Strona główna » Obyczajowe i romanse » Ostatni z naszych

Ostatni z naszych

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-575-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ostatni z naszych

Dwaj wrodzy sobie bracia, dwie kobiety połączone niezniszczalną przyjaźnią i dwoje młodych ludzi porwanych niemożliwą miłością Werner Zilch jest początkującym biznesmenem, który w ożywionym klimacie Nowego Jorku lat siedemdziesiątych zaczyna odnosić sukcesy. Wie, że został adoptowany jako mały chłopiec, ale już dawno zrezygnował z prób dowiedzenia się czegoś o swoich biologicznych rodzicach. Wszystko zmienia się, gdy poznaje piękną Rebeccę. Jedno spotkanie sprawia, że nieznana przeszłość znów zaczyna go prześladować… W poszukiwaniu tożsamości Wernera czytelnik wyruszy w niezwykłą podróż i odkryje losy rodziny Zilchów, do której należą postaci tak różnorodne, jak pielęgniarka Czerwonego Krzyża, naukowiec czy esesman. Przemierzy kontynenty i epoki bardzo do siebie niepodobne – austriackie góry i pustynię Los Alamos, zmarznięte równiny Polski i nowojorskie przyjęcia, Manhattan lat siedemdziesiątych i Drezno drugiej wojny światowej – by dowiedzieć się, kto tak naprawdę jest ostatnim z naszych. „Całkowicie porywająca”. Le Figaro „Czy jesteśmy skazani na płacenie za zbrodnie naszych przodków? Ostatni z naszych zręcznie przemienia to tendencyjne pytanie w thriller, który czyta się równie znakomicie, jak znakomicie został pomyślany”. Paris Match „Napięcie, romans, niespodziewane wydarzenia i szokujące zbiegi okoliczności – ta powieść przenosi wielką historię w pełni do prawdziwego życia”. Madame Figaro

Polecane książki

„Serniki słodkie i wytrawne” Renaty Czelny-Kawa to książka kulinarna. Znajdziemy tu całą galerię przepisów na serniki słodkie, ale także i na te w wersji słonej. Autorka – od dziecka zakochana w sernikowych słodkościach – raczy nasze oczy sernikami o zaskakujących połączeniach smakowych. Są tu ...
Serial Człowiek z niebios bije rekordy popularności. Równie dużym zainteresowaniem cieszy się Travis, odtwórca głównej roli. Brukowa prasa śledzi każdy jego krok, czatuje na każde potknięcie. Im więcej skandali, tym lepiej – dzięki temu rośnie sprzedaż i wzrasta oglądalność. Niepodziewanie u boku gw...
W październiku 2017 roku ruch #MeToo wstrząsnął światem. Wybuch miał epicentrum w Hollywood wraz z ujawnieniem sprawy Weinsteina, potem fala uderzeniowa objęła kilkadziesiąt krajów i pozwoliła dojść do głosu kobietom krzywdzonym za społecznym przyzwoleniem. Odtąd upokarzanie i znęcanie się nad ciałe...
Marketing mix, zwany także „kompozycją marketingową”, to zestaw reguł i koncepcji marketingowych, których znajomość umożliwia skuteczne zaspokajanie potrzeb nabywców. Z książki „Marketing mix” dowiecie się, jak się robi „prawdziwy marketing”. Publikacja prezentuje cztery klasyczne instrumenty market...
Hanna nie chce mieć do czynienia z rodziną Jamesonów. Jej młodzieńcze zauroczenie Carterem wygasło dawno temu, a przynajmniej tak jej się wydaje. Carter, który odnajduje ją po latach, jest jeszcze przystojniejszy niż kiedyś. Gdy namawia ją, by wpadła do jego rodzinnej posiadłości w Wir...
Czy to możliwe, że wypadki nie są po prostu nieszczęśliwym zrządzeniem losu, a samobójstwa są tylko pozorowane? Czy ich ofiary są tylko marionetkami istoty wyższej? Co jeśli to, kto następnym razem odegra główną rolę w takim spektaklu, zależy tylko i wyłącznie od rozpieszczonego chłopca z bogatego i...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Adélaïde de Clermont-Tonnerre

Tytuł oryginału:

LE DERNIER DES NOTRES

Copyright © Editions Grasset & Fasquelle, 2016

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autorki: AdCT © JF Paga Grasset

Redakcja: Magdalena Granosik

Korekta: Edyta Malinowska-Klimiuk, Aleksandra Mól

ISBN: 978-83-8110-575-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2018

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Laurenta

Manhattan, 1969

Najpierw zobaczyłem jej kostkę, delikatną, nerwową, oplecioną paskiem niebieskiego sandałka. Nigdy wcześniej nie byłem fetyszystą i jeśli musiałbym skoncentrować się na jednym elemencie kobiecej anatomii, spontanicznie wybrałbym pośladki, biodra, szyję albo może twarz, na pewno nie stopy. Zauważałem je jedynie wtedy, gdy były brzydkie albo niezadbane, co nie zdarzało się często. Miałem to szczęście, że kochały się we mnie piękne kobiety, a ja postawiłem sobie za punkt honoru odpowiadać na ich względy. I o tym właśnie rozmawialiśmy, jedząc obiad.

– Musisz mieć wszystkie, stary – dokuczał mi Marcus. – Można by pomyśleć, że chcesz zatknąć flagę na każdym żeńskim satelicie w Układzie Słonecznym! – Mój przyjaciel i wspólnik miał problem z uwiedzeniem choćby jednej dziewczyny. – Siadasz, rozglądasz się, wychylasz parę drinków – i proszę! Już po kwadransie dwie krążą wokół ciebie i się wdzięczą – dorzucił.

Otworzył szeroko oczy i złożył usta w ciup, żeby oddać efekt, jaki rzekomo wywierałem na dziewczynach; jedna z kelnerek, niska, nieśmiała, pulchna brunetka, wybrała ten akurat moment, by posłać mi uśmiech.

– To nie do wytrzymania – oburzył się Marcus. – Gdybym był na jej miejscu, bałbym się do ciebie zbliżyć. Z tą twoją posturą olbrzyma, słowiańską gębą i wypłowiałymi oczami…

– Moje oczy nie są wypłowiałe! Są jasnoniebieskie…

– Są wypłowiałe. Moje są niebieskie i wcale nie robią na nich takiego wrażenia. Kobiety uwielbiają opowiadać mi o sobie, o nieszczęściach, o rodzicach, o pierwszym zębie. Całymi tygodniami słucham ich zwierzeń, jestem o krok od osiągnięcia celu, a wtedy pojawiasz się ty i w ciągu kwadransa stajesz się ich kochankiem.

– Nigdy ci żadnej nie podebrałem!

– To jeszcze gorsze! Nie robisz nic, żeby mi je podebrać, a one i tak padają ci w ramiona…

– Gdybyś mi powiedział, która ci się podoba, to nawet nie spojrzałbym w jej stronę.

– Nie chcę dziewczyny, która zapomina o mnie w chwili, gdy ty stajesz w progu… Traci wtedy całą wartość w moich oczach.

Mój portret odmalowany przez Marcusa był mocno przesadzony. Nie zadowalałem się siedzeniem i czekaniem, aż kobieta się na mnie rzuci. Zadawałem sobie trud potrzebny do jej zdobycia. Powtarzałem mu swoje złote zasady, lecz takie bezpośrednie podejście było dla niego „uproszczeniem”. Wolał usprawiedliwiać własną nieśmiałość moim rzekomym magnetyzmem. Pochodził z zamożniejszej rodziny niż moja, ale zasady zabraniały mu korzystać z tej przewagi. Pętał się w skomplikowanym myślowym schemacie, podczas gdy kobiety są, w przeciwieństwie do tego, co się o nich mówi, przewidywalne. Żeby przespać się z dziewczyną, trzeba:

a) znaleźć to, co w niej piękne – bo każda z nich ma w sobie piękno – i pokazać jej, że się to podziwia,

b) prosić, a nawet żebrać o seks,

c) zawsze okraszać tę prośbę wystarczającą dawką humoru, żeby nie stracić twarzy, kiedy powie „nie”,

d) zachować prosty styl, unikać wysyłania trzech stron cytatów z literatury, żeby nie wyjść na pomyleńca.

Wielokrotnie powtarzałem Marcusowi, że musi wyrażać się jaśniej, ale to nie leżało w jego naturze. Miał talent do skłaniania ludzi do zwierzeń, tak mężczyzn, jak i kobiety, lecz nie potrafił obrócić tego na swoją korzyść. Ja z równą łatwością zaciągałem dziewczyny do łóżka.

Miałem czternaście lat, kiedy zaczęły zwracać na mnie uwagę; stało się to w liceum, po mojej bójce z Billym Melvinem. Był dwa lata starszy ode mnie i terroryzował uczniów Hawthorne High School. Pewnego dnia Billy nazwał mnie „zerem”, co było aluzją do mojego nazwiska – Zilch. Kiepsko to przyjąłem.

