Strona główna » Kryminał » Ostatni król Teksasu

Ostatni król Teksasu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65534-78-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ostatni król Teksasu

Kiedy zostaje zastrzelony kontrowersyjny profesor anglistyki, Tres Navarre - detektyw i doktor literatury jednocześnie - okazuje się jedyną osobą z tytułem naukowym, która ma odwagę objąć w trybie pilnym zwolnioną posadę na Uniwersytecie Teksańskim w San Antonio. Policjanci zapewniają, że wytypowali juz podejrzanego, tak więc kiedy oni zajmą się doprowadzeniem banalnego śledztwa do końca, zadaniem Tresa będzie jedynie poprowadzenie trzech kursów, ocenianie prac studentów i wcielenie się w rolę zmarłego profesora. Zadanie wydaje się proste, ale Tres ma skłonność do pakowania się w skomplikowane sytuacje. Kiedy dowody w sprawie zaczynają sprawiać wrażenie zbyt dobrze dopasowanych, kiedy dochodzi do kolejnych morderstw, Tres podejmuje pewne działania pozalekcyjne, które mają mu pozwolić na zgłębienie umysłu zabójcy. W ten sposób wplątuje się w niebezpieczną rozgrywkę o gangsterski honor w najciemniejszych zaułkach San Antonio.

Polecane książki

Poradnik do gry akcji „Dusk-12 - Strefa Śmierci” zawiera ilustrowaną drogę przez wszystkie etapy gry wraz ze spisem przeciwników. Dusk-12: Strefa Śmierci - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. LaboratoriumSzpital (część I)Stacja telewizyjna cz.1Kamaz (część I)F...
Harriet Manners wie wiele rzeczy. Wie, że człowiek ma przeciętnie 70.000 myśli w ciągu dnia oraz zjada w ciągu roku około tony jedzenia (i że jej oczekująca dziecka macocha, Annabel, robi wszystko, by ustanowić nowy rekord). Harriet nie wie jednak, jak poradzić sobie ze zbliżającymi się narodzin...
Istot posiadających status moralny nie możemy traktować w sposób dowolny, gdyż mamy wobec nich obowiązki wynikające z moralności. Co jednak decyduje o tym, komu lub czemu przypisujemy status moralny? Życie, odczuwanie, osobowość czy rola organizmu w środowisku naturalnym bądź społecznym? Mary Anne W...
Beka wychowała się w najbiedniejszej części miasta, z dala od pałaców i posiadłości możnych, w towarzystwie łajdaków i złodziei. Życie nie było dla niej łaskawe, a wrodzona nieśmiałość sprawiła, że dziewczyna nigdy nie miała przyjaciół. Miała jednak odwagę. Być może zbyt wiele odwagi. Teraz Beka ma...
„Takie małe ZOO” to fraszki o zwierzętach żyjących w różnych częściach świata. Książeczka skierowana jest przede wszystkim do dzieci, ale najlepiej, aby była czytana z rodzicami, nauczycielami bądź wychowawcami, którzy pomagać będą w objaśnianiu nieznanych pojęć i nazw, co pozwoli jednocześnie n...
Różnorodność gatunkowa i tematyczna filmów Romana Polańskiego sprawiała wiele problemów obserwatorom jego twórczości. Czy można mówić o jednolitym stylu reżysera „Noża w wodzie”, „Dziecka Rosemary”, „Tragedii Makbeta”, „Piratów” czy „Gorzkich godów”?„Pianista” stanowi bardzo ciekawy element tej uroz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Rick Riordan

Ostatni ‌król ‌Teksasu

Rick Riordan

Przełożył ‌Jacek ‌Konieczny

Wydawnictwo Galeria Książki

Kraków ‌2018

Tytuł ‌oryginału

The Last ‌King of Texas

Copyright © ‌2000 by Rick ‌Riordan

Cover ‌art ‌copyright © ‌by ‌Nick Castle

All rights ‌reserved.

Permission for ‌this ‌edition was ‌arranged through ‌the Gina ‌Maccoby ‌Literary Agency.

Copyright ‌© for ‌the Polish ‌translation by Jacek ‌Konieczny, 2018

Copyright © ‌for the ‌Polish edition by ‌Wydawnictwo Galeria ‌Książki, 2018

Opracowanie ‌redakcyjne ‌i DTP

Pracownia ‌Edytorska „Od A do Z” ‌(oda-doz.pl)

Redakcja

Katarzyna Kierejsza

Korekta

Teresa ‌Zielińska

Opracowanie ‌okładki i DTP

Stefan Łaskawiec

Opracowanie ‌wersji ‌elektronicznej

Wydanie ‌I, Kraków ‌2018

ISBN ‌EPUB 978-83-65534-78-1

ISBN MOBI ‌978-83-65534-87-3

Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

biuro@galeriaksiazki.pl

Dedykacja

Dla ‌Lyn Belisle,

pierwszej ‌redaktorki i ‌fanki, ‌kobiety ‌renesansu,

znakomitej kumpeli

oraz

Ricka ‌Riordana ‌seniora,

który wie, co w ‌trawie piszczy

Podziękowania

Składam ogromne podziękowania ‌osobom, które pomogły mi ‌w zbieraniu materiałów do ‌tej książki: doktor Jeanne ‌Reesman, szefowej katedry ‌anglistyki Uniwersytetu Teksańskiego w San ‌Antonio; ‌porucznikowi Peñii, kierownikowi wydziału ‌dochodzeniowego ‌na kampusie ‌tej uczelni; funkcjonariusz ‌Sandy Peres i sierżantowi Cunai ‌z biura ‌prasowego policji San ‌Antonio; porucznikowi Quintanilli, ‌dowódcy ‌wydziału ‌zabójstw policji ‌w San Antonio; ‌kapralowi Macowi ‌McCully’emu i sierżantowi ‌Marinowi z biura szeryfa hrabstwa ‌Bexar; Benowi ‌i Jimowi Glusingom za możliwość ‌długotrwałego korzystania z pięknego rancza ‌w Sabinal; Rickowi ‌Riordanowi seniorowi za historię ‌rodziny; doktorowi Johnowi ‌Klahnowi ‌i doktorowi Roderickowi Haffowi za konsultacje medyczne. Specjalne podziękowania składam zastępcy szeryfa hrabstwa Bexar Donowi Falconowi i sierżantom Eddiemu i Andrei Klauerom z policji w San Antonio, którzy w znacznym stopniu pomogli mi nadać tej książce jej ostateczną postać. Nieustające wyrazy wdzięczności kieruję do Giny Maccoby i Kate Miciak za wsparcie i nieocenione rady oraz do Becky, Haley i Patricka.

1

Doktor David Mitchell wskazał na fotel nieżyjącego profesora.

– Zajmij swoje miejsce, synu.

Mitchell i komisarz DeLeon usiedli po drugiej stronie biurka – po bezpiecznej stronie normalnie przeznaczonej dla studentów. Opadłem na fotel profesora. Był wyściełany miłą czarną skórą, emanował z niego delikatny zapach wody kolońskiej dla sportowców. Podłokietniki z drewna orzechowego. Niezwykle wygodne oparcie.

Mitchell się uśmiechnął.

– Wygodnie ci?

– Czułbym się pewniej – odpowiedziałem – gdyby dwie osoby, które siedziały tu przede mną, wciąż żyły.

Uśmiech na twarzy Mitchella przygasł. Doktor zerknął na komisarz DeLeon, a kiedy nie uzyskał od niej żadnego wsparcia, rozejrzał się znużonym wzrokiem po gabinecie: zagraconych półkach, szafkach na dokumenty, z których opadały zwoje usychających łodyg i liści epipremnum złocistego, obszarpanych plakatach przedstawiających tkaninę z Bayeux.

– Synu, doktor Haimer zmarł na atak serca.

– Po tym, jak grożono mu śmiercią i zmuszono go do odejścia z pracy – przypomniałem. – A jego następca?

Komisarz DeLeon pochyliła się do przodu.

– W tym wypadku winę ponosi czterdziestkapiątka, panie Navarre.

Kiedy DeLeon poprawiła się na krześle, jej marynarka, spódnica i jedwabna bluzka – składające się z samych załamań i krawędzi – zalśniły zimnymi odcieniami szarości. Włosy miała przycięte na identyczną kanciastą modłę, tyle że były czarne. W jej oczach pojawił się błysk. DeLeon wydawała się pomniejszoną wersją nieskazitelnie czystych, eleganckich pracowników chłodni.

