Strona główna » Kryminał » Ostatni ślad

Ostatni ślad

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-565-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ostatni ślad

"Oczekująca na samolot do Gibraltaru Elaine Dawson nie bardzo wie, co począć, gdy z powodu mgły zostają odwołane wszystkie loty. Zagubiona na ogromnym lotnisku Heathrow przyjmuje zaproszenie młodego, atrakcyjnego mężczyzny, by przenocować w jego domu. Opuszcza z nieznajomym halę odlotów i od tego momentu znika po niej wszelki ślad. Policja szybko umarza śledztwo, wychodząc z założenia, że młoda kobieta wykorzystała pierwszą nadarzającą się okazję, by uwolnić się od kalekiego, zgorzkniałego, despotycznego brata, którym musi się opiekować oraz nudnego życia w malutkim, prowincjonalnym miasteczku. Pięć lat później dziennikarka Rosanna Hamilton, pisząca serię artykułów o tajemniczych zniknięciach, ponownie powraca do zapomnianej już sprawy Elaine Dawson. Nagle natrafia na informacje, z których wynika, że Elaine żyje. Podążająca śladem dziewczyny dziennikarka sama nagle staje w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa… "

Polecane książki

Swoją dotychczasową aktywność literacką Autor koncentrował na publikowaniu tekstów w prowadzonym, do niedawna, blogu. Jego teksty można było znaleźć również na innych portalach internetowych. Decyzję o publikacji książek podjął spontanicznie obserwując ludzi stojących  w kolejce do kasy w supermark...
„Przewrotny tytuł tej książki, bo pozycja składa się z ośmiu niebanalnych opowiadań, zebranych w całość i opracowanych podczas gdy autorka dużo  podróżowała i mieszkała w Hiszpanii. Opowiadania te mają podtekst psychologiczno-filozoficzny i doskonale oddają wrażliwość duszy autorki.  Znajdujemy w ni...
Książka jest kolejnym tomem opracowywanych przez Autora od 20 lat obszernych omówień wyroków Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Przez bardzo staranny, fachowy wybór, obejmujący kilkadziesiąt najbardziej reprezentatywnych orzeczeń wydanych w 2010 r, Autor pokazuje dorobek orzecznict...
„CHWILE. Część pierwsza. Kurza pamięć” Wiesława Trawy to pełna ciepła opowieść o czasach, których już nie ma i modelu rodziny, który we współczesnych czasach chyba też przechodzi do historii... To opowieść o rodzinie, gdzie więzy krwi są bardzo ważne, od któ...
Przy ustalaniu podstawy składek zdrowotnych pracowników stosowane są przepisy dotyczące podstawy składek emerytalno-rentowych, co oznacza, że odpowiednie zastosowanie mają tu wyłączenia wynikające z rozporządzenia składkowego. Przychody wymienione w tym rozporządzeniu możemy podzielić na kilka zasad...
Autorka bestsellera "Ja chyba zwariuję!" powraca z  równie zwariowaną i zaskakującą komedią pełną rodzinnych nieporozumień!   Eliza przygotowuje się do ślubu, a całej rodzinie udziela się podniosła atmosfera. Lecz niespodziewanie w życiu dziewczyny pojawi się niepokorny Szczepan, który grzecznej i u...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Charlotte Link

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

DIE LETZTE SPUR

Copyright © 2008 by Charlotte Link

and AVA- Autoren- und Verlags- Agentur GmbH, Herrsching-Breitbrunn (Germany)

Copyright © 2009 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2009 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga

Zdjęcie na okładce: CORBIS

Redakcja: Urszula Gardner

Korekta: Joanna Rodkiewicz, Magdalena Bargłowska

ISBN: 978-83-7508-565-5

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

E-wydanie 2012.

Konwersja do formatu EPUB: iFormat

Listopad 2002

Listopad 2002

W weekend miał spaść śnieg. Tak przepowiadali
meteorologowie i wydawało się, że mają rację — listopadowe popołudnie było
bardzo zimne. Z północnego wschodu wiał przenikliwy wiatr. Jeśli ktoś
musiał tego dnia wyjść z domu, zaraz zaczynały mu łzawić oczy. Zapadł
wczesny zimowy zmierzch. Przez cały dzień było szaro, a teraz panujący za
dnia półmrok niepostrzeżenie przeszedł w wieczór.

Młoda kobieta wyglądała żałośnie. Była zmarznięta,
blada na twarzy, miała zaczerwienione policzki. Ręce splotła na piersi,
jakby nawet tutaj nie była w stanie uciec przed okrutnym zimnem. Mimo że
piwnica oddziału medycyny sądowej była dobrze ogrzewana, a w każdym razie
małe pomieszczenie, do którego inspektor Fielder i jego współpracownica,
sierżant Christy McMarrow, wprowadzili kobietę, po tym jak zidentyfikowała
ona zwłoki znalezione w Epping Forest.

Rzuciła tylko jedno, przelotne spojrzenie na zastygłą
twarz, następnie prędko się odwróciła i słychać było, że próbuje
powstrzymać odruch wymiotny. Chociaż nie widziała zmasakrowanego ciała.

Jego widok, pomyślał inspektor Fielder, przyprawiłby
ją o utratę przytomności.

Minęła chwila, zanim kobieta odzyskała mowę.

— To ona. To Jane. Jane French.

W korytarzu poprosiła o papierosa. Fielder podał jej
ogień. Dłonie jej drżały, ale nie tylko na skutek aktualnej sytuacji.
Kobieta była uzależniona od narkotyków i inspektor zauważył to na
pierwszy rzut oka. Prostytutka, jak zdradzał jej strój. Spódnica, którą
miała na sobie, była taka krótka, że niewiele by zmieniło, gdyby wcale jej
nie włożyła. Cienkie czarne pończochy, które ani trochę nie chroniły jej
przed zimnem. Kozaki na wysokim obcasie i kurtka do bioder z błyszczącego
materiału, którą rozpięła, żeby wyeksponować obfity, ładny biust. Była
młoda. Około dwudziestki, jak oszacował Fielder.

— Panno Kearns — powiedział, siląc się na
opanowany, rzeczowy ton, żeby pomóc jej wziąć się w garść. — Czy jest pani
całkowicie pewna, że denatka to… Jane French?

Lil Kearns zaciągnęła się głęboko dymem i skinęła
głową.

— Jestem pewna. To ona. Od razu ją poznałam.
Wygląda już… no cóż, trochę inaczej… ale to ona!

— Prawie przez tydzień leżała w lesie, zanim ją
znaleziono. Oznacza to, że została zamordowana mniej więcej dziesiątego
listopada.

— Zamordowana… Czy to pewne?

— Niestety tak. Rodzaj obrażeń oraz więzy nie
pozostawiają żadnych wątpliwości.

— Cholera — powiedziała Lil.

Zgłosiła się na posterunek rankiem akurat tego dnia,
kiedy policja już porzuciła nadzieję, że uda się ustalić tożsamość ofiary
z Epping Forest. Prawie od dwóch tygodni poruszano się po omacku. Pechowi
spacerowicze znaleźli ciało, a rodzaj zadanych ran i okrucieństwo, z jakim
torturowano, a następnie zabito kobietę, w pierwszej chwili odebrały mowę
nawet najtwardszym funkcjonariuszom.

— To dzieło psychopaty — odezwał się w końcu
ktoś, a reszta pokiwała głowami. — Ta dziewczyna musiała paść ofiarą
jakiegoś kompletnie chorego człowieka.

Jej ubranie — a raczej to, co z niego pozostało —
zdradzało, że zamordowana była prostytutką, nasuwał się więc wniosek, że
wsiadła do samochodu z niewłaściwym klientem. Niestety, podobne wypadki
nie należały do rzadkości, chociaż nieczęsto policja miała do czynienia z
tak bezprzykładną brutalnością. Ale po ulicach chodziło mnóstwo dewiantów
i najczęściej wyszukiwali oni swoje ofiary wśród ulicznych prostytutek. Nie po każdym było od
razu widać, że jest chory. Inspektor Fielder miał już do czynienia z
gwałcicielami, których wygląd i sposób bycia powodowały, że niejedna matka
chciałaby mieć kogoś takiego za zięcia.

Denatka nie miała przy sobie papierów i nie można było
przyporządkować jej do żadnej z kobiet z kartoteki osób zaginionych. Jej
zdjęcie opublikowano w gazetach — bez żadnego oddźwięku. Aż w końcu na
policji zjawiła się panna Kearns, twierdząc, że rozpoznała na fotografii
swoją byłą współlokatorkę.

— Zniknęła na początku marca! Nie powiedziała ani
słowa. Po prostu nie wróciła do domu. Aż tu nagle widzę ją w gazecie!

Fielder chciał wiedzieć, dlaczego panna Kearns nie
zawiadomiła policji o zaginięciu koleżanki, ale w odpowiedzi kobieta
wzruszyła tylko ramionami. Domyślał się, że panna Kearns bynajmniej nie
paliła się do kontaktów ze stróżami prawa. Jako narkomanka była
prawdopodobnie wplątana w działalność przestępczą albo przynajmniej znała
ludzi z tego środowiska. Nie chciała napytać sobie biedy.

Chociaż twierdziła, że dopiero teraz zobaczyła zdjęcie
koleżanki w starej gazecie, inspektor Fielder domyślał się, że musiała o nim wiedzieć wcześniej. Potrzebowała trochę
czasu, żeby zebrać się na odwagę i stawić się w komisariacie. W końcu to
jednak zrobiła. Fielder nie zamierzał jej gnębić. Chodziło mu wyłącznie o
informacje o ofierze.

Niestety Lil nie była w stanie wiele powiedzieć.
Stojąc w małym pokoju na oddziale medycyny sądowej, paliła nerwowo
papierosa i chwiejąc się na zabójczo wysokich obcasach,
wymieniała znane jej fakty.

— Jane French. Pochodzi z Manchesteru. Zdaje się,
że tylko matka żyje. Trzy lata temu przyjechała do Londynu. Chciała tu
zrobić karierę! — Słowo „kariera” Lil wypowiedziała w taki sposób, że
zabrzmiało ono niemal obscenicznie. — Tak między nami, to chciała poznać
jakiegoś miłego gościa, który by się z nią ożenił i zapewnił jej lepsze
życie niż to, które prowadziła. Pracowała to tu, to tam… Nie mam
pojęcia, co dokładnie robiła. Wreszcie trafiła na ulicę. Nie miała co jeść
ani gdzie mieszkać. Pamiętam, że chciałam ją przepędzić, bo stała w moim
rewirze.

— Kiedy to było? — zapytała Christy McMarrow.

— Mniej więcej rok temu. Potem zrobiło mi się jej
żal. Pozwoliłam jej u siebie zamieszkać. Razem chodziłyśmy do pracy.

— Dla kogo pracowałyście?

Lil spojrzała przelotnie na Christy.

— Dla nikogo! Nie będę oddawać moich pieniędzy
jakiemuś sutenerowi! Byłyśmy z Jane niezależne.

— I w marcu następnego roku zniknęła?

