Strona główna » Obyczajowe i romanse » Ostatnia aria Mozarta

Ostatnia aria Mozarta

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65740-16-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ostatnia aria Mozarta

Niezwykła barokowa opowieść, w której ponadczasowa muzyka jest tłem dla salonowych intryg i zaskakujących zwrotów akcji

Jest grudzień 1791 roku. Przebywająca w niewielkiej austriackiej wsi Nannerl, siostra Mozarta, otrzymuje szokujący list z informacją o śmierci brata. Zgodnie z relacją żony, dwa miesiące przed śmiercią wirtuoz zwierzył się jej, że ktoś podał mu truciznę, w wyniku czego jego życie niechybnie zmierza ku końcowi.

Nannerl niezwłocznie udaje się do Wiednia. Pragnie czym prędzej odkryć mroczną tajemnicę morderstwa. Otoczona oprószonymi śniegiem barokowymi pałacami i urokliwymi kawiarniami rzuca się w wir podejrzeń i intryg, które ukazują ponure sekrety Mozarta. Zazdrosne kochanki, złowieszczy wierzyciele oraz masoni – im bardziej Nannerl zgłębia przeszłość wirtuoza, tym mocniej przeklęty los brata splata się z jej życiem.

Ostatnia aria Mozarta to wciągająca opowieść, która przenosi czytelnika na wystawne salony, w barokowe wnętrza pałaców oraz do monumentalnych sal koncertowych XVIII-wiecznej Austrii. To także owiana historyczną nutą intrygi książka, w której króluje ponadczasowa muzyka, ognista namiętność i moc zagadek.

__

Rees misternie oddaje szczegóły Wiednia z czasów Mozarta, doprawiając opowieść nutą muzycznych detali, które uwiodą miłośników muzyki poważnej. Przepiękna książka . która niespiesznie, acz szalenie ciekawie zmierza ku oszałamiającemu finałowi.

– „Kirkus Reviews”

__

Matt Rees urodził się z Newport w Walii, a dorastał w Londynie. Na co dzień jest korespondentem zagranicznym oraz pisarzem thrillerów. Fascynuje się historią. Zainteresowania oraz pracę zawodową przekłada z wyjątkowym efektem na treści książek. Jego dzieła są szeroko cenione – jest finalistą National Jewish Book Award w kategorii fikcja. Za swoją twórczość dostał również prestiżową nagrodę – Złoty Sztylet Stowarzyszenia Pisarzy Literatury Kryminalnej. Rees maksymalnie wczuwa się w proces tworzenia powieści – do Ostatniej arii Mozarta nauczył się grać na pianinie. Prowadzi bloga i podcast, lubi pozostawać w kontakcie się z czytelnikami swoich książek.

Polecane książki

Ona jest u progu kariery on wyznaje inne wartości, ona zapomniała o prawdziwym świecie on pojawia się w jej życiu aby go przybliżyć, ona jest przed trzydziestką, on ma zaledwie siedem lat i… swoją tajemnicę której strzeże. Emma Murray z dnia na dzień musi zająć się dzieckiem które pojawiło się zniką...
Leksykon prawa oświatowego i prawa o szkolnictwie wyższym, zawiera – zgodnie z konwencją Wydawcy – wiele przedmiotowych haseł z określonego zakresu. Autorzy starali się zespolić ze sobą dwa – wydawałoby się pokrewne – systemy oświaty i nauki. Nie jest to jednak zadanie łatwe, bo systemy te oddzielon...
Zbiór erotyków zaprzeczonych, uzmysławiających przepaść we współczesnym odczuwaniu, które skazane jest na język nieadekwatny, spóźniony. Emfatyczne wyznania z giełdą i terrorystami w tle, przeskoki od strumieni i gazel z Pieśni nad pieśniami do indeksów giełdowych i kijów do bejsbola wybudzają z dog...
Werka Rozterka i jej rodzeństwo uwielbiają nową nianię, Anię. Opiekunka ma wspaniałe pomysły na zabawę, nie zdradza sekretów i nosi odjazdowe ciuchy. Kiedy oznajmia rodzinie, że musi wyjechać na trzy tygodnie do Irlandii, dzieciaki wpadają w panikę. Co będzie, jeśli Anna nie wróci? Czy to oznac...
Poradnik do gry ReCore stanowi kompletnie źródło wiedzy na temat produkcji, pomagające nawet niedoświadczonemu w grach akcji użytkownikowi na szybkie i bezbolesne ukończenie wszystkich misji. Dzięki licznym wskazówkom, poradom oraz grafikom z gry, solucja stanowi wsparcie zarówno dla początkujących ...
Kuchnia polska to skarbnica smaków i aromatów. W książce zaprezentowano 1000 sprawdzonych receptur, które dobrane zostały z myślą zarówno o tradycjonalistach kuchennych, jak i osobach lubiących poeksperymentować ze smakami....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Matt Rees