Wyciągnęła raport z teczki, którą trzymała na kolanach, i podała mi kolorową fotografię polaroidową doktora Aarona Brandona, który przez połowę wspaniałego wiosennego semestru piastował stanowisko nowego mediewisty na Uniwersytecie Teksańskim w San Antonio.

Zdjęcie przedstawiało Anglosasa w średnim wieku zgiętego przed kominkiem w pozycji przypominającej porzuconą marionetkę. Na wapiennym gzymsie za jego plecami widniały pazurzaste czerwone ślady – pozostałość po ciele, które osunęło się na podłogę i znieruchomiało w pozycji siedzącej przed paleniskiem. Dłonie mężczyzny spoczywały na kolanach odwrócone w błagalnym geście. Niebieskie oczy były otwarte. Miał na sobie spodnie w kolorze khaki, a jego nagi tors pokrywały ślady krwi i czarne kręcone włosy. Tuż nad sutkami widniały dwa postrzępione otwory wielkości rączki latarki.

Przesunąłem fotografię po blacie biurka w stronę DeLeon.

– W wydziale zabójstw naprawdę wiecie, jak pocieszyć człowieka.

Posłała mi uśmiech pozbawiony jakiegokolwiek ciepła.

Spojrzałem na Mitchella.

– Naprawdę spodziewa się pan, że obejmę to stanowisko?

Mitchell poprawił się na krześle, omijając spojrzeniem fotografię byłego kolegi z wydziału. Podrapał się po jednym ze swoich trójkątnych siwych bokobrodów.

Biedak wyraźnie nie spał od tygodnia. Marynarkę miał całą pomiętą. Z jego szczurzej twarzy zniknęła wszelka żywotność. Wyglądał na zdecydowanie starszego i bardziej posiwiałego niż sześć miesięcy wcześniej, kiedy po raz pierwszy zaproponował mi objęcie posady.

Było to w połowie października. Doktor Theodore Haimer został właśnie zmuszony do przejścia na emeryturę po tym, jak jego wypowiedź o „tych cholernych Meksykanach na naszej uczelni” trafiła na łamy „Express-News” i wzbudziła falę studenckich protestów oraz listów z pogróżkami, z jaką nigdy wcześniej nie zetknięto się na zazwyczaj spokojnym kampusie Uniwersytetu Teksańskiego w San Antonio. Kiedy wydział anglistyki wciąż zajmował się pakowaniem książek z gabinetu Haimera i przesłuchiwaniem kandydatów na jego stanowisko, staruszek został znaleziony nieżywy w swoim domu. Serce zastygło mu w piersi niczym bryłka kwarcu, a jego głowa spoczywała w misce z suchymi płatkami kukurydzianymi.

Nie zdecydowałem się wtedy na objęcie stanowiska, ponieważ kończyłem u Erainii Manos staż potrzebny do zdobycia licencji prywatnego detektywa.

Moja matka, która zaaranżowała moje pierwsze spotkanie z Mitchellem oraz rozmowę kwalifikacyjną, nie była zachwycona tą decyzją. „Przynajmniej miałbyś jakąś miłą, bezpieczną pracę – urabiała mnie. – Okazję do powrotu do środowiska akademickiego”.

Spoglądając teraz na zdjęcie Aarona Brandona, który zamiast mnie podjął tę miłą, bezpieczną pracę, pomyślałem, że słowa: „Matka wie najlepiej” są chyba przereklamowane.

– Tres, zaproponowaliśmy ci to stanowisko jesienią zeszłego roku – powiedział Mitchell, próbując ukryć rozdrażnienie. Najwyraźniej uważał, że mogłem mu zaoszczędzić masy kłopotów w październiku, może nawet pozwalając się na samym wstępie kropnąć. – Myślę, że tym razem powinieneś się zgodzić.

– Dajecie mi drugą szansę – zauważyłem.

– Zdecydowanie.

– Nie wspominając o tym, że tym razem nie byłoby was stać na jakiegokolwiek szanującego się profesora.

Powieka w lewym oku Mitchella zadrgała.

– Przyznaję, że poszukujemy osoby o bardzo specyficznych kwalifikacjach. A ponieważ posiadasz, ehm, dodatkowe…

– Nie pozwoli pan, żeby ktoś dobrał się panu do dupy – wyjaśniła komisarz DeLeon. – Może dzięki temu nie zamieni się pan w zwłoki numer trzy, dopóki nie dokonamy aresztowania.

Uwielbiałem tę kobietę.

Okręciłem się w fotelu Aarona Brandona i wyjrzałem przez okno. Na zewnętrznym parapecie przysiadła para gołębi. Widok na kwadratowy dziedziniec uczelni przesłaniała korona jadłoszynu, lśniąca od młodziutkich zielonych listków o barwie margarity. Pomiędzy gałęziami widziałem mury pobliskiego budynku katedry behawiorystyki, małe czerwone i niebieskie sylwetki studentów na schodach oraz rozległe trawniki i betonowe alejki.

Lodowoniebieskie niebo, temperatura niemal trzydzieści stopni. Wymarzona wiosenna pogoda w Teksasie za oknem wymarzonego gabinetu na uniwersyteckim kampusie. Na ten widok doktor Haimer zapracował sobie dwudziestoletnim stażem na uczelni. Tym widokiem Aaron Brandon miał okazję rozkoszować się przez niecałe dziewięćdziesiąt dni.

Odwróciłem się z powrotem w stronę gabinetu denata.

Żółte zwoje policyjnej taśmy służącej do odgradzania miejsca zbrodni zalegały w wysokim koszu na śmieci stojącym między biurkiem Brandona a oknem. Na skraju blatu leżał stos nieocenionych esejów napisanych przez uczestników seminarium z Chaucera. Obok nich stała srebrna ramka z fotografią przedstawiającą profesora z bardzo ładną Latynoską i na oko trzyletnim dzieckiem. Uwieczniono ich przed staromodną karuzelą. Chłopiec miał niebieskie oczy Brandona oraz uśmiech i rudobrązowe włosy kobiety.

Obok zdjęcia spoczywały listy z groźbami śmierci – ułożony równo stosik siedmiu białych kopert biznesowych z adresami nadrukowanymi komputerowo czcionką Chicago w rozmiarze dwanaście. Każda zawierała dokładnie jedną kartkę zapisaną poprawnym pod względem stylistycznym i gramatycznym jadem. Pod żadną z gróźb nie umieszczono podpisu. Pierwszą zaadresowano do Theodore’a Haimera, a kolejnych sześć do Aarona Brandona. Ta napisana dwa tygodnie temu wspominała o rurobombie. Inna, wysłana tydzień wcześniej, zapowiadała, że w plecy Brandona zostanie wbity nóż, co miało symbolizować opinię latynoskiej społeczności na temat zastąpienia jednego białego rasisty drugim białym rasistą. Przeszukano kampus, ale bomby nie znaleziono, w stronę Brandona nie nadleciały również żadne noże. Ani jeden list nie wspominał o planie pozbawienia Brandona życia w jego domu za pomocą strzałów w klatkę piersiową z czterdziestkipiątki.

– Wpadliście na jakiś trop? – zapytałem DeLeon.

Posłała mi swój chłodniowy uśmiech.

– Zna pan komisarza Schaeffera, panie Navarre?

– Ojoj – powiedziałem.

Gene Schaeffer był oficerem śledczym wydziału zabójstw; całkiem niedawno przyjął propozycję awansu do wydziału narkotykowego. Z Schaefferem bywaliśmy w przyjaznych stosunkach. Znacznie częściej, czyli ilekroć czegoś od niego chciałem, Schaeffer miał ochotę mnie zamordować.

– Komisarz ostrzegał mnie przed panem – przyznała DeLeon. – Pański ojciec jest emerytowanym kapitanem… a panu się ponoć wydaje, że zasługuje pan z tego powodu na specjalne traktowanie.

– Był szeryfem w hrabstwie Bexar – poprawiłem ją. – Jest martwy, nie emerytowany.

– U mnie nie może pan liczyć na specjalne względy, panie Navarre. Proszę się trzymać z dala od mojego śledztwa.

– A jeśli osoba lub osoby, które zabiły Brandona, dojdą do wniosku, że jestem białym rasistowskim ciemiężcą numer trzy?

