzczono by go identycznie…
Co ciekawe, dominacja Paganiniego rozciąga się także na te sfery dyskursu, które w ogóle nie mają związku z muzyką. Kuba Wojewódzki w jednym ze swoich felietonów użył określenia „Paganini autoreklamy” (to o Kazimierzu Marcinkiewiczu)14, a miesiąc później powtórzył je w nieco zmienionym brzmieniu: „Paganini autopromocji” (o styliście Tomaszu Jacykowie)15.
Opisałem dotychczas jedynie skrzypce solowe, a przecież ich wysoka pozycja znajduje też znakomite potwierdzenie w większych i bardziej złożonych formach: w kwartecie czy w orkiestrze symfonicznej. Jeśli chodzi o kameralistykę, to skrzypce i pokrewne im instrumenty smyczkowe niemalże ją „zawłaszczają”, przynajmniej w oficjalnej nomenklaturze. I tak na przykład „kwintet gitarowy” to nie pięciu gitarzystów, jak mogłoby się intuicyjnie wydawać laikowi, tylko kwartet smyczkowy i gitara.
Kwartet (a w zasadzie kwintet, bo pojawia się tu jeszcze kontrabas) znacznie – rzecz jasna – powiększony, tworzy też trzon orkiestry symfonicznej. W połowie XIX wieku recenzent muzyczny, Maurycy Karasowski, pisząc o orkiestrze, pokusił się o takie porównanie: „kwartet smyczkowy to piechota liniowa, to główny element i podstawa wszelkiej armii”16. Nie do końca konsekwentna to analogia, bo – jak już pisałem – niezbędność i wysoka pozycja społeczna to dwie różne sprawy. Karasowski użył tych słów w artykule o Karolu Kurpińskim, chwaląc kompozytora za to, że poradził sobie bez instrumentów dętych (z którymi zresztą w słabo uprzemysłowionej Polsce zawsze był kłopot) i oparł brzmienie właśnie na smyczkach. Instrumenty dęte są tu nazwane „ciężką artylerią”, stąd owa „piechota” (ciekawe, co w takim razie uznałby ów krytyk za „kawalerię”?).
Niezależnie jednak od mniej czy bardziej udolnych porównań, wysoki status smyczków w orkiestrze jest niezaprzeczalny i na dodatek zasadza się na pozycji skrzypiec, co znajduje potwierdzenie w wielu faktach: koncertmistrzem jest pierwszy skrzypek, to z nim wita się i jemu dziękuje dyrygent; określenie „grać pierwsze skrzypce” jest w powszechnym użyciu (mniej popularne jest przypisywane Aleksandrowi Bardiniemu powiedzenie, że „futerał chce grać skrzypce”). Oczywiście, każdy meloman powie teraz, że ten prymat skrzypiec w orkiestrze (a więc i w całej muzyce poważnej) wynika z partytury, z repertuaru, z tego, że najwięksi kompozytorzy powierzyli sekcji skrzypiec i koncertmistrzowi taką, a nie inną rolę. Przyklaśnie temu poglądowi znany dyrygent, sir Neville Marriner, który uważa, że „skrzypce to najważniejszy instrument, bo napisano na nie najlepsze kompozycje”17.
Jest to oczywiście odwrócenie logicznego porządku, które jednak nie powinno dziwić w ustach dyrygenta orkiestry Academy of Saint Martin in the Fields, noszącego na dodatek arystokratyczny tytuł. To tak jakby powiedzieć, że Henryk VIII został królem, bo nosił najpiękniejsze stroje. Socjolog kultury musi zapytać: dlaczego najlepsze kompozycje napisano na skrzypce? Dlaczego w pewnym momencie historii to właśnie ten instrument zyskał pierwszoplanową rolę? Do tego jednak jeszcze wrócimy. Na razie pozostańmy przy znanym nam dzisiaj stanie rzeczy, w którym pozycja skrzypiec, zarówno solowych, jak i grających w sekcji, jest niepodważalna i nie jest kwestionowana.
Co więcej, z uwagi na hierarchię gatunków muzycznych, która uznaje za prawomocną jedynie muzykę poważną (i jazz, choć na zupełnie innej zasadzie), owa hegemonia skrzypiec roztacza swe wpływy także na świat kultury popularnej. Wykorzystanie sekcji smyczkowej jest uważane za nobilitację twórczości wykonawców z kręgów muzyki popowej i rockowej, co ma swoje odzwierciedlenie w koncertach z cyklu MTV Unplugged, ale także w piosence Aerosmith I don’t wanna miss a thing z filmu Armageddon, czy też w słynnym występie zespołu Metallica z orkiestrą San Francisco.
Istotne jest to, że do nobilitacji nie trzeba aż całej orkiestry, wystarczą właśnie same smyczki, nawet w postaci kwartetu. U odbiorcy wywołuje to od razu podniosły nastrój i skojarzenia ze światem wyższej kultury, a inne instrumenty orkiestrowe – na przykład dęte – mogłyby tę konotację upośledzać, bo nie są tak jednoznaczne z uwagi na potencjalne asocjacje na przykład z jazzem lub z marszową orkiestrą dętą (nie mówimy tu wyłącznie o skojarzeniach dźwiękowych, ale także o nie mniej ważnych – wizualnych). Skrzypce pojawiają się w teledysku Justina Timberlake’a My Love dokładnie w momencie, gdy śpiewa on frazę: „If I wrote you a symphony”, choć w ścieżce dźwiękowej w ogóle nie występują. Rzadziej w podobnej roli możemy zobaczyć (bo właśnie niekoniecznie posłuchać) wiolonczelę, jak ma to miejsce w teledysku Apologize zespołu One Republic i Timbalanda.
Ktoś może uznać zestawienia muzyki popularnej z „klasyką” za popularyzację tego, co wysokie, ale socjolog kultury nie powinien mieć wątpliwości, że chodzi tu przede wszystkim o nobilitację tego, co uznano w danym kontekście za niskie – Pierre-Félix Bourdieu pisał w Dystynkcji o podobnych inicjatywach: „Nic nie jest mniej wywrotowe od tych transgresji, które czerpią natchnienie z troski o rehabilitację i uszlachetnienie”18.
Skrzypce co najmniej od XIX wieku stanowiły swego rodzaju punkt docelowy, obiekt aspiracji, instrument, który rodzice wymarzyli sobie jako idealny dla swoich dzieci. W związku z tym, nauka gry na skrzypcach była jednym z elementów wychowania, wraz z innymi pożądanymi umiejętnościami i elementami ogłady. Czytamy więc o siedemnastoletnim Thomasie Jeffersonie, późniejszym prezydencie USA: „Dżentelmen z urodzenia i z majętności ziemskich […], rozpoczynał studia wyższe w College of William and Mary w 1760 roku, w Williamsburgu. Jeździł już dobrze na koniu, tańczył menueta, grał na skrzypcach”19.
W XIX wieku Oskar Kolberg (kojarzony dziś powszechnie z utrwalaniem wytworów kultury ludowej, był jednak także kompozytorem i autorem Pism muzycznych) napisał o skrzypcach, że są instrumentem muzycznym „najbardziej rozpowszechnionym”20. O tym, że stanowiły one dla niego wzorzec, absolutny punkt odniesienia, mówią też słowa wypowiedziane przy okazji opinii o katarynce: „Instrument ten, jak każdy automat, jednostajnym wybrzmiewaniem zabija swobodę artystyczną, jaką by rozwinąć mógł grający na przykład na skrzypcach lub innym instrumencie artysta”21.