Rysy jego twarzy wykrzywiła nienawiść, wyglądał, jakby słońce świeciło mu prosto w oczy. Nie lubił, jak twierdził, kiedy go ktoś przerastał. Ja byłem już prawie tak wysoki jak on, co go denerwowało. Sam też nie darzyłem go sympatią. Nienawidzę tego rodzaju rozpieszczonych typów, którzy uważają, że mogą robić, co chcą, bo mają wszystko podane na tacy. Poważanie, jakim się ich otacza, i pogarda, z jaką traktują resztę świata, sprawiają, że krew szybciej krąży mi w żyłach. Lubię pieniądze, ale szanuję je tylko wtedy, gdy zostały zarobione, a nie odziedziczone przez gości takich jak Billy. Wystarczyło raz na niego spojrzeć, by wiedzieć, że jest głupi. Nie podobała mi się jego kwadratowa głowa ani jego cera rudzielca. Nie podobały mi się jego maniery. Nie podobał mi się sposób, w jaki chodził, mówił i patrzył na ludzi – nadęty buc z wyrazem wyższości na gębie. Trzeba przyznać, że niewiele rzeczy mi się w tamtym czasie podobało…

Kiedy słuchałem, jak Billy Melvin powtarza: „Jesteś zerem, Zilch, wielkim, tłustym zerem, które pewna para gamoni przygarnęła z litości”, zawładnął mną jeden z tych napadów furii, w których się czasem zatracam. Marcus mówi, że z mojej twarzy odpływają wtedy wszystkie kolory, czuję, że władzę nade mną przejmuje ktoś inny, i przestaję cokolwiek kontrolować. Złapałem Billy’ego za ramię, okręciłem go dwa razy wokół siebie, tak jak uczono nas przy pchnięciu kulą, i ogłuszyłem, posyłając w stronę jednego z okien wykuszowych, które stanowiły ozdobę naszego liceum. Billy przez kilka sekund trwał w oszołomieniu. Później otrząsnął się, niczym doberman wychodzący z kałuży, i rzucił się na mnie. Biliśmy się na ziemi. Wściekli. Wychowawca i kapitan drużyny futbolowej musieli otoczyć nas ramionami, żeby nas rozdzielić. Billy Melvin, z zakrwawionym nosem i naderwanym uchem, kulał i przeklinał. Moja koszulka była rozdarta od kołnierzyka aż po brzuch, lewą pięść miałem poharataną, a z rozcięcia pod brodą skapywały na beton dziedzińca czerwone krople. Po źle zszytej ranie została mi blizna w kształcie litery „W”, jak Werner, z której jestem bardzo zadowolony.

Obaj zostaliśmy na tydzień zawieszeni. Dyrektor szkoły skorzystał z okazji, by wlepić nam prace społeczne. Chciał się przypodobać burmistrzowi Hawthorne. W ciągu dwóch dni, nie odzywając się do siebie ani słowem, musieliśmy zagrabić i pozbierać liście na Lafayette Avenue, gdzie mieszkał burmistrz, oczyścić, oszlifować i pomalować płot wokół jego ogrodu, a następnie przenieść setki kartonów z dokumentami archiwalnymi do ratusza, żeby mógł powiększyć swój gabinet. Za moje zawieszenie dostałem porządny ochrzan od Armande, mojej matki, oraz nieoficjalne gratulacje od Andrew, mojego ojca. Zdarza mu się okazać mi czułość, już od najmłodszych moich lat. Poklepuje mnie wtedy po ramionach lub bicepsach i powtarza ze zdumioną miną: „Ten to jest dobrze zbudowany! To ci dopiero solidny gość!”. Spodobało mu się, że spuściłem lanie chłopakowi dwa lata ode mnie starszemu, nawet jeśli narobiłem sobie przez to kłopotów. Kiedy wróciliśmy do szkoły, Marcus, już wtedy wykazujący ciągoty do prawa, choć w tamtym czasie wyobrażał sobie, że zostanie raczej muzykiem niż adwokatem, zorganizował negocjacje pokojowe. Zwieńczyło je uroczyste przyjęcie traktatu, z dołączoną mapą liceum, napisanego pod jego redakcją. Na mocy porozumienia teren dziedzińca został podzielony po przekątnej, od drzwi do szatni po wejście do stołówki. Męskie i damskie toalety zakreskowano jako terytorium neutralne. Marcus, który pasjonował się historią, przechrzcił je na „Szwajcarię”. Stało się to naszym prywatnym żartem. Do dziś, żeby się wysikać, „idziemy do Szwajcarii”.

Mój wyczyn zakończony relatywnym zwycięstwem, które przejawiło się tym, że nie dałem się Billy’emu zmasakrować, zapewnił mi nowych znajomych i pierwszą dziewczynę: Lou. Któregoś dnia przydybała mnie w rogu sali gimnastycznej i wepchnęła mi język do ust. Ta dziewczyna smakowała wiśniowymi cukierkami, a jej język, gdy przeminęła początkowa śmiałość pocałunku, okazał się nieco bardziej miękki. To doświadczenie wydało mi się zbyt wilgotne i wcale mi się nie podobało, że to ktoś inny, a nie ja, podjął inicjatywę. Ale Lou była najładniejszą dziewczyną w Hawthorne. Miała długie brązowe włosy, wyzywającą minę, która nie pasowała do jej plisowanej spódniczki, dwa lata więcej niż ja – była więc w wieku Billy’ego – oraz piersi, które już napinały materiał jej sweterków i zmuszały chłopaków z liceum, by odwracali za nią głowy. Lou była szansą, której się nie przepuszcza. W szkolnym klubie przedsiębiorców, gdzie kształtowała się „przyszła elita biznesu”, nauczyciel powtarzał nam, że zawsze należy „dostrzec i pochwycić okazję”. Mimo że atak Lou zbił mnie zupełnie z pantałyku, przeprowadziłem, otwierając usta i odpowiadając na jej starania, świadomą analizę sytuacji. Doszedłem do wniosku, że Lou wpisuje się w schemat typu drugiego: „Okazja z umiarkowanym ryzykiem”, a zatem był to jeden z tych przypadków, kiedy potencjalne zyski są największe. Dumny, że maszeruję ramię w ramię ze sławnymi przedsiębiorcami, „którzy zbudowali ten kraj”, schwyciłem, mimo lekkiego przerażenia, tę dziewczynę, która ofiarowała mi się z dużą dawką dobrej woli. Zacząłem od pomacania jej klatki piersiowej, tak jak się reguluje ciepłą i zimną wodę pod prysznicem, zdumiony miękkością jej melonów, które wyobrażałem sobie jako bardziej zwarte, później złapałem ją za tyłek i, nie wiedząc, co robić dalej, potrząsnąłem nim energicznie z góry na dół. Eksperymenty te nie wywołały żadnej reakcji ze strony mojego króliczka doświadczalnego; szybko zaczynało mi brakować pomysłów. Po krótkim wahaniu postanowiłem spróbować szczęścia i sięgnąłem między nogi Lou, która była na tyle uprzejma, że mnie powstrzymała… Wyszedłem z sali gimnastycznej z tą fantastyczną dziewczyną uwieszoną mojego ramienia. Przed budynkiem szkoły owinęła się wokół mnie niczym bluszcz wokół drzewa. Nauczyciel historii, zgorzkniały staruszek darzący sympatią wyłącznie Marcusa (jedynego, który z zainteresowaniem słuchał jego wykładów o podbojach królów o niemożliwych do wymówienia imionach w mikroskopijnych krainach w czasach tak odległych, że człekokształtne dopiero co zeszły z drzew), poprosił nas, żebyśmy „zachowywali się poprawnie”. Zaserwowałem mu jakąś bezczelną gadkę, która nie pozwalała domyślać się wzburzonej fali wątpliwości i eksplozji męskich hormonów w moim wnętrzu, a Lou przyłączyła się do mojej rebelii, rzucając: „Halo! Żyjemy przecież w demokratycznym kraju!”. Po czym, ze wzrokiem utkwionym w oczach zramolałego nauczyciela, skubnęła wargami moje ucho, by następnie wziąć je całe do ust, w wyniku czego przez resztę dnia nieprzyjemnie mi w nim szumiało. Na ten eksces, który znacznie wykraczał poza wszystko, czego sam kiedykolwiek próbował ze swoją protestancką żoną, twarz nauczyciela przybrała bordową barwę jego dzierganego krawata, a on sam oddalił się bez gadania.

Lou była zdobyczą, której mi zazdroszczono. Jeszcze bardziej zwiększyła popularność zyskaną dzięki bójce i traktatowi pokojowemu zawartemu z Billym. Koledzy przypisywali mi nieprzeciętne zdolności uwodzenia. Ja nie byłem co do tego tak bardzo przekonany, ale musiałem przyznać, że odkąd zacząłem „chodzić” z Lou – zadziwiające określenie, gdyż zdawało mi się, że istotą tej gry jest nie pójście z nią gdzieś, ale wejście w nią, czego Lou uparcie mi odmawiała – dziewczyny spoglądały na mnie z rozmarzeniem. Chichotały, kiedy je mijałem, i zwierzały się Marcusowi, że uwielbiają moje niebieskie oczy i mój „supersłodki” uśmiech. Była nawet jedna, zapomniałem, jak miała na imię, która, zauważywszy, jaki ze mnie łasuch, codziennie piekła dla mnie ciasto. Te podarunki wyprowadzały Lou z równowagi, lecz moja dziewczyna nie miała najmniejszej ochoty tkwić w kuchni. Zadowalała się rozdawaniem swojego przydziału przyjaciółkom – przyglądała się, jak jedzą, z satysfakcją, którą szczupłe dziewczyny czerpią z własnej silnej woli, podczas gdy te bardziej przy kości na ich oczach ulegają łakomstwu.