Dla Devorah, która jest całą muzyką, jakiej mi potrzeba

Z podziękowaniami dla: dr Orit Wolf, która pokazała mi, jak pracują wielcy muzycy; Louise i Dietera Hechtów, za to, że zabrali mnie wysoko ponad wieże kościoła św. Karola Boromeusza i uświadomili mi, jak przerażający może być stary Wiedeń; maestrowi Zubinowi Mehcie, który wyznał mi, że jemu także byłoby trudno żyć bez Mozarta.

W październiku 1791 roku Wolfgang Amadeusz Mozart, największy geniusz muzyczny świata, powiedział swojej żonie, że podano mu truciznę. Sześć tygodni później, w wieku trzydziestu pięciu lat, już nie żył.

Prawdę, prawdę, choćby zbrodnią była!

Czarodziejski flet, akt I, scena 18

GŁÓWNE POSTACI

Maria Anna Nannerl Mozart, siostra kompozytora

Johann Berchtold, mąż Nannerl

Karl Gieseke, aktor

Magdalena Hoftdemel, uczennica Wolfganga

Baron Konstant von Jacobi, pruski ambasador w Austrii

Leopold II, cesarz Austrii

Książę Karl Lichnowski, patron Wolfganga

Konstancja Mozart, żona Wolfganga

Franz Xaver Wolfgang Mozart, najmłodszy syn Wolfganga

Maria Theresia von Paradies, niewidomapianistka-wirtuoz

Hrabia Johann Pergen, prezydent policji

Emanuel Schikaneder, impresario teatralny, aktor

Anton Stadler, muzyk i przyjaciel Wolfganga

Baron Gottfried van Swieten, dyrektor Biblioteki Cesarskiej i główny cenzor cesarstwa

PROLOG

Gdy śpiewała, trudno było sobie wyobrazić, że śmierć jest tak blisko.

Jej pokojówka wpuściła mnie o zwykłej porze, po południu. Z głębi apartamentu dobiegał niezwykle czysty sopran.

– Ktoś ją odwiedził, Franciszko? – spytałem.

Pokojówka pokręciła głową.

– Jest sama, sir.

Przeszedłem przez salon. Śpiewała arię Zerliny z Don Giovanniego, w której ta wiejska kokietka opisuje bijące w jej sercu pożądanie. Śpiew przycichł, gdy szeptała ostatni wers, dziewczęcą zachętę dla zalotnika: „Dotknij mnie tu”. Gdy powtarzała te słowa, tym razem crescendo, w jej głosie pojawił się lekko ochrypły ton, a ostatni dźwięk zabrzmiał słabo i drżąco.

Wchodząc do sypialni ciotki Nannerl, usłyszałem suchy kaszel. Wątłą ręką dyrygowała niewidzialną orkiestrą, jakby prowadziła ją przez kodę do samego finału.

Jej dłonie spoczęły na kołdrze, a podbródek opadł na pierś. Czy słuchała aplauzu widowni? A może poczuła się zmęczona śpiewem?

Zatrzepotała powiekami starych, niewidzących oczu. Zadumałem się nad życiem, które niegdyś wiodła, nad tym wszystkim, co było jej dane oglądać, a co bezpowrotnie utraciła. Jako muzyk rozumiałem sekrety, które kompozytor skrywa na kartach partytury, gdzie pozostają niedostępne dla tych, co nie potrafią pojąć w pełni jego dzieła. Jako bratanek byłem mniej spostrzegawczy, choć nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę.