Tak właśnie wyglądał kanon zachodniej kultury, trudno więc się dziwić, że ci, którzy mieli nieszczęście wywodzić się (choćby częściowo lub pośrednio) spoza niego, usiłowali dostosować się do jego wymagań. Matka Milesa Davisa (sama grająca na fortepianie i skrzypcach) chciała, żeby mały Miles wybrał skrzypce, a nie trąbkę podarowaną mu przez ojca, „ale ojciec postawił na swoim”22. Ten wybór nie był jeszcze radykalny, bo trąbka ma dwuznaczny charakter i nie budzi wyraźnych skojarzeń z rasą. Tymczasem skrzypce były często wybierane przez czarnoskórych i Mulatów, zarówno w USA jak i na Karaibach, z uwagi na jeden zasadniczy cel: miały ich – w sensie kulturowym – „wybielić”, zwłaszcza w kontekście tego, że na przykład banjo nosiło w XIX wieku stygmat niewolnictwa. Czarni, którzy pięli się coraz wyżej na drabinie społecznej, „uważali, iż na drodze awansu społecznego muszą odrzucić wszystkie stereotypy swej rasy […] i zastąpić je tym, co postrzegali jako cechy życia białych”23, pisze biograf Louisa Armstronga. Na skrzypcach grał ojciec Scotta Joplina, który nauczył też wszystkie swoje dzieci gry na tym instrumencie, czytamy u Edwarda Berlina24. Inny biograf najbardziej znanego twórcy ragtime’ów pisze o nim: „Przez większy okres swojego życia musiał zmagać się […] z uprzedzeniami rasowymi i barierami kulturowymi, ukształtowanymi w latach następujących po wojnie domowej”25.
Na Karaibach czy wśród Kreoli w Nowym Orleanie grę na skrzypcach traktowano tak jak znajomość francuskiego czy sprowadzane z Paryża stroje i meble. W wierszu Mulata Léona-Gontrana Damasa czytamy słowa wypowiadane przez matkę podmiotu lirycznego:
Właśnie przypomniałam sobie że jeszcze nie byłeś
na swojej lekcji skrzypiec
bandżo mówisz bandżo
więc naprawdę bandżo
nie mój panie
ja w naszym domu nie ścierpię
ani ban
ani dżo
ani gi
ani tar
na czymś takim nie grają mulaci
to dobre jedynie dla negrów26
Skrzypce dołączano też do składów zespołów, które wyłoniły się z marszowych orkiestr dętych w Nowym Orleanie w ostatniej dekadzie XIX wieku, tuż przed narodzinami jazzu. Chodziło o to, by móc grywać na prywatnych balach i piknikach, organizowanych często przez przedstawicieli lokalnych elit. Z tego powodu skrzypce przez stosunkowo długi czas pozostały potem w zespołach jazzowych, przynajmniej w okresie nowoorleańskim27, i stanowiły element łączący ze światem muzyki „wyższej”, „uczonej”. Jak pisze polski znawca historii jazzu, Andrzej Schmidt, w nowoorleańskich składach skrzypce „były potrzebne, bowiem skrzypkowie potrafili czytać nuty i uczyli nowych melodii pozostałych członków zespołu”28.
Paradoksalnie, ta wysoka pozycja skrzypiec we wczesnym jazzie nie była długotrwała. Wprawdzie Joachim Berendt pisze, że wiolinista w pierwotnym zespole nowoorleańskim był odpowiednikiem skrzypka-kapelmistrza w wiedeńskiej kapeli kawiarnianej, dodaje jednak zaraz, że pierwsi jazzmani grający na skrzypcach mogli się, owszem, wybić, ale skoro tylko zmierzchała ich kariera, kończyli ją „tam, skąd – jeśli chodzi o jazz – wywodzi się ich instrument: w kawiarni, a w każdym razie w muzyce rozrywkowej”29. Poza tym – jako instrument podstawowy w muzyce klasycznej – skrzypce były dwuznaczne, co w późniejszych fazach rozwoju jazzu, zbudowanego w dużej mierze na opozycji wobec świata muzyki „wysokiej”, nie mogło być poczytywane za atut. Jazz miał wyrażać ducha nowoczesności, dlatego jego symbolem stał się przede wszystkim saksofon, który wprawdzie liczył sobie już wtedy niemal sto lat, ale nie nosił „patyny”, tak jak skrzypce.
I tak – w Nowym Jorku muzyka jazzowa kwitła w lokalach należących do gangsterów, podczas gdy – jak wspomina saksofonista Bud Freeman – „lepsze hotele i restauracje zatrudniały skrzypków i pianistów, którzy grali… bardzo staroświecką muzykę”30.
W Polsce, w pionierskich czasach jazzu (czy raczej pra-jazzu), posiadanie skrzypka w składzie również było z reguły warunkiem koniecznym do spełnienia, jeśli chciało się otrzymać engagement w lokalu, ale Adolf Rosner, najwybitniejszy trębacz w Polsce przedwojennej (a później – z uwagi na skomplikowane losy wojenne – w ZSRR), który jazzowe szlify zdobywał w Berlinie, traktował fakt owej niezbędności skrzypiec właśnie jako nieszczęście i jedną z głównych przeszkód w rozwoju jazzu w ówczesnej Polsce. Mówił wtedy: „[…] w wielkiej mierze ponoszą jednak winę dyrektorzy naszych lokali. Panuje u nas jeszcze mylny pogląd, iż duszą zespołu jest wytwornie ubrany skrzypek […]. Ogółem biorąc, mamy dobrych muzyków, hołdują oni jednak jeszcze staremu i monotonnemu stylowi gry”31.
Widzimy tu kolejny stereotyp: Rosner traktował skrzypce jako czynnik hamujący w rozwoju zespołów jazzowych w Polsce, bo kojarzył je z repertuarem klasycznym. Znać tu ukryte założenie, że jazzu nie można grać na każdym instrumencie, w tym na przykład na skrzypcach. Przeczy temu oczywiście praktyka i historia muzyki, w której piękne karty zapisali Stéphane Grappelli, Jean-Luc Ponty, Michał Urbaniak i poprzedzający ich Eddie South czy Stuff Smith. W przedwojennej Polsce nie było muzyków tej miary, więc skrzypek w zespole rozrywkowym musiał być z reguły muzykiem kształconym klasycznie, a to, czy potrafił improwizować czy też nie, było sprawą drugorzędną. Stereotyp utrwalał się w ten sposób na zasadzie błędnego koła, toteż skrzypce od dziesięcioleci noszą łatkę instrumentu wybitnie „niejazzowego” (mimo, że dokonania Grappellego czy Urbaniaka są dość powszechnie znane). Nawet w artykule z branżowego pisma „Jazz”, zatytułowanym Synkopy pod namiotem, a będącym sprawozdaniem z Ogólnopolskiego Konkursu Amatorskich Zespołów Jazzowych i Tanecznych w Warszawie w 1959 roku, czytamy: „Autorem najlepszego dowcipu konkursu był Centralny Zarząd Przemysłu Muzycznego, który jako nagrodę ufundował… skrzypce. Brawo! Myśleliśmy, że poczucie humoru w naszym kraju już zanika”32.
Kolejny raz potwierdza się, że skrzypce, jako jeden z podstawowych elementów kultury oficjalnej, prawomocnej czy jak jeszcze ją nazwiemy, były w jazzie bardzo niepożądane, zwłaszcza w specyficznym kontekście polskim w latach PRL-u.