Po tym początku nigdy nie miałem trudności w relacjach z kobietami. Przyzwyczaiłem się do tego, że same do mnie przychodziły, a jeśli nawet się opierały, nie trwało to długo. Tych nieugiętych pożądałam najbardziej. Ale – czy złowione szybko, czy nie – wszystkie postrzegałem jako przyjemne chwilowe rozrywki, nic więcej – to podejście z biegiem lat przysporzyło mi złej reputacji. Jestem pełen szacunku dla kobiet, ale rzadko kiedy bywam sentymentalny. Niełatwo się przywiązuję. Jedna z moich dziewczyn, studentka psychologii – uwielbiałem ten jej zwyczaj, by nie zdejmować okularów, kiedy się kochaliśmy – poddała analizie tę cechę mojego charakteru. Według niej fakt, że zostałem adoptowany, sprawił, że jestem nieufny. Cierpiałem, wyjaśniła mi, na strach przed porzuceniem, co popychało mnie do mnożenia relacji. Ja myślę raczej, że to kobiety mają obsesję na punkcie łączenia się w pary, budowania „czegoś poważnego”. Chcą, by mężczyzna się w nich zakochał, a tego, któremu się to nie udaje, wyzywają od drani. Myślą, że miłość potrafi zmyć grzechy ciała. W przeciwieństwie do Marcusa – i, jestem o tym przekonany, to z tego powodu nic mu się nie udawało – świetnie się obywałem bez tego archaicznego wybielacza, jakim są uczucia. Moja młodość przypadła na dobre czasy. W latach sześćdziesiątych dziewczyny stawiały sobie za punkt honoru, by zasmakować wolności. Uczestniczyły w swego rodzaju zawodach, gdzie duma rodziła się z wyrażania własnej seksualności, a nie z jej tłumienia. Skorzystałem na tym, przyznaję. Miłość była jedynie grą, lecz ten błogosławiony okres dobiegł końca w dniu, w którym w restauracji Gioccardi pewna młoda kobieta zmiażdżyła moją beztroskę swoimi niebieskimi sandałkami.

Jadłem z Marcusem obiad na parterze włoskiej knajpki w SoHo. Chodziliśmy tam prawie codziennie. Właściciel witał Szekspira, mojego psa, niczym bóstwo. Przygotowywał dla niego hojne miski smakołyków. Doceniałem to, bo Szekspir niejednego przerażał. Kiedy stanął na tylnych łapach, sięgał metra osiemdziesięciu. Beżowo-rude niedźwiedzie futro nie pozwalało zapomnieć o jego pysku – gdyby Szekspir nie miał tak dobrego charakteru, mógłby w kilka sekund wyrównać rachunki z człowiekiem. Pochylałem się właśnie z apetytem nad talerzem spaghetti al pesto, kiedy kostka mająca zmienić moje spojrzenie na kobiety pojawiła się na wyłożonych terakotą schodach. Natychmiast zwróciła moją uwagę. Jej właścicielka, która schodziła z sali na pierwszym piętrze, przystanęła. Mówiła do kogoś. Chwilę zajęło mi wyizolowanie jej kpiącego tonu z gwaru rozmów i brzęku sztućców. Stopy lekko się obróciły. Podziwiałem dziecięce palce o lśniących paznokciach. Nadal mówiła nalegającym tonem. Chciała zjeść na dole. Górna sala była niemal pusta. Żadnych ludzi, to smutne. Głos mężczyzny, dostrzegłem jego brązowe mokasyny, zaprotestował. Na górze było spokojniej. Lewa stopa dziewczyny zeszła o stopień, odsłaniając początek łydki. Wspięła się z powrotem, znów zeszła, a w końcu ruszyła na dobre. W miarę jak mi się objawiała, pieściłem wzrokiem smukłą linię jej goleni, jej kolana, początek ud, gdzie u kobiety napinają się te poprzeczne mięśnie, które doprowadzają mnie do szaleństwa. Ledwie muśnięta słońcem skóra, nierealnie doskonała, niknęła pod kloszem niebieskiej tkaniny. Pasek podkreślał talię, na której od razu zapragnąłem ułożyć dłonie. Koszula bez rękawów pozwalała dojrzeć jej ramiona, świeże, zaokrąglone, apetyczne. Wyżej z dekoltu wychylała się elegancka szyja, którą mógłbym złamać jedną ręką. Ze śmiechem pokonała trzy ostatnie stopnie. Wraz z nią do pomieszczenia weszło światło, blask w jej włosach. Ciągnęła za krawat mężczyznę koło czterdziestki, ubranego w beżowe spodnie i granatową sportową marynarkę z żółtą poszetką. Przyduszany przez kołnierzyk, czerwony na twarzy i bardzo niezadowolony próbował podążać za nią i się nie przewrócić. Zwróciła mu wolność, pozwalając, by krawat prześlizgnął się między jej palcami, tak delikatnymi, że niemal przezroczystymi, a później wykrzyknęła:

– Ernie, jesteś potwornie nudny!

Obserwowałem ją z taką uwagą, że zaalarmowana jakimś atawistycznym instynktem napotkała moje spojrzenie i na ułamek sekundy znieruchomiała. Gdy tylko zwróciła na mnie zuchwałe oczy, wiedziałem, że ta dziewczyna podoba mi się bardziej niż wszystkie, które mogłem znać lub których mogłem pragnąć. Miałem wrażenie, że płynie we mnie lawa, ale młoda kobieta nie wyglądała na zakłopotaną, a nawet jeśli była, to miała na tyle opanowania, by tego nie okazać. Typa w sportowej marynarce rozdrażniło zainteresowanie, jakie jej okazywałem. Zmierzył mnie poirytowanym spojrzeniem. Moje ciało natychmiast się napięło. W jednej chwili byłem gotów się bić. Nie miał czego szukać w tej restauracji. Nie zasługiwał na tę boginię. Chciałem, żeby mi ją zostawił i zabrał się stąd w diabły. Posłałem mu drwiący uśmiech z nadzieją, że podejdzie i mnie sprowokuje, ale Ernie był tchórzem. Odwrócił wzrok.

Dziewczyna z gracją odwróciła się na pięcie, kiedy kelner, tak samo olśniony jak ja, wskazał im stolik. Po drodze potrącał krzesła, podczas gdy ona szła z lekko spuszczoną głową, jakby speszona świadomością, że budzi zachwyt.

– Zdajesz sobie sprawę, że zadałem ci pytanie minutę i piętnaście sekund temu? – spytał Marcus, patrząc na nowy zegarek, urodzinowy prezent od ojca.

Nie potrafiłem oderwać od niej wzroku, mimo że Ernie próbował uchronić ją przed moimi spojrzeniami swoją wielką miękką sylwetką. Usiadła plecami do sali. W półśnie odpowiedziałem:

– Nie uważasz, że jest zjawiskowa?

Marcus, zrozumiawszy powody mojego roztargnienia, trwającego teraz minutę czterdzieści pięć, odparł, nie podnosząc oczu znad wyświetlacza:

– Rzeczywiście, bardzo ładna i bardzo w towarzystwie, jak z pewnością zauważyłeś…

– Myślisz, że są razem?

Jakiekolwiek powiązanie między tą promieniejącą dziewczyną a tym starym dandysem – w owym czasie czterdziestka wydawała mi się początkiem sędziwego wieku – było dla mnie nie do zniesienia.

– Nie mam bladego pojęcia, Wern – odrzekł Marcus – ale gdybyśmy ten jeden jedyny raz mogli przeprowadzić rozmowę, podczas której nie będziesz wyciągał szyi, żeby wodzić wzrokiem za każdą spódniczką, zdziałałoby to cuda dla mojego ego.

– Wybacz, kochanie, że nie poświęcam ci wystarczająco dużo uwagi – zakpiłem, kładąc dłoń na jego dłoni.

Wyrwał ją z obrażoną miną.

– Sprawiasz, że czuję się niewidzialny. To bardzo nieprzyjemne. Poza tym musimy jeszcze ustalić parę drobnych szczegółów przed popołudniowym spotkaniem.

Nasza młodziutka firma budowlana przechodziła newralgiczną fazę rozwoju. To, co udało nam się zarobić na pierwszym przedsięwzięciu, zainwestowaliśmy ponownie, dokładając maksymalną kwotę pożyczek, w odnowienie dwóch kamienic na Brooklynie. Gdy uzyskaliśmy już prawo do wyburzenia i pozwolenie na budowę i gdy rozwiązaliśmy całe mnóstwo problemów nierozerwalnie związanych z każdym projektem nieruchomościowym w Nowym Jorku, jeden z urzędników miejskich zawiesił prace, tłumacząc to jakąś niejasną historią z katastrem. To nieczyste zagranie wyprowadziło mnie z równowagi. Prezydent okręgu brooklińskiego miał gdzieś przepisy, chciał nas zmusić, żebyśmy po raz drugi posmarowali mu łapę. Tego dnia mieliśmy spotkanie o godzinie szesnastej, argumenty do omówienia i przyszłość do uratowania, ale mnie naprawdę trudno się było skupić: obiekt mojego pożądania parę stolików od nas pochłaniał całą moją uwagę. Trzymała się niezwykle prosto. Jej ramiona nie dotykały oparcia krzesła. Dłonie, fruwające wokół niej, wzbogacały jej wypowiedzi o złożoną choreografię. Mój wspólnik przyglądał mi się z rozbawionym wyrazem twarzy. Znał moje zamiłowanie do kobiet, ale wiedział też, że nasza firma zawsze stanowiła dla mnie priorytet. Nieznajoma odchyliła głowę i przeciągnęła się bezwstydnie płynnym, rozleniwionym ruchem pantery. Na jej okrągłych ramionach utworzyły się zmarszczki. Kaskada jej włosów żyła własnym życiem. Pragnąłem ją pochwycić i zanurzyć w nich twarz.

– Jakiś problem, panie Wernerze? – zagadnął Paolo, właściciel.

Z butelką marsali w dłoni spoglądał na mój nietknięty posiłek. Byłem jednym z jego ulubionych klientów – odczuwał dumę sycylijskiej matki, gdy kilka razy w tygodniu widział, jak w pojedynkę pochłaniam kilogram makaronu, całą formę lasagne, półtuszę wołową albo dwie pizze. Owego dnia nawet nie tknąłem spaghetti, które stygło na talerzu przede mną.

– Pasta nie smakuje? Jest niedosolona? Rozgotowana? – zarzucił mnie pytaniami z oczami utkwionymi w moim daniu w celu postawienia diagnozy.