— Tak. Po prostu nie wróciła. Przychodzę którejś
nocy do domu, a jej nie ma. Nic nadzwyczajnego. No tak, ale ona już nigdy
więcej się nie pojawiła! — Wyrzuciła niedopałek na podłogę, przydeptała
go. — Ale przecież nie zabito jej w marcu, no nie?

— Nie — powiedział Fielder. — Jak wspomniałem,
nie żyje od góra trzech tygodni.

— Dziwne. Gdzie się do tej pory podziewała?

Inspektor Fielder też chętnie by się tego dowiedział,
ale nie zanosiło się na to, że Lil Kearns pomoże im w rozwiązaniu tej
kwestii.

— Czy spotkała pani jakichś jej przyjaciół?
Znajomych? Kogoś, z kim utrzymywała kontakty?

— Nie. Wydaje mi się, że nikogo takiego nie było.
Chociaż… raz pomyślałam sobie… — przerwała.

— Tak? — zainteresował się inspektor Fielder.

— To było mniej więcej w styczniu. Zapytałam ją,
czy kogoś poznała. Czy kogoś ma. Bo nagle zaczęła się dużo lepiej ubierać.

— Co to dokładnie znaczy, dużo lepiej ubierać?

— No więc, nosiła… — uśmiechnęła się — nosiła
dalej ubrania do pracy. Wie pan, o co chodzi. Tak jak ja. Ale jakieś…
lepsze. Drogie. Jakby nagle miała więcej pieniędzy.

— I pani zdaniem nie kupowała ich z własnych
oszczędności?

— Nie. Wiedziałam, ile zarabia. Na pewno by jej
nie starczyło.

— Uważa pani zatem, że miała jakiegoś
przyjaciela, który dawał jej prezenty?

— Owszem, tak mi się wydawało. Ale ona
zaprzeczyła. Więcej się nie dopytywałam. Co mnie to obchodzi.

Fielder westchnął. Posunęli się do przodu tylko o
tyle, że znali teraz nazwisko ofiary. Niestety wyglądało na to, że
śledztwo w tym miejscu utknie. Lil Kearns była tak zajęta walką o
przetrwanie, że ledwo dostrzegała swoją sublokatorkę. Z uwagi na jej
sytuację inni ludzie pozostawali jej już od dawna obojętni, chyba że byli
w stanie sfinansować następną działkę.

— Panno Kearns, bardzo nam pani pomogła — mimo
wszystko powiedział Fielder. — Dziękujemy, że zgłosiła się pani do nas.

— No jasne… przecież… Strasznie mi przykro z
powodu Jane. Głupio się skończyło! — odgarnęła włosy z czoła, na którym
perliły się kropelki potu. Od momentu kiedy zobaczyła zwłoki, czuła się
fatalnie.

Inspektor Fielder wyciągnął z kieszeni kluczyki do
samochodu.

— Odwiozę panią do domu — powiedział.

— Naprawdę? Ale pan miły! — powiedziała Lil z
wdzięcznością.

Przy okazji obejrzy pokój, w którym do chwili
zniknięcia mieszkała Jane French. Domyślał się jednak, że niewiele to
pomoże.

Miał wieloletnie doświadczenie w zawodzie policjanta i
mógłby iść o zakład, że przypadek Jane French przyjdzie mu zaliczyć do
porażek. Młoda kobieta żyła w patologicznym środowisku, i to bardzo
utrudniało śledztwo.

Wyglądało na to, że nie ma świadków zbrodni.

Ale jeśli nawet ktokolwiek był w stanie powiedzieć coś
więcej na temat brutalnego zabójstwa Jane French, to była to
najprawdopodobniej osoba z tego samego środowiska, w którym żyła Jane. W
tych kręgach niezwykle niechętnie współpracowano z policją. Ludzie z
półświatka obawiają się kary za swoje machlojki, ale także odczuwają
strach przed zemstą.

Wydaje się zatem mało prawdopodobne, że zgłosi się
jakiś świadek.

Inspektor Fielder niechętnie by się do tego przyznał,
ale wyglądało na to, że zabójstwo Jane French ujdzie mordercy na sucho.

Piątek, 10 stycznia 2003 roku

Piątek, 10 stycznia 2003 roku

Gdyby zdecydowała się na poranny lot z Heathrow do
Malagi, byłaby już dawno na miejscu. W Gibraltarze. Pogoda w brytyjskiej
enklawie, na południowym krańcu Półwyspu Iberyjskiego, była zapewne lepsza
niż w Londynie, gdzie od rana mgła nie tylko nie opadła, lecz nawet
jeszcze bardziej zgęstniała. Teraz kiedy spotęgował ją wczesny zimowy
zmrok, miasto pogrążyło się w nieprzeniknionej masie, która zdawała się
pochłaniać wszystkie światła, a nawet ruch i dźwięki.

O tej porze w Gibraltarze ogniście czerwona tarcza
słońca spadała z pastelowego nieba wprost do ciemnoniebieskiego morza, a
na firmamencie zapalały się pierwsze gwiazdy. Prawdopodobnie. A nawet
jeśli nie — nie miało to w tej chwili znaczenia. Najważniejsze, że już by
tam była.

Gdyby nie wybuch płaczu i załamanie nerwowe Geoffa
poprzedniego wieczoru, mogłaby zgodnie z pierwotnym planem polecieć przed
południem. Musiałaby bardzo wcześnie wstać, żeby być na czas w Londynie, a
to by oznaczało, że wynajęta na następne trzy dni pielęgniarka musiałaby
podać Geoffowi śniadanie. Ale wszystko zostało omówione. Rezolutna
opiekunka obiecała przyjść punktualnie.

— Proszę się o nic nie martwić, panno Dawson! Może
pani spokojnie wyjechać. A my ukołyszemy dziecko do snu!

Później zrozumiała, że przez cały czas podświadomie
spodziewała się załamania Geoffa. Zbyt spokojnie przyjął jej zapowiedź
wyjazdu na trzy dni do Gibraltaru. Nie był zadowolony, podszedł jednak do
tego całkiem dojrzale.

— Wyjazd dobrze ci zrobi, Elaine. Jasne, że nie
jestem z tego powodu szczęśliwy. Ale ponieważ tyle dla mnie robisz, nie
chcę być egoistą. Potrzebujesz trochę wytchnienia!

— Sama nie rozumiem, dlaczego Rosanna mnie
zaprosiła. Właściwie nigdy nie miałyśmy ze sobą wiele wspólnego. To
znaczy, nigdy nie byłam jej przyjaciółką…

W tym momencie Geoff dał siostrze do zrozumienia, że
jej podróż do Gibraltaru i on uważa za zbędną.

— Pewnie wiesz, co robisz, Elaine. Lecz moim
zdaniem to jałmużna ze strony Rosanny. Prawdopodobnie matka ją do tego
namówiła. Zawsze miała takie społeczne odruchy. „Musimy coś zrobić dla
kochanej Elaine”… I w końcu, choć niechętnie, Rosanna się pewnie
zaofiarowała. Tak… — Milczał znacząco. W powietrzu zawisły
niewypowiedziane słowa: „Jeżeli mimo wszystko ma ci to sprawić
przyjemność”…

Może nie przyjemność — myślała teraz, z rozpaczą
wpatrując się w migoczącą tablicę świetlną, która informowała, że jej lot
do Hiszpanii, podobnie jak pozostałe loty z Heathrow zaplanowane na to
późne styczniowe popołudnie, został odwołany — ale zobaczyłam w tym jakąś
możliwość. Możliwość, żeby coś… zmienić. To mogła być szansa od losu.

Przy okienkach tłoczyli się zirytowani pasażerowie,
którzy chcieli dowiedzieć się co dalej. Nieradzący sobie z sytuacją
personel lotniska próbował zachować spokój i udzielał informacji. Na dobrą
sprawę pewne było tylko jedno — tego wieczoru nie wystartuje stąd już
żaden samolot.

Udało jej się zatrzymać pracownicę British Airways.

— Przepraszam bardzo… muszę jeszcze dziś polecieć
do Malagi!

Kobieta uśmiechnęła się profesjonalnie i beznamiętnie.

— Przykro mi. W przypadku mgły nie możemy nic
zrobić. To by było zbyt niebezpieczne.

— Tak, ale… — nie mieściło jej się to w głowie.
Raz, jeden jedyny raz w ciągu dwudziestu trzech lat przeklętego życia
opuściła wieś, w której się urodziła i wyrosła, i właśnie miała wyruszyć w
podróż, próbując uwolnić się od śmiertelnej rutyny i monotonii
codzienności, a teraz wszystko wzięło w łeb przez londyńską mgłę.
Spostrzegłszy, że do oczu napływają jej łzy, ze wszystkich sił starała się
je powstrzymać. — Właściwie chciałam polecieć już dziś rano — mówiła bez
związku. — W ostatniej chwili zmieniłam rezerwację…

— Nic na to nie poradzę — odparła pracownica
linii lotniczych. — Do południa wszystko szło zgodnie z planem.

Poprzedniego wieczoru Geoff zupełnie niespodziewanie
się załamał. Podczas kolacji nagle wypuścił łyżkę. Przedtem dziobał tylko
apatycznie w jedzeniu, lecz to zdarzało się często. Teraz po policzkach
spływały mu łzy.

— Przykro mi — szlochał. — Tak mi przykro!

— Och, Geoff! Geoff, nie płacz! To przeze mnie?
Dlatego że… że wyjeżdżam?

Pytanie było czysto retoryczne. Wiedziała, że to przez
Gibraltar. Dziwne, rozmowa, która nastąpiła, kręciła się wokół godziny
odlotu, a nie wokół samej podróży.

— Gdybyś przynajmniej była na śniadaniu! Że też
musisz tak wcześnie wyruszyć… A ja niedługo już zostanę wydany na pastwę
tej obcej kobiety…

— Może da się polecieć później — zaproponowała
bez przekonania. — Ślub jest dopiero w sobotę…

Od razu to podchwycił.

— Zrobiłabyś to dla mnie? Naprawdę? Poleciałabyś
po południu? Mój Boże, Elaine, wtedy wszystko byłoby dla mnie o wiele
łatwiejsze!

Właściwie dlaczego? Uratowałoby go te kilka godzin?
Śniadanie?… Jednakże przez lata przyzwyczaiła się do takich zachowań
Geoffa. Irracjonalnych. Niezrozumiałych. Taki bowiem już był. I taki miał
pozostać.

— To co mam zrobić? Myśli pani, że inne lotniska…
Gatwick? Stansted? Myśli pani, że stamtąd startują samoloty?

Pracownica British Airways potrząsnęła głową.

— Borykają się z tymi samymi problemami co my.

— Tak, ale…

— Mieszka pani w Londynie? — zapytała kobieta.

— Nie. W Kingston St. Mary. — Czy naprawdę mi się
wydaje, że ktoś słyszał o tej dziurze? — zapytała się w duchu. — W
hrabstwie Somerset — uzupełniła pospiesznie. — To niestety kawałek stąd… —
Byłaby dodała: „A jeśli chodzi o połączenia, to istna katastrofa”, gdyby
nie zauważyła, że rozmówczyni przestała się uśmiechać, a na jej twarzy
irytacja walczy ze zniecierpliwieniem. — Myślę, że dziś wieczorem nie uda
mi się tam dotrzeć.