DeLeon posłała mi nieco bardziej szczery uśmiech. Przedstawiona przeze mnie perspektywa chyba przypadła jej do gustu.

– Zadba pan o siebie, dopóki nie rozwiążemy sprawy. Poradzi pan sobie, prawda?

No i jak tu odrzucić tak sformułowaną ofertę pracy? Pozwólcie, że wymienię wszystkie powody…

– Musiałbym porozmawiać z moim pracodawcą.

– Erainią Manos – przerwał mi doktor Mitchell. – Już się tym zajęliśmy.

Wlepiłem w niego zdumiony wzrok.

– Rektor wyraził zainteresowanie skorzystaniem z usług panny Manos – tłumaczył znużonym głosem Mitchell, jakby już wcześniej poświęcił za dużo czasu na omawianie tej sprawy. – Ty zajmiesz się prowadzeniem zajęć, a panna Manos spróbuje ustalić możliwie najwięcej w sprawie listów z pogróżkami i ocenić ryzyko pojawienia się kolejnych gróźb pod adresem kadry naukowej.

– Wyrzucacie pieniądze w błoto – stwierdziła DeLeon.

Mitchell kontynuował wyjaśnienia, zupełnie jakby nie zabrała głosu.

– Biuro prawne uczelni korzystało już w przeszłości z usług agencji detektywistycznych. Chodzi o to, żebyśmy poczuli się pewniej. Panna Manos uznała nasze zlecenie za wystarczającą rekompensatę za podzielenie się z nami twoim czasem, synu.

– Nie wątpię.

Spojrzałem na DeLeon.

Wzruszyła ramionami.

– Decyzja należy do pana, Navarre. Pańska działalność jako prywatnego detektywa zupełnie mnie nie interesuje. Po prostu nie sprzeciwiam się pomysłowi, aby uczelnia zatrudniła osobę, która zdoła przeżyć na tym stanowisku dłużej niż trzy miesiące.

Posłałem jej uśmiech z gatunku: „Wielkie dzięki”.

Rozparłem się w fotelu zmarłego Aarona Brandona, pojmując nareszcie, dlaczego Erainia Manos z taką radością pozwoliła mi wziąć wolne przedpołudnie. Należy doceniać pozbawione zaborczości relacje między pracodawcą a pracownikiem.

Mitchell zamierzał jeszcze coś dodać, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.

Postawny młody chłopak wsadził głowę do pokoju, omiótł nas wszystkich spojrzeniem, zatrzymał je na mnie, po czym wepchnął przez próg plastikowy kosz z korespondencją.

– Czyli to jednak pana przyjęli w zastępstwie – stwierdził. – Tego się spodziewałem.

Żywię przekonanie, że niemal każdą osobę można przyporządkować do warzywa, z którego wyrósłby jej klon w Inwazji łowców ciał. Gość w drzwiach był bez wątpienia rzodkiewką. Jego skóra składała się z rozmieszczonych naprzemiennie białych i rumianych plam, do tego była pogufrowana bliznami po trądziku. Na czubku głowy miał małą kępkę ufarbowanych na biało włosów, które pasowały do strzępiastej białej brody. Górna część jego ciała wylewała się zza paska w pokaźnych wałkach skóry wystającej spod czerwonego polo. Poszczególne części jego twarzy – usta, nos, brwi – wydawały się zadarte do góry. Nie emanowały inteligencją.

– Gregory – westchnął profesor Mitchell. – Nie teraz.

Gregory wsunął się jeszcze głębiej do gabinetu, przyciskając do brzucha kosz z listami. Spojrzał na mnie wyczekująco.

– Ma pan mój esej?

– Gregory, to nie jest odpowiednia chwila – nalegał Mitchell.

Gregory chrząknął.

– Powiedziałem Brandonowi: „Człowieku, niektórzy naprawdę spóźniają się z ocenianiem esejów, ale pan jest w tym mistrzem. Chce pan w przyszłości dostawać swoje listy, niech mi pan zwróci esej”. Tak mu właśnie powiedziałem. Ocenił go pan już?

Uśmiechnąłem się.

Twarz Gregory’ego pozostała niewzruszona. Można było odnieść wrażenie, że jego wzrok nie jest skupiony na niczym konkretnym. Może wcale nie zwracał się do mnie. Może rozmawiał z epipremnum.

– Nie mam twojego eseju – powiedziałem.

– To ten o wilkołaku – nie ustępował. Koszyk z listami osunął mu się po nodze. Moja odpowiedź go rozczarowała. – Chodzi o dit Marie de France.

– Bisclavret – domyśliłem się.

– Tak. – W jego oczach zalśniło niezdecydowanie. A może jednak przeczytałem esej? A może przeczytało go epipremnum?

– Bisclavret to lai– wyjaśniłem. – Długi poemat narracyjny. Dits są krótsze, przypominają raczej bajki. Esej nie został jeszcze oceniony, Gregory, i wcale nie jest pewne, czy ja się tym zajmę.

Zmarszczył brwi.

– To jest dit.

Profesor Mitchell wypuścił powietrze przez nos.

– Gregory, prowadzimy tu rozmowę…

DeLeon zdjęła szarą marynarkę i powiesiła ją złożoną na oparciu swojego krzesła. Pod spodem miała bluzkę bez rękawów w kolorze kości; jej ramiona o barwie mocno palonej kawy były delikatnie umięśnione. Zdejmując marynarkę, odsłoniła również umieszczoną z boku broń – małego czarnego glocka 23 w skórzanej kaburze zamocowanej na koalicyjce. Na widok broni Gregory zamknął usta po raz pierwszy od początku rozmowy, a może i po raz pierwszy w życiu.

– Doktor Navarre wyjaśnił ci, że chodzi o lai, Gregory – powiedziała DeLeon. – Chciałeś zapytać o coś jeszcze?

Gregory stał z zaciśniętymi ustami. Przełożył koszyk z listami do drugiej ręki, spojrzał na profesora Mitchella, jakby spodziewał się, że ten go obroni, a potem przeniósł wzrok na mnie.

– Może lepiej zajrzę w tej sprawie jutro?

– Dobry pomysł – przytaknąłem. – A listy?

Gregory namyślał się chwilę nad moim pytaniem, zerknął raz jeszcze na broń DeLeon, po czym zanurzył pulchną dłoń w koszyku. Wyciągnął owinięty gumkami plik listów, które zapewne nagromadziły się w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Rzucił je na biurko, przewracając srebrną ramkę z rodzinną fotografią Brandona.

– Niech będzie – stwierdził. – Oto pańskie listy.

Plik wylądował na blacie z głuchym łomotem. Znajdował się w brązowej kopercie bąbelkowej formatu A3, porozrywanej i sklejonej błyszczącą taśmą. Widniała na niej duża czerwona pieczątka z napisem: „tylko w obrębie kampusu”.

Kiedy profesor Mitchell wyganiał Gregory’ego za drzwi, DeLeon i ja wlepiliśmy wzrok w to samo miejsce – zwykłą białą naklejkę z adresem na brązowej kopercie. „aaron brandon, wh 11.3”. Bez nazwy ulicy, bez kodu pocztowego. Bez adresu zwrotnego. Napis na naklejce wydrukowano czcionką Chicago w rozmiarze 12.

Pamiętam, że nasze spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy. Zaraz potem wszystko potoczyło się błyskawicznie.

DeLeon położyła dłoń na ramieniu profesora Mitchella i zaczęła mówić spokojnym głosem:

– Proponuję, żebyśmy…

Wtedy coś w kopercie zaczęło emitować sztuczny dźwięk zgrzyt-zgrzyt-zgrzyt, zupełnie jakby ktoś odkręcał butelkę z colą.

DeLeon była drobniejsza od Mitchella i lżejsza od niego pewnie o pięćdziesiąt kilo, ale powaliła go na ziemię w dwie sekundy. Powinienem był zrobić to samo.

Zamiast tego strąciłem plik listów z biurka do metalowego kosza na śmieci.

Byłby to niezły plan, pod warunkiem że zdążyłbym przywrzeć do podłogi. Tymczasem kosz zaczął się chwiać. Najpierw przechylił się w stronę mojej twarzy. Potem w kierunku okna. I wystrzelił jak armata.

W pierwszej milisekundzie, zanim jeszcze dotarła do mnie fala dźwiękowa, siła wybuchu wyżłobiła na szybie wielki spękany owal, następnie stopiła go w stożku odłamków metalu, żółtej policyjnej taśmy i płomieni, przedzierając się przez ścianę oraz rosnący za nią jadłoszyn i przyozdabiając serpentynami świeżo porośnięte listkami gałęzie.