Nie zwracałem uwagi na jego słowa. Nieznajoma szybkim okrężnym ruchem dłoni zebrała właśnie gąszcz włosów i przerzuciła przez ramię, ukazując nasadę karku. Dlaczego wydawała mi się tak znajoma? Co mógłbym zrobić, żeby udało mi się z nią porozmawiać? Paolo chwycił mój talerz. Zmarszczył nos, węsząc nad nim niczym pies myśliwski, po czym rozdarł się:

– Giulia! Cożeś zrobiła z makaronem signore Zilcha!

Wściekłość właściciela ściągnęła na nas uwagę całej sali, w tym mojej nieznajomej. Pożerałem ją wzrokiem z rozgorączkowaniem, które musiało ją rozbawić, gdyż uśmiechnęła się do mnie, by następnie znów pokazać mi plecy. Potrzebowałem jej. Chciałem wszystko o niej wiedzieć: jak pachnie, jak brzmi jej głos, kim są jej rodzice, jej przyjaciółki, gdzie mieszka, z kim, jak urządziła sypialnię, jakie sukienki nosi, jaką teksturę ma jej pościel, czy śpi nago, czy mówi przez sen. Chciałem, żeby zwierzyła mi się ze swoich smutków i marzeń, swoich potrzeb i pragnień.

– Tłumaczę jej po raz dwudziesty! – oburzał się Paolo. – Nigdy się nie nauczy robić pesto! Tu chodzi o rękę… Trzeba siły, trzeba miażdżyć, rozcierając w moździerzu – tłumaczył, z rozognioną miną naśladując kolisty ruch. – A Giulia to miesza jak sos winegret, ze zgiętym nadgarstkiem, zamiast trzymać rękę sztywno i prosto!

Chciałem się podnieść, podejść do niej. Rozkwasić gębę kretynowi, który jej towarzyszył, wziąć ją za rękę, wyprowadzić stamtąd, porwać, poznać ją do cna.

– Jest chory? Źle się czuje? – zaniepokoił się Paolo. Spróbował spaghetti, nie znalazł w nim żadnej wady; ta kapitulacja przywołała tryumfalny uśmiech na twarz Giulii, która w pośpiechu wychynęła z kuchni.

Marcus usiłował odebrać talerz z rąk Paola.

– Nie martw się, Paolo, makaron jest pyszny, a Wern w doskonałej formie, po prostu się zakochał.

– Zakochał! – wykrzyknęli razem Paolo i Giulia.

Pomysł, że mógłbym się zakochać, wydał im się niespójny z liczbą zmieniających się przy moim stoliku dziewczyn, które widzieli w ciągu ostatnich paru miesięcy. Ocenili postępy uczuciowej przypadłości na mojej twarzy.

– Zakochał – potwierdził Marcus.

– Addirittura! Ale w kim? – obruszył się właściciel, chcąc poznać tożsamość szkodliwej kreatury, która odbiera apetyt jego najlepszemu klientowi.

– W tej blondynce ubranej na biało-niebiesko – podsumował Marcus prozaicznie, wskazując nieznajomą podbródkiem.

Przeciągaliśmy posiłek. Paolo próbował dowiedzieć się czegoś o dziewczynie, trochę z nią rozmawiając, ale Ernie go raz-dwa usadził. Zamówiliśmy czwartą kawę. Szekspir, przyzwyczajony, że pochłaniamy nasze dania w dwadzieścia minut, zaczynał się niecierpliwić. Pogłaskałem go niedbale po głowie, a on z westchnieniem ułożył się z powrotem u moich stóp. Nie mogłem oderwać oczu od tej dziewczyny i rozkojarzony odpowiadałem na pytania Marcusa, który srebrnym piórem spisywał w oprawnym w skórę kajecie listę argumentów mających w założeniu przekonać prezydenta okręgu. Gdy ujrzałem, że Ernie płaci rachunek, wezbrała we mnie adrenalina. Moja piękna zaraz rozpłynie się w dżungli Manhattanu, a ja zupełnie nie wiedziałem, co robić.

Wstali. Ruszyłem za nimi w nadziei, że mnie zauważy albo że skradnę jej jeszcze jedno spojrzenie. Szukałem pretekstu, by ją zatrzymać, kiedy szczęśliwym zrządzeniem losu pasek jej torebki zahaczył o klamkę przy drzwiach wyjściowych i pękł, a część jej rzeczy rozsypała się na podłodze. Przykucnęła. Pospieszyłem z pomocą. Poczułem się olśniony, gdy wisiorek w kształcie litery „V”, który miała na szyi, utknął między jej piersiami. Kanty ozdoby wbijały się w jej skórę. Zdawało się, że jej to nie przeszkadza, podczas gdy mnie ten widok przyprawił o zawroty głowy. Zgarnąłem wszystko, co mi wpadło w ręce. Były tam pisaki, gumka do tuszu, luźne kartki zabazgrane dziwacznymi schematami, szczotka do włosów, pomadka firmy Carmex, dżinsowa czapka i korkociąg, co mnie wielce zdumiało. Ten użytkowy przedmiot, a także bałagan w jej torebce sprawiły, że wydała mi się bardziej ludzka i jeszcze bardziej pociągająca. Ernie został wysłany na zewnątrz. Wąskie przejście uniemożliwiało mu interwencję, poza tym szwy za ciasnego garnituru puściłyby, gdyby usiłował przykucnąć. Mimo wszystko starał się mnie spławić:

– Dziękuję, poradzimy sobie… Niech pan wstanie! Przecież mówię, że nie potrzebujemy pomocy!

Wyciągnąłem w stronę dziewczyny garść tego, co zebrałem. Podniosła głowę, a wtedy obezwładnił mnie kolor jej oczu. Były barwy głębokiego fioletu, połyskiwały inteligencją i wrażliwością. Otworzyła szeroko torebkę, żebym mógł wrzucić przedmioty do środka; upuściłem zeszyt, który ukazał szkice nagich mężczyzn. Zamknęła go z rozbawionym uśmiechem, a potem na nowo utkwiła spojrzenie w moich oczach.

– Dziękuję, to miło z pana strony.

Głos, bardziej zdecydowany i niższy, niż pozwalałaby przypuszczać delikatność jej rysów, przyprawił mnie o dreszcz. Tak samo jak sposób, w jaki mi się przyglądała. Była bezpośrednia i otwarta, jakby w kilka sekund chciała – nie bez sukcesu – całkiem mnie zniewolić. Kiedy się podniosła, w jednym podmuchu dotarł do mnie jej zapach, woń ambry i kwiatów. Żałowałem, że nie udało mi się dotknąć jej dłoni, ale to Ernie nachylił się, złapał ją za nadgarstek i wyciągnął na zewnątrz. Zanim zdążyłem wymyślić pretekst, by ją zatrzymać, nieznajoma przepadła w czeluściach rolls-royce’a z szoferem, należącego do tego zepsutego dandysa. Jej zniknięcie za przyciemnianymi szybami odczułem jak fizyczny ból. Oddech dosłownie mi się rwał na myśl, że miałbym jej już nigdy nie zobaczyć. Puściłem się biegiem jak wariat, Szekspir deptał mi po piętach. Na widok ogromnego psa pędzącego chodnikiem bez smyczy niektórzy przechodnie zaczęli krzyczeć. Marcus, który skorzystał z tego interludium, żeby „pójść do Szwajcarii”, rzucił się w pogoń.

– Poczekaj! Co cię napadło?!

Kazałem Szekspirowi wdrapać się do naszego żółtego chryslera. Ruszyłem z kopyta, podczas gdy mój przyjaciel w biegu wsiadał do auta, wyzywając mnie od „niestabilnego elementu społecznego” i „psychopaty w fazie maniakalnej”. Desperacko rozglądałem się za rolls-royce’em. Widząc wyraz bezsilnej złości wykrzywiający moją twarz, Marcus wymamrotał zaniepokojony:

– Wern, czasami jesteś przerażający.

Saksonia, Niemcy, 1945

To była lutowa noc, kolejna noc hańby dla ludzkości. Całe hektary ruin płonęły w drażniącym, niosącym popioły deszczu. Drezno od wielu godzin było niekończącą się pożogą, która unicestwiała ciała, nadzieje i życie. Jak daleko sięgał wzrok, miasto, w tym czasie światowego spustoszenia, stanowiło chaos. Bombardowania były tak intensywne, że na obszarze całego centrum nie ostał się ani jeden budynek. Zdmuchnęły gmachy niczym zwiędłe liście. Następne w kolejności bomby zapalające miały za zadanie wzniecić żarłoczny pożar, który sycił się ciałami mężczyzn, kobiet i dzieci, ciałami rannych, którzy wrócili z frontu wschodniego i sądzili, że są uratowani. Ciemność rozświetlały trzeszczące błyskawice, spektakl jak z festynu. Choć dawno zapadł zmrok, niebo przybrało szkarłatne i złociste barwy jesiennego zachodu słońca. Krok po kroku pojedyncze strumienie światła zaczęły przyłączać się do jaśniejącego morza. Nawet na wysokości dwudziestu dwóch tysięcy stóp piloci, którzy siali śmierć, czuli w swoich kokpitach gorąco pożogi.