— W takim razie na pani miejscu jak najszybciej
poszukałabym hotelu. Na Heathrow utknęło dziś tyle osób, że niedługo w
okolicy nie będzie można nic znaleźć. Albo niech pani zajmie sobie miejsce
w jednej z hal i tu spędzi noc. Coś do jedzenia i picia można kupić gdzie
bądź.

— Myśli pani, że uda się polecieć jutro rano?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

— Tego nikt nie może pani zagwarantować. Ale to
możliwe.

Kobieta, która przysłuchiwała się rozmowie, wybuchła:

— Niesłychane! Nikt nie potrafi tu człowiekowi
pomóc! Nie mam pojęcia, dokąd teraz pójść! Coś przecież trzeba zrobić!

Elaine rozejrzała się po hali. Jeszcze nigdy nie
widziała takich rzesz ludzi. Kto miałby coś zrobić? Pracownica linii
lotniczych udzieliła jej prawdopodobnie jedynej sensownej rady — musi
poszukać sobie jakiegoś w miarę wygodnego miejsca na nocleg.

Oczy ponownie zaszły jej łzami. Przez kilka minut
stała z opuszczonymi rękoma pośród tego chaosu, niezdolna zrobić choćby
kroku, niezdolna wymyślić nic sensownego. Wrzawa głosów narastała. Gwar
rozmów zagłuszał komunikaty z głośników. Popychali ją spieszący ze
wszystkich stron podróżni. Nie była w stanie zareagować. Stała w znoszonym
brązowym płaszczu, który już w chwili zakupu przed czterema laty nie
wyglądał elegancko, a teraz przypominał narzucony na plecy worek. U stóp
miała walizkę. W jednej ręce Elaine trzymała torebkę z dermy, podróbkę
markowego modelu, która kosztowała dziesięć funtów. Palcami drugiej
ściskała paszport wsunięty do kieszeni płaszcza. Gotowy do kontroli. Która
na dziś najwyraźniej została zakończona.

Muszę się zastanowić, co dalej — pomyślała wreszcie.

Zrobiła coś bardzo lekkomyślnego i kupiła sobie na
ślub Rosanny naprawdę drogą sukienkę. Zazwyczaj bardzo ostrożnie
obchodziła się z pieniędzmi, gdyż na pół etatu w gabinecie lekarskim w
pobliskim Taunton niewiele zarabiała. Geoffrey dostawał skromną rentę i w
ten sposób jakoś wiązali koniec z końcem. Nie starczało na ekstrawagancje,
ale od czasu do czasu Elaine udawało się coś odłożyć — „na czarną
godzinę”, jak mawiała. Pieniądze przeznaczone były rzecz jasna na wypadek
prawdziwej potrzeby, a nie na szykowną sukienkę i lot do Gibraltaru, lecz
nagle pomyślała: „Raz w życiu i mnie coś się należy! Ładna sukienka!
Huczna zabawa! Trochę… szaleństwa”.

Na co dzień raczej nie pozwalała sobie na szaleństwa.
Wymagający opieki przykuty do wózka brat nie pozostawiał zbyt dużo
swobody, która dopuszczałaby lekkość bytu i beztroskę. W ogóle Geoffrey
pod każdym względem dawał jej niewiele swobody.

Był jak ośmiornica. O długich silnych ramionach.
Trzymał ją mocno w uścisku. Tylko ona mu została. Nigdy jej nie wypuści.

A podejmowane przez nią próby emancypacji najwyraźniej
nie cieszyły się wstawiennictwem gwiazd. Ledwie bowiem zebrała się, żeby
uchylić nieco drzwi przed losem, wszystkie siły sprzysięgły się przeciwko
niej. Potrafiła sobie doskonale wyobrazić, jak będzie wyglądać po nocy
spędzonej na siedząco w przepełnionej hali odlotów. Jeśli dopisze jej
szczęście, poleci jutro rano, ale nawet wtedy znajdzie się zbyt późno na
miejscu, żeby chociaż na chwilę wstąpić do hotelu. Prawdopodobnie
przyjdzie jej przebrać się w toalecie na lotnisku w Maladze, gdzie nie ma
szans na kąpiel czy choćby na umycie włosów i jako takie ich ułożenie. W
pogniecionej sukience, zziajana i rozczochrana niczym strach na wróble w
ostatniej chwili wpadnie do kościoła. Podczas uroczystości dręczyć ją
będzie bolesna świadomość niekorzystnego wyglądu, tak że w pewnym
momencie zacznie odliczać minuty dzielące ją od powrotu do domu. I na tym
skończy się próba zakosztowania beztroski i radości życia! W ten sposób
Elaine potwierdzi powszechne wyobrażenie o sobie. Wszyscy bowiem zobaczą,
że nic się nie zmieniło. Będzie przy tym oczywiście Rosanna, panna młoda.
Będą jej rodzice. Jej brat. Ludzie, których Elaine zna od dziecka. Którzy
widzieli, jak dorasta. Którzy aż nazbyt dobrze wiedzą, że zawsze stała po
ciemnej stronie życia. Jak to Geoffrey trafnie ujął? „Musimy coś zrobić
dla kochanej Elaine”…

Kochana Elaine. Biedna Elaine. Do której smutnego losu
doskonale pasuje to, że jej lot został odwołany z powody mgły, że omal nie
spóźniła się na przyjęcie, że wystąpiła w sukience przypominającej jedną
wielką zmarszczkę. Nieumyta i nieuczesana. Jak zawsze niepozorna.

„Biedna Elaine, ona taka już jest” — powiedzą pewnie.

Teraz łzy cisnęły jej się do oczy z taką mocą, że nie
była w stanie ich dłużej powstrzymać. Jakiś mężczyzna spojrzał na nią
zdumiony. Dwie kobiety szeptały między sobą, patrząc w jej stronę. Dziecko
wskazało na nią palcem, a następnie podekscytowane zwróciło się do matki.

Nie mogła tu tak stać, zalewając się łzami, które
wzbierały niczym fala gotowa lada chwila przerwać tamę. Podniosła walizkę
i szlochając, ruszyła na oślep przed siebie. Toaleta. Gdzieś tu przecież
musi być toaleta. Pragnęła zaszyć się w samotni małej cuchnącej kabiny,
pogrążyć się w półmroku z dala od pędzących, pokrzykujących i gapiących
się ludzi. Opaść na klozet, skulić się w pozycji embrionalnej i płakać,
płakać, płakać…

Zamglonym od płaczu wzrokiem dostrzegła upragnioną
tabliczkę informacyjną. Małe piktogramy zwiastujące możliwość schronienia.
Taszcząc bagaż, niemal oślepiona łzami, potykając się, dobrnęła do drzwi.
Pchnęła je z impetem i zderzyła się z mężczyzną, który właśnie opuszczał
wyłożone białymi kafelkami zatłoczone wnętrze.

— Wolnego! — powiedział.

Próbowała przecisnąć się obok niego, ale chwycił ją za
ramię.

— Pani wybaczy. To męska toaleta. Czy na pewno
tutaj chce pani wejść?

Mimo że była zapłakana i roztrzęsiona, słowa jakoś
dotarły do jej uszu.

Spojrzała na nieznajomego.

— Męska? — spytała takim tonem, jakby po raz
pierwszy słyszała to określenie.

— Pani powinna wejść tam — powiedział, wskazując
drzwi obok.

— Ach, tak — odparła i opuściwszy walizkę, dalej
płakała.

Ponieważ inni mężczyźni próbowali zarówno dostać się
do toalety, jak i opuścić ją, a oni dwoje blokowali wejście, nieznajomy
podniósł jej walizkę i pociągnął Elaine kilka kroków dalej, w róg hali,
gdzie nie przeszkadzali nikomu.

— Mogę pani jakoś pomóc? — zapytał. — To znaczy…
jest pani na lotnisku sama czy?… — Powiódł wzrokiem dokoła, jakby w
nadziei że z nieprzebranego tłumu zaraz ktoś się wyłoni i zabierze od
niego tę zanoszącą się płaczem kobietę. Ponieważ nie pojawił się nikt, kto
by wyglądał na towarzysza Elaine, wyciągnął w końcu chusteczkę i podał
jej.

— Proszę się uspokoić. Na pewno nie jest aż tak
źle. No, już lepiej?

Jego łagodny głos podziałał na nią kojąco. Rozłożyła
chusteczkę, wydmuchała nos i osuszyła twarz.

— Przepraszam bardzo — powiedziała cicho.

— Nie ma o czym mówić — odparł.

Miała wrażenie, że chętnie by już odszedł, ale z
poczucia obowiązku stoi wciąż niezdecydowanie przy niej.

— To przez to, że… odwołano mój lot do Malagi —
wybąkała i w tej samej chwili poczuła się jak idiotka.

Uśmiechnął się.

— Wszystkie loty z Londynu zostały dziś odwołane.
Przeklęta mgła!… Miałem lecieć do Berlina, a teraz mogę wracać do domu.

— Moja koleżanka wychodzi jutro za mąż w
Gibraltarze.

— Może uda się pani polecieć z samego rana. O ile
do tej pory wznowią loty.

Oczy ponownie zaszły jej łzami.

— Może…

Sprawiał wrażenie poirytowanego. Przez chwilę
zastanawiała się, co mu właściwie chodzi po głowie. Prawdopodobnie
zapytywał siebie samego, dlaczego akurat on musiał owego dnia mieć takiego
pecha. Nie poleciał do Berlina i być może pokrzyżowało mu to ważne plany
zawodowe. A potem jeszcze zderzył się z zapłakaną nieatrakcyjną kobietą,
która w zamroczeniu próbowała wtargnąć do męskiej toalety, i przyzwoitość
nie pozwoliła mu zostawić jej własnemu losowi.

— Cóż, ja teraz jadę do domu — powiedział. — Może
panią gdzieś podrzucić? Mam samochód na lotnisku.

— Nie mieszkam w Londynie. — Ponownie wydmuchała
nos. Muszę świetnie wyglądać, pomyślała zrezygnowana, czerwona na twarzy i
ze spuchniętym nosem. — Mieszkam w… ech, na pewno tam dziś już nie dojadę.
To na końcu świata. Wykluczone.

— No cóż… — rozejrzał się. — Na lotnisku warunki
są niezbyt komfortowe. Może jakiś hotel?…

— Nie wiem, czy jeszcze znajdę gdzieś pokój. Poza
tym…

— Tak?

Właściwie nie miało to już znaczenia. Cała sytuacja
była wystarczająco nieprzyjemna.

— Poza tym prawdopodobnie nie starczy mi
pieniędzy. Na pewno będę musiała zapłacić za hotel w Gibraltarze, nawet
jeżeli dziś tam nie dotrę…

— Niekoniecznie — odrzekł. — Ale co do Heathrow,
ma pani całkowitą rację: wątpliwe, żeby znalazł się wolny pokój.

— No właśnie… — Spróbowała się uśmiechnąć
zadowolona, że przynajmniej wyczerpał się zapas łez. — Lepiej więc
rozejrzę się za jakimś wygodnym miejscem w którejś z poczekalni.
Przynajmniej jest tu ciepło i sucho.

Zawahał się.