Wylądowałem na tyłku w przeciwległym kącie pokoju. Kostka mojej nogi wplątała się w orzechowy podłokietnik przewróconego fotela Aarona Brandona. Żebrami wyrżnąłem w szafkę z dokumentami. Na moich kolanach wylądowało odwrócone do góry korzeniami epipremnum. Coś wbijało bardzo duży kamerton do skali As-dur w podstawę mojej czaszki, a na lewym policzku czułem wilgoć i zimno. Dotknąłem go dłonią; nie wyczułem niczego, ale kiedy odsunąłem palce, zobaczyłem, że lśnią na czerwono.

Jeśli nie liczyć kamertonu, w pokoju panowała cisza. W powietrzu wirowały liście, gołębie pióra i kartki esejów, wlatując i wylatując zakosami przez dziurę w ścianie. Pomieszczenie wypełniały delikatne warstwy białego dymu oraz smród palących się środków chemicznych do basenów.

Jako pierwsza podniosła się powoli DeLeon. Z włosów wystawał jej liść jadłoszynu. Pomogła wstać Mitchellowi, ciągnąc go za ramię.

Nie wyglądali na rannych. DeLeon spokojnie zlustrowała pokój, potem spojrzała na mnie, zatrzymując wzrok na jednej stronie mojej twarzy.

– Krwawi pan – zauważyła.

Miałem wrażenie, że mówi do mnie przez puszkę na sznurku, ale poczułem ulgę, że w ogóle cokolwiek słyszę. Chwilę potem do moich uszu dobiegły inne dźwięki – odgłosy z dziedzińca, krzyki ludzi. Niskie, rozżarzone skwierczenie z pozostałości po koszu na śmieci.

Z wysiłkiem podniosłem się z podłogi, otrzepałem się z ziemi po kwiatku i zrobiłem krok w stronę okna. Gołębie z parapetu zniknęły. Dno kosza, jedyna jego część, której nie rozszarpał wybuch, poleciało do tyłu z takim impetem, że zagłębiło się na cal w dębowym boku biurka.

Z korytarza dochodziły zaniepokojone głosy, natarczywe pukanie do drzwi sąsiednich pokojów.

Mitchell zamrugał, zaciskając mocno powieki. Pokręcił głową i z wielkim wysiłkiem skoncentrował wzrok na mnie.

– Nie wiem… Nie wiem…

DeLeon poklepała starego profesora po ramieniu, zapewniając go, że nic mu się nie stało. Potem spojrzała na mnie.

– Lekarz powinien obejrzeć ten policzek. Nie sądzi pan?

Skierowałem wzrok na dziurę w ścianie, którą ktoś wybił w niej w ten piękny wiosenny dzień.

– Myślę, że wezmę tę robotę – stwierdziłem.

2

Z przybyciem chłopaków z brygady antyterrorystycznej wiązała się kupa śmiechu.

Po wywrzeszczeniu rozkazów do ochroniarzy z kampusu, rozkopaniu w strojach szturmowców pozostałości po eksplozji, obwąchaniu kosza na śmieci i zmierzeniu nakrętek i śrub oraz innych odłamków metalu, które wbiły się na kilka cali w betonową ścianę wokół okna, uznali, że mogą odstąpić od dalszego badania. Gregory’ego wepchnęli do jakiegoś pokoju w głębi korytarza, gdzie miał zostać przesłuchany przez FBI, choć oczywiście wszyscy wiedzieli, że nieszczęśnik nie miał pojęcia o bombie – zalewał się łzami na samą myśl, że eksplozja posłała jego esej o wilkołaku do Walhalli. Po dokonaniu tego wszystkiego brygada postanowiła zrelaksować się na korytarzu, popijając colę i zostawiając śledztwo pomniejszym funkcjonariuszom.

– To samo, co w zeszłym roku – stwierdził jeden ze szturmowców. – Pamiętacie tego dzieciaka?

Blondyn z odznaką sierżanta przypiętą do paska usiorbał trochę coli.

– Wybuch urwał mu trzy palce, co nie?

– Cztery, sierżancie. Pamiętacie? Znaleźliśmy potem jeden pod łóżkiem.

Roześmiali się.

Inny wspomniał o złapanym przez nich miesiąc wcześniej wariacie, który próbował zrzucić wypełnione TNT piłeczki do ping-ponga z Tower of the Americas w San Antonio. Podkreślił, że sprawca o mały włos nie rozwalił sierżantowi krocza, ale na szczęście ten złapał piłeczkę. Przezabawne.

Siedziałem w korytarzu na ławce jakieś dziesięć metrów dalej. Chętnie oddaliłbym się jeszcze bardziej, żeby nie przeszkadzać brygadzie antyterrorystycznej w wesołych pogaduszkach, ale ratownik medyczny łatał mi właśnie twarz.

Wąskie, pomalowane na musztardowo korytarze budynku wydziału humanistycznego wypełniała chmara policjantów, funkcjonariuszy z ochrony kampusu, przedstawicieli agencji ATF i pracowników administracyjnych uczelni. Przyglądając się ich krzątaninie i przysłuchując się członkom brygady antyterrorystycznej, którzy stali obok w kamizelkach kuloodpornych, miałem nieodparte poczucie, że zostałem wrzucony do żółtej łodzi podwodnej Beatlesów w czasie inwazji Sinych Smutasów.

Jeden z chłopaków z brygady antyterrorystycznej zerknął na stojącą w głębi korytarza Anę DeLeon, która rozmawiała z porucznikiem Jimmym Hernandezem, szefem wydziału zabójstw policji w San Antonio.

– Zawsze mi się wydawało, że DeLeon byłaby wybuchowa w łóżku.

– To lesba – skomentował drugi. – Daj sobie spokój.

Sierżant chwycił się za krocze.

– Po prostu nie zetknęła się jeszcze z odpowiednią rurobombą.

Zarechotali.

DeLeon stała znaczniej bliżej nich niż ja, ale nie dała po sobie poznać, że cokolwiek usłyszała. Podobnie porucznik.

Z pokoju, w którym doszło do wybuchu, wyszedł technik odpowiedzialny za zabezpieczenie śladów. Podszedł do sierżanta z brygady antyterrorystycznej i porównał z nim notatki. IUW. Improwizowane urządzenie wybuchowe. Kolanko metalowej rury napchane związkiem chemicznym tlenu w stanie stałym, domowymi składnikami do pieczenia, garścią nakrętek i śrub dorzuconych dla większego efektu oraz dziewięciowoltową baterią podpiętą kablami do skrzydełka koperty. W zamyśle podczas otwierania koperty miało dojść do przerwania obwodu; problem w tym, że doszło do tego przedwcześnie w chwili uderzenia pakunku o biurko. Koszt wykonania takiej bomby nie przekraczał zapewne trzydziestu dolarów.

– To robota jakiegoś gangu – poinformował sierżant technika. – Solidox cieszy się wśród nich dużą popularnością. Prosty i tani. Co chwilę ktoś wysadza się sam w powietrze, ale to mnie akurat nie martwi.

Komisarz DeLeon rozmawiała nadal z porucznikiem Hernandezem. Podszedł do nich inny śledczy w cywilnym ubraniu i stał obok w milczeniu ze zbolałą twarzą. Miał jakieś sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Anglosas, elegancko ubrany. Wyglądał, jakby wcinał rottweilery na śniadanie.

DeLeon wskazała na mnie.

Hernandez rozpoznał mnie bez większej przyjemności, po czym powiedział coś do rottweilerożercy. We trójkę ruszyli w moim kierunku.

– Przepraszam – rzuciła DeLeon do chłopaków z brygady antyterrorystycznej.

Kilka rubasznych uwag błąkało im się chyba po ustach, ale zauważyli kroczących za nią Hernandeza i wielkiego Anglosasa. Zdołali powstrzymać się od komentarza.

DeLeon zbliżyła się do opatrującego mnie sanitariusza i zapytała:

– I co z nim?

– Mogę mówić – zapewniłem.

Zignorowała mnie. Sanitariusz wyjaśnił, że wystarczy trochę środków przeciwbólowych, kilka szwów i odpoczynek. DeLeon nie wyglądała na uszczęśliwioną.