Na ziemi ogień pochłaniał wszystko, co znajdowało się na jego drodze i co nie miało już siły opierać się powiewom tlenu, które go żywiły. Zdawało się, że nigdy nie ustanie. Wraz z upływem godzin dym i popioły wzbiły się do samego nieba i niczym całun okryły saksońską Florencję nad Łabą. Pośród tej łuny, jasnej jak za dnia, lecz nieprzeniknionej, która atakowała płuca i oczy, jedynie barokowa widmowa sylwetka kościoła Marii Panny nadal trzymała się prosto. Kilku ocalałych pracowników Czerwonego Krzyża zgromadziło tam tłum rannych. Victor Klemp, chirurg działający w tej jednostce pogotowia, próbował uporządkować ten horror. Swego czasu myślał, że Bóg karze jego naród za przewinę, której się domyślał, a której nie chciał spojrzeć prosto w twarz. Ale śmierć tak wiele razy upokorzyła go w najgorszy sposób, że nie wierzył już, by Bóg pragnął tego cierpienia. Nie wierzył, że Bóg wciąż interesuje się światem, a kościół Marii Panny, jedyna pionowa linia wymykająca się nalotom niosącym zniszczenie, nie jawił mu się ani jako cud, ani znak z nieba, ale jako ostateczna i odrażająca prowokacja. Victor Klemp nie spał od siedemdziesięciu dwóch godzin. Jego fartuch, twarz i szyja uwalane były krwią i trzewiami porażek w walce o życie rannych. Zmęczenie sprawiało, że trzęsły mu się ręce. Już dawno zrezygnował ze wszelkich delikatnych operacji. Jego własny metaliczny chłód go zdumiewał. Na postawienie diagnozy wystarczało kilka sekund. Walczył jedynie o tych, którzy mieli największe szanse przeżycia. Ranni i konający trafiali do niego w przytłaczającej liczbie, a niemal zupełny brak środków medycznych zmuszał go do skazywania na śmierć jednym spojrzeniem. I tych spojrzeń skazujących było dziesięciokrotnie więcej niż tych, w których decydował się ratować ofiarę. Nie miał już nic, dzięki czemu mógłby ulżyć cierpieniom umierających lub tych, których zamierzał operować. Ani morfiny, ani alkoholu, ani ludzkich słów. Czasami myślał, że trzeba z nimi skończyć. To był jedyny akt miłosierdzia, którym nadal można było szafować. Victor Klemp zwrócił się do kapitana jednego z nielicznych przebywających na miejscu pułków. Jasno sformułował prośbę, przerażony brzmieniem wymawianych przez siebie słów:

– Wpakujcie każdemu kulkę w łeb. Każdemu, kogo do was wyślę. Są skazani.

Wojskowy spojrzał mu prosto w oczy i – bez osądzania, za to z tym absolutnym, wypranym z nadziei spokojem, które na zawsze zostaje w człowieku – odpowiedział:

– Nie mamy tylu kul, doktorze, żeby stać nas było na litość.

Falami, z posępną regularnością, cywile i żołnierze bez ustanku przyprowadzali mu kolejne ofiary. Dla niego ci nieszczęśnicy stali się już tylko ranami, złamaniami, wyniszczonymi organizmami, czekającymi na amputację.

Nieoczekiwanie w tym napływie rannych bez nazwisk i bez twarzy drogę zagrodziły mu zaimprowizowane nosze. Działo się to po trzeciej fali bombardowań. Nieśli je dwaj chłopcy w mundurach, spoczywała na nich kobieta. Ani błoto i pył na jej twarzy, ani bladość nie maskowały harmonijności rysów rozświetlanych przez oczy w kolorze czystego mroźnego błękitu. Spod okrycia, które naciągnęli na nią żołnierze, wystawały ramię i ręka, gdzie, na kilku centymetrach nagiej skóry, zdawała się skupiać cała słodycz świata. Wybrzuszenia tworzone pod grubą szorstką tkaniną przez jej piersi, a dalej brzuch wskazywały, że jest w ciąży. Nie miała jeszcze dwudziestu pięciu lat. Młoda kobieta była tak spokojna, że lekarz zapytał noszowych:

– Co jej jest?

Widział, jak na twarzach obu mężczyzn uwydatnia się przerażenie. Ten wyższy próbował wyjaśnić:

– Leżała na ulicy Freiberger, częściowo przygnieciona gruzami… Wyciągnęliśmy ją…

Słowa zamarły na wargach młodego żołnierza, który gestem wskazał dół okrycia, na którym tworzyły się ciemne kleiste plamy. Zniecierpliwionemu lekarzowi już wróciła surowość. Uniósł materiał beznamiętnym ruchem. Nogi młodej kobiety pod strzępkami ubrań zostały równo odcięte tuż nad kolanami. Wykrwawiała się, pomimo prowizorycznych opatrunków. Widok okazał się o tyle bardziej szokujący, że pomiędzy dwoma kikutami opatulonymi czerwienią, z których zwisała podarta bielizna i klejące się do ran nadpalone kawałki kwiecistej sukienki, powstawało inne rozdarcie. Właśnie rodziła. Oczy ofiary napotkały spojrzenie Victora Klempa. Odezwała się zaskakująco wyraźnym głosem:

– Już po mnie, doktorze, ale moje dziecko może przeżyć.

Zdawało się, że wypełniające kościół rzężenia i krzyki umilkły.

– Niech mi pan pomoże!

To nie była prośba. To był rozkaz. Litość nieodwracalnie oddaliłaby go od tej kobiety. To energia, którą mu przekazała za pośrednictwem oczu i głosu, pomogła lekarzowi podjąć decyzję. Przystąpił do działania. Z pomocą dwóch żołnierzy założył na kikuty opaski uciskowe. Kobieta zemdlała, nawet nie jęknąwszy. Wyniesiono dwóch rannych z bocznej kaplicy, by przetransportować tam ofiarę. Klemp wierzchem dłoni strącił z drewnianego stołu walające się tam odłamki rozbitego szkła, gruzy opadłe ze sklepienia, brudne bandaże i resztki świec. Położył na nim kobietę, która odzyskała przytomność.

– Jak ma pani na imię? – zapytał lekarz.

– Luisa.

– Luiso. Obiecuję, że zobaczy pani swoje dziecko.

Niemowlę znajdowało się nisko w miednicy, lecz doktor postanowił przymknąć oko na swoje marne umiejętności ginekologiczne i spróbować cesarki. Bał się, że skrzywdzi dziecko, wiedział, że dobije matkę, ale jej stan nie pozwoliłby jej dotrwać do końca porodu. Żołnierze, którzy pomimo młodego wieku niejedno już widzieli, odwrócili głowy, gdy nacinał skórę tuż pod brzuchem. Z obawy przed zranieniem dziecka, nie wsunął skalpela głęboko, wolał pokonywać błony jedna po drugiej, rozrywając je palcami. To była rzeź. Luisa traciła i odzyskiwała przytomność. Żaden z trzech mężczyzn nie ważył się wyobrażać sobie jej cierpienia. Te krótkie chwile, w których omdlewała, stanowiły dla nich ulgę. Victor Klemp mówił do niej nieustająco, słowa bez większego sensu, których jedynym celem było dodanie sobie samemu odwagi i utrzymanie Luisy przy życiu. Jego dłonie natrafiły w końcu na to, co jak sądził, było macicą, ponieważ tkanka, w przeciwieństwie do pozostałych, stawiła opór rozdzierającym ją palcom. Znowu zrobił nacięcie. To, co wyrządzał tej kobiecie, której przed chwilą spojrzał w oczy, zdawało mu się bardziej barbarzyńskie niż wszystkie rzeźnictwa poprzednich godzin. Jakaś ciecz trysnęła ze środka, kiedy wsunął dłonie w ciepłą wilgotną jamę, po omacku szukając dziecka. Wyczuł jego maleńkie ciałko i nie bardzo wiedząc, czego dotyka, złapał je. Victor Klemp musiał ciągnąć, żeby uwolnić główkę zakleszczoną w miednicy matki. Dziecko było sine. Lekarz przeciął pępowinę, co skłoniło brutalnie pozbawionego tlenu noworodka do wrzasku, który wyrwał jego matkę z omdlenia.

– To chłopiec, Luiso, piękny, duży zuch – ogłosił Victor Klemp.

Znowu zaczęła tracić przytomność. Lekarz usiadł z niemowlęciem na kolanach i zawiązał na jego brzuszku niezgrabny węzeł. Oczyścił je kawałkiem szmatki i tą odrobiną wody, którą udało mu się znaleźć, a później zrzucił niegdyś biały fartuch, żeby zdjąć koszulę i opatulić w nią dziecko. Luisa ocknęła się, czując na piersi ciężar syna.

– Żyje?

– Jak najbardziej, Luiso.

Ponieważ leżała zbyt płasko, by go widzieć, i była zbyt słaba, by wziąć go w ramiona, nalegała:

– Ma wszystko?

– Wszystko. To chłopiec, jest wspaniały – odpowiedzieli trzej mężczyźni w zdławionym chaosie głosów.

Wstydliwie uciekając spojrzeniami, na nowo przykryli ją przemoczonym kocem. Jeden z żołnierzy uniósł dziecko na wysokość twarzy matki. Chłopiec pomiaukiwał niczym kocię, póki nie ułożyli go z powrotem na piersi Luisy. Przytrzymując kobietę za łokieć, Victor Klemp umieścił jej dłoń na dziecku, by mogła go dotknąć. Na tę pieszczotę noworodek poruszył się lekko, a trzej mężczyźni ujrzeli, jak oczy matki zachodzą mgłą.

Ponownie pochwyciła spojrzenie Victora Klempa i oświadczyła:

– Od tej pory jest pod pańską opieką, doktorze. – Nie pozostawiając lekarzowi czasu na odpowiedź, dodała: – Marthe Engerer, moja szwagierka. Jest tutaj.

Po kojących słowach Victora Klempa znowu zapadła cisza, potem Luisa wskazała noworodka.

– Na imię ma Werner. Werner Zilch. Nie zmieniajcie mu nazwiska. To ostatni z naszych.