Często odwiedzałem ją w domu niedaleko od katedry św. Ruperta w Salzburgu i odnosiłem wrażenie, że udało mi się poznać ją na wskroś. Nieobca była mi jej sława cudownego dziecka, klawesynistki i pianistki, słyszałem o jej podróżach, podczas których, jako dorastająca dziewczyna, występowała razem z moim ojcem w największych miastach Europy. Wiedziałem, że poślubiła wysokiego urzędnika państwowego i awansowała do grona niższej szlachty, dzięki czemu od tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego drugiego roku nosiła tytuł baronowej cesarstwa. Po śmierci męża wróciła do Salzburga, gdzie uczyła gry na fortepianie, dopóki nie zawiódł jej wzrok.

Założenie, że wiem wszystko o tej siedemdziesięcioośmioletniej kobiecie, świadczyło jedynie o bezmyślnym lekceważeniu, z jakim młody mężczyzna traktuje zniedołężniałą staruszkę. Mówię to z niezachwianą pewnością, bo właśnie tego dnia poznałem szczegóły z jej życia, które uczyniły je w moich oczach jeszcze bardziej niezwykłym, niż można by przypuszczać, znając słynne koleje jej losu.

Skończywszy śpiewać, ciotka leżała cicho i nieruchomo w swoim wąskim łóżku. Miała na sobie koronkową koszulę nocną i spowijający ramiona prosty szal. Pocałowałem ją w wysuszony policzek, przysunąłem sobie krzesło i powtórzyłem jej krążące po mieście plotki. Zdawała się nie zauważać mojej obecności.

Kiedy umilkłem, zaskakująco szybkim ruchem mocno ścisnęła moją dłoń. Palce zachowały siłę z czasów, kiedy codziennie, przez co najmniej trzy godziny, przesiadywała przy fortepianie, ćwicząc umiejętności, którymi niegdyś zabawiała królów, książąt i hrabiów.

– Zagraj dla mnie – powiedziała.

Miała wspaniały stary fortepian z pracowni Steina z Augsburga. Wybrałem dla niej sonatę A-dur mojego ojca. Pragnąłem, aby taneczny rytm tureckiego ronda ożywił nieco tę kruchą kobietę. Grałem, a ona gładziła palcami złoty krzyżyk inkrustowany bursztynem, który nosiła na szyi. Jej pozbawione wyrazu, niewidome oczy były szeroko otwarte. Gdy skończyłem, wychrypiała moje imię:

– Wolfgang.

– Tak, najdroższa ciociu – odezwałem się.

Odwróciła się ku mnie, jakby spodziewała się odpowiedzi kogoś innego.

Kiedy odwiedziłem ją po raz pierwszy, aby dla niej zagrać, powiedziała, że przypominam jej mojego ojca. W rzeczywistości włosy i oczy mam ciemne po matce, zaś moją grę ojciec bez wątpienia nazwałby mechaniczną. Nie odziedziczyłem ani krztyny jego geniuszu. Ale nazwano mnie Wolfgangiem i być może to podobieństwo było dla ciotki Nannerl wystarczające. Aż do tej chwili. Wyczułem, że zwracała się nie do mnie, lecz do nieżyjącego od trzydziestu ośmiu lat mężczyzny, który kiedyś był jej młodszym bratem. Do człowieka, który zasłynął w całej Europie, a nawet w Ameryce, jako niezrównany kompozytor.

Do Wolfganga Amadeusza Mozarta.

– Na tamtej półce. W szkatułce inkrustowanej masą perłową. – Wyciągnęła rękę ponad kołdrą z tak niebywałą gracją, że przez moment zawahałem się, niepewny, czy aby ciotka już nie umarła, a ja nie patrzę na jej ducha, opuszczającego kruche kości i wiotczejącą skórę.

Otworzyłem szkatułkę, w której pod starymi, barwnymi wstążkami znalazłem księgę oprawioną w brązową, odrapaną skórę. Włożyłem ją do jej rąk.

– Wkrótce umrę – wyszeptała.