— Wie pani, mógłbym… Może by pani przenocowała u
mnie? Pokój gościnny mam wprawdzie maleńki, ale prawdopodobnie
wygodniejszy niż ta hala. A rano bez problemu dojedzie tu pani metrem.

Zaskoczyła ją ta propozycja. Znów była w stanie myśleć
i widzieć dostatecznie jasno, aby zarejestrować, że stoi naprzeciwko
bardzo przystojnego mężczyzny. Ubrany w drogi płaszcz, wysoki i szczupły,
o pociągłej inteligentnej twarzy. Pod czterdziestkę. Z gatunku tych,
którym wystarczy strzelić palcami, a już mają przed sobą gromadkę
pięknych, interesujących kobiet do wyboru. Z całą pewnością nie oszalał na
punkcie zasmarkanej niepozornej dwudziestotrzylatki błąkającej się po
lotnisku i mazgającej się jak dziecko, bo nie powiódł się jej plan. A i
pokój gościnny zaproponował jej oczywiście nie dlatego, że go
zafascynowała. Ani nie dlatego, że chciał ją bliżej poznać. Był po prostu
miły i zrobiło mu się jej żal. W normalnych warunkach nawet nie zwróciłby
na nią uwagi.

— Chyba nie mogę się zgodzić — powiedziała, żeby
zyskać na czasie.

Wzruszył ramionami lekko zniecierpliwiony, jak jej się
wydało.

— Może pani, bo proponowałem szczerze, w
przeciwnym razie bym się nie odzywał. A właśnie, nazywam się Reeve. Marc
Reeve. Proszę… — zaczął szukać w kieszeniach marynarki, po czym wyciągnął
kartonik i podał Elaine. — Oto moja wizytówka.

— Jest pan adwokatem?

— Tak.

Jej świętej pamięci matka oczywiście powtarzała, żeby
się nie zadawać z nieznajomymi mężczyznami. Żeby pod żadnym pozorem nie
wsiadać do ich samochodów, o chodzeniu z nimi do domu nie mówiąc.
„Mężczyźni zawsze opacznie to rozumieją” — powtarzała — „i potem możesz
się tłumaczyć, a i tak nikt ci nie uwierzy, że to nie ty sprowokowałaś
kompromitującą sytuację”.

Och, mamo — pomyślała teraz Elaine. — chciałaś mojego
dobra, ale gdybyś mnie ciągle przed wszystkim i przed wszystkimi nie
ostrzegała, moje życie nie utknęłoby w tej okropnej ślepej uliczce.

Poza tym nie miała wątpliwości, że ze strony Marca
Reeve’a nie musi się niestety niczego obawiać. Atrakcyjny londyński
adwokat. Prawdopodobnie była dla niego tak pociągająca jak łyk odstałej
wody. Ale miał żyłkę społecznika.

Jestem jego dobrym uczynkiem na dziś. Wspaniale!

— Nazywam się Elaine Dawson — powiedziała — i
byłabym naprawdę bardzo wdzięczna, gdybym mogła u pana przenocować.

— W takim razie chodźmy — rzekł, podnosząc jej
walizkę. — Samochód jest na parkingu.

Elaine wypuściła ostatni balon zwiadowczy:

— Czy żona nie będzie się gniewać, jeśli bez
zapowiedzi przyprowadzi pan kogoś do domu?

— Nie mieszkamy razem — odparł krótko.

Ruszyła w ślad za nim przez tłum. Pomimo dużego tłoku
posuwał się prędko do przodu, tak że z trudem za nim nadążała. Serce biło
jej szybciej i mocniej niż zwykle.

Nawet jeśli nic się nie stanie, zawsze lepsze to niż
Kingston St. Mary, pomyślała, lepsze to niż ciągle to samo. Dzień w dzień.
No pewnie, że lepsze!

Dyskretnie wsunęła rękę do taniej torebki z dermy i
wyszukawszy w środku telefon komórkowy, wyłączyła go. To podłe z jej
strony, ale wyjątkowo nie chciała, by Geoffrey ją dopadł.

Tylko przez tę jedną noc.

Część Pierwsza

Część pierwsza

Piątek, 8 lutego 2008

Piątek, 8 lutego 2008

Niemal w każdy piątkowy wieczór Denis Hamilton i jego
syn Robert wszczynali kłótnię, i powoli zaczynało to męczyć Rosannę.
Rozumiała ich obu: zarówno szesnastoletniego Roberta, który chciał wyjść z
kolegami i zakosztować nocnego życia, jak i Denisa, który uważał, że jego
syn jest na to za młody, na każdym kroku wietrząc alkohol, narkotyki i
inne pokusy.

— Gdybym ja w wieku szesnastu lat próbował
włóczyć się po nocach z kolegami, już ojciec wybiłby mi to z głowy —
stwierdził Denis, wywołując słowem „włóczyć się” gwałtowną reakcję syna.

— My się nie włóczymy! Dlaczego zawsze musisz
krytykować wszystko, co robię? Dlaczego zawsze…

— Koniec dyskusji!

— To niesprawiedliwe! Tato, ale ty jesteś
niesprawiedliwy!

Tego wieczoru padły te same słowa co zawsze. Finał
dyskusji był także znajomy: Robert pobiegł do swojego pokoju, z
hukiem zatrzaskując za sobą drzwi. Po chwili rozległa się głośna muzyka,
zadudniły basy, wprawiając w drżenie cały dom.

Denis poderwał się z fotela.

— Już ja go nauczę, jak…

Siedząca obok Rosanna w powstrzymującym geście
położyła mu dłoń na ramieniu.

— Daj spokój. Nie dolewaj oliwy do ognia. Lepiej
zostaw go teraz samego.

— Jak można tak głośno słuchać muzyki!

— Po prostu wyładowuje gniew. Za kwadrans do
niego zajrzę i poproszę, żeby przyciszył. To zawsze skutkuje.

— Wyładowuje gniew — odburknął Denis. — Teraz
panicz jeszcze ma czelność się gniewać! Ja w jego wieku…

— Czasy się zmieniły, Denis. Może powinieneś mu
bardziej zaufać?

— Ach tak? Więc może to moja wina, że ciągle się
kłócimy? A kto tu nie umie się zachować? Do jasnej cholery! — Denis wstał,
ale na szczęście nie poszedł do pokoju Roberta, tylko wyjął z kredensu
szklankę i nalał sobie whisky. — Skaranie boskie z tym dojrzewającym
synem!

Rosanna miała nadzieję, że tego wieczoru obędzie się
bez awantury, ponieważ zamierzała omówić z Denisem pewną delikatną
kwestię. Sytuacja wyjściowa była nader niekorzystna. Denisa wyprowadziło z
równowagi nie tylko zachowanie syna, lecz również fakt, że Rosanna, choć
dokładała wszelkich starań o dyplomatyczne rozwiązanie konfliktu, wydawała
się bardziej otwarta na argumenty i punkt widzenia Roberta niż jego ojca.

— Ostatecznie to nie ty jesteś za niego
odpowiedzialna — parsknął.

Wzdrygnęła się.

— Przepraszam, nie powinnam była się wtrącać. To
ty jesteś jego ojcem. Ja nie jestem matką. Ale kiedy trzeba ugotować obiad,
zrobić pranie, pomóc mu w lekcjach, wstawić się za nim u nauczycielki albo
zawieźć go z całym okablowaniem na przyjęcie internetowe, wtedy mam
wrażenie, że ani tobie, ani jemu nie zależy na precyzyjnym ujęciu tej
kwestii.

— Przecież nie twierdzę, że…

— Właśnie że tak. Mówiąc, że ostatecznie to nie
ja jestem za niego odpowiedzialna, co pod względem formalnym rzeczywiście
się zgadza, dajesz mi do zrozumienia, że mam się nie wtrącać. Co innego,
kiedy…

— …kiedy pierzesz jego rzeczy i tym podobne. Tak,
wiem. Przepraszam — nagle wydał się jej zmęczony. — Nie to miałem na myśli
— dodał.

Rosanna od razu była gotowa do pojednania.

— Doskonale rozumiem twoje obawy. Ledwie te
dzieciaki skończą szesnaście lat, a już wydaje im się, że są dorosłe.
Człowiek po prostu się o nie martwi.

Rosanna naprawdę potrafiła zrozumieć Denisa. Kiedy
brali ślub, Robert miał jedenaście lat i był miłym piegowatym
chłopaczkiem. Stanowił owoc związku bardzo młodego Denisa i jeszcze
młodszej studentki, którą całkowicie przerosło macierzyństwo i która za
wszelką ceną chciała uwolnić się od dziecka. Kamień spadł jej z serca, gdy
Denis przejął nad nim wyłączną opiekę. Ojciec i syn mieszkali we dwóch do
czasu, kiedy w ich życiu pojawiła się Rosanna. Robertowi od samego
początku zastąpiła matkę, której nigdy nie miał. Denis tak samo postrzegał
jej rolę w rodzinie, ale sporadycznie wykorzystywał fakt, że z prawnego
punktu widzenia to on jest wyłącznym opiekunem Roberta. Na początku ich
związku nic podobnego się nie zdarzało, jednakże odkąd Robert zaczął
dojrzewać i — co normalne w tym wieku — przysparzać więcej kłopotów
wychowawczych, takie sytuacje zaczęły się mnożyć. Denis nie zdawał sobie
sprawy, jak poważnie rzutują one na jego relacje z Rosanną.

Czy on w ogóle zdaje sobie z czegokolwiek sprawę? —
zapytywała się w duchu Rosanna.

Cierpiała z powodu konfliktu między ojcem a synem,
lecz kiedy mu o tym mówiła, nie słuchał jej.

Była nieszczęśliwa w Gibraltarze i tęskniła za Anglią,
lecz kiedy mu o tym mówiła, nie słuchał jej.

Brakowało jej pracy w zawodzie dziennikarki, lecz
kiedy mu o tym mówiła, nie słuchał jej.

Gdyby ktoś go zapytał, z ręką na sercu oświadczyłby,
że jego żona jest szczęśliwa, a ich związek harmonijny.

Rosanna wiedziała, że tego wieczoru nierozsądnie
będzie rozpoczynać rozmowę na drażliwe tematy, ale nie miała wyjścia.

— Lecę jutro do Anglii — powiedziała.

Denis usiadł, kołysząc energicznie w dłoni szklaneczkę
whisky.

— Wiem. I wiem również, że chciałabyś…

— Nie, nic podobnego. Nic się nie stanie, jeśli
zostaniesz — przerwała mu.

Jej ojciec obchodził w niedzielę sześćdziesiąte szóste
urodziny, pierwsze od czasu, kiedy pod koniec minionego roku
niespodziewanie owdowiał, i właśnie z tej okazji wybierała się w podróż.
Początkowo Rosanna chciała, żeby Denis jej towarzyszył, ale mąż miał w
poniedziałek kilka ważnych spotkań — tego, czy specjalnie poprzekładał
terminy, nie była w stanie sprawdzić. Denis lubił swojego teścia, ale
niechętnie odwiedzał Anglię. Służbowych podróży nie był w stanie uniknąć,
jednakże z prywatnych starał się za wszelką cenę wykręcić. Przez pięć lat
małżeństwa Rosanna nie zdołała dociec, skąd bierze się jego niechęć do
ojczyzny.