Skrzypce są też, jakby powiedziała Mary Douglas, przedmiotem „nie na miejscu”33 w kontekście innego gatunku, również z samej swej definicji (i nazwy) wywrotowego – rock and rolla. Czytamy zatem u opisującego fenomen Beatlesów Krzysztofa Teodora Toeplitza: „W Yesterday […], jako szok dla amatorów rock-and-rolla, pojawia się akompaniament skrzypiec. Jest to wynalazek najbardziej uzdolnionego muzyka zespołu, Paula McCartneya”34 (w rzeczywistości w utworze tym możemy słuchać akompaniamentu kwartetu smyczkowego, nie zaś samych skrzypiec. Nie wymagajmy jednak zbyt wiele od autora, który o użytym przez słynny kwartet indyjskim sitarze napisał, że jest to „instrument strunowy podobny do cytry”35).
Rysy na diamencie
Wysoki status skrzypiec, ich „nobilitująca moc” (pożądana lub nie, w zależności od kontekstu, jak przekonaliśmy się przed chwilą), kosztowność, pierwszoplanowa rola w muzyce Zachodu, utożsamianie ich z wirtuozostwem oraz bliżej nieokreślona „magia skrzypiec” – to wszystko stanowi pewien mit. Mity natomiast mają to do siebie, że uchodzą za odwieczne; naturalizują to, co jest ludzkim wytworem, w tym także tworzone przez ludzi hierarchie. Władza (która wynika z hierarchii, a zarazem ją tworzy i utrwala) przez nic nie jest tak dobrze legitymizowana jak przez jej domniemaną odwieczność. A jak wygląda kwestia odwieczności skrzypiec?
Osoby dobrze znające historię muzyki zdają sobie oczywiście sprawę ze stosunkowo krótkiego rodowodu tego instrumentu w dziejach muzyki zachodniej (zwłaszcza w jego pierwszoplanowej roli). Wiedza ta nie jest jednak tak powszechna jak mogłoby się wydawać, w przeciwnym razie nie słyszelibyśmy co jakiś czas historyjki o Neronie, który miał rzekomo grać na skrzypcach podczas pożaru Rzymu (oto co pisze dystrybutor wydanej na DVD klasycznej wersji filmu Quo Vadis z 1951, z Peterem Ustinovem w roli Nerona: „Rzym płonie. Neron gra na skrzypcach. Chrześcijaństwo odradza się”36). Jeśli wierzyć Tacytowi, Neron w tym czasie przebywał jakieś 50 km od Wiecznego Miasta, a skrzypce pojawiły się na arenie dziejów na przełomie XV i XVI wieku. Ich rodowód nie jest więc – rzecz jasna – odwieczny.
Można go oczywiście „wydłużyć”, wywodząc skrzypce ewolucyjnie z całego szeregu innych instrumentów smyczkowych, pochodzących z kultur pozaeuropejskich, głównie z arabskiej (skąd przybył do nas rebec, którego pozostałości możemy zobaczyć w ludowych gęślikach, czy też w używanych w XVII i XVIII wieku przez nauczycieli tańca kieszonkowych skrzypkach pochette, zwanych u nas surdynką). Etapem bezpośrednio poprzedzającym powstanie skrzypiec (a także wiolonczeli, altówki i kontrabasu) jest rozwój całej rodziny viol, datujący się od końca średniowiecza. To, że skrzypce nie spadły nagle z nieba na przełomie XV i XVI wieku (bo takie datowanie możemy odnaleźć w większości źródeł), znajduje potwierdzenie między innymi w językach zachodnich, w których dobrze widać pokrewieństwo wspomnianych viol i skrzypiec (ang. violin, franc. violon) i altówki (viola). Z kolei nazwa ludowych skrzypiec w kulturze anglosaskiej – fiddle – jednoznacznie przywołuje skojarzenie ze średniowiecznym instrumentem smyczkowym znanym w Polsce jako fidel.
Nawet jednak z tak przedłużonym rodowodem pozycja skrzypiec jako „wizerunku doskonałości” jest stosunkowo świeżej daty. W epoce renesansu instrumentem pierwszoplanowym była lutnia wraz z innymi instrumentami pozwalającymi na grę akordową, takimi jak szpinet, pozytyw, organy, harfa, cytra, klawikord, gitara. Niemal dokładnie w tym samym czasie na arenie pojawiają się skrzypce, zbudowane, jak przed chwilą powiedzieliśmy, około roku 150037. Alexander Buchner pisze o lutni, że „w punkcie szczytowym swego ówczesnego rozwoju osiągnęła taką sławę, jakiej nie było dane przeżyć żadnemu późniejszemu instrumentowi, może z wyjątkiem skrzypiec. Renesans wyniósł lutnię do rangi dzieła sztuki”38.
Lutnia, jako instrument, za pomocą którego można realizować harmonię, a więc wymagający pewnej wiedzy teoretycznej, była wówczas przeciwstawiana dudom, wcześniej popularnym na dworach, teraz traktowanym jako plebejskie39. Rangę lutni umocniło to, że począwszy od około 1600 roku prawdziwy rozkwit przeżywała technika tak zwanego basu cyfrowanego – lutnia, tak jak klawesyn i organy, umożliwiała jego stosowanie. Stanowiła przy tym konkurencję dla instrumentów klawiszowych – była poręczna i wyrastała z długiej tradycji instrumentów strunowych (była dużo bardziej osadzona w kulturze niż wynalazek, jakim był flamandzki klawesyn)40.
O pozycji lutni (a pośrednio także o tym, że skrzypce zajęły właśnie jej miejsce) świadczy zwyczaj nazywania do dziś wytwórców skrzypiec lutnikami41 (pierwotnie przyczyną był fakt, że wytwórcy skrzypiec produkowali też lutnie42). Jest tak w języku francuskim (luthier), przy czym, co interesujące, można użyć tego określenia także w stosunku do innych instrumentów (na przykład klarnetu), podczas gdy polska konwencja tego nie dopuszcza. W bardziej potocznym uzusie lutnik to u nas osoba naprawiająca lub budująca gitary, ale już desygnatem wyrazu lutnictwo jest w zasadzie wyłącznie wytwarzanie skrzypiec (dlatego nikt, kto podaje informacje o Międzynarodowym Konkursie Lutniczym odbywającym się w Poznaniu, nie czuje się w obowiązku dodawać – jeśli nie chce się narazić na śmieszność – że w ramach tej imprezy prezentowane są skrzypce43). To tylko kolejny dowód na supremację tego instrumentu w naszym kraju.
Na razie jednak trwa wciąż panowanie lutni, a skrzypce – jako instrument przede wszystkim melodyczny, a nie harmoniczny – pozostają na marginesie oficjalnej kultury. Sytuacja wygląda oczywiście rozmaicie w różnych krajach. Nie powinno nas dziwić, że miano królewskiego instrumentu zyskują skrzypce najwcześniej we Włoszech, gdzie już XVI-wieczni kompozytorzy dostrzegają zalety nowego instrumentu: piękno brzmienia i przydatność w grze orkiestrowej. To właśnie z inicjatywy kompozytorów budowane są pierwsze mistrzowskie skrzypce w pracowni Gaspara Bertolottiego, znanego bardziej jako Gaspar da Salò, działającego w II połowie XVI wieku44.
We Francji czy Anglii skrzypce uważa się jednak za instrument niepoważny, kojarząc je niemal wyłącznie z tańcem (i nie miał tu znaczenia fakt, że to właśnie Francja, a nie Włochy były pierwszym ośrodkiem budowy skrzypiec – w Lyonie tworzył je Gaspar Duiffoprugcar vel Tieffenbrucker, działający kilka dekad przed swoim włoskim imiennikiem). Owo „niepoważne” oznaczało zarówno to, że ich nie poważano, jak i to, że traktowano je jako instrument „wesołkowaty” (za interesującą w tym kontekście można uznać opinię wyrażoną na jednym z internetowych forów, w wątku zatytułowanym Jakich instrumentów nie znosicie, pisownia cytatu oryginalna: „Ja też jakoś skrzypiec nie znosze. Wydają taki smutny dźwięk, może bieże się to stąd, że w wiekszości dołujących filmów w sound tracku skrzypce zawsze na czele, wszelakie filmy o zagładzie żydów, w filmie Tato przerażająca scena jak mała gra na skrzypcach a jej matka wpada w furie i zaczyna głową napierdalać w szybe”45).