Zamknęła oczy, gładząc palcem wskazującym kark dziecka, podczas gdy Victor Klemp, przykucnąwszy, trzymał ją za wolną rękę. Ta chwila spokoju trwała minutę, może dwie, a później ruch palca Luisy ustał, a jej wąska dłoń pomiędzy złączonymi dłońmi Victora Klempa się rozluźniła. Ogarnęło go potężne – choć z punktu widzenia racjonalisty, którym był, absurdalne – doznanie, że wyczuwa przenikającą go duszę umierającej. Trwało to ułamek sekundy, namacalny ruch fal, a potem już jej nie było. Lekarz ułożył wciąż giętkie ramię Luisy na stole, wzdłuż ciała. Popatrzył na dziecko zwinięte na matce, uspokojone ciepłem, które wkrótce zgaśnie, spoczywające na sercu, które przestało bić. Dwaj żołnierze szukali potwierdzenia w jego oczach. Lekarz odwrócił wzrok. W ostatnich dniach widział różne potworności, ale nigdy jeszcze nie czuł się tak bezbronny. Gdy podniósł głowę, jego spojrzenie natrafiło na portret Madonny z Dzieciątkiem. Maria, oszczędzona przez bombardowania, czuwała nad nimi podczas tego wstrząsającego cudu. Z piersi lekarza wydobył się urywany śmiech, pełen niedowierzania, a za to pozbawiony nadziei. Ponownie osaczony krzykami rannych i rzężeniem konających, których nie słyszał podczas tych niekończących się momentów, Victor Klemp usiadł. Czuł, jak jego ciało trzęsie się spazmatycznie u nóg stołu, na którym spoczywali martwa pół-kobieta i jej maleńki syn, a u jego boku dwaj żołnierze płakali jak dzieci, którymi byli.

Manhattan, 1969

Marcus zauważył rolls-royce’a przede mną.

– Tam! – zawołał, wskazując na prawo. Zajechałem drogę dwóm kierowcom, którzy pozdrowili mnie koncertem klaksonów.

Pobladły Marcus zapiął pas, czego nigdy nie robił, podczas gdy na tylnym siedzeniu Szekspir kolebał się na zakrętach, popiskując. Udało mi się usiąść na ogonie rolls-royce’owi Erniego, który kierował się Madison Avenue ku północy, przecinając trzydzieści pięć przecznic.

– Niezbyt to dyskretne – stwierdził Marcus. – Powinieneś zachować odstęp jednego samochodu.

– Nie chcę ryzykować – wycedziłem przez zęby.

– Znamy inne definicje słowa „ryzyko” – rzucił ironicznie, odnosząc się do niebezpiecznego manewru, który właśnie wykonałem.

Ruch był mały i szybko pokonywaliśmy kolejne kwartały. Mijały minuty, Marcus stawał się coraz bardziej spięty. Kiedy przejechaliśmy obok Rockefeller Center, gdzie zaczynały się tworzyć korki, nie wytrzymał:

– Nie mamy czasu, Werner, musimy być na Brooklynie za niecałe czterdzieści pięć minut.

– Mamy czas – ogłosiłem stanowczo z dłońmi zaciśniętymi na metalu kierownicy i ze spojrzeniem utkwionym w rolls-roysie.

Kierowca przed nami skręcił w lewo, w Pięćdziesiątą Pierwszą Ulicę, minął Piątą Aleję, następnie Aleję Ameryk i w końcu się zatrzymał. Marcus przestał mówić, a milczenie było u niego oznaką najwyższego stopnia dezaprobaty. Przez kilka minut nic się nie działo. Wyobrażałem sobie, że w środku Ernie całuje młodą kobietę, pieści ją, może rozbiera, i ta wizja doprowadzała mnie do szaleństwa. Na szczęście moja nieznajoma wysiadła. Pokonała dziesięć metrów sprężystym, zdecydowanym krokiem. Niebieska spódniczka muskała jej uda. Wyjęła z torebki kluczyki, wsiadła do zielonego forda i ruszyła. Podążyłem za nią. Marcus z niepokojem zerkał na zegarek. Kiedy skierowała się na zachód od Central Parku, co jeszcze bardziej oddalało nas od Brooklynu, oświadczył:

– Jeśli w ciągu pięciu minut nie dowiesz się, gdzie mieszka, damy sobie z tym spokój, Wern. Nie możemy się spóźnić, ukrzyżują nas!

Cała moja uwaga skupiała się na zielonym samochodzie, który odciągał nas coraz dalej. Prowadziła tak, jak wyglądała: żywo i płynnie.

– Wern, dość już tego! Wszystko spaprasz! Nie zgadzam się, żebyś zrujnował projekt wart dziesięć milionów dolarów przez dziewczynę, z którą na pięć minut zetknąłeś się w restauracji.

– To kobieta mojego życia – odparłem.

Zdawałem sobie sprawę z ważkości tej deklaracji, ale nigdy wcześniej nie czułem się tak pewny swego jak w tamtej chwili.

– Nawet z nią nie rozmawiałeś! – wytknął mi Marcus, tym bardziej zdumiony, bo w miłości pożądanie i zapomnienie zastępowały mi dotychczas uczucia.

– To ona, Marcus.

– Nie mogę uwierzyć, że gadasz aż tak od rzeczy.

Zielone auto zaparkowało wzdłuż chodnika u stóp budynku z cegły. Moja jasnowłosa obsesja wynurzyła się z forda z płaskim kwadratowym pakunkiem pod pachą. Weszła do środka. Zgasiłem silnik.

– Nie ma mowy, żebyś na nią czekał! Słyszysz, Wern? Jeżeli to kobieta twojego życia, przeznaczenie zajmie się tym, żeby znów postawić ją na twojej drodze. A teraz odpal i zawracaj.

Był to pierwszy raz, kiedy Marcus tak jasno zaznaczył punkt przełomowy w naszej przyjaźni. Tkwiłem przed budynkiem, w którym ona zniknęła, miałem wilgotne dłonie, w głowie mi wrzało. Szukałem rozwiązania. Marcus posłał mi spojrzenie, które w mniej znaczących okolicznościach zbyłbym jakimś wykrętem, ale wiedziałem, że ma rację. Postawiliśmy wszystko na tę inwestycję na Brooklynie. Jeśli prace szybko nie zostaną wznowione, będziemy skończeni. Uruchomiłem silnik, cofnąłem o pięć metrów. Marcus odetchnął. Dodawał mi właśnie otuchy słowami: „Dzięki, Wern, będzie…”, gdy jego twarz wykrzywiła się na widok tego, jak wrzucam jedynkę i wbijam się w forda. Siła uderzenia okazała się większa, niż przypuszczałem. Całkowicie wgniotłem jego lewy bok, a także przód naszego samochodu. Szekspir, przeleciawszy między nami, wylądował przednimi łapami na desce rozdzielczej, z dźwignią zmiany biegów pod brzuchem. Marcus był wstrząśnięty. Jednym ruchem wyskoczyłem z wozu i nachyliłem się nad maską zielonego auta, żeby napisać na odwrocie dwóch wizytówek:

Szanowny Panie,

chwila nieuwagi z mojej strony przyczyniła się do tego nieszczęśliwego wypadku. Stokrotnie przepraszam za wyrządzone Pańskiemu pojazdowi szkody. Proszę o kontakt w dogodnej dla Pana chwili, byśmy mogli omówić i polubownie załatwić ten problem.

Jeszcze raz najmocniej przepraszam

Werner Zilch

Wiadomość wydała mi się czytelna, mimo że „bazgrzę jak kura pazurem”, by użyć sformułowania towarzyszącego mi przez cały okres edukacji. Umieściłem ją na przedniej szybie i ruszyłem w stronę Brooklynu, prowadząc jak umykający szaleniec. Podczas całej drogi Marcus nie odezwał się ani słowem. Przedni zderzak wytrzymał aż do momentu, w którym dotarliśmy do brooklińskiego ratusza, kiedy to odczepił się z jednej strony, zmuszając nas do zaparkowania przy wtórze ogłuszającego jazgotu.

– Wiesz, jak zrobić wejście – uznał mój wspólnik, mocno rozdrażniony.

Nie mieliśmy czasu, by odstawić Szekspira do domu. Trzeba go było zostawić samego w aucie, czego nie znosił. Pospieszyliśmy na spotkanie. Byliśmy spóźnieni dziesięć minut. Marcus prezentował się, jak zwykle, nienagannie. Ja wyglądałem jak nieboskie stworzenie. W emocjach pościgu wymiąłem marynarkę i przepociłem koszulę. Włosy, których nie miałem czasu przygładzić, odzyskały niezależność i plątały się wokół głowy. Mój wspólnik obiema rękami dał mi znak, żebym zaczesał je do tyłu, co też zrobiłem, bez skutku: moja czupryna wróciła do swojego nieporządku, gdy tylko wyzwoliłem ją spod grzebienia palców.

Prezydent okręgu przyjął nas w wyłożonym boazerią, pretensjonalnie umeblowanym salonie. Na mój widok uniósł brew i zmierzył mnie pytającym spojrzeniem, ale znużenie pełnioną funkcją oraz parę dekad w polityce wyczerpały jego zdolność dziwienia się czemukolwiek. Wskazał dwa krzesła przy stole konferencyjnym, z dala od zdobionego pozłacanym brązem biurka, przy którym sam siedział bezczynnie.

– Zaraz dołączy do nas mój zastępca – oznajmił.

Jego posępne spojrzenie zdawało się sączyć niczym światło spomiędzy rozchylonych listewek żaluzji. Przypatrywał mi się ostentacyjnie i bez zawstydzenia. Irytowała mnie mucha, która obijała się o abażur lampy za nami. Dwa razy przeleciała przede mną, a za trzecim razem złapałem ją i zdusiłem w dłoni.

– Właśnie zabił pan moją domową muszkę – zaprotestował nasz gospodarz.

– Słucham?

– To była moja mucha.

Widziałem, jak Marcus blednie; zaczął bełkotać przeprosiny, które mu przerwałem:

– Ale chyba nie łączyły pana z tą muchą żadne szczególne relacje?

– Żartuję sobie… Zabawne, prawda?

– Dosyć… – odparłem, oceniając w myślach poziom jego starczego zdziecinnienia i pozwalając, by resztki muchy opadły na ciemny parkiet.