— W niedzielę zadzwonię do twojego ojca z
życzeniami — obiecał Denis.

Rosanna wzięła głęboki oddech i skoczyła na głęboką
wodę.

— Pamiętasz Elaine Dawson? — zapytała.

— Elaine Dawson?

— Moją przyjaciółkę z Kingston St. Mary… Cóż,
przyjaciółka to za dużo powiedziane. Nasi bracia chodzili razem do klasy.
Była sporo młodsza ode mnie.

Zmarszczył czoło.

— Masz na myśli tę dziewczynę, która miała
przyjechać na nasz ślub, a zamiast tego zniknęła?

— Bez śladu. Do dziś nie wiadomo, co się z nią
stało.

— Coś sobie przypominam. Nigdy jej nie poznałem.

— Przez ostatnie lata często o niej myślałam —
powiedziała Rosanna. — Zastanawiałam się, co też mogło się jej przytrafić.

Twarz Denisa wyrażała całkowity brak zainteresowania.

— Pewnie uciekła z domu — odparł — i zamieszkała
gdzie indziej.

— To zupełnie do niej niepodobne. W końcu jednak
nawet policja wysunęła takie przypuszczenie. Podejrzewano również, że
padła ofiarą przestępstwa.

— O ile pamiętam, utknęła z powodu mgły na
Heathrow. W jaki sposób na tak zatłoczonym lotnisku ktoś miałby ją
niepostrzeżenie zamordować i ukryć zwłoki?

— Opuściła lotnisko z mężczyzną. W trakcie
śledztwa jakoś to wyszło na jaw. Zdaje się, że gość nawet sam się zgłosił
na policję. Ponoć zaproponował jej nocleg, bo w hotelach nie było już
wolnych pokoi.

— W rzeczywistości ów mężczyzna to Kuba
Rozpruwacz, który ją…

— Bzdura. Zaklinał się, że następnego dnia z
samego rana odprowadził ją do metra jadącego w kierunku Heathrow. Niczego
nie można mu było udowodnić.

— Co potwierdza moją hipotezę — powiedział
Dennis. — Elaine żyje sobie gdzieś daleko i świetnie się miewa.

— Oby tak było — powiedziała Rosanna i zaraz
dodała: — Mam napisać o niej reportaż.

Denis odstawił szklankę i osłupiałym wzrokiem
wpatrywał się w Rosannę.

— Co masz zrobić?

— Właściwie nie tylko o niej. Dziś rano zadzwonił
do mnie Nick Simon.

— Nick Simon?

— Redaktor naczelny „Covera”. Wiesz, ten…

— Wiem, kim jest Nick Simon. To gość, dla którego
kiedyś pracowałaś. Czego on od ciebie chce?

— Planuje cykl artykułów. O osobach, które
przepadły bez śladu. Po których wszelki słuch zaginął. Które po prostu…
jakby zapadły się pod ziemię.

— Aha. Jak wpadł na to, że akurat ty masz się
podjąć tego zadania? Przecież od pięciu lat dla niego nie pracujesz!

— Wspomniałam mu kiedyś, że chętnie przyjęłabym
takie czy inne zlecenie — odparła Rosanna, unikając wzroku męża. — Teraz
sobie o tym przypomniał. Poza tym wie, że znałam osobiście Elaine Dawson.
Najwyraźniej uważa, że się do tego nadaję.

— Ustaliliśmy przecież, że przez kilka lat nie
będziesz pracować!

— My niczego nie ustalaliśmy. To ty wyraziłeś
takie życzenie, a ponieważ w Gibraltarze i tak nie mam prawie żadnych
perspektyw na pracę, zgodziłam się. Ale nieraz mówiłam ci, że brakuje mi
pracy w moim zawodzie.

— A ja wystarczająco często proponowałem ci pracę
na pół etatu u mnie w biurze!

Sądziła, że wykaże choć trochę zrozumienia.

— Denis, jesteś agentem nieruchomości. Nie mam
absolutnie nic wspólnego z tą branżą. Jestem dziennikarką. Czy możesz
zrozumieć, że chciałabym pracować w swoim zawodzie?

— Owszem, ale oczekiwałem od ciebie większej
elastyczności — odwarknął. Nagle z hukiem odstawił szklankę na
stół i poderwał się z miejsca. — Zaraz mu powiem, żeby ściszył tę
przeklętą…

Rosanna także wstała.

— Nie wyładowuj się na nim, dlatego że jesteś
wściekły na mnie. Sama się tym zajmę!

Stanęli naprzeciwko siebie. Widać było, że Denis czuje
się oszukany, jednakże Rosanna z doświadczenia wiedziała, że czułby się
tak również wówczas, gdyby wybrała lepszy moment na rozmowę i poprowadziła
ją bardziej dyplomatycznie. Po prostu nie był w stanie zaakceptować tego,
że jego żona ma inne zdanie niż on. Nie był typem macho, ale Rosanna
często odnosiła wrażenie, że jego potrzeba kontroli przybiera obsesyjny
charakter. Potrzebował pewności, że Rosanna jest sercem i duszą po jego
stronie, i chociaż był trzeźwo myślącym człowiekiem, najwyraźniej nie
zdawał sobie sprawy, że podobnego porozumienia nie da się zawrzeć raz na
zawsze, a co dopiero wymusić.

— Zakładam — powiedział w końcu — że przystałaś
już na propozycję pana Simona.

— Na razie zgodziłam się z nim spotkać w
poniedziałek w Londynie na obiedzie — odparła i w tej samej chwili
znienawidziła się za ogarniające ją poczucie winy. Miała trzydzieści sześć
lat! I wolno jej było umawiać się na służbowe spotkania bez pytania męża o
zgodę.

— W poniedziałek koło południa miałaś być już w
Gibraltarze — przypomniał jej Denis.

— Wiem. Odwołałam powrotny lot. Chcę omówić z
Nickiem to zlecenie. Jeśli się okaże, że jego propozycja w ogóle mnie nie
interesuje, postaram się zarezerwować bilet na poniedziałek wieczór lub
wtorek rano. W przeciwnym razie…

— Tak?

— W przeciwnym razie będę musiała zostać nieco
dłużej w Londynie. Żeby zebrać materiał. Pisać mogę też tutaj.

Denis przez chwilę milczał.

— Dobrze to sobie zaplanowałaś — rzekł w końcu. —
Moje gratulacje. Najpierw mówisz mi, że jedziesz do ojca na urodziny i
następnego dnia wracasz. W rzeczywistości już od dawna jesteś umówiona ze
swoim byłym szefem i właśnie to spotkanie było od samego początku
prawdziwym powodem twojej podróży!

— To nieprawda — odparła Rosanna z naciskiem. —
Zawsze chodziło wyłącznie o urodziny taty. Ale kiedy zadzwonił Nick,
pomyślałam, że skoro i tak będę w Anglii, a w poniedziałek muszę jechać do
Londynu, żeby wrócić do domu, mogę się z nim umówić na spotkanie. Mój
Boże, cóż w tym złego?

Jednym haustem wychylił szklankę whisky.

— Nic. W zasadzie nic. Ale chyba zdajesz sobie
sprawę, że przygotowania do całego cyklu reportaży zatrzymają cię w Anglii
na dłużej niż kilka dni. Nie muszę ci mówić, jak wpłynie to na kondycję
naszej rodziny.

— Nasza rodzina… Wiem, co cię dręczy. Zupełnie
straciłeś kontakt z synem i teraz ja pełnię rolę pośrednika. Dzięki mnie
masz na niego jeszcze jakikolwiek wpływ. Tylko ja jestem w stanie zapobiec
eskalacji waszych konfliktów. Gdyby mnie zabrakło, nie wiedziałbyś nawet,
jak go rano nakłonić, żeby wstał i poszedł do szkoły!

— A nawet jeśli to prawda, to co? Przechodzi
wyjątkowo trudny okres. Wielu chłopców w jego wieku nie słucha się ojców!

— Mimo wszystko nie mogę bez przerwy czuwać,
żebyście sobie nie skoczyli do oczu. Denis, musisz spróbować odbudować
relacje z synem. Nie oczekuj ode mnie, że przejmę twoje ojcowskie
obowiązki. Robertowi nie wyszłoby to na dobre.

— Myślałem, że…

— Owszem, lubię Roberta. Z chęcią zastępuję mu
matkę. Ale nie ojca. Poza tym nie mogę żyć przywiązana do tego domu,
dlatego że pod moją nieobecność mogłoby dojść do wybuchu wojny. Oszaleć
można! Muszę mieć w życiu coś innego do roboty niż ciągłe łagodzenie
waszych waśni!

— Przecież sama się do tego rwiesz! Wystarczy, że
chcę kazać Robertowi przyciszyć muzykę, a już mnie powstrzymujesz. Bo ty
potrafisz lepiej przedłożyć mu tak niedorzeczną prośbę.

— Z pewnością nie jestem bez winy. Za bardzo się
angażuję, to prawda. Mimo wszystko nie możesz żądać ode mnie, żebym
została. To jeszcze jeden powód, żeby na jakiś czas wyjechać.

— Na jakiś czas, dobre sobie. A więc to już
postanowione, że chcesz przyjąć to zlecenie? Ten służbowy obiad, od
którego rzekomo zależy twoja decyzja, to czysta farsa!

— Skąd ta pewność? Na przykład nie wiem jeszcze
nic na temat wynagrodzenia.

— Och, pan Simon na pewno nie poskąpi grosza. W
końcu stanowiłaś niegdyś całkiem niezły okaz w jego stajni. Byłby
szczęśliwy, mając cię znowu u siebie.

— W przeciwnym razie nie złożyłby mi przecież tej
oferty! — odparła Rosanna gniewnie. Wiedziała, że dalsza dyskusja nie ma
sensu. Denis był zły i miał do niej pretensje, ona zaś czuła się w
obowiązku usprawiedliwiać, w tej sytuacji nie zamierzała kontynuować tej
rozmowy. Wiedziała, że racja leży po jej stronie, lecz było dla niej
również jasne, że wszelkie próby przekonania Denisa skazane są na
niepowodzenie. Mimo wszystko dorzuciła: — Najpierw muszę zobaczyć, jak
będę się czuła w St. Mary. W rodzinnych stronach Elaine. Może się przecież
okazać, że to miejsce podziała na mnie tak deprymująco, że w ogóle nie
będę w stanie zająć się tą sprawą.

— Wobec tego nie porzucam nadziei — skwitował
cynicznie Denis. Podszedł ponownie do kredensu, sięgnął po butelkę whisky
i nalał sobie pełną szklankę.

Rosanna ruszyła w stronę drzwi, żeby poprosić Roberta
o przyciszenie muzyki.

Właściwie, pomyślała, wychodząc, krótkie rozstanie
dobrze nam zrobi.

Sobota, 9 lutego

Sobota, 9 lutego

Wciąż jeszcze czuła niepokój, kiedy w środku nocy
przechodziła przez pusty plac przed pubem, następnie skręcała w prawo i
wchodziła w wąską wymarłą uliczkę, na której końcu mieszkała.