Co ciekawe, przekonaniu o „wesołkowatości” skrzypiec hołdował jeszcze Jean-Jacques Rousseau, który przeciwstawiał je „poważnym” i „subtelnym” wiolom46, zaś niejaki Jean-Louis Lecerf de la Vieville, dokonując w 1705 roku Porównania muzyki włoskiej z francuską, stwierdził: „Każdy się z tym zgodzi, iż skrzypce nie są instrumentem szlachetnym”47.
Na długo przedtem, zanim skrzypce zostały zaakceptowane przez świat muzyki uczonej, stały się oficjalnym instrumentem istniejącej od średniowiecza we Francji korporacji muzyków48. Na czele owej korporacji, jak pisze Karol Stromenger, stał prezes tytułowany właśnie „królem skrzypków”. Jeden z kolejnych „królów”, noszący dumne imię Wilhelma II, postanowił objąć władzą absolutnie wszystkich muzyków Paryża, na co w żaden sposób nie chcieli zgodzić się organiści, którzy uważali „za despekt należenie do związku wraz z nauczycielami tańca i grajkami ulicznymi”49. Ostatecznie właśnie to wydarzenie skłoniło władze państwowe do orzeczenia, że to organiści i kompozytorzy są zawodowymi muzykami, w przeciwieństwie do „nauczycieli tańca”, a więc skrzypków.
Skrzypce widać było zatem najpierw na ulicach miast, ale już w XVII wieku instrument ten wkracza „pod strzechy”. Co mogło być tego przyczyną? Przede wszystkim mobilność i poręczność skrzypiec. Ale względnie mobilna była także lutnia – dlaczego i jej nie spotkał ten los? Skrzypce są w pierwszym rzędzie instrumentem melodycznym, a lutnię, jak już była mowa, uważano za instrument „uczony”. Na skrzypcach mogli więc grać także nie znający harmonii i kontrapunktu wieśniacy, posługujący się jedynie własnym słuchem. To właśnie dzięki temu skrzypce stały się jednym z podstawowych instrumentów ludowych w całej Europie (i nie tylko), a ich pozycja pozostała niezachwiana co najmniej do XIX wieku50. Dzikie, niekończące się improwizacje stanowiły właśnie domenę ludowych skrzypków, którym przypisywano cechy diabelskie. Było to powszechne w całej Europie oraz w USA, i nie mogło pozostawać bez wpływu na mentalność wszystkich kręgów społecznych, także tych odległych od wsi.
Prawdopodobnie na tym właśnie gruncie wyrosły poprzedzające epopeję Paganiniego historie o wirtuozie epoki baroku, Giuseppe Tartinim (i podtrzymywana przez niego samego legenda, o tym, że temat jego najsłynniejszego utworu podsunął mu grający na skrzypcach diabeł, który ukazał mu się we śnie)51. Jednym z wątków wanitatywnych w malarstwie zachodnioeuropejskim jest motyw śmierci grającej na skrzypcach. Do tej tradycji nawiązał jeszcze niemiecki dziewiętnastowieczny symbolista Arnold Böcklin, w Autoportrecie ze śmiercią; śmierć gra tu na skrzypcach z jedną struną, mającą symbolizować linię życia. Krótko mówiąc, na instrumencie tym grały w zachodniej ikonografii „tak grzeszne figury jak śmierć, diabeł, szkielety i koty”52. Był to tak częsty motyw, że Arthur Loesser używa w tym kontekście angielskiego określenia gimmick, co oznacza „chwyt reklamowy”. W tym momencie przestajemy postrzegać pojawienie się „demona skrzypiec” – Paganiniego – jako deus ex machina w historii muzyki; zaczyna się on jawić jako fenomen wyrastający z wielowiekowej tradycji.
Skrzypce wkroczyły „pod strzechy” niemal w tym samym momencie, w którym na dworze Ludwika XIII pojawia się La grande bande des 24 violons du roi, pierwsza stała orkiestra w Europie. W niektórych źródłach53 możemy jednak znaleźć sugestię, że słowo violon wcale nie oznacza tu skrzypiec, tylko wciąż konkurującą z nimi violę. Owo konkurowanie trwało bardzo długo, do XVIII wieku (pamiętamy wspomniany wyżej pogląd Rousseau). Skrzypce nie zdobywają jeszcze prymatu, ale ich pozycja jest już we Francji doby Oświecenia zupełnie inna niż przedtem, głównie za sprawą skrzypka i kompozytora Jean-Marie Leclaira. To właśnie dzięki niemu, jak pisano w „Mercure de France”, „przyzwoity lud” nie wstydził się na nich grać54.
Gdyby zresztą ktoś taki jak Leclair nie „wywindował” skrzypiec, nie byłoby potrzeby pisania traktatów wymierzonych w nie (oraz w wiolonczelę), a broniących viol. Autorem jednego z takich dzieł był doktor praw Hubert le Blanc. To, co miało być obroną, stało się jednak epitafium. Le Blanc pisał o tym, że viola pięknie brzmi w małych, kameralnych salach, tam nic nie równa się jej brzmieniu; z kolei ogromne sale pozostawiał pogardzanym przez siebie skrzypcom55. Oddajmy w tym momencie głos ojcu nowoczesnego instrumentoznawstwa, Curtowi Sachsowi:„Owe «ogromne sale» XVIII stulecia, jako przeciwstawienie szesnastowiecznych pomieszczeń kameralnych, stanowią jeden z zasadniczych czynników, wyjaśniających zmianę stylu muzycznego oraz instrumentarium. Nowa tendencja w kierunku dramatyzacji i monumentalności muzyki dawała pierwszeństwo skrzypcom, dysponującym możliwościami kontrastowania dynamiki i silniejszej akcentuacji. Już w momencie wykonywania pierwszych oper skrzypce wyparły wiole, stając się głównym instrumentem orkiestr i zespołów kameralnych. Jest zjawiskiem charakterystycznym, że Anglia i Francja, kraje najbardziej oporne w procesie asymilacji skrzypiec, były ostatnimi, które zaakceptowały na swym gruncie gatunek operowy”56.
Violom nie pomogą nawet tworzone jako „broń przeciw skrzypcom” fantazyjne i efektowne odmiany jak viola d’amore (z siedmioma strunami głównymi i siedmioma strunami rezonansowymi) oraz viola pomposa57. Zwycięstwo skrzypiec jest nieuchronne.
Czy oznacza to, że viole58 były gorszymi instrumentami niż skrzypce? Że gorsze musiało ustąpić miejsca lepszemu, jak to zwykło się uważać w popularnym rozumieniu ewolucji? Niekoniecznie. Po prostu jeden i drugi instrument miał wady i zalety, ale okoliczności społeczne (moda na operę i stopniowo pojawiające się sale koncertowe, początkowo arystokratyczne, potem mieszczańskie) sprawiły w pewnym momencie, że skrzypce okazały się instrumentem bardziej adekwatnym do ówczesnych realiów. Dzisiaj jednak realia się zmieniły; możliwości techniczne, takie jak wynalezienie wyrafinowanych urządzeń nagłośnieniowych oraz nagrań płytowych, sprawiają, że viole mogą błyszczeć pełnią krasy. Najbardziej żarliwym popularyzatorem tej rodziny instrumentów jest Katalończyk, Jordi Savall, który we własnej wytwórni wydaje cieszące się coraz większą popularnością serie płyt z violą w roli głównej.