– Niech Bóg broni, najdroższa ciotuniu. Nie mów takich rzeczy.

Otworzyła księgę i przesunęła palcami po suchych, pożółkłych stronicach zapełnionych wznoszącymi się ku górze liniami notatek. Autor musiał się posługiwać gęsim piórem, którego obecnie używa już niewielu. Rozpoznałem jej charakter pisma, bo często słała do mnie listy, gdy koncertowałem w Polsce i w Prusach. Przewróciła kilka kartek i rozpostarła kościste palce na tekście. W pierwszej linii, jak zauważyłem, odnotowane były miejsce i data: Wiedeń, 21 grudnia 1791.

Zatrzasnęła księgę z hukiem, który w ciszy mieszkania zabrzmiał jak wystrzał z armaty. Wzdrygnąłem się i w tej samej chwili oprawiona w skórę księga nieoczekiwanie wylądowała w moich dłoniach.

– Nie pokazuj jej swojej matce – powiedziała.

– Dlaczego? – Uśmiechnąłem się. – Jakież to sekrety skrywasz, ciociu Nannerl?

Uniosła swe cienkie brwi, a ja odniosłem wrażenie, że utkwione we mnie melancholijne brązowe oczy należą do znacznie młodszej kobiety.

– Gdy umrę, wszystko, co posiadam, otrzyma mój syn Leopold – odpowiedziała. – Odziedziczy moje pieniądze, kilka cennych sztuk biżuterii. Także moje dokumenty, dzienniki i rachunki. Nudne kroniki codziennego życia w Salzburgu i na wsi, gdzie spędziłam swe małżeńskie lata. – Oddychała ciężko. Jej głowa opadła na poduszki.

Uniosłem rękę z księgą.

– Ale to jest…?

– To coś innego. Wyłącznie dla ciebie.

– Czy to dotyczy mego ojca? – Ledwie zdołałem ukryć poruszenie. Miałem tylko kilka miesięcy, gdy go straciliśmy. Zawsze towarzyszył mi podczas gry na fortepianie, lecz jedynie tak, jak mityczni bogowie Olimpu towarzyszyli Grekom, kiedy ci mełli pszenicę na mąkę.

Ciotka przełknęła z trudem ślinę i zakasłała. Pomyślałem, że być może się pomyliłem. Przecież zawsze, kiedy pytałem ją o ostatnie lata życia mojego ojca, które spędził w Wiedniu, twierdziła, że nie widziała go od tysiąc siedemset osiemdziesiątego ósmego roku, gdy otrzymała spadek po dziadku, przez co ochłodziły się jej stosunki z bratem. Nadal mieszkała z mężem we wsi Sankt Gilgen. Mój ojciec kontynuował zaś swoją karierę w operach i na salonach wiedeńskich arystokratów, dopóki trzy lata później, w wieku trzydziestu sześciu lat, nie odszedł z tego świata.

Zacisnęła usta i zebrała się w sobie.

– W tej księdze znajdziesz prawdę o wydarzeniach, które zmieniły twoje życie – a przy tym całą historię muzyki.

– Więc jest o nim – powiedziałem podekscytowany, gładząc porysowaną skórę okładki.

– O jego śmierci.

– Mówisz o gorączce? Tak, ciociu, wiem o niej.

Pokręciła głową. Jej włosy, wciąż upinane przez pokojówkę w staromodny, wysoki kok, mimo że ciotka nieustannie leżała w łóżku, zaszeleściły na poduszce, jakby chcąc mnie uciszyć.

– Mówię o jego morderstwie – sprostowała.

Mych uszu dobiegł dźwięk, który brzmiał jak ostatnie tchnienie ulatującej duszy. Nie byłem pewien, czy wydała go moja ciotka, ja sam, czy może rozpaczający duch mego biednego ojca. Chciałem coś powiedzieć, ale język stanął mi kołkiem, żebra zacisnęły się wokół płuc, a fular wokół wysokiego kołnierzyka nagle jakby ktoś związał mocniej.

Ciotka Nannerl odprawiła mnie machnięciem ręki i opadła na poduszki.