Nie, pomyślała, idąc z pochyloną głową, niepokój nie
jest właściwym słowem. Boję się. Wciąż jeszcze się boję.

Szczególnie nienawidziła piątkowych wieczorów i
pierwszych sobotnich godzin. W każdy piątek po wyjściu ostatniego gościa
podliczano tygodniowy utarg i każdy grosz skrzętnie zapisywano w opasłym
notesie. Justin McDrummond, właściciel pubu, rachunki prowadził bardzo
skrupulatnie, wszak od tego zależała jego egzystencja. Dwójka jego
pracowników musiała pozostać w pubie dopóty, dopóki wszystko nie zostało
skontrolowane i nie zgadzało się co do ostatniego miejsca po przecinku.
Dlatego zwykle było już dobrze po północy, kiedy wreszcie wolno im było
iść do domu. Inne osoby zatrudnione w pubie miały o tej porze już od dawna
wolne; jedynie Bert, kucharz, oraz ona, kelnerka, musieli siedzieć do
samego końca.

Jak na nieszczęście, Bert szedł w przeciwnym kierunku,
nie było więc szans, żeby przejść razem chociaż kawałek. Poza tym zawsze
spieszył się do żony i dzieci.

Ale i tak, pomyślała, nie wpadłby na pomysł, żeby mnie
odprowadzić. Nikomu by nie przyszło do głowy, że mogłoby tu się stać coś
złego. Nie w Langbury. Gdzie diabeł mówi ludziom dobranoc.

Spojrzała na zegarek. Kilka minut po wpół do drugiej.
Na dworze nie było żywego ducha. Latem też rzadko kiedy przewalały się po
ulicach tłumy, jednakże w jasne ciepłe noce można było natknąć się na parę
zakochanych czy przechodnia z psem. Ale nie w lutym. Była lodowato zimna
noc, wiatr hulał po ulicach i wzbijał w górę płatki śniegu. W oknach było
ciemno.

Przeszła na ukos przez plac przed pubem i skręciła w
brukowaną kocimi łbami uliczkę, pnącą się lekko w górę i tak wąską, że
mieszkańcy przeciwległych domów, wychyliwszy się przez okno, mogli
uścisnąć sobie dłonie. Budynki były już bardzo wiekowe i prawie wszystkie
stały nieznacznie wychylone do przodu. Turyści odwiedzający Langbury
zachwycali się nimi właśnie dlatego, że są takie wąziutkie i krzywe.
Jakież one stare, jakież angielskie!

Pomyślała, że te wąskie długie kiszki o maleńkich
nieszczelnych oknach, ciasnych pokojach i stromych wewnętrznych schodach,
grożących upadkiem i skręceniem karku, mogą urzekać tylko kogoś, kto nigdy
nie musiał w czymś takim mieszkać. Czy ktoś kiedykolwiek zastanawiał się,
jak niewiele światła wpada do środka? Jak tam ciemno, nawet w środku lata?
Jak ciasno? Oczywiście nikt sobie tym nie zaprzątał głowy. Widok, jaki
roztaczał się przed zwiedzającymi małą wieś w Northumberlandii, określano
mianem romantycznego, aby następnie wrócić do własnych domów,
jaśniejszych, bardziej komfortowych i przestronnych.

Z drugiej strony powinna być zadowolona, że w ogóle
udało jej się znaleźć mieszkanie. I pracę u pana McDrummonda. Kiedy
straciła ostatnią posadę — sortowanie i etykietowanie towaru w magazynie
sklepu obuwniczego — była zrozpaczona. Czynność ta bynajmniej nie
sprawiała jej wyjątkowej przyjemności, ale w zamkniętym pomieszczeniu,
odizolowana od reszty świata, czuła się bezpiecznie. Oprócz swoich kolegów
mało kogo widywała. Nie było to życie, o jakim marzyła, ale miała spokój,
który liczył się dla niej bardziej niż poczucie samotności i świadomość,
że prawdziwe życie toczy się gdzie indziej. Najgorszy bowiem był strach.
Dlatego z wdzięcznością przyjmowała każde schronienie, nawet takie, które
jednocześnie odgradzało ją od ludzi, przyjaźni i miłości.

Pub był właściwie ostatnim miejscem, w jakim miała
ochotę pracować. Większość gości stanowili mieszkańcy wsi, ale latem
przychodziło też sporo turystów. Obcy. Każdy mógł tu wejść, przez cały
czas. Także…

W pubie Pod Słoniem pracowała już od czerwca zeszłego
roku. A wciąż jeszcze wzdrygała się ze strachu, za każdym razem kiedy
otwierały się drzwi. Natychmiast zaczynały jej się pocić dłonie.
Potrzebowała kilku minut, żeby puls wrócił do normy.

Po prostu nie mogła znaleźć innej pracy. Zalegała już
dwa miesiące z czynszem. Pan Cadwick, właściciel domu mieszkający pod nią,
wyczekiwał na nią na schodach. „Tak dalej być nie może. Nie dam pani tu
mieszkać za darmo. Nie jestem instytucją charytatywną. Jeśli do przyszłego
tygodnia nie dostanę pieniędzy, wezwę policję!”

W akcie desperacji przyjęła więc posadę w pubie.
Justin całkiem nieźle płacił, tak że po doliczeniu napiwków zarabiała
więcej niż przedtem. Za to gorzej sypiała i straciła na wadze. Rozglądała
się za innym zajęciem, ale jak do tej pory nie udało jej się niczego
znaleźć.

W połowie drogi przystanęła na chwilę. Właściwie miała
całkiem niezłą kondycję, ale była tak spięta i wystraszona, że oddychała
za płytko i za szybko, i złapała ją kolka. Przycisnąwszy rękę do boku,
spróbowała zaczerpnąć powietrza. Po obu stronach ulicy ciągnęły się ciemne
i głuche ganki. Na myśl o tym, jak łatwo można się w nich ukryć, jej
oddech znów stał się płytki i przerywany i poczuła nasilający się ból.
Przerwa w marszu nic nie pomoże. Na chwilę sparaliżował ją strach.

Jesteś znerwicowana, powiedziała do siebie w duchu,
ruszając biegiem do przodu. Kompletnie znerwicowana!

Ale gdyby ktoś widział to, co ona… Gdyby przeżył…

Dość. Musi przestać o tym myśleć. Jeszcze dwieście
metrów i będzie na miejscu. Kiedy znajdzie się w mieszkaniu, kiedy upewni
się, że nikt nie zaczaił się na nią w ciemnym kącie, kiedy opuści rolety i
zarygluje drzwi, położy się pod kołdrą z termoforem na brzuchu i szklanką
gorącego mleka z miodem w ręku, wówczas poczuje się lepiej. Dopiero wtedy
będzie miała pewność, że udało jej się przetrwać kolejny dzień.

Zatrzymała się przed drzwiami, żeby wyszukać w torebce
klucze. Było zupełnie ciemno, trudno było cokolwiek dojrzeć. Nagle
oślepiło ją światło latarki, które rozbłysło niespodziewanie w ciemności.
Podniosła głowę, próbując wołać o pomoc, lecz głos uwiązł jej w gardle.

Niedziela, 10 lutego

Niedziela, 10 lutego

1

Rosanna była zaskoczona, widząc, że Cedric znowu pali.

— Na pogrzebie mamy nie paliłeś — powiedziała.

Skinął głową i z wyraźną przyjemnością zaciągnął się
głęboko dymem.

— W okolicach Bożego Narodzenia złamałem się.
Wiesz, ciągle te idiotyczne przyjęcia świąteczne. Wszyscy palą, w końcu i
ja zacząłem.

— Myślałam, że w Stanach nie da się żyć inaczej
niż w ascezie. Przecież tam prawie wszędzie jest zakaz palenia.

Cedric uśmiechnął się.

— Dla chcącego nic trudnego. Im więcej zakazów,
tym więcej pomysłów, jak je ominąć. Myślisz, że w czasach prohibicji piło
się mniej niż przedtem i potem?

Spojrzała na swojego starszego brata z łagodnym
uśmiechem. Doceniała fakt, że przyleciał specjalnie na urodziny ojca aż z
Nowego Jorku, chociaż w głębi duszy była zdania, że powodem jego wizyty
jest nie tyle troska o niedawno owdowiałego ojca, ile jego własna
samotność. Cedric prowadził niespokojne, powierzchowne życie, czego
najwyraźniej potrzebował, lecz co nie wychodziło mu na zdrowie. W zeszłym
roku na pogrzeb matki przybył w towarzystwie przyjaciółki, dziewczyny
demonicznym makijażem, prawie nastolatki. Przedstawił ją jako swoją
partnerkę. Wyglądało na to, że owa znajomość należy już do przeszłości,
nie zdziwiło to jednak Rosanny.

Najdłuższy jak do tej pory związek Cedrica trwał pół
roku, wszystkie inne rozpadały się jeszcze prędzej. Jej brat miał
trzydzieści osiem lat. Rosanna uważała, że powinien już znaleźć swoje
miejsce w życiu. Założyć rodzinę i wreszcie się ustatkować.

— Masz ochotę? — zapytał Cedric, podsuwając jej
paczkę papierosów.

Potrząsnęła głową.

— Nie, dziękuję. Nie skuszę się.

— Twój ukochany Denis prawiłby ci kazania, co?
Palące kobiety na pewno nie pasują do jego konserwatywnej wizji świata! —
Cedric nie znosił szwagra od chwili, kiedy się poznali, a Denis z całego
serca odwzajemniał ową niechęć. Ale przyznać trzeba, że trudno wyobrazić
sobie parę mężczyzn bardziej różnych od siebie niż ci dwaj.

Stali w ogrodzie Hazel. Zawsze tak o nim mówili —
ogród Hazel, chociaż oczywiście należał do całej rodziny i wszyscy z niego
korzystali. Ale Hazel kochała ten ogród, pielęgnowała go i nadała mu
niepowtarzalny charakter. Zasadziła tu drzewa, krzewy i kwiaty. To dzięki
niej nieco mroczny mur okalający posesję obrósł dzikim winem, a na tyłach
ogrodu można było późnym latem objadać się do woli owocami. Rosły tam
jeżyny, agrest, porzeczki, no i oczywiście jabłonie, grusze i śliwy — ile
dusza zapragnie. Kiedy Rosanna wspominała matkę, nieodmiennie miała przed
oczami kobietę w kaloszach albo w sandałach, drepczącą pośród swoich
roślin, która każdego gościa, choćby nawet najbardziej niespodziewanego,
uszczęśliwiała jakimś podarunkiem ze swojego ogrodu — a to ofiarowała mu
parę kwitnących gałązek do wazonu, a to bukiet lśniących dorodnych
tulipanów, a to pojedynczą różę o niepowtarzalnym zapachu. Hazel lubiła
dawać prezenty. Nie do wiary, że już nigdy nie wyłoni się spośród drzew,
żeby z uśmiechem na twarzy zmierzać w stronę domu.

W tę ponurą lutową niedzielę wczesnym rankiem spadł
śnieg, mokry i ciężki, który teraz, koło południa, zaczynał topnieć.
Źdźbła trawy wyzierały spod białej powłoki, podobnie jak liczne fioletowe
i żółte krokusy, które zakwitły na łąkach. Smutny był to widok, emanowała
z niego samotność i przygnębienie.