Viole, z uwagi na specyficzną budowę smyczka, umożliwiały grę na trzech, a nawet czterech strunach jednocześnie – rzecz nie do pomyślenia w wypadku dzisiejszych skrzypiec czy wiolonczeli, a spotykana współcześnie jeszcze tylko w niektórych odmianach muzyki ludowej, na przykład w amerykańskim Teksasie. Z kolei kwestie takie jak brzmienie instrumentu, zawsze podlegają konwencji i subiektywnej ocenie, dla jednego piękniejsze będzie zatem brzmienie violi czy liry da braccio, dla innego – skrzypiec albo wiolonczeli. Czy zatem na pewno „lepszy pieniądz wyparł gorszy”, czy może odwrotnie?
Nawet jeśli Savall sprzedawałby płyty w milionach egzemplarzy, a viola gościłaby nieustannie w telewizji i tak nie powinno to podważyć hegemonii skrzypiec i reprezentowanego przez nie całego obowiązującego do dziś idiomu XIX-wiecznej orkiestry symfonicznej. Można oczywiście dostrzec pewną istotną konsekwencję tej pozycji skrzypiec – wywołuje ona u wielu słuchaczy znudzenie, wraz z medialną banalizacją dzieł Vivaldiego, klasyków wiedeńskich czy Straussów. Brzmienie violi może się w tym kontekście jawić jako ulga dla uszu zmęczonych milionowym wykonaniem Czterech pór roku. Niezależnie od tego, kanon ze skrzypcami w roli głównej trwa niczym pomnik ze spiżu.
A jednak na tym pomniku możemy doszukać się rys. Pisałem już, że zanim skrzypce dostąpiły „kanonizacji”, rozpowszechniły się na wszystkich szczeblach społecznej hierarchii. Jest to faktem tak jaskrawym, że dostrzegają go nawet najwięksi skrzypkowie, jak Menuhin, choć akurat on widzi to na swój specyficzny sposób: „Rola skrzypiec jako instrumentu służącego ludowej i popularnej rozrywce […] jest oczywista. Skrzypce nadal utrzymują tu związek z matką naturą; jeszcze niezupełnie wtopiły się w formę życia salonowego”59.
Powyższe słowa są pisane przez autora jednego z największych peanów na cześć skrzypiec, nie powinno więc nas tu dziwić przypisywanie temu instrumentowi cech odwiecznych, owa naturalizacja tego, co jest ludzkim wytworem (instrument to w końcu narzędzie, a więc zawsze kultura, a nie natura, niezależnie od tego, czy został wykonany z jaworowego drewna w rzemieślniczej pracowni czy ze stali w wielkiej fabryce). Zatrzymajmy się jednak przy ostatnim członie wypowiedzi wielkiego wykonawcy – „jeszcze niezupełnie wtopiły się w formę życia salonowego”. Faktycznie, z uwagi na pewne oczywiste i wspominane już wyżej cechy, skrzypce w szczególny sposób stanowią pewnego rodzaju antytezę instytucji salonu. Jeśli salon to stabilność i duże, trwałe obiekty, jak masywny stół, rzeźbione krzesła czy też fortepian (o czym za chwilę), to skrzypce, które można wynieść na ulicę, do tancbudy, albo nawet na… dach, jawią się jako przeciwieństwo statecznego i trwałego świata mieszczańskiego. Skojarzenia z ludem, z tańcem czy z grzechem, w oczywisty sposób tylko „pogarszają sprawę”. Pisze dalej Menuhin: „Grając na stojąco, wystukując rytm stopą, skrzypek porywał tancerzy do zabawy swoimi wesołymi melodiami i wirtuozostwem gry. Zapewne nie ma innego instrumentu, który by się bardziej nadawał do zaznaczania rytmu w tańcu. Co więcej, donośny głos skrzypiec jest słyszalny i na otwartym powietrzu, i pod dachem, i w gospodach”60.
Znać tu znowu skrzywienie zawodowe skrzypka – przyznającego prymat ukochanemu instrumentowi nawet w innych dziedzinach muzyki niż poważna – bowiem powyższa charakterystyka równie dobrze opisuje akordeon. Dla nas jednak istotniejszy jest fakt, że skrzypek grał na stojąco. W społecznym odbiorze musiało to jeszcze przez długi czas wywoływać negatywne skojarzenia – Menuhin pisze, że ci, którzy pracowali na stojąco, zawsze byli uważani za osoby niższego stanu, niż ci pracujący w pozycji siedzącej. Dlatego lutniści i harfiści byli długo uważani za lepszych od skrzypka, wciąż kojarzącego się z wodzirejem61.
Ciekawe zresztą, że kiedy Astor Piazzolla postanowił w połowie XX wieku podnieść status bandoneonu i zarazem tanga, za jeden z elementów swojej taktyki przyjął właśnie zerwanie z tradycją grania na tej odmianie akordeonu w pozycji siedzącej. W jego biografii czytamy, że „nigdy nie podobał mu się zwyczaj, by grać na siedząco, co nazbyt przypominało mu, jak to określał, staruszkę ślęczącą nad cerowaniem. Zwyczaj ten symbolizował dla niego świat, który chciał odrzucić, a przynajmniej odnowić”62. Piazzolla nie wspomina o tym wprost i nie znajdujemy takiej sugestii w jego biografii, ale możliwe, że podświadomie chciał dopasować się do roli wirtuoza (a więc – przez asocjację – do roli koncertującego skrzypka), niejako wskoczyć na jego miejsce. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że pozostałym muzykom ze swojego zespołu kazał siedzieć (także skrzypkowi…).
Ale to jest już rzut oka z perspektywy czasów „po Paganinim”, a tymczasem w naszej narracji skrzypek wciąż tkwi w stygmatyzującej roli wodzireja, czy też „metra tańca”. By zatem uniknąć skojarzeń z wiejską czy plebejską potańcówką i z przygrywającym skrzypkiem, nauczyciele tańca pracujący w wyższych sferach robili wszystko, żeby się wyróżnić. Używali więc wspomnianych wyżej surdynek (pochette) – małych, kieszonkowych skrzypiec o wąskim pudle rezonansowym (ich niemiecka nazwa brzmi właśnie Tanzmeistergeige, czyli „skrzypce nauczyciela tańca”). Te jednak, jak już była mowa, wywodziły się od plebejskiego rebecu, więc nauczyciele, którzy demonstrowali figury elitarnych tańców, stosowali w tym celu surdynki bogato zdobione, inkrustowane macicą perłową i kością słoniową. Ale przecież nie powstrzymało to tysięcy innych skrzypków przed graniem na miejskim bruku, w karczmach czy na chłopskich weselach.
Skrzypce do dziś pozostały więc instrumentem muzyków grających na ulicy (przy czym niektórzy z nich mogą się nawet wylegitymować dyplomami wyższych uczelni, wbrew temu, co zwykło się oficjalnie twierdzić), a do niedawna nie sposób sobie było wyobrazić wesele bez nich. Marek Karewicz, fotograf związany ze środowiskiem polskiego jazzu, w dzieciństwie sam pragnął grać na jakimś instrumencie. Wychowująca go babcia, osoba wykształcona jeszcze w Sankt Petersburgu, postanowiła zapisać Marka na prywatne lekcje skrzypiec. Karewicz opowiada: „Kupiła skrzypce i wysłała mnie do pana profesora, który cierpliwie zaczął mnie uczyć, ale równocześnie wpajał mi jedną generalną zasadę, że jak będę bardzo dobrze grał na skrzypcach, to stanę się bardzo zamożnym człowiekiem, albowiem będę grywał na weselach, a to jest jedna z najpiękniejszych prac na świecie. Szkolił mnie do tego weselnego grania, a ponieważ – jak pamiętam – nigdy go nie widziałem trzeźwego, pomyślałem sobie, że te wesela to najbardziej sensowna rzecz. On był skrzypkiem i grał regularnie na weselach”63.