Porucznik Hernandez zrobił krok w moją stronę.

– Navarre – powiedział.

Zmiażdżył mi dłoń w uścisku o sile rzędu pięciu kilogramów na centymetr kwadratowy.

Hernandez był małym człowieczkiem z włosami uformowanymi z blachy aluminiowej. Ubierał się w dziale dziecięcym taniej sieciówki. Szeroki brązowy krawat zwisał mu za rozporek. Mimo niewielkich rozmiarów porucznik słynął z twardości, której dorównywała jedynie sztywność jego fryzury.

Uwolnił moją stłamszoną dłoń.

– Komisarz DeLeon mówi, że wrzucił pan bombę do kosza. Jej zdaniem wykazał się pan przytomnością.

DeLeon pisała coś w swoim notesie. Kiedy zauważyła, że na nią patrzę, jej cienkie czarne brwi uniosły się o centymetr. Zrobiła taką minę, jakby chciała zapytać: „Czego?”.

– Komisarz DeLeon jest zbyt łaskawa w swoich pochwałach – zapewniłem Hernandeza.

Wielki Anglosas prychnął.

Hernandez posłał mu ostrzegawcze spojrzenie.

– DeLeon twierdzi również, że rozważa pan objęcie stanowiska dydaktycznego. Mogę zapytać dlaczego?

Przez moją szczękę przebiegła niespodziewana fala bólu. Sanitariusz poradził, żebym się nie ruszał. Przyłożył mi do policzka plaster. Poczułem przytłumione ciepło, które wydawało się dobiegać z daleka.

Kiedy odzyskałem zdolność poruszania ustami, powiedziałem:

– Może po prostu nie lubię, kiedy ktoś próbuje mnie wysadzić w powietrze.

Hernandez skinął głową.

– Ale oczywiście nie wyobraża pan sobie, że objęcie tej posady stworzy panu okazję do odegrania się na sprawcy.

– Trudno o słodszą zemstę niż bycie dobrym nauczycielem.

Uśmiech przebiegł przez kąciki ust Hernandeza. Stojący za nim Anglosas wpatrywał się we mnie takim wzrokiem, jakby w wyobraźni wkładał mnie do miski z rottweilerami i polewał mlekiem.

– Poza tym – ciągnąłem – zapewniono mnie, że śledztwo prowadzą osoby świetnie znające się na swojej robocie.

DeLeon spojrzała mi prosto w oczy – jej wzrok był chłodny i nieruchomy. Chybabym nie zgadł, że chwilę wcześniej przeżyła wybuch bomby. Jej makijaż został przywrócony do poprzedniej idealnej postaci, włosy ułożono w ostre czarne kliny; ani jeden lśniący kosmyk nie znajdował się na niewłaściwym miejscu. Jedyną widoczną usterką w jej wyglądzie był kilkucentymetrowy trójkątny otwór w rękawie perłowoszarej marynarki.

– Wypadek niczego nie zmienia, panie Navarre.

Do rozmowy włączył się wielki Anglosas.

– Powinno się, kurwa, zmienić osobę, która tym wszystkim kieruje.

Hernandez odwrócił się do niego z uniesionym palcem, zupełnie jakby chciał dźgnąć wielkoluda w podbródek.

– My tym kierujemy, Kelsey. My jako zespół. My, co oznacza, że jeśli masz jakiś problem z tym, jak rozdzielam zadania, możesz złożyć oficjalną skargę. Tymczasem – machnął ręką w kierunku DeLeon – masz jej we wszystkim słuchać.

DeLeon nie zamierzała tracić ani sekundy.

– Skontaktuj się z agentką specjalną Jacobs. Masz z nią współpracować. Przekaż jej wszelkie ustalenia na temat eksplozji, jakich sobie zażyczy. Pomóż w zbieraniu informacji. Zbierz zeznania od wszystkich, którzy na kampusie zajmowali się przesyłkami, i odpowiedzi przeczące od wszystkich, którzy tego nie robili. Chcę znać dokładny czas dostarczenia przesyłki w odniesieniu do chwili eksplozji. Chcę również dostać zeznania każdego studenta z zajęć, które Brandon prowadził w tym semestrze.

Kelsey stęknął.

– Federalni zrezygnują. Dobrze wiesz, do cholery, że…

– Kelsey – powiedział Hernandez.

– Czyli mam zasuwać, podczas gdy ten drań Sanchez spokojnie sobie gdzieś siedzi?

– Kelsey – powtórzył Hernandez.

Kelsey nie odrywał wzroku od DeLeon.

Głos porucznika Hernandeza zabrzmiał zarazem delikatnie i ostro jak azbest.

– Czy jest pan w stanie pełnić pomocniczą funkcję w tym śledztwie, komisarzu?

Po trzech bardzo długich sekundach Kelsey wsadził rękę do kieszeni koszuli, wyjął długopis, uniósł go na wysokość oczu DeLeon i pstryknął. Po czym odwrócił się i odszedł.

– Gość sprawia wrażenie przeszczęśliwego – zauważyłem.

Aluminiowe włosy Hernandeza zalśniły, kiedy odwrócił się w moją stronę.

– Dopóki ja kieruję tym śledztwem, Navarre, może pan na to liczyć. Jeżeli najdzie pana ochota, żeby porozmawiać z kimś na temat zabójstwa Brandona, ma się pan zwracać do komisarz DeLeon. Jeżeli jednak mogę panu coś radzić… proszę zająć się wykładami, uważać na siebie i trzymać się z daleka od tej sprawy.

– W wybuchu zginęły dwa gołębie i mnóstwo znakomitych esejów.

Hernandez westchnął.

– Opowiem panu pewną historyjkę, Navarre. Porozmawiajmy o czasach, kiedy jeden z moich najlepszych ludzi poradził mi, abym… jak by to określić?… nie zawracał sobie aż tak głowy pewnym tropem.

Hernandez wpatrywał się we mnie tak długo, aż podałem nazwisko.

– Gene Schaeffer?

Niemal niezauważalnie skinął głową, po czym spojrzał na DeLeon.

– Mniej więcej w czasie kiedy zostałaś przeniesiona do wydziału przestępstw na tle seksualnym, zajmowaliśmy się sprawą kwalifikowanego napadu. Pewien ćpun terroryzował zamieszkaną przez emerytów okolicę przy Jefferson. Wszyscy go znali, ale nikt nie chciał zeznawać. Jakoś przed Bożym Narodzeniem ćpun tak się czymś najarał, że pobił niemal na śmierć staruszkę. I tym razem nikt nie chciał zeznawać, nikt nic nie widział. Tydzień później wspomniany ćpun został znaleziony z połamanymi rękami – wisiał do góry nogami przywiązany liną do wiaduktu na Zarzamora. Ledwo zipał, a oczy miał tak opuchnięte, że przypominał szopa pracza. Odcięliśmy go. Opisał ze szczegółami napaść na staruszkę, błagał, żebyśmy wsadzili go do więzienia i pozwolili mu przekazać jakieś pieniądze na rzecz jej rodziny. Wzruszające, bez dwóch zdań. Nie chciał również zidentyfikować osoby, która go zaatakowała, zrozumieliśmy zatem, że w okolicy działa jakiś samozwańczy mściciel. W sprawie wypłynęły dwa intrygujące nazwiska. Okoliczni mieszkańcy wysłali kartki bożonarodzeniowe i paczki pod pewien interesujący adres na Queen Anne Street – dżem, konfitury, keksy.

– I galaretki owocowe – dodałem.

– I galaretki owocowe – skinął głową Hernandez. Zacisnął swoją niezwykle silną dłoń na moim ramieniu, wyraźnie nie przejmując się tym, że odcina mi dopływ krwi do ręki.

– Chcę przez to powiedzieć, panie Navarre, że sytuacja uległa zmianie. Przyjaciele zajęli się innymi sprawami, dokumenty przechodzą przez moje biurko, a limit przysług wyczerpuje się, podobnie jak moja cierpliwość. Rozumiemy się?

– Wszystko jest jasne jak tequila – zapewniłem.

– Wybornie. Życzę panu udanej reszty semestru, profesorze.

Hernandez raz jeszcze ścisnął moje ramię, ukłonił się DeLeon i odszedł w kierunku dziennikarzy, którzy zebrali się za policyjną taśmą rozciągniętą przy windzie.