Opuszczony ogród, pomyślała Rosanna, opuszczony przez
Hazel. Tak jak my wszyscy. Czuje się to szczególnie dotkliwie w taki dzień
jak dziś.

Puściła mimo uszu uwagę Cedrica na temat Denisa,
wzdrygnęła się tylko z zimna.

— Brrr. Kończysz już palić? Chcę wejść do środka.

— Jesteś o wiele za cienko ubrana. Mieszkając w
Gibraltarze, zapomniałaś, co to prawdziwa zima.

— Dobrze pamiętam zimę. I bardzo mi jej brakuje —
potoczyła wzrokiem po smutnym ogrodzie. — To pewnie ostatni, może
przedostatni śnieg w tym roku. W ciągu najbliższych tygodni rozszaleje się
wiosna. Nie uwierzysz, jak bardzo mi tego brak. Tych wyraźnych zmian pór
roku. Myślę, że angielskiej wiosny nie da się porównać z niczym na
świecie.

Cedric wyrzucił niedopałek w topniejący śnieg.

— Cóż, o ile dobrze zrozumiałem, zabawisz tu
jakiś czas. Z powodu tych reportaży dla gazety.

— O ile w ogóle będę je pisać. Zobaczymy, co
przyniesie jutrzejsza rozmowa z Nickiem.

— Och, daj spokój! Zrobisz to niezależnie od
wyniku spotkania! Myślisz, że nie widać po tobie, jak bardzo brakuje ci
prawdziwego wyzwania? Zwróciłem na to uwagę już na pogrzebie mamy.
Sprawiasz wrażenie kompletnie sfrustrowanej!

— Na pogrzebie mamy sprawiałam wrażenie smutnej,
bo faktycznie tak się czułam, i nie miało to związku z brakiem wyzwań.

— Jasne, że byłaś smutna. Ale zauważyłem coś
jeszcze, co nie miało związku ze śmiercią mamy. To było zmartwienie, które
już od dłuższego czasu musiało żłobić twoją twarz. Nie jesteś szczęśliwa z
Denisem w Gibraltarze, siostrzyczko, i widać to na pierwszy rzut oka.

— Za to ty jesteś szczęśliwy w Nowym Jorku, tak?

— Tego nie powiedziałem. Ale ty, wychodząc za
Denisa, zachowywałaś się tak, jakby był on najwspanialszym mężczyzną pod
słońcem, a Gibraltar jedynym miejscem, w którym można żyć. Nie dało się
tego słuchać. Zdaje się, że w ciągu ostatnich pięciu lat coś się zmieniło.

— Mimo wszystko spędziłam tam pięć lat — odparła
ostro Rosanna — a z tego co wiem, żaden z twoich romansów nie trwał nawet
w przybliżeniu tak długo. To chyba normalne, że w naszym związku tu i
ówdzie odprysnął lakier. Ale jesteśmy razem.

Cedric już miał coś odpowiedzieć i sądząc po wyrazie
jego twarzy, riposta nie miała należeć do najgrzeczniejszych, lecz w tej
samej chwili za ich plecami otworzyło się okno i wychylił się Victor, ich
ojciec.

— Rosanno! Cedric! Chodźcie do domu! Obiad
gotowy!

Cedric zatrzymał dla siebie cisnące mu się na usta
słowa i podążył za siostrą do środka. Z tarasu wchodziło się prosto do
jadalni, gdzie Victor już nakrył do stołu. Porcelana Hazel na specjalne
okazje. Rosanna zaproponowała, że ugotuje ulubioną potrawę ojca, jednakże
Victor nalegał, aby przyrządzić przysmak dzieci — potrawkę według przepisu
Hazel.

— Wasza mama też by tak zrobiła, widząc was
wreszcie po tak długim czasie. Byłaby taka szczęśliwa!

Rosanna patrzyła, jak ojciec stawia na stole potrawkę
z jagnięciny i otwiera butelkę wina. Śmierć żony nie pozbawiła go ciepłego
uśmiechu ani serdecznego sposobu bycia, mimo że wówczas przez wiele
tygodni pozostawał w szoku. Tamtej soboty, pod koniec listopada, Hazel
pojechała z nim na targ, a po południu miała zamiar zacząć przedświąteczne
wypieki. Niespodziewanie jednak źle się poczuła, skarżyła się na
zaburzenia widzenia i ledwo trzymała się na nogach. Wezwano lekarza, który
zdiagnozował lekki udar i natychmiast zadzwonił po karetkę. W samochodzie
Hazel przeszła kolejny udar i w ciągu kilku minut zmarła. Rosanna
przyleciała późnym wieczorem z Gibraltaru i zastała ojca w kuchni, gdzie
kompletnie zdezorientowany zajęty był pieczeniem ciasteczek.

— Wyrobiła już ciasto — powtarzał raz po raz.

Teraz Victor wrócił do normalności, ale samotność
otulała go niczym gruby ciężki płaszcz, który bardzo powoli, prawie
niepostrzeżenie ściągał go ku ziemi.

Zasiedli do stołu i kiedy tak wpatrywali się w
pochmurny dzień za oknem, Rosanna zastanawiała się, jak wyglądają
niedziele, gdy ojciec jest sam w domu. Zimowa cisza, przerywana miarowym
tykaniem zegara. Nagle zrobiło jej się zimno, dużo zimniej niż przed
chwilą w ogrodzie. Chłód pochodził z samego środka.

Cedric niemal całkowicie zdominował rozmowę przy
stole, zabawiając towarzystwo dowcipnymi opowiastkami o swoich ostatnich
przeżyciach w Nowym Jorku. Pił dużo i szybko i jak zawsze pod wpływem
alkoholu stał się ożywionym i zajmującym kompanem. Rosanna z wdzięcznością
zarejestrowała, że Victor raz po raz wybucha śmiechem i sprawia wrażenie
rozluźnionego. Kiedy zjedli deser, powiedział:

— Wiecie co, dzieci? Ja pozmywam, a wy się
przespacerujcie. Dawno już nie byliście w Kingston St. Mary. Na pewno
chętnie rozejrzycie się po okolicy!

— To nie wchodzi w… — zaczęła Rosanna, ale Cedric
przerwał jej w pół słowa.

— Byłoby fantastycznie, gdybyś mógł obejść się
bez nas przez jakieś dwie, trzy godziny. Chciałbym… cóż, pomyślałem sobie,
żeby odwiedzić Geoffa. Dawno go nie widziałem.

— Ale nie w urodziny taty! — powiedziała Rosanna
oburzona.

— Kto wie, kiedy znowu tu przyjadę!

— Chyba nie zamierzasz już jutro wracać do Nowego
Jorku?

— Nie. Ale wybieram się do Londynu. Chcę
odwiedzić paru starych znajomych.

— To do ciebie podobne. Jeden dzień w Kingston
St. Mary i już masz dosyć. Myślałam, że zostaniesz tu trochę dłużej!

— Dobre sobie! — Cedric rzucił jej spojrzenie
przez stół. — O ile dobrze zrozumiałem, sama jedziesz jutro do Londynu,
siostrzyczko. Zgadza się? I ty długo tu nie zabawisz.

— Mam tam służbowe spotkanie, a to co innego!

— Ba, jak dla… — zaczął Cedric, ale Victor
powstrzymał go, unosząc dłonie w pojednawczym geście.

Nagle wydał się Rosannie zmęczony i dużo starszy niż w
rzeczywistości.

— Dzieci, bardzo proszę, nie kłóćcie się!
Doskonale rozumiem, że oboje, każde z innego powodu, chcecie pojechać do
Londynu. Nie widzę w tym nic złego. Poradzę sobie bez was.

— Ale dziś są twoje urodziny. Uważam, że to nie w
porządku…

— Zmyję naczynia, a potem trochę się zdrzemnę.
Dobrze mi to zrobi, nawet w moje urodziny. Rosanno, może pójdziesz z
Cedrikiem odwiedzić Geoffreya! Przecież znasz go jeszcze z dawnych lat.
Wystarczy, jak wrócicie na podwieczorek. Do tego czasu sobie odpocznę.

Cedric był zachwycony i od razu przystał na propozycję
ojca.

— Świetny pomysł. Rosanno, miałabyś ochotę?
Byłoby mi raźniej, gdybyś się ze mną przeszła. Rozmowy z Geoffem są… sama
wiesz. Od wypadku bardzo się zmienił.

— Nic dziwnego. Wyobraź sobie, że jesteś
całkowicie sparaliżowany i siedzisz zupełnie sam w domu, bez żadnych
widoków na przyszłość.

— Rosanno, rozmowa z nim może okazać się dla
ciebie całkiem interesująca — powiedział Victor. — Mam na myśli twój
artykuł. Dowiesz się, co Geoff ma do powiedzenia na temat zniknięcia
Elaine. Na pewno ma swoją teorię na ten temat. Poza tym uważam, że byłoby
nie w porządku, gdybyście będąc tu, go nie odwiedzili. Jako dzieci tyle
się razem bawiliście.

Rosanna wstała, ciężko wzdychając.

— Okay. Przekonaliście mnie. Pójdę tam. Mieszka
teraz w Taunton, tak?

— Dopiero się zdziwi, kiedy nas zobaczy! —
powiedział Cedric.

Rosanna wyszła za swoim bratem z pokoju, myśląc o tym,
że Cedric nie lubi komplikować sobie niepotrzebnie życia.
Trudne zadanie konwersacji ze zgorzkniałym i niewykluczone, że agresywnym
Geoffreyem może teraz przekazać siostrze, co nie przeszkodzi mu powrócić
do Nowego Jorku w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wobec starego
przyjaciela.

Niemniej ojciec miał rację — jeżeli rzeczywiście chce
napisać artykuł o Elaine Dawson, tak czy inaczej będzie musiała
porozmawiać z jej bratem — ostatnim żyjącym krewnym Elaine i człowiekiem,
którego jej zniknięcie najsilniej dotknęło.

2

Pub Pod Słoniem był czynny również w niedzielę i
powinna stawić się w pracy, jednakże po krótkim wahaniu zdecydowała się
zadzwonić do Justina i poprosić go o jeszcze jeden dzień wolnego. Jak
mogła się domyślić, szef nie był zachwycony, ale ponieważ o tej porze roku
do miasteczka praktycznie nie przyjeżdżali turyści, a miejscowi w
niedzielę tylko z rzadka zaglądali do pubu, nie mógł twierdzić, że nie
poradzi sobie bez niej. Trzech, najwyżej czterech gości, których mógł się
tego dnia spodziewać, zdoła obsłużyć pomoc kuchenna. Poprzedniego
wieczoru, w sobotę, ruch był także niewielki, a mimo to Justin urządził
taką scenę, jakby z powodu jej nieobecności miał się zawalić cały interes.

— Wczoraj powiedziałaś mi, że dziś już będziesz
na nogach — burknął.

— Tak sądziłam. Niestety cały czas czuję się
fatalnie — odparła.

— Może to nie kolacja mi zaszkodziła, tylko
złapałam jakiegoś wirusa.