W tym kontekście jeden z walców Straussa spokojnie mógłby nazywać się „Wino, kobieta i skrzypce”, przy czym tak jak skrzypce zastąpiły tu śpiew, tak wino może być z powodzeniem zastąpione przez piwo. Zresztą jedna z anegdot opowiadanych o starszym Johannie Strausssie mówiła o nalewaniu przez niego piwa do pudła skrzypiec, dla poprawienia ich tonu. Biograf rodziny „królów walca” śpieszy zaraz z uspokajającym wszystkich słuchaczy Koncertów Noworocznych wyjaśnieniem, że „w Cremonie, gdzie znano wszystkie tajemnice skrzypiec, tej metody nigdy nie próbowano”64. Ale dla badacza kultury fakt powtarzania takiej anegdoty stanowi niezwykle cenną informację – jest to raczej metafora, mówiąca wiele (choć nie wprost) o tym, jak traktowana była muzyka Straussów: niezwykle popularna, wykonywana też w lokalach gastronomicznych, co z punktu widzenia muzyki akademickiej pozostaje do dziś największym grzechem (co nie oznacza oczywiście, że akademicy nie dorabiają na statkach czy w restauracjach…).
Poza tym, jeśli porównamy tę anegdotę z historiami wiejskich muzykantów, znów dostrzeżemy analogię. Muzykanckie wspomnienia pełne są opowieści o laniu spirytusu do skrzypiec65 po to, żeby nabrały tak zwanego „rzozu”, czyli po prostu lepszego tonu, pozwalającego hipnotyzować tłum tańczących. Po raz kolejny zatem możemy się przekonać, że skrzypce i skrzypek jako pewien fenomen osadzeni są w bardzo szerokim kontekście kulturowym, przez co granice między światami muzyki wiejskiej i miejskiej, poważnej i rozrywkowej, wysokiej i niskiej – ulegajązatarciu.
Tymczasem, im bardziej „owemu zatarciu” ulegały, tym większa była chęć przedstawicieli elity, by je wciąż na nowo wyznaczać. Jeden z przedstawicieli polskiego romantyzmu, Maurycy Mochnacki, który parał się także krytyką muzyczną, pisząc o grze skrzypka Baillota, wytyczył taką właśnie linię demarkacyjną w jednej ze swych polemicznych recenzji: „Pomimo zdania recenzenta paryskiego, smyczek ostro odrywany od struny bynajmniej nie cechuje jego energii, bo zaletę takiego sposobu grania podzielić by musiał ledwo nie z każdym karczemnym skrzypkiem”66.
Widoczne tu wyczulenie polskiego recenzenta na społeczne niuanse jest dużo bardziej zrozumiałe w kontekście tego, że w polskim języku każde skrzypce, to po prostu… „skrzypce”. Nasz język nie zna tak wyraźnego rozróżnienia jak angielski, w którym używane są dwa słowa: violin i fiddle. Pierwsze, jak łatwo się domyślić, oznacza skrzypce „wysokie”, „uczone”, akademickie; drugie to skrzypce ludowe, mówiąc w największym skrócie. Właśnie w skrócie, bo sprawa jest dużo bardziej skomplikowana. Okazuje się bowiem, że ten sam egzemplarz skrzypiec może być przez postronnego obserwatora nazwany fiddle, jak i violin, w zależności od tego, w jakim społecznym kontekście ów postronny świadek go widzi i w jakim repertuarze słyszy. Światy muzyki wiejskiej i miejskiej, spontanicznej i akademickiej przenikały się bowiem przez wieki, a instrumenty krążyły między właścicielami, będąc normalnym przedmiotem konsumpcji, towarem (a ten, jak wiemy, nie zagląda nikomu z kupujących w rodowód, tylko do kieszeni). Dlatego muzyk, który w szkole uczył się repertuaru klasycznego na violin, po zajęciach szedł z instrumentem pod pachą na potańcówkę i tam już grał na fiddle. Sam wykonawca z kolei, w zależności od kontekstu, nazywa się fiddler albo violinist. Skrzypek na dachu z musicalu Josepha Steine’a, to oczywiście Fiddler, a nie Violinist on the Roof.
Oczywiście, powie ktoś, mamy w Polsce „skrzypce” i „skrzypki”, albo wręcz „skrzypeczki”. Skrzypki są oczywiście w domyśle ludowe (bohater satyrycznej kreskówki internetowej, która parodiuje świat wiejskiej muzyki, mówi: „Pirwsze skrzypki to mi tatko wystrugali z podeszwy od drewnioka…”). Tyle że zdrobnienie niekoniecznie musi tworzyć różnicę, a na pewno nie jest to z definicji różnica jakościowa (polskie „pieniążki” mają nadal taką samą wartość płatniczą jak „pieniądze”, a „chlebuś”, nie jest mniej pożywny od „chleba”).
Zauważmy, że w świetle tego polskie „skrzypce” w samej już swojej nazwie zawierają coś niskiego, coś „nie na miejscu”, coś trudnego do zaakceptowania przez elitę. Skrzypce (w staropolskim: „skrzypice”) po prostu… „skrzypią” (a autorzy Słownika Warszawskiego przytaczają nawet zwrot „rypać na skrzypcach”67), nie dziwmy się zatem, że przez niektórych traktowane są jako coś gorszego od fortepianu.
Z kolei osoba grająca w Polsce na skrzypcach, nieistotne jaką muzykę i w jakim kontekście, będzie zawsze „skrzypkiem” – będzie nim zarówno Konstanty Kulka jak i góral Bartuś Obrochta (wyraz „skrzypista”, spotykany czasem w opracowaniach na temat muzykantów ludowych, nie funkcjonuje dziś w powszechnym użyciu). Zresztą świadectwo tego, jak w Polsce nazywano wywodzące się z gminu osoby, które trudniły się grą na skrzypcach, możemy odnaleźć w spotykanych często nazwiskach: Skrzypek, Skrzypczak, Skrzypczyk; końcówki -czak, -czyk oznaczają syna, w tym wypadku „syna skrzypka”. W języku polskim istnieje wprawdzie stanowiący zapożyczenie wyraz „wiolinista”, ale nie jest on stosowany zbyt często i na pewno nie istnieje alternatywa rozłączna między „skrzypkiem” a „wiolinistą”. Ten ostatni wyraz jest stosowany raczej przez dziennikarzy, chcących uniknąć powtórzeń, podobnie jak na przykład komentatorzy piłkarscy raz na kwadrans meczu nazwą bramkarza z angielska „golkiperem”.