W przeciwległej części korytarza chłopaki z brygady antyterrorystycznej nadal podpierały ściany, popijając colę i omawiając długość swoich rurobomb i piłeczek do ping-ponga z TNT, przeplatając te wywody odwołaniami do nóg DeLeon i jej przypuszczalnych preferencji w obszarze bielizny.

– Pierwsza sprawa? – zapytałem ją.

Minęło kilka sekund, zanim skupiła na mnie uwagę.

– Przez rok zajmowałam się kwalifikowanymi napaściami. Przez dwa przestępstwami na tle seksualnym. Swoje widziałam.

– Pierwszy raz główna rola przy zabójstwie?

Zacisnęła usta.

– Na takiej sprawie można zjeść zęby – przyznałem.

– Wypraszam sobie ten protekcjonalny ton.

Uniosłem dłonie. Nawet tak delikatny ruch wzbudził ból w moim lewym ramieniu.

– Kelsey sprawiał wrażenie przekonanego, że federalni zrezygnują ze sprawy.

Wpatrywała się w głąb korytarza.

– Jak już mówiłam, panie Navarre, proszę nie liczyć na żadne względy.

– Wspomniał kogoś o nazwisku Sanchez. O kogo może chodzić?

DeLeon niemal się uśmiechnęła, jakby chciała coś powiedzieć, ale szybko zmieniła zdanie.

– Do zobaczenia, panie Navarre.

Sanitariusz wstał i pakując swoją torbę, oznajmił, że powinien odwieźć mnie do szpitala. DeLeon skinęła głową.

Odwróciła się w stronę chłopaków z brygady antyterrorystycznej, którzy nadal spoglądali na nią pożądliwie, po czym wyjęła coś z kieszeni marynarki.

Uniosła przedmiot w dłoni na ułamek sekundy – na tyle długo, aby antyterroryści go rozpoznali i zauważyli, że jest cięższy, niż powinien, ale nie na tyle, aby zdążyli dojść do wniosku, że DeLeon nie jest aż tak szalona. Dałbym wiele, żeby wiedzieć, skąd wytrzasnęła piłeczkę do ping-ponga i czym ją wypełniła. Może znalazła ją w pomieszczeniu rekreacyjnym dla studentów, kiedy poszła umyć ręce? A może nosiła ją przy sobie od wielu miesięcy, czekając na taką okazję? Policjanci bywają niesamowicie zaradni.

– Hej, Hills! Łap! – zawołała.

Po czym wykonała szybki zamach od dołu, wyrzucając piłeczkę w kierunku klatki piersiowej jasnowłosego sierżanta.

Nigdy nie widziałem brygady antyterrorystycznej rozbiegającej się w takim tempie na tak ograniczonej przestrzeni i takich ilości coli wytryskujących w powietrze. Piłeczka odbiła się od klatki piersiowej sierżanta Hillsa i spokojnie potoczyła się po podłodze.

Twarz Hillsa miała barwę kredowego pyłu, kiedy podniósł wzrok na DeLeon.

– Ty jebnięta suko.

Rozczapierzył ociekające płynem palce. Duża plama po coli sunęła w kierunku jego krocza, aż spłynęła po lewym udzie.

DeLeon odpowiedziała tak cicho, że niemal trzeba było czytać z ruchu jej warg:

– Bum.

Odwróciła się i odeszła spokojnie korytarzem w stronę świateł kamer telewizyjnych.

3

Zanim dotarłem do biura Erainii Manos, zacząłem w pełni doświadczać dobroczynnych skutków tylenolu z kodeiną podanego w Szpitalu Metodystycznym. Moja twarz rozmiękła do konsystencji tofu, a czucie w stopach zachowałem tylko dlatego, że w moim volkswagenie kabriolecie odczuwałem wszystko każdym centymetrem ciała.

Wjechałem na parking centrum handlowego przy Blanco i obwodnicy 410 i znalazłem najbliższe wolne miejsce oddalone trzydzieści metrów od biura Erainii. W samej agencji nigdy nie panuje ruch, ale biuro jest wciśnięte między przyciągające sporą klientelę grecką restaurację i outlet z meblami ze skóry.

Na drzwiach widniał namalowany za pomocą szablonu napis:

agencja erainii manos

twoja grecka detektyw – full service

W środku zastałem siedzącego za biurkiem George’a Bertóna. Kelly Arguello rozwaliła się przy moim, zaczytana w czasopiśmie „Spin”. Między nimi klęczał Jem Manos, który tarasując wąskie przejście prowadzące do centrum dowodzenia matki, zajmował się budową gigantycznego trzypoziomowego wiatraka z zestawu Tinkertoys.

Kelly i George powitali mnie owacją na stojąco. Zadzwonił telefon.

Zza wielkiego biurka w głębi pomieszczenia dobiegł głos Erainii:

– Czy ktoś mógłby odebrać?

Po wysokim tonie rozpoznałem, że chodzi o alternatywny numer zwany przez Erainię „numerem dla frajerów”.

Kiedy dzwonek zabrzmiał ponownie, Jem złapał mnie za palce i oświadczył, że cieszy się, że nie wyleciałem w powietrze. Pociągnął mnie w stronę wiatraka.

Kelly i George zasypali mnie pytaniami.

Kiedy telefon zadzwonił po raz trzeci, Erainia wstała i wrzasnęła w naszym kierunku:

– Co jest?! Ogłuchliście tam?

Zapadła cisza. Kelly wróciła za moje biurko. George podszedł do swojego i sprawdził numer dzwoniącego na wyświetlaczu. Jem pociągnął mnie w stronę zabawek.

Po czwartym dzwonku George dał znak dłonią Erainii, zatarł ręce, po czym zamaszystym gestem podniósł słuchawkę.

– Pro Fidelity. Kredyty – Zbiórki – Samuelson.

Słuchając rozmówcy, spojrzał na mnie i mrugnął.

– Tak, zgadza się.

George odchylił się do tyłu. Jego koszulka polo była ozdobiona dwoma szerokimi pionowymi pasami, przez co górna część ciała przypominała ścieżkę rowerową. Odsunął kapelusz typu panama jeszcze wyżej na czoło.

Miałem pewną teorię na temat Bertóna i jego białych skórzanych butów, cienkich wąsików, kapelusza panama i przylizanych żelem włosów. Podejrzewałem mianowicie, że George tylko pracuje u schyłku XX wieku i każdego wieczoru potajemnie teleportuje się z powrotem do swojego domu w 1962 roku.

– Tak – przytakiwał. – Możemy to sprawdzić. Przełączam pana do pani Donovan.

Nacisnął guzik i uniósł palec.

– Już – powiedziała Erainia.

Telefon na jej biurku zadzwonił.

– Donovan. Tak, panie LaFlore. – Erainia mówiła takim głosem, jakby była o dziesięć lat młodsza i o połowę mniej zgryźliwa. – Leży tu przede mną. Tak. Sprawdzaliśmy, czy może napotkać pan jakieś problemy. Prawdę powiedziawszy, rozważamy zastaw.

Rozparła się w fotelu i zaczęła wyciągać od biedaka jego historię kredytową.

Jem opowiadał mi szeptem o swoim zestawie Tinkertoys. Mylnie wziąłem całą konstrukcję za wiatrak. Jem próbował zbudować perpetuum mobile.

– Gdzie o czymś takim usłyszałeś? – zdziwiłem się.

Jem wyszczerzył zęby. Erainia nie obcinała mu włosów od miesiąca, przez co jedwabiście czarna, opadająca na oczy grzywka upodabniała go do muppeta.

– Tajemnica – powiedział.

Jem jest wyjątkowo rozwinięty jak na pięciolatka. Erainia uważa, że powinien znakomicie poradzić sobie w zerówce, do której pójdzie jesienią. Według mnie poradziłby sobie znakomicie na MIT, gdyby tylko uczelnia oferowała lepszy plac zabaw.

George wprowadzał do komputera jakieś dokumenty. Przysiadłem na skraju biurka i spojrzałem na Kelly Arguello, która ponownie zatopiła się w lekturze „Spina”. W tym tygodniu ufarbowała włosy na fioletowo i spięła je w kucyk. Miała na sobie obcięte białe dżinsy i białe adidasy ze skarpetkami do kostek oraz wielki T-shirt z napisem: „liberty lunch” w kolorach reggae.