— No cóż, przecież nie zmuszę cię do przyjścia —
powiedział Justin zrzędliwie i odłożył słuchawkę.

— Faktycznie niewyraźnie pani wygląda —
powiedział z troską w głosie pan Cadwick.

Tak jak poprzedniego dnia, musiała zejść do niego na
dół i zapytać, czy może skorzystać z telefonu, ponieważ u niej nie było
aparatu. Wiedziała, że gospodarz ma w zwyczaju podsłuchiwać jej rozmowy, i
uspokoiło ją to, że bez mrugnięcia okiem kupił wczorajszą bajeczkę o
rozstroju żołądka, a teraz o wirusie. Wciąż jeszcze była blada na twarzy i
miała podkrążone oczy.

— Nie czuję się najlepiej — potwierdziła. Miała
zamiar wrócić do siebie na górę. Zamknąć drzwi na zasuwę, położyć się do
łóżka i skulić jak dziecko. Byle nie musieć już słuchać współczującej
paplaniny pana Cadwicka. Kiedy zalegała z czynszem, chciał ją wyrzucić na
bruk. Odkąd znalazła pracę w pubie i znów regularnie mu płaciła, udawał
przyjaciela. Nic dziwnego, niełatwo by mu było znaleźć kogoś na jej
miejsce. Kto chciałby zamieszkać w Langbury, a do tego jeszcze zaszyć się
w najbardziej ponurym zakątku miasta? Po świecie nie chodzi aż tylu
neurotyków, żeby od razu pojawił się następca.

— Powinna pani iść do lekarza — zasugerował pan
Cadwick.

— Wygląda pani jak półtora nieszczęścia, jeśli
wolno mi się tak wyrazić. Takich spraw nie należy lekceważyć.

— Poleżę jeszcze dzień w łóżku i dojdę do siebie
— przekonywała.

— Może zrobić pani herbatę? Nie ma pani nikogo,
kto by się panią zajął? Ma pani w ogóle coś do jedzenia?

Gdyby nie miała okazji przekonać się, jak bezwzględny
potrafi być pan Cadwick, teraz może nawet byłaby mu wdzięczna za okazaną
troskę. Chociaż uważała, że jest obleśny. Pan Cadwick miał prawie
siedemdziesiąt lat, był starym kawalerem i zdawało jej się, że wodzi za
nią lubieżnym wzrokiem. Może niesprawiedliwie go oceniała, ale była
przekonana, że w swojej dusznej, nigdy niewietrzonej bawialni, gdzie
unosiły się wieloletnie opary niezliczonych posiłków, regularnie ogląda
filmy porno. Wprawdzie nie miała żadnych dowodów, ale to byłoby do niego
podobne. Dwa razy w miesiącu wyruszał w podróż z przesiadkami do
Newcastle, nie wspominając choćby słówkiem, jaki jest cel tych wypraw.
Była pewna, że chodzi do burdelu. I że jest amatorem perwersyjnych gierek.
Czuła to. Jej nieufność wobec gospodarza powodowała, że każdego wieczoru
zastawiała drzwi komodą. Pan Cadwick posiadał wszak zapasowy klucz. Nie
miała ochoty, obudziwszy się którejś nocy, zobaczyć, jak stoi przy jej
łóżku i się onanizuje.

— Mam wystarczająco dużo jedzenia, dziękuję —
skłamała.

— Chwilowo wcale nie mam apetytu. Muszę jeszcze
trochę poleżeć i wszystko będzie dobrze. Dziękuję za udostępnienie
telefonu, panie Cadwick.

Odwróciła się do drzwi.

— Gdyby pani czegoś potrzebowała… — zdążył jeszcze za
nią zawołać, zanim pozostał sam, sfrustrowany, w niedzielnej beznadziei.

Jego niedzielna beznadzieja to nie mój problem,
pomyślała, kiedy znalazłszy się na górze, z westchnieniem ulgi zamknęła
drzwi, a następnie zastawiła je komodą. Moje życie składa się wyłącznie z
beznadziejnych dni, i nikogo to nie obchodzi.

W bezpiecznym schronieniu od razu poczuła się lepiej.
Ponieważ w poniedziałki pub był nieczynny, zyskała w sumie dwa dni, które
mogła spędzić w domowym zaciszu. Potem jednak będzie musiała stawić się w
pracy i pozostawało jej mieć nadzieję, że do tego czasu poczuje się na
tyle dobrze, żeby podjąć walkę od nowa. Dwa i pół roku temu przeszła
podobne załamanie — o ile można tak określić mdłości, gorączkę, dreszcze i
zawroty głowy. Wtedy wydało jej się nagle, że w Morpeth przed sklepem
rybnym zobaczyła Pita. Mogłaby przysiąc, że to on — spłaszczona czaszka,
rzadkie włosy, żylasta sylwetka, po której nikt się nie spodziewał takiej
siły, dopóki nie poczuł tego na własnej skórze. Cała postać, nawet
widziana od tyłu, emanowała brutalnością. Zawsze dużo bardziej obawiała
się Pita niż Rona, ponieważ Ron był inteligentniejszy i bardziej
przewidywalny. Natomiast Pit — co do tego nie miała żadnych wątpliwości —
był psychopatą. W każdej chwili mógł stracić nad sobą panowanie i biada
temu, kto wszedłby mu wtedy w drogę.

Do Morpeth wybrała się tylko dlatego, że potrzebowała
nowych dżinsów. Tam, pod sklepem rybnym, była przekonana, że wybiła jej
ostatnia godzina. Później nie potrafiła sobie przypomnieć, w jaki sposób
dotarła na przystanek, wsiadła do autobusu i wróciła do miasteczka, w
którym wówczas mieszkała, a następnie jeszcze trafiła do domu.

Przez resztę dnia kilkakrotnie wymiotowała i aż do
wieczora miała gorączkę. Powtarzała sobie, że nie istnieje żaden
racjonalny powód, dla którego Pit miałby się kręcić po Morpeth w
Northumberlandii. Jedynym powodem mogła być ona.

Przez dwa dni nie była zdolna nawet do pracy w
magazynie, czuła się chora i trzęsły jej się ręce. Początkowo chciała
spalić za sobą wszystkie mosty i przenieść się gdzieś indziej, jak
najdalej. Może do Szkocji albo na Hebrydy… Jednakże nazajutrz wieczorem
nie miała już pewności, czy mężczyzną sprzed sklepu rybnego był
rzeczywiście Pit. Wciąż od nowa odgrywała w pamięci scenę spotkania, aż w
pewnym momencie wydawała jej się ona zupełnie nieprzekonująca. Mężczyzna z
Morpeth był wyższy od Pita i w ogóle miał trochę inną sylwetkę. I
ciemniejsze włosy, może tylko odrobinę, ale jednak ciemniejsze.

Wreszcie spytała się w duchu zdumiona, jak choć na
moment mogła ulec wrażeniu, że mężczyzna widziany w Morpeth to Pit, i od
razu poczuła się znacznie lepiej.

Tym razem wydarzyło się jeszcze mniej. Sobotnia noc,
ciemna uliczka, błysk latarki. Była pewna, że już po niej. Znalazł ją.
Ukrył się za załomem muru i czekał tu na nią. Nie ma co liczyć na łaskę,
teraz spotka ją straszliwy koniec.

Zanim się zorientowała, że to nie on, tylko starsza
drobna sąsiadka z naprzeciwka, panna Pruett, która stała przed nią tak
samo wystraszona, z bassetem na smyczy i latarką w dłoni, jej ciało
przeszło szereg typowych reakcji: nagłe poty, dygotanie, łomotanie serca,
które mogłoby wprawić w drżenie całą kulę ziemską. Pamiętała, że próbowała
krzyczeć, ale głos uwiązł jej w gardle i nie mogła wydobyć z siebie słowa.

Prawdopodobnie nie dłużej niż kilka sekund stała
oślepiona blaskiem latarki, ale wydawało jej się, że minęła wieczność.
Wreszcie panna Pruett opuściła latarkę i drżącym głosem powiedziała:

— A, to pani. Co pani tu robi?

Po dwóch bezskutecznych próbach wreszcie udało jej się
wykrztusić:

— Panno Pruett, sama chciałam o… o to panią
zapytać!

Okazało się, że Zeb, basset, jest chory — miał
zapalenie pęcherza, jak wyznała z zażenowaniem panna Pruett — i co chwila
trzeba go wyprowadzać. Ponieważ starsza pani nie miała ani ogródka, ani
podwórka, nie pozostało jej nic innego, jak przez całą noc co godzinę
wychodzić na spacer.

Niewinna sytuacja, która znowu doprowadziła do
katastrofy.

Muszę przestać żyć w tym ciągłym strachu, powiedziała
do siebie i marszcząc czoło, skierowała wzrok na komodę, która
barykadowała drzwi. To mnie wykończy. Wpędzi w obłęd.

Minęło już tyle lat. Może nie miała się już czego
obawiać. Niepotrzebnie wegetowała, przykulona jak zwierzę w ciemnej norze.
Może nadszedł czas, żeby zerwać z przeszłością i zacząć wreszcie żyć.

Powinna zrobić pierwszy krok, odsuwając tę żałosną
komodę. Pan Cadwick nie był niebezpieczny, co najwyżej odrażający.
Nadstawiła uszu, próbując wyłowić z dołu jakieś dźwięki, ale panowała tam
całkowita cisza. Zazwyczaj wiedziała, w której części mieszkania znajduje
się gospodarz, ponieważ docierało do niej zarówno powłóczenie nogami, jak
i jego ciągłe odchrząkiwanie. Kiedy tak jak teraz żaden dźwięk nie
zdradzał jego obecności, wyobrażała sobie z niepokojem, że zakradł się na
palcach pod drzwi jej mieszkanka i czai się tam w nadziei, że zobaczy coś
podniecającego.

A może to tylko ta przeklęta nerwica lękowa podsuwała
jej podobne myśli. W rzeczywistości pan Cadwick siedział pewnie na dole w
fotelu i czytał gazetę albo popijał herbatę. I do głowy by mu nie
przyszło, żeby skradać się po schodach, a co dopiero żeby próbować
wtargnąć do mieszkania swojej lokatorki.

Mimo wszystko nie mogła się przemóc, żeby odsunąć
mebel. Potrzebowała tej zapory, chroniła ją przed panem Cadwickiem, innymi
niebezpieczeństwami i własnym strachem.

Daleko mi jeszcze do normalności, pomyślała.

Podeszła do jednego z nieszczelnych okien, przez które
całe ciepło uchodziło na zewnątrz, a do środka wpadał chłód, i wyjrzała na
ulicę. Na dworze nie było widać żywego ducha, w powietrzu wirowało kilka
płatków śniegu. Pogoda bez zmian. Ponuro i zimno. Nic jeszcze nie
wskazywało na rychłe nadejście wiosny.

Położyła się na łóżku i wpatrując w sufit, próbowała
uporządkować docierające do niej dźwięki. Przyzwyczajenie, które weszło
jej w krew: zawsze być czujną, mieć wszystko pod kontrolą.

Kiedyś od tego może zależeć jej życie.

Ale dom tonął w ciszy, tak więc wreszcie zasnęła.

3