Tymczasem u Anglosasów rozróżnienie w języku jest wyraźne, zarówno w wypadku instrumentu, jak i wykonawcy. Musiało ono nastręczać pewnych kłopotów niewtajemniczonym. Tim O’Brien, mandolinista, skrzypek (fiddler) i wokalista, czołowy dziś przedstawiciel nurtu bluegrass, jako mały chłopiec spytał swoją starszą siostrę Molly o to, na czym polega różnica między tymi dwiema odmianami skrzypiec. Molly odpowiedziała, że na violin nie wylewa się piwa. Z kolei do niemieckiego wyrazu fiedel dodawano w dawnych wiekach przedrostek Bier68…
Zastanówmy się, w takim razie, czy Strauss grał na violin czy na fiddle? Ironizując, możemy powiedzieć, że początkowo pewnie na fiddle (poprosił przecież ojczyma, żeby kupił mu małe bawarskie skrzypce69), później, gdy opromieniony sławą odwiedzał księcia Sutherland, dzierżył już zapewne violin. Z kolei gdyby dzisiaj ktoś wywodzący się z anglosaskiego obszaru językowego zobaczył go grającego w zadymionym wiedeńskim lokalu Sperla, znów pewnie użyłby nazwy fiddle. Za to nikt nie powie, że Filharmonicy Wiedeńscy na noworocznym koncercie grają walce na fiddles.
Muzyka Straussów została już bowiem dawno „kanonizowana”, by ponownie użyć określenia Bourdieu (który zresztą walce Straussów zaliczał razem z Tańcem z szablami do muzyki „zdewaluowanej bądź to przez jej przynależność do niższego gatunku […], bądź przez jej rozpowszechnienie”70. „Kanonizowany” został także już dawno jazz (choć w latach sześćdziesiątych, gdy Bourdieu pisał Dystynkcję, była to jeszcze – przynajmniej według niego i we Francji – muzyka „na drodze do legitymizacji”71). Jak wiemy, poza perkusją podstawę rytmiczną jazzu wyznacza kontrabas; po angielsku nikt oficjalnie nie nazwie go dzisiaj inaczej niż double bass (czyli dokładnie tą samą nazwą, co „akademicki” kontrabas).
Z kolei w świecie wspomnianej wcześniej muzyki bluegrass na kontrabas często mówi się bass fiddle, co możemy przełożyć na „basowe skrzypki”. Pozornie za przyczynę używania takiej właśnie nazwy można wziąć fakt, że bluegrass jest uważany za amerykańską muzykę ludową, stąd fiddle. Takie wytłumaczenie podaliby zapewne sami muzycy. Tyle tylko, że pierwotnie w muzyce Apallachów (skąd bluegrass ma się wywodzić) niemal nie występował instrument basowy, nawet w wersji ludowej (odpowiednika polskich basów, czy basetli). Kontrabas trafił do bluegrassu, kiedy mieszkańcy Apallachów zaczęli grać w miastach i zapożyczyli ten instrument z muzyki rozrywkowej, głównie z jazzu (wówczas już w pełni miejskiej muzyki).
Nazywanie kontrabasu bass fiddle nie ma więc nic wspólnego z tradycją, co najwyżej z „wynalezioną tradycją”72. Technika gry nie ma tu nic do rzeczy, skoro ta w jazzie i w bluegrassie jest do pewnego stopnia zbliżona, a z kolei jazzowe granie niemal wyłącznie przy użyciu techniki pizzicato występuje rzadko w muzyce poważnej. Taka właśnie nazwa kontrabasu jest elementem zapoczątkowanej w latach sześćdziesiątych XX wieku ideologii, tak zwanej „wiary w bluegrass”73, polegającej na programowym podkreślaniu autonomii tego gatunku i na zaprzeczaniu temu, że podlegał on wpływom innych gałęzi kultury, w tym wpływom muzyki „wyższej” (zwróćmy tu uwagę na pewną analogię z postrzeganiem „skażonych akademickością” skrzypiec w jazzie).
Pozostańmy jeszcze na moment na gruncie amerykańskim. W kulturze Stanów Zjednoczonych bardzo często pojawia się znany nam z muzyki europejskiej motyw „diabelskich” skrzypiec. Przekleństwem każdego instrumentu grającego do tańca jest kojarzenie go przez „kulturę prawomocną” z grzechem. Za diabelskie narzędzie uważano na rozmaitych szczeblach rozwoju kultury zachodniej kolejno: dudy, skrzypce, akordeon i saksofon, a w USA także banjo i jego następczynię – gitarę (pomijam w tym momencie wywodzony co najmniej od Klemensa z Aleksandrii pogląd wyznawany przez wielu fundamentalistów religijnych, że cała muzyka instrumentalna jest dziełem szatana).
W książce Alberto Ausoniego poświęconej ikonografii muzyki czytamy, że „w alegoriach wstrzemięźliwości i miłości skrzypce występowały często jako symbol negatywny, obrazujący zepsucie związane z przyjemnościami zmysłowymi”74. Amerykańscy purytanie ochrzcili przygrywające do tańca skrzypce mianem devil’s box – „pudełka diabła” (w identyczny sposób – boest an diaoul – był określany akordeon diatoniczny przez wiejskich księży katolickich w Bretanii75). W filmie Wzgórze nadziei76, którego akcja rozgrywa się w czasie wojny secesyjnej, rozpustny pastor prosi bohaterów o dyskrecję w sprawie jego grzechów, ponieważ on i parafianie tworzą „bardzo bogobojną wspólnotę”, czego dowodem ma być fakt, że karzą za granie na skrzypcach w niedzielę. Czasy się trochę zmieniły, toteż goszcząc dziś w Tennessee Valley możemy kupić pismo poświęcone grze na „tradycyjnych” skrzypcach, noszące dumną nazwę „The Devil’s Box” (wydaje je tamtejsze Old Time Fiddlers Association).
Jednakże jeszcze nie tak dawno do gry na skrzypcach jako instrumencie „diabelskim” (pod którym to pojęciem należy rozumieć: związany z tańcem, z grą w karty, z alkoholem i z seksem) byli dopuszczani tylko mężczyźni, podobnie jak do samej profesji zarobkującego i grającego do tańca muzyka. Dzisiaj skrzypce są w nauczaniu muzycznym bardzo sfeminizowanym instrumentem, ale to stosunkowo świeże osiągnięcie walki o równouprawnienie. Gra na nich była niemile widziana (albo w ogóle nie widziana) u kobiet, ale dotyczyło to przede wszystkim mieszczaństwa, bo już na przykład wychowanice siedemnastowiecznych włoskich konserwatoriów mogły swobodnie grać na skrzypcach – co jednak nie dziwi, zwłaszcza w kontekście źródłosłowu wyrazu „konserwatorium” oraz genezy tej instytucji, tożsamej pierwotnie z sierocińcem…
Panienki, które nie wychowywały się w sierocińcu, lecz w „porządnych domach”, nie tylko nie mogły grać na skrzypcach, ale nawet bawić się przy ich muzyce; mogli to robić tylko mężczyźni, a skoro kobietom dobrze prowadzącym się nie wolno było przebywać w salach tanecznych, to doskonale wiadomo, z jakimi kobietami tańczyli wówczas mężczyźni… Autor syntezy dziejów Anglii, George Macaulay Trevelyan, pisze o bohaterce sztuki George’a Farquhara – Belindzie, która miała stanowić pierwowzór wyzwolonej Diany Vernon z Rob Roya. Mówi ona do przyjaciółki: „Potrafię galopować całe rano przy dźwięku rogu myśliwskiego, a cały wieczór hasać przy muzyce skrzypiec. Krótko mówiąc, wszystko potrafię robić wraz z ojcem […]77”.
Tolerancja wobec kobiecej wiolinistyki obowiązywała więc tylko albo nisko urodzone, albo bardzo wysoko urodzone – jak w pewnych kręgach arystokratycznej Francji, co jednak również nie dziwi, z uwagi na rozpowszechniony w „wieku markiza De Sade” libertynizm tej warstwy. To zresztą jeszcze bardziej pogłębiało potępienie gry na skrzypcach przez kobiety wywodzące się z klasy, która zdominowała kolejne, XIX stulecie – burżuazji.