– Ile ma pan wzrostu?

– Metr dziewięćdziesiąt dwa.

– Ma pan również duże stopy… – ciągnął.

Marcus z kpiącą miną puścił do mnie oko.

– Proporcjonalne do mojego wzrostu… – uściśliłem, wyciągając przed siebie nogę, żeby pokazać mu jeden z butów.

Zasłużyłem sobie tym na karcące spojrzenie Marcusa, zaskoczonego, że moje obuwie nie jest wypastowane. Tymczasem prezydent, bardziej zainteresowany wielkością mojej stopy niż jej opakowaniem, wiercił się na krześle. W przeciwieństwie do tego, czego się spodziewaliśmy, jego pytania nie dotyczyły wcale szczegółów technicznych naszej sprawy.

– Wygląda pan też na dość silnego. Łobuzy pewnie nie lubią z panem zadzierać… – zauważył.

– Nikt nie lubi ze mną zadzierać, kiedy jestem nie w humorze.

– Jakie ma pan korzenie? Rysy ma pan bardzo germańskie…

Mój wspólnik wyglądał na speszonego. Odpowiedziałem spokojnie:

– Faktycznie, wygląda na to, że mam niemieckie pochodzenie.

– Wygląda na to? – powtórzył prezydent.

– Rodzice adoptowali mnie, gdy miałem trzy lata.

– A teraz ma pan…?

– Dwadzieścia cztery.

– Cóż za młodość! Jakie zdrowie! – zachwycił się. – Czy to nie trochę zbyt ambitne tak wcześnie porywać się na projekt tych rozmiarów, osiemdziesiąt pięć mieszkań w dwóch budynkach?

– Pan został po raz pierwszy wybrany w wieku dwudziestu trzech lat… – odparowałem, zadowolony, że przygotowaliśmy się na to spotkanie.

Patrzyliśmy, jak pęcznieje z dumy i prawą ręką kilkakrotnie przesuwa po całej długości krawata. Drugą dłonią nieświadomie gmerał przy wnętrzu uda.

– Byłem wtedy bardzo słodki. Cieszyłem się ogromnym powodzeniem. Starsi panowie się za mną uganiali… – rzucił, by nas wybadać.

Na szczęście zjawił się zastępca prezydenta. To jemu wręczyliśmy parę miesięcy wcześniej pierwszy bakszysz, żeby skończył ze swoimi administracyjnymi prześladowaniami. Zbir niósł w brązowej plastikowej teczce dokumenty dotyczące naszej budowy. Był chudy, blady, miał zadarty nos i cwany wygląd. Gdy tylko wszedł, atmosfera się rozluźniła.

– Spóźnił się pan, przyjacielu – zauważył prezydent.

Zastępca odparł:

– Dobrze pan wie, że miałem inne, tak samo ważne spotkanie, które właśnie się skończyło.

– No to po co wezwał pan tych czarujących młodych ludzi tak wcześnie? Kazał im pan czekać.

Lisek chytrusek usiadł przy stole, przy którym tkwiliśmy, podczas gdy prezydent podniósł się i dołączył do nas, powłócząc nogami. Stało się jasne, że podzielili się rolami. Prezydent odgrywał dobrotliwego wujaszka, jego zastępca szczekał, gryzł i szukał dziury w całym. Najpierw próbował zrobić na nas wrażenie swoim prawniczym żargonem. Nie wziął pod uwagę biegłości Marcusa w tej dziedzinie. Później zalał nas technicznym bełkotem, który obróciłem w pył z równą łatwością. Wreszcie ich żądanie stało się bardziej przejrzyste. Chcieli więcej pieniędzy i kpili sobie z zasadności własnych argumentów. Byliśmy zdani na ich łaskę, a oni o tym wiedzieli. Miałem ochotę na miejscu ich udusić, ale widząc, jak prezydent tryska radością w swoim skórzanym fotelu, zrozumiałem, że im bardziej zmaltretowałbym go werbalnie, a nawet, w miarę możliwości, fizycznie, tym większą sprawiłbym mu przyjemność. W tym właśnie problem z masochistami, nie można im źle życzyć, nie wyświadczając im przy tym uprzejmości. Na tę myśl odzyskałem spokój. Pieniędzy już nie mieliśmy. Należało znaleźć kompromis. Zaproponowałem jedno z naszych mieszkań. Łakomstwo starego znów dało o sobie znać: chciał powierzchnię na ostatnim piętrze, z tarasem. Była to jedna z naszych najdroższych lokalizacji, więc negocjacje stały się bardziej zaciekłe. Walcząc o każdy centymetr kwadratowy, zastanawiałem się, jakiegoż to protegowanego prezydent zamierza ulokować w swoim przyszłym luksusowym apartamencie. Wedle moich informacji, żona, którą poślubił w celu zrobienia kariery politycznej, rezydowała po królewsku w ich domu na Manhattanie, dwójka dzieci była równie dobrze urządzona. Jeśli chodzi o liska chytruska, zadowolił się studiem, nie przez wrodzoną skromność, ale dlatego, że dla jego szefa oczywiste było poszanowanie dla hierarchii: skoro on dostawał mieszkanie z tarasem, jego zastępca mógł co najwyżej domagać się jednej piątej tej powierzchni i przynajmniej trzy piętra niżej. Stanowczo odmówiłem miejsca parkingowego, wyposażenia kuchni, które będą musieli załatwić we własnym zakresie, oraz prywatnej windy. Sądząc po burczeniu wydobywającym się z jego brzuszyska, prezydent był głodny. Zagrałem na jego emocjach, ogłaszając, że odwołałem nasze kolejne popołudniowe spotkanie, a nawet to wieczorne, żebyśmy mogli doprowadzić sprawę do końca. Stary ujrzał, jak oddala się wizja podwieczorku, a później kolacji, nagle poczuł się bardzo zmęczony i ustąpił. Miał czelność, po tym jak wymusił na nas jedną z najpiękniejszych lokalizacji projektu, powiedzieć mi, że jestem „twardym biznesowym zawodnikiem, a tę sztywność niewątpliwie odziedziczyłem po przodkach”. Dodał jeszcze: „Proszę zauważyć, że sztywność to ważna rzecz u młodego mężczyzny…”, przez co nabrałem ochoty, by wybić mu zęby. W czasie trwania negocjacji robiłem użytek ze swojego czaru, ale teraz, kiedy już nas wyruchali, chętnie wepchnąłbym mu te jego podteksty z powrotem do gardła, razem z tym jego krawatem. Szczególnie że nie przestawał go doić w obsceniczny sposób. Zaniepokojony Marcus skierował rozmowę z powrotem na kwestie prawne. Nie mogliśmy podpisać standardowej umowy, na której pozostałyby ślady ich machlojek. Prezydent i jego zastępca wyjaśnili nam dalszy tok postępowania. Już nazajutrz mieliśmy złożyć umowę cesji u ich – nieuczciwego – notariusza w celu ustanowienia, przy użyciu pseudonimów, tytułów własności. Pozwolenie na wznowienie prac zostanie nam dostarczone na budowę wczesnym popołudniem. Wstaliśmy. Pożegnałem ich z niebezpiecznym błyskiem w oku. Nie wiedziałem jeszcze, jak tego dokonam, ale postanowiłem już, że zetrę w proch tych mafiosów w przebraniach urzędników. Mój wspólnik dał mi znak ręką. Wyszliśmy, nie pisnąwszy ani słowa. Marcus, który nie lubił ciszy, rzucił:

– Ostatecznie nieźle wybrnęliśmy. – A ponieważ nie odpowiedziałem, dodał fatalistycznie: – Każdy z nas jest dla kogoś zwierzyną łowną, a dla kogoś drapieżnikiem.

Na parkingu podczepiłem zderzak chryslera za pomocą paska. W środku Szekspir, rozwścieczony uwięzieniem, rozszarpał tylne siedzenie i część zagłówków. W ciągu trzech godzin samochód Marcusa obrócił się w ruinę. Mój przyjaciel, człowiek, który nie znosił ani bałaganu, ani dewastacji – wynik bycia w dzieciństwie chowanym pod kloszem – z rezygnacją wzniósł oczy do nieba.

– Ciągle się zastanawiam, po co płacimy firmom wyburzeniowym, skoro mamy do dyspozycji ciebie i Szekspira.

Nie miałem serca skarcić psa. Aż za dobrze znałem katastrofalne skutki porzucenia.

Drezno, luty 1945

Victor Klemp na nowo podjął swój przerażający arbitraż, dzieląc ludzi na tych najbardziej żywych i tych prawie martwych. Jednemu z żołnierzy pozostawił przeniesienie pozbawionego życia ciała Luisy na miejsce obok innych ofiar. Drugiemu powierzył noworodka wraz z nowym zmartwieniem: trzeba było zdobyć dla niego pokarm. Wieść o cudownych narodzinach obiegła całe zbiorowisko ocalałych, którzy wciąż walczyli w tym kościele o innych albo przeciwko sobie samym. Niezwykły zryw targnął tymi wycieńczonymi ludźmi. Należało jak najszybciej znaleźć kobietę, która mogłaby nakarmić dziecko piersią. Młody żołnierz nosił maleństwo pod koszulą, kontakt z ciałem miał dodać dziecku sił. Pytał każdej przytomnej osoby, czy nie widziała gdzieś kobiety z niemowlęciem. Na próżno. Po godzinie dziecko, które do tej pory zachowywało się grzecznie, zaczęło płakać. Przysuwało usteczka do piersi przestraszonego żołnierza, instynktownie szukając mleka, którego nie znajdowało. Młodzieniec wyszedł z kościoła.