Kelly nigdy nie próbuje podkreślać sylwetki za pomocą stroju, ale i tak trudno nie zauważyć jej figury pływaczki. Mimo obszernej koszulki i starych dżinsów doskonale było widać jej delikatnie umięśnione ciało, które George, bezwstydny zbereźnik, lubi nazywać „materiałem na zwycięzcę wakacyjnego konkursu piękności na wyspie Padre”.

Podniosła na mnie wzrok znad czasopisma. Skierowała brązowe oczy w odcieniu butelki do piwa na mój zalepiony plastrami policzek i zmarszczyła nos.

– Nadal pachniesz tak, jakbyś tkwił w pożarze.

Bertón roześmiał się na tyle głośno, na ile mógł sobie pozwolić. Ton głośniej i Erainia rzuciłaby mu nożyczkami w tył głowy. Wiem, co mówię, bo przeżyłem to na własnej skórze.

– Dobrze wiedzieć, że człowiek może liczyć na współczucie kolegów z pracy.

– Cieszymy się, że nic ci się nie stało – zapewnił mnie George. – Opowiedz nam o wszystkim.

Opowiedziałem im o bombie, komisarz DeLeon i decyzji przyjęcia posady na Uniwersytecie Teksańskim.

– Rezygnujesz z bycia prywatnym detektywem? – zdziwiła się Kelly.

– Nie, będę robił obie rzeczy jednocześnie. Erainia najwyraźniej sądzi, że mogę jej przynosić zyski na dwóch stanowiskach.

– Profesor Tres?

– Tylko z szacunkiem proszę, zuchwała dziewczyno. Niedługo uzyskam dostęp do ocen wszystkich studentów Uniwersytetu Teksańskiego. – Pomachałem palcem w powietrzu, jakbym był szalonym naukowcem.

– Bzdura – stwierdziła.

Studenci prawa. Oni nie znają pojęcia strachu.

W tym semestrze Kelly uczęszczała na zajęcia na Uniwersytecie Teksańskim w Austin w poniedziałki, środy i piątki. We wtorki i w czwartki wracała samochodem do San Antonio, żeby pomóc w biurze Erainii. Był to jeden z moich genialnych pomysłów. Uczelnia zaliczała jej to nawet jako punktowane zajęcia – pracę w terenie.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby Ralph, wujek Kelly, nie uważał, że wyświadczam mu przysługę, odgrywając rolę starszego brata Kelly. Wujek Ralph dysponuje ogromną liczbą dwururek obrzynów, przed których otrzymaniem muszę się bronić rękami i nogami. Co gorsza, sama Kelly nie zawsze uznaje moją rolę starszego brata.

Erainia nadal udawała panią Donovan, uskarżając się na stan branży ubezpieczeń indywidualnych jakby ulubionemu koledze.

– No wiem – solidaryzowała się. – Równie dobrze mogliby nas żywcem obrabować z wszystkich pieniędzy.

– Żywcem obrabować – wyszeptał Bertón. – Dobrze powiedziane.

Erainia posłała mu karcące spojrzenie i uniosła zgięte palce w geście, który w Grecji musiał mieć wyjątkowo negatywne konotacje.

George wyszczerzył zęby i spojrzał na mnie.

– Wiesz, kazała mi się zająć twoim terrorystą.

– Terrorystą?

– Czy jak go tam zwał. Tym, który wysyła listy z pogróżkami. Powinienem mieć niezły ubaw.

Przyglądałem mu się uważnie, aby odgadnąć, czy mówi serio, czy odczuwa choćby odrobinę lęku na myśl, że ma ścigać osobę, która wysadza biura na uczelni za pomocą rurobomb i dziurawi profesorów anglistyki za pomocą pocisków.

Wiedziałem, że w przeszłości George miał do czynienia z poważniejszymi sprawami. W latach osiemdziesiątych odbył dwie tury w Arabii Saudyjskiej w żandarmerii sił powietrznych. W czasie wojny w Zatoce Perskiej stał tuż przed bunkrem w Bahrajnie, kiedy iracka rakieta rozwaliła budynek w drobny mak. Wrócił do Stanów i zdał egzamin na prywatnego detektywa, a wtedy jego żona zginęła w jakimś wypadku podczas biwaku. George odziedziczył małą firmę zajmującą się weryfikacją tytułów prawnych i całkiem pokaźną polisę ubezpieczeniową. Przez ostatnich siedem lat prowadził śledztwa tylko wtedy, kiedy miał na to ochotę, zazwyczaj dla Erainii. Znajdował na przykład zbiegłych klientów na West Side, gdzie ani Erainia, ani ja nic nie wskóralibyśmy sami.

W San Antonio takie sytuacje zdarzają się często. Anglosascy detektywi jadą do latynoskiej części miasta i oferują nagrodę za odszukanie spadkobiercy jakiejś dużej nieruchomości, ale nikt się nie zgłasza. Odwróćmy sytuację: Latynos pracujący w białej dzielnicy spotyka się z tym samym. Każdy prywatny detektyw w San Antonio szybko dochodzi do wniosku, że powinien mieć partnera po drugiej stronie. George Bertón był jednym z najlepszych.

– Wiesz już, od czego zaczniesz? – zapytałem.

– Od aktywistów, radykałów. Jakichś na pewno znajdę. Zazwyczaj przyjeżdżają z Kalifornii i zatrzymują się tu na chwilę, plotąc głupoty na temat La Raza. Potem orientują się, że Teksas nie przypomina Los Angeles, i wracają do domu.

– Znasz kogoś o nazwisku Sanchez?

– Stary, to jest San Antonio. Znam siedem tysięcy ktosiów o nazwisku Sanchez. Dlaczego pytasz?

– Policjanci wspomnieli o nim przy mnie.

Bertón wzruszył ramionami.

– Zapytam Erainię. Wykonała już kilka telefonów na policję.

– Niepokoi cię w ogóle ta sprawa?

– Oczywiście. Wiesz, kiedy ostatni raz FBI miało cokolwiek do zrobienia w San Antonio poza przecieraniem swoich okularów? Będą wniebowzięci. Nawet gdybym pierwszy znalazł tego gościa, nie zdążę sporządzić jednego raportu, a już federalni wpadną tu z wywieszonymi ozorami. Uniwersytet Teksański nie powinien mieć większych powodów do zmartwień, Tres. Wynajęli nas tylko po to, żeby podwoić wysiłki, ale mnie to akurat nie przeszkadza.

– W policji chyba sądzą, że federalni odpuszczą sobie tę sprawę.

George się roześmiał.

– Tak właśnie powiedzieli – przekonywałem.

Machnął lekceważąco ręką.

– Nie pleć głupstw, Navarre.

Jem nie ustawał w wysiłkach zbudowania perpetuum mobile. Jedno koło ustawił tak, że wprawiało w ruch dwa pozostałe, a to znajdujące się na górze obracało się na podobieństwo śmigieł helikoptera. Teraz próbował ustabilizować podstawę.

Kelly przewróciła stronę w czasopiśmie.

– To jak, Tres, nadal wybierasz się na tę podwójną randkę dziś wieczorem? Z taką twarzą?

Posłałem George’owi spojrzenie zapowiadające, że zamorduję go później. Uniósł ręce.

– Hej, Tres, powiedziałem jej tylko, że wyświadczasz mi przysługę.

– Doprawdy wspaniały gość – przyznała Kelly. – Zawsze myśli o innych. Jak miała na imię beneficjentka z poprzedniego miesiąca? Annie?

– Tak, bankierka – potwierdził George.

Kelly wydęła usta, jakby wypowiadała długie M.

– Gdyby twoje życie erotyczne było chorobą, Tres, już dawno by cię zabiło.

– Zalecałabyś bulion z kury?

– Między innymi. Nie żebym liczyła, że mnie posłuchasz.

George głośno odchrząknął. Erainia posłała mu kolejne mordercze spojrzenie.

– Hej, chica – wyszeptał Bertón do Kelly – gdyby znudziło ci się czekanie… – Wskazał palcami na siebie.

Kelly autentycznie się zarumieniła.

– Świetnie spisała się przy gromadzeniu materiałów do tej sprawy – zwrócił się do mnie George. – Wyszukała wszystko na temat profesora i jego rodziny. Niesamowite, ile informacji dziewczyna potrafi zdobyć w jedno przedpołudnie. Wiedziałeś, że ten cały Aaron Brandon należy do tych Brandonów z tej sprawy sprzed kilku lat?

– Tej sprawy?

Spojrzałem na Kelly w nadziei na pomoc. Nie zamierzała mi jej udzielić.