W pośpiechu wróciłem do swego pokoju w domu mojej matki przy Nonnbergasse, prawie biegiem pokonując strome stopnie u stóp urwiska. Skóra na pamiętniku ciotki pociemniała od potu mojej dłoni, choć dzień był na tyle chłodny, że można się było spodziewać pierwszych opadów śniegu.

W domu wytarłem okładkę o nogawkę bryczesów, zamknąłem oczy, aby wyszeptać Zdrowaś Mario za duszę mego ojca, i otworzyłem pamiętnik.

Franz Xaver Wolfgang Mozart

Salzburg, 9 października 1829

1

Grudzień 1791

Sankt Gilgen koło Salzburga

Gdy wracałam z porannej mszy w kościele św. Idziego, śnieg przesłaniał szczyt Zwölferhorn i otulał wieś warstwą białej ciszy. Przechodząc przez ogród nad jeziorem, niedaleko domu usłyszałam, jak mały Leopold wygrywa na fortepianie jeden z menuetów mojego brata. Pomyślałam z uśmiechem, że to chyba jedyny dźwięk rozlegający się tego ranka w Abersee. Śnieg stłumił wszystko oprócz tej wyrazistej muzyki, która łączyła mnie z drogim Wolfgangiem. Byłam ciekawa, czy i on przygląda się w tej chwili delikatnym zaspom pokrywającym ulice Wiednia.

W holu Lenerl pomogła mi zdjąć futro i podała list przywieziony przez zarządcę wioski, który późnym wieczorem poprzedniego dnia wrócił z Salzburga. Poleciłam przynieść sobie gorącą czekoladę i przysunęłam krzesło bliżej kominka w salonie. Przyglądałam się, jak przybywa śniegu na słupkach okiennych i uśmiechałam się szeroko za każdym razem, kiedy z bawialni docierał do mnie fałszywy ton.

Nie była to wina małego Leopolda. Fortepian nie brzmiał zbyt dobrze nawet wtedy, kiedy sama na nim grałam. Chłód i wilgoć Salzkammergut, regionu zdominowanego górami i jeziorami, wypaczyły drewno, z którego zbudowano ten instrument. Niektóre klawisze zaczęły odstawać, a obciągnięte filcem młoteczki zbutwiały, więc dobycie czystego akordu graniczyło z cudem. Mimo to chłopiec spędzał przy fortepianie co najmniej godzinę dziennie, z nadzieją, że sprawi mi tym radość.

Prawdę mówiąc, cieszyło mnie, że mój syn gra tylko tak dobrze, jak na sześciolatka przystało. Oczywiście mój brat, mając sześć lat, skomponował swój pierwszy utwór, a marzeniem naszego nieżyjącego już ojca było, aby to cudowne dziecko odrodziło się w moim pierworodnym. Ja jednak nigdy tego nie pragnęłam. Zaczynało mi ciążyć, że prawdziwie szczęśliwa czułam się jedynie przy fortepianie. Nawet wtedy, gdy grałam w karty z przyjaciółkami albo ćwiczyłam strzelanie do celu, jednocześnie przebierałam palcami wolnej ręki, szlifując wyimaginowane arpeggio, bo kiedy tego nie robiłam, stawałam się rozkojarzona i drażliwa. Przekleństwem artysty jest to, że zawsze zaprząta go przede wszystkim jego kunszt. Przyjaciele i rodzina widzą cię tak, jak rybak widzi powierzchnię Abersee, lecz twoje prawdziwe ja pozostaje dla nich niedostępne, niczym głębia jeziora. Jednak ja już dawno zarzuciłam artystyczne życie i czasami to nieustanne zaabsorbowanie wadziło mi, jak kalece jego bezużyteczna stopa.

Palcami wybijałam rytm na ułożonym na kolanach liście. Być może zawierał wieści o moim bracie. Zimą trudno było śledzić bieżące wypadki rozgrywające się poza granicami wioski, którą śnieg odciął od świata. Z ostatniego biuletynu, jaki do nas dotarł, dowiedzieliśmy się, że Wolfgang tworzy nową operę. Wracający z Wiednia znajomi donieśli mi, że nie cieszył się ostatnio najlepszym zdrowiem, często chorował. Pragnęłam znaleźć w tym liście wieści o jego ozdrowieniu. Byłam pewna, że rozpoznaję ten charakter pisma.