Powoli wstawał dzień. Ogień był wszędzie, wszędzie ogień. W samym środku lutego panował tu potworny upał. Chłopak widział okropne rzeczy: dorosłych pożartych przez płomienie i skurczonych tak, że wyglądali jak dzieci, kawałki rąk i nóg, całe rodziny spalone, autobusy wypełnione spopielonymi cywilami i ratownikami. Pobladł, dostrzegłszy niemożliwych do rozpoznania ludzi ubranych w takie same mundury, jaki nosił on. Z gruzów wynurzały się czasem otumanione sylwetki. Wiele z nich szukało dzieci i rodzin. Matka, żeby nakarmić to dzieciątko? Nie, żadnej nie widzieli. Nie zwracali uwagi. Nie pamiętali. Mleko? Nie, ani kropelki. Trzeba by wyjść z miasta, poprosić o pomoc w najbliższych wioskach. Niemowlę wciąż płakało, jego różowe gardełko było całkiem wysuszone. Pewien staruszek ofiarował żołnierzowi kostkę cukru. Chłopak rozpuścił ją w manierce, w resztce wody, i za pomocą palca wskazującego – który wytarł o wełniany sweter tak dobrze, jak się tylko dało – upuścił kilka kropli do buzi małego Wernera. Ten possał chciwie palec i na nowo zaczął płakać, gdy mu go odebrano. Żołnierz przyciskał malca do siebie, maszerując bez celu w poszukiwaniu kolejnego, coraz bardziej nieprawdopodobnego cudu. Dziecko wkrótce umilkło. Ta cisza wzbudziła w żołnierzu jeszcze większą panikę niż wcześniejsze krzyki. Kiedy uświadomił sobie, jak słabe jest przywarte do niego niemowlę, ogarnęło go poczucie beznadziei. Usiadł na strzaskanej kolumnie, która przed paroma dniami zdobiła fasadę Pałacu Sprawiedliwości. Nie miał siły patrzeć, jak dziecko umiera w jego ramionach, więc postanowił je zostawić. Być świadkiem jego agonii zdawało się zbyt nieludzkie. Wypatrzył wśród ruin płaski kamień i ułożył dziecko w tej apokaliptycznej kołysce. Odszedł kilka metrów, rozdarty. Noworodek pojękiwał i żołnierz wrócił, zżerany wyrzutami sumienia, że taka myśl przyszła mu w ogóle do głowy. Sam też był taki głodny… Podjął marsz, gdy nagle zaskoczył go przerażający hałas. Odwrócił się jednym ruchem. W miejscu, gdzie stał kościół Marii Panny, skąd wyszedł przed godziną, ujrzał wznoszącą się kolumnę brązowego pyłu. Ostatnia ocalała z chaosu budowla, ta potężna kamienna królowa, która od dwóch wieków czuwała nad miastem, właśnie się zawaliła. W jednej chwili przed oczami przemknęły mu twarze; lekarza, który sprowadził dziecko na świat, towarzysza, który pomógł mu odgrzebać Luisę, ludzi, których wypytywał o mleko dla uratowanego niemowlęcia, dzieci i pielęgniarek, z którymi się zetknął. Trwał jak skamieniały, nie chciał uwierzyć, że tych, którzy parę chwil temu mówili do niego i uśmiechali się, już nie ma. Usiadł i tkwił tak, zbyt przytłoczony, by płakać lub docenić niezwykłe szczęście, że on wciąż żyje.

Godzinę czy dwie później ujrzał, jak zza rogu resztek tego, co niegdyś było popularną w mieście ulicą handlową, wyłaniają się dwie kobiety i dziewczynka, wszystkie trzy szare od pyłu. Ruszył w ich stronę tak spiesznie, że aż się przestraszyły. Jedna z nich uniosła w drżącej ręce nóż, krzycząc, żeby się cofnął. Rozchylił koszulę, by pokazać, co ukrywa, i zapytał błagalnie:

– Nie mają panie mleka?

Pokręciły przecząco głowami, ale podeszły bliżej. Starsza oświadczyła lakonicznie:

– Jest w złym stanie.

– Jego matka umarła. Nic nie jadł od urodzenia.

– To pańskie? – spytała druga kobieta.

– Nie – odparł żołnierz. – To nie moje, ale nie pozwolę, żeby umarło.

– Potrzebna nam krowa – oznajmiła pragmatycznie dziewczynka.

– Wszystkie już dawno zjedzone, maleńka – rzuciła ta blisko pięćdziesiątki.

– No to mama – nalegało dziecko.

– Jego mama nie żyje – powtórzył żołnierz, ocierając nos brzegiem zakurzonego rękawa.

– Widziałam jedną dziś w nocy.

– Krowę? – zdumiało się troje dorosłych.

– Nie, mamę.

– Kiedy? Gdzie?

– Dziś w nocy, w piwnicy, ta pani, co niosła dziecko w koszyku.

– W której piwnicy, kochanie? Ja nie pamiętam – dociekała matka dziewczynki.

– No wiesz, ta pani, która mnie podniosła, kiedy ty byłaś na zewnątrz… Wiesz, mamo, żebyś mnie mogła wyciągnąć z dziury.

– Pani w czerwonym płaszczu?

– Tak.

– Ale ona nie miała dziecka!

– W jej koszyku było dziecko. Widziałam je, kiedy uciekaliśmy przed ogniem. Ta mama też biegła ze swoim koszykiem. Wszędzie było słychać grzmoty.

Młoda kobieta przykucnęła przy dziewczynce.

– Powiedz nam, Allestrio. To bardzo ważne.

– Mamę rzuciło na podłogę. Widziałam, jak dziecko… zrobiło taki łuk – wyjaśniła dziewczynka, wykonując ramieniem kolisty ruch. – Widziałam je w powietrzu. Widziałam, jak leci. A później spadło na ziemię.

– Moja kochana – westchnęła matka, przyciskając córkę do siebie.

– Słyszałam, jak mama krzyczy, ale kazałaś mi biec – dodała mała.

Młoda kobieta odwróciła się do żołnierza.

– Byłyśmy w piwnicy niedaleko ratusza. Budynek się zawalił. Niewiele brakowało, a byśmy tam zostały. Teraz przypominam sobie tę kobietę. Nie wiem, czy nadal żyje. Miała na sobie czerwony płaszcz.

– Ono spadło – powtórzyła dziewczynka z oczami rozszerzonymi przerażeniem.

Kobiety zgodziły się wrócić z żołnierzem tam, skąd przyszły. Bardziej biegł, niż szedł, poza momentami, kiedy musiał zatrzymywać się, by pomóc towarzyszkom wdrapać się lub obejść przeszkodę. Potrzebowali dwudziestu minut, by dotrzeć do szczątków ratusza. Od czasu do czasu żołnierz zaglądał pod koszulę. Werner nie ruszał się, lecz nadal oddychał. Dziewczynka wskazała miejsce. Wszyscy czworo zaczęli wypytywać przechodniów o kobietę w czerwonym płaszczu. Większość, ogłupiona, parła naprzód, nie reagując na pytania. Inni tylko wzruszali ramionami. Nikt tej kobiety nie widział. W końcu pewien staruszek przywrócił im nadzieję. Przychodził znad rzeki, gdzie jego żona uratowała tej nocy młodą matkę, która zamierzała rzucić się do wody.

– Żona siłą usadziła ją na ziemi. Kołysała ją przez długie nocne godziny. Moja Julia już taka jest. Zawsze skora do pomocy… Ta młoda chciała się zabić, ale Julia jej na to nie pozwoliła. W ostatnich dniach mieliśmy dość śmierci na całą wieczność.

– Gdzie one są? – przerwał mu żołnierz.

– Znajdziecie je na brzegu, w pobliżu starego portu – wyjaśnił stary mężczyzna.

On sam wyruszył na poszukiwanie pożywienia. Czy mieli coś do jedzenia, czym mogliby się podzielić? Kobiety ze smutkiem pokręciły głowami.

Żołnierz już maszerował ku rzece. One dotrzymywały mu kroku. Dotarcie do celu zajęło im kolejny kwadrans. Na brzegu zebrały się setki ocalałych, zamierzali schronić się w wodach rzeki, jeżeli ogień dosięgnie ich aż tutaj. Na chwilę straciły z oczu żołnierza, ale potem znowu go dostrzegły. Zbliżał się do dwóch kobiet. Jedna, bardzo posunięta w latach, była z pewnością Julią, druga, młodsza, nosiła płaszcz, który pod warstwą pyłu był niewątpliwie koloru czerwonego. Z desperacją pokazywał im dziecko, lecz młodsza, wbrew wszelkim oczekiwaniom, odeszła. Żołnierz ruszył za nią, coś do niej mówiąc. Kiedy zatrzymał ją ręką, odwróciła się wściekle na pięcie.

– To nie jest Thomas. To nie mój syn!

Towarzyszki żołnierza wraz z Julią otoczyły ich, by przemówić młodej matce do rozumu. Nikt nie twierdził, że to dziecko to jej syn. Wszystkie rozumiały jej cierpienie, ale to niemowlę znalazło się na skraju śmierci i tylko ona mogła je ocalić. Nie piło, odkąd zeszłej nocy przyszło na świat. Bez jej pomocy umrze w ciągu godziny… Może to zawstydzenie odegrało rolę w niewytłumaczalnej reakcji młodej kobiety? Na prośbę Julii żołnierz powierzył jej dziecko i oddalił się o kilka kroków. Pokazały jej maleństwo, ale na nowo zaczęła krzyczeć, że go nie chce, i próbowała je uderzyć. Na kwaśną uwagę jednego ze świadków dostała takiego ataku nerwowego, że Julia chwyciła ją za ramiona i potrząsnęła nią gwałtownie.

– Nakarmisz to dziecko – zdecydowała.

Posadziła buntowniczkę, rozchylając jej czerwony płaszcz. Pod beżową kamizelką na eleganckiej sukience młodej kobiety widniały duże okrągłe plamy.

– Tobie też dobrze to zrobi – oceniła.