– No wiesz… – George przyłożył sobie do głowy dłoń ułożoną w kształt pistoletu. – Pif-paf.

– Pif-paf?

– No. – George się uśmiechnął, wyraźnie usatysfakcjonowany, że nadajemy na tych samych falach. – Prześladuje ich prawdziwy pech. Tak czy inaczej, Kelly wyszperała to w jedno przedpołudnie. Znalazła wszystko na komputerze. Niezła jest.

– Rzeczywiście – przyznałem. – A jeśli już mowa o tych materiałach…

– …to będziesz chciał dostać ich kopię. – Kelly otworzyła boczną szufladę w moim biurku, wyjęła grubą, owiniętą gumką teczkę i rzuciła ją w moją stronę. – Erainia posadziła mnie do tej sprawy, kiedy pewne osoby przebywały poza biurem i uczestniczyły w eksplozjach. Z przykrością muszę stwierdzić, że były to eksplozje nieskuteczne. Coś jeszcze?

Powiedziała to wszystko słodkim głosikiem.

– Wystarczy już tego wbijania szpil.

Zatrzepotała rzęsami.

Erainia odłożyła słuchawkę, oparła dłonie na biurku i uniosła się do całych swoich imponujących stu pięćdziesięciu centymetrów. Skierowała na mnie przeszywające spojrzenie czarnych oczu.

– No więc? – zagrzmiała rozkazującym tonem. – Udało ci się wyjść z tego cało i od razu nabrałeś przekonania, że masz za sobą udany poranek? Podejdź no tu.

– Będzie nam ciebie brakowało – stwierdził ze współczuciem George.

Postukałem knykciami w blat jego biurka, po czym ruszyłem na spotkanie z szefową. Przez całą drogę czułem na swoich plecach wzrok Kelly Arguello.

Za każdym mężczyzną kroczy kobieta, którą udało mu się skutecznie wkurzyć.

Pech w tym, że w moim wypadku najczęściej mam taką kobietę również przed sobą.

4

Na biurku Erainii piętrzyły się stosy teczek ze sprawami. Układała je w misterne spirale na podobieństwo serwetek. W dolinach między nimi znajdowały się zmięte do postaci kulek dokumenty prawne, włożone w ramki fotografie Jema, dwa telefony, leksykony detektywistyczne, sprzęt do prowadzenia obserwacji i wysypana zawartość kilku torebek. Samoprzylepne karteczki w najróżniejszych kolorach przytwierdziła do blatu w rozmaitych miejscach niczym drogowskazy pomagające odnaleźć drogę w tym chaosie.

Na ile potrafiłem się zorientować, rozłożony na wierzchu projekt składał się z szeregu broszurek, lśniących folderów przypominających te rozsyłane przez instytucje finansowe. Napis na leżącym najbliżej mnie prospekcie głosił: „Święty Stefan. Doskonałość jest naszą tradycją”. Widniejący na fotografii nastolatek z błyszczącym aparatem nazębnym uśmiechał się do mnie z ukosa w tonacji sepii.

Erainia wskazała głową na krzesło przeznaczone normalnie dla klientów.

Miała na sobie to, co zwykle, czyli luźną czarną sukienkę z krótkimi rękawkami, która wisiała na niej jak płachta zarzucona na wyschnięte konary drzewa. Nie stosowała makijażu, nie nosiła biżuterii, nie zakładała pończoch. Na nogach miała proste czarne buty na płaskiej podeszwie.

– Tak sobie wyobrażasz podziękowania za załatwienie ci ciepłej posadki? – zapytała natarczywym tonem. – Pozwalasz się wysadzić w powietrze?

– Wiem, niewdzięcznik ze mnie.

Machnęła dłonią, co było gestem zniecierpliwienia, który wykonywała tak często, że szybko się nauczyłem, aby nie siadać obok niej w restauracji.

– Masz szczęście, że UT nie zerwał z nami kontraktu.

– Straszny niewdzięcznik – przyznałem. – Za moimi plecami załatwiasz mi stanowisko wykładowcy, pozwalasz, żeby dzięki temu uczelnia zleciła ci śledztwo, a ja nie potrafię nawet powiedzieć: Kharis soi.

Erainia zmarszczyła brwi.

– Co to ma być? Biblijna greka?

– Innej nie znam. Jestem mediewistą, zapomniałaś?

– Współczesna forma „dziękuję” to ephkharistó, złociutki. Powinieneś się jej nauczyć, biorąc pod uwagę, że wciąż wyświadczam ci jakieś przysługi.

Sięgnęła do ułożonych w spirale akt, użyła palców w charakterze różdżki, po czym wyciągnęła ze sterty dokładnie ten dokument, którego szukała. Podała mi wykaz grup – literatura średniowieczna, kurs dla studentów studiów magisterskich nr 4963, seminarium z Chaucera dla studentów studiów licencjackich nr 3213, jedna z grup angielskiego dla studentów pierwszego roku.

– Trzy kursy – powiedziała Erainia. – Środy i piątki po południu. Będziesz profesorem wizytującym, dostaniesz sześć tysięcy za resztę semestru wypłacone z funduszu celowego dziekana. Powiedziałabym, że całkiem nieźle.

– Ile wynosi twoja prowizja?

Westchnęła.

– Słuchaj, złociutki, wiem, że miałeś do mnie pretensje, kiedy zeszłej jesieni musiałeś odrzucić propozycję objęcia posady wykładowcy.

– Dokończenie kursu na licencję było moją decyzją, Erainia.

– Jasne, złociutki, jasne. Słuszną decyzją. Tak tylko mówię… Teraz pojawiła się okazja…

– Gość zarobił kulkę.

– …a ja uznałam, że jest idealna. Będziesz miał możliwość poprowadzić trochę zajęć, a jednocześnie pracować dalej dla mnie. Jeżeli przyszłej jesieni zaoferują ci umowę, dostaniesz pełny pakiet świadczeń socjalnych i trzydzieści patyków rocznie. Plus to, co zarobisz u mnie.

Bębniłem palcami w blat, przesuwając wzrokiem po zagraconym biurku Erainii.

– A jeżeli odmówię, wyślesz mnie do szkoły z internatem?

Minęła krótka chwila, zanim przypomniała sobie o folderach.

– Nie mają internatu.

– Prywatna szkoła dla Jema?

Nachmurzyła się, zgarniając pośpiesznie broszury.

– Chcę dla niego wybrać najlepszą.

– Można w nich dostać stypendium?

– Przestań zmieniać temat.

– Szkoły publiczne nadal cieszą się wielką popularnością, Erainia. Dzieciaki wyrastają po nich na ludzi.

– Twierdzisz, że Jem jest typowym dzieckiem?

Spojrzałem przez ramię na Jema, który próbował właśnie wytłumaczyć Kelly Arguello zasadę działania przełożeń w budowanej przez niego maszynie.

– No dobrze – przyznałem. – Jest wyjątkowy. Tyle że…

– Ty się martw o swoje zajęcia ze studentami, a ja się zajmę zerówką.

– A sprawa Brandona?

– To zostawmy George’owi.

– Policja podrzuciła ci jakieś informacje?

– Powiedziałam przecież… Zaraz, zaraz…

Pochyliłem się nad gąszczem dokumentów i zacząłem w nich szperać na własną rękę. Wyciągnąłem wystającą ze stosu raportów kartkę z notatką z rozmowy telefonicznej.

– Odłóż to – rozkazała Erainia.

Odczytałem treść.

– Ozzie Gerson. Zastępca szeryfa Ozzie Gerson?

– Nic ci nie powiem.

– Ozzie zajmuje tak niską pozycję w hierarchii biura szeryfa, że gdyby był niżej, znajdowałoby się pod jednym z radiowozów. A ty zasięgasz u niego informacji. Więcej, zasięgasz informacji w sprawie o zabójstwo.

Erainia postukała palcami w biurko.

– Już ja cię dobrze znam, złociutki.

– Co to ma niby znaczyć?

– To znaczy, że jeśli podzielę się z tobą jakimikolwiek informacjami, dojdziesz do wniosku, że sprawa należy do ciebie. Zaczniesz węszyć, podczas gdy mnie zależy przede wszystkim na tym, żebyś się nie wychylał i żeby UT był z ciebie zadowolony.

– Czy to ma jakiś związek z tą sprawą sprzed kilku lat?

– Z tą sprawą?