Do rąk własnych Madame

Madame Maria Anna Berchtold von Sonnenburg

zamieszkała w Domu Prefekta

Sankt Gilgen

koło Salzburga

Dziwnie obce wydało mi się to moje nazwisko, które zyskałam, wychodząc za mężczyznę ślęczącego nad dokumentami w samotności swego gabinetu po drugiej stronie holu. Zamiast wyróżnić, nazwisko po mężu uczyniło mnie anonimową. Nim Berchtold sprowadził mnie do tej odległej wioski – jeszcze bardziej potęgując moją anonimowość – nosiłam nazwisko, które znali wszyscy i z którym, przyznaję, wciąż się identyfikowałam w domowym zaciszu.

Mozart.

Brzmienie tego nazwiska we wspomnieniach było jak sen. Miękkie Z i nieme T, jak wymawiali je Francuzi, gdy występowaliśmy w Wersalu, na dworze Ludwika XV. Długie angielskie A, które usłyszałam z ust szambelana króla Jerzego, gdy anonsował nas w pałacu Buckingham.

Lenerl postawiła na stoliku przede mną gorącą czekoladę i dygnęła.

– Czy życzy pani sobie czegoś jeszcze, madame?

Odprawiłam ją skinieniem głowy.

Zwodziłam samą siebie, rozpamiętując dawne podróże rodzinne do europejskich stolic. Teraz, gdy nie nosiłam już tego nazwiska, musiałam przyznać, że nawet wtedy byłam jedynie Mozartówną. Tylko on był „Mozartem”. Gdyby ktoś w Mediolanie lub Berlinie zaadresował list tym jednym słowem, dotarłby on do mojego brata w Wiedniu. W czasach naszej wspólnej sławy dziecięcych muzyków zachwyceni arystokraci obdarowywali mnie miniaturowymi zegarkami i złotymi tabakierkami. Mojemu bratu zaś przypadło nazwisko.

Dla mieszkańców wioski nie byłam nawet Mozartówną. Niewielu z nich wypuszczało się dalej niż do Salzburga, co i tak wymagało odbycia sześciogodzinnej przeprawy przez góry. Co mogli wiedzieć o pałacach Nymphenburg i Schönbrunn, w których prezentowałam swój talent muzyczny, spacerowałam po ogrodach, gawędziłam z królem, nosiłam stroje szyte dla cesarskich dzieci? Życie wieśniaków nie wykraczało poza kościół, łaźnię, gdzie cyrulik wyrywał zęby, i stragan nad jeziorem, gdzie kościelny sprzedawał różańce i świece ofiarne.

Nikt nie nazywał mnie już nawet Nannerl, odkąd Mama i Papa odeszli z tego świata. Nikt prócz niego, który milczał od trzech lat. Choć nie wspominaliśmy o tym w naszych ostatnich listach, obawiałam się, że ojcowski testament, w którym to mnie zapisał wszystkie owoce naszej dziecięcej sławy, przyczynił się do zerwania więzi łączącej mnie z bratem, moim drogim Jasiem Kiełbasiem, moim Franiem von Krew-z-Nosa.

Te lata, gdy nie odzywał się ani słowem, były, jak sądziłam, trudniejsze dla mnie niż dla niego. Gdybyż tylko zdobył się na napisanie do siostry, wiodącej proste życie w mężowskim domu, miałabym rozrywkę, czytając o występach na salonach, o zaproszeniach na bale, o komponowaniu koncertów.

Brakowało mi takich przyjemności. Mimo to cieszyły mnie recenzje jego oper w biuletynach z Salzburga i zamawiałam wszystkie wyciągi fortepianowe z jego dzieł, a potem grałam je, podziwiając coraz dojrzalsze kompozycje. Nawet mój biedny, ograniczony mąż nie mógł powstrzymać się od łez, kiedy śpiewałam: „Zlituj się, najdroższy, wybacz pomyłkę ukochanej duszy” – z opery Così fan tutte Wolfganga. Przez wszystkie lata jego milczenia pocieszałam się myślą, że pewnego dnia odwiedzi naszą wieś i raz jeszcze zagramy razem.

Śpiewając tę właśnie arię, wsunęłam palec pod pieczęć i otworzyłam list. Był skreślony ręką mojej bratowej Konstancji.

Pieśń uwięzła mi w gardle na wysokim G i zamieniła się w szloch.

Twój ukochany brat odszedł w nocy 5 grudnia – pisała. – Największy kompozytor i najbardziej oddany mąż spoczywa w prostej mogile na cmentarzu Sankt Marx. Moim najszczerszym życzeniem jest spocząć obok niego.

Konstancja nie oszczędziła mi straszliwych szczegółów. Wolfgang zmarł na skutek „ciężkiej prosówkowej gorączki”, co, jak wyjaśniła, oznaczało wysypkę na skórze w postaci białych guzków przypominających proso.

Drżał mi podbródek, gdy czytałam opis jego ostatnich dni, obrzęku ciała, wymiotów i dreszczy, a wreszcie śpiączki, w którą zapadł tuż przed śmiercią, która przyszła nań o godzinie pierwszej w nocy. Nie było go z nami już od tygodnia.

Przeżegnałam się i bezgłośnie poruszając ustami, modliłam się o jego zbawienie w Chrystusie. Przycisnęłam list do piersi i załkałam.

– Wolfgangu – wyszeptałam.

Tymczasem w pokoju obok mój syn próbował uporać się z francuską dziecięcą rymowanką Ah, vous dirai-je, maman. Nauczyłam go tej melodii pewnego poranka, zagrawszy kilka wybornych wariacji Wolfganga na jej temat. Czułam, jak rani mnie ta prosta melodia. Ostry ból w brzuchu kazał mi zgiąć się wpół.

Fortepian ucichł. Małe stópki Leopolda zatupotały w holu. Wpadł do salonu w swoim zielonym surduciku zapiętym na ostatni guzik, aż po pulchny podbródek, i posłał całusa wiszącemu na ścianie portretowi Księcia Arcybiskupa Salzburga, bo wiedział, że to mnie rozśmiesza. Gdy mnie objął, mocno przytuliłam go do siebie. W tamtej chwili nie mogłam znieść widoku jego buzi żywo przypominającej mi twarzyczkę mego brata z dzieciństwa. Założyłam jasne włoski syna za uszka.

– Zagrasz dla mnie, mamusiu? – poprosił. – Zmęczyły mi się palce.

– Zmęczyły się? A jeszcze nie minęła ósma rano. Czy to znaczy, że nie będziesz miał sił, by psocić przez resztę dnia? – Ścisnęłam jego zmarznięte rączki i zaczęłam w nie chuchać.

Zachichotał.

– Ja nie jestem zmęczony. Tylko moje palce.

– Zagram ci za chwilę, kochanie. Najpierw mamusia musi przeczytać list.

– Od kogo?

– Od cioci Konstancji z Wiednia.

Nigdy nie poznał mojej bratowej, więc tylko wzruszył ramionami.

– Idź zobaczyć, czy Jeannette jeszcze śpi – poleciłam. – Czas, aby Lenerl zaniosła jej śniadanie.

Na wspomnienie swej dwuletniej siostrzyczki uśmiechnął się od ucha do ucha i pobiegł w podskokach schodami na piętro.

Zamknęłam oczy. W myślach słyszałam wszystkie dwanaście wariacji Ah, vous dirai-je maman skomponowanych przez Wolfganga, wszystkie zmiany tempa i techniki gry, od legato do staccato, wszystkie gamy grane lewą ręką, wznoszące i opadające. Miałam wrażenie, że sama dotykam klawiszy. Widziałam rękopis i delikatne palce brata zapisujące nuty na pięciolinii charakterystycznym, lekko pochylonym do tyłu pismem.

W pokoju na górze Jeannette obudziła się dopiero, gdy Leopold, jak co dzień, łaskotaniem zmusił ją do śmiechu.

Wróciłam do lektury listu Konstancji. Przebiegłam wzrokiem przydługi opis rozpaczliwych wysiłków jej siostry, dobijającej się do