Jak pisze Danuta Gwizdalanka, zgodnie z wyznawaną przez mieszczaństwo opinią, skrzypce „miały deformować sylwetkę, groziły szpecącym znamieniem na podbródku, a z łopotania obszernych rękawów sukni skrzypaczek naśmiewano się w prasie”78. Poza tym, co podkreślają liczni autorzy, gwałtowne ruchy wykonywane przy grze na skrzypcach (zwłaszcza na stojąco), znamionujące wysiłek fizyczny, nie mogły być dobrze widziane przez klasę, która za wszelką cenę starała się zaprzeczyć faktowi, że jej majątek pochodzi z pracy. Jaki więc instrument był dobrze widziany dla panienek z szanujących się mieszczańskich rodzin? Oczywiście fortepian, czyli…
Potężny oligarcha
Takie właśnie określenie możemy odnaleźć w artykule Jolanty Brózdy, która kreśląc hierarchię instrumentów muzycznych (co ma pomóc dziennikarce we wskazaniu pozycji harmonijki ustnej) pisze: „Gdyby instrumenty przyrównać do klas społecznych, skrzypce wskoczyłyby na szczyty arystokratycznego panteonu, fortepian byłby potężnym oligarchą […]”79. Mowa jest tu raczej o stanach, a nie o klasach społecznych, a jednak nawet w tym publicystycznym (stąd siłą rzeczy skrótowym) potraktowaniu problemu widać doskonale skojarzenie fortepianu ze światemburżuazji.
Tyle tylko, że to ujęcie należy właśnie do stawiających na pierwszym miejscu skrzypce (stąd przypisanie im arystokratycznego charakteru), a nie do takich, które czynią to z fortepianem, ani też do tych, które zrównują oba instrumenty. Tymczasem, jak już zdążyliśmy się przekonać, rodowód skrzypiec tak naprawdę nie jest ani arystokratyczny, ani w ogóle jednoznaczny. Rozmaite kulturowe elementy, które w toku dziejów niejako „przyklejały się” do skrzypiec (takie jak „diabelskość”, granie do tańca, funkcjonowanie na wsi i na ulicy), sprawiały, że nie był to instrument całkowicie „bezpieczny” jako wyznacznik statusu społecznego. Jak już zostało powiedziane – skrzypce nigdy do końca nie wpasowały się w stabilny, mieszczański świat (choć oczywiście bywały traktowane jako element „salonu”, jak na przykład na obrazie Małpy muzycy Alexandre-Gabriela Decampsa z 1836 roku, na którym dwie tytułowe małpy odziane w eleganckie ubrania zgodne z ówczesną modą, grają na skrzypcach w mieszczańskim salonie pełnym obrazów, waz i książek).
Fortepian na tle tego, co zostało powiedziane wcześniej, jawi się jako całkowicie przewidywalny i bezpieczny, tak „bezpieczny jak Bank of England”80, czytamy u Loessera, autora społecznej historii fortepianu. Dodaje on zresztą, że „obie te instytucje wydają się być nawet w jakiś sposób spokrewnione”81. Dlaczego spokrewnione? Fortepian kojarzy się pewnie większości z nas z czymś drogim, nawet bardzo drogim. Steinway to z całą pewnością rozpoznawalna marka, mimo że nazwa ta nie wywołuje aż takich emocji jak Stradivarius. Duże znaczenie ma tu pewnie fakt, że fortepian istnieje o wiele krócej niż skrzypce (narodziny jego prototypu miały miejsce mniej więcej dwa wieki po pojawieniu się skrzypiec, zdobycie popularności zajęło mu jeszcze jakieś 100 lat), a rewolucyjne udoskonalenia fortepianu, takie jak wynalezienie mechanizmu repetycyjnego przez Sebastiana Erarda w roku 1821 czy też stopniowe wzmacnianie konstrukcji żelazną ramą, dokonały całkowitej zmiany brzmienia tego instrumentu.
Z uwagi na to, ani syn Bacha, Johann Christian (który w 1768 roku dał pierwszy na świecie recital fortepianowy), ani Mozart, ani Beethoven mogliby dziś nie rozpoznać swych utworów, gdyż nowoczesna forma fortepianu utrwaliła się dopiero w połowie XIX wieku. Starsze instrumenty miały słabszy naciąg strun, przez co przypominały brzmieniem rozstrojone nieco pianina ragtime’owe82. Te fakty oczywiście nie są znane ogółowi, ale decydują o tym, że „patyna” na fortepianie jest po prostu znacznie późniejszej daty niż ta na skrzypcach (jeśli oba instrumenty rozumieć jako pewne fenomeny kulturowe, a nie konkretne egzemplarze instrumentów).
Nie zmienia to faktu, że fortepian kojarzy się z luksusem, co często jest wykorzystywane w marketingu, na przykład w reklamie słodyczy Ferrero Rondnoir, w której widzimy instrument z czekoladowymi klawiszami. Seria miniwież firmy Yamaha (który to koncern swoją działalność rozpoczął zresztą w roli producenta świetnych i do dziś popularnych fortepianów – Japończyk Torakuso Yamaha produkował te instrumenty już w latach osiemdziesiątych XIX wieku!) nosi dumne miano Piano Craft, a sama firma chwali się, że kolumny w tym zestawie są pokryte lakierem fortepianowym. Piano Craft to na rynku sprzętu audio seria budżetowa, jeśli jej cenę (do 2000 PLN) odnieść do nawet stukrotnie większych sum, jakie można wydać na sprzęt audiofilski. Z kolei swoją jakością i ceną model ten z całą pewnością przewyższa najbardziej popularne miniwieże z hipermarketów. Asocjacja z fortepianem ma więc dodać „patyny”, tak niezbędnej przedmiotom, które udają luksusowe.
Owa pobieżna analiza tego, jak linia Piano Craft jest „pozycjonowana”, by użyć tego marketingowego określenia, nasuwa skojarzenia z samym fortepianem – instrumentem burżuazji, klasy średniej. Klasa ta w swych dążeniach wykazuje dwie zasadnicze tendencje: pierwszą z nich jest chęć naśladowania stylu życia elit (w zależności od historycznych okoliczności, elitami, na które burżuazja kieruje swój wzrok, mogą być arystokraci, najbogatsi przemysłowcy, finansiści, osoby ze świata showbiznesu itd.); drugą jest paniczny lęk przed byciem pomylonym z kimś z niższych warstw – dlatego też klasa średnia była i jest najbardziej wyczulona na kwestie związane z opisywaną przez Pierre’a Bourdieu dystynkcją. Społeczna historia fortepianu jest wynikiem właśnie tych dwu tendencji.
Każdy, kto choćby powierzchownie i wyrywkowo zna historię muzyki, wie, że poprzednikiem fortepianu był klawesyn. Instrument ten jest dość powszechnie kojarzony z arystokracją. W książkach popularyzujących muzykę możemy nawet znaleźć często pewien schemat, który traktuje francuską rewolucję z 1789 roku jako cezurę dzielącą czasy na epokę klawesynu i epokę fortepianu. Jerzy Waldorff w jednym z takich opracowań pisze: „Arystokraci z dworu Ludwika XVI w przededniu wymarszu pod gilotynę mogli byli jeszcze tańczyć ostatnie menuety przy dźwiękach klawesynu. Ale kiedy Rouget de Lisle improwizował Marsyliankę, ów namiętny hymn rodzącej się republiki francuskiej, musiał już mieć pod palcami klawiaturę «ordynarnego» fortepianu. Nad Europą rozległy się pierwsze grzmoty bliskiej burzy romantyzmu. Czy wyrazicielem jego pasji mógł być wykwintny a chłodnyklawesyn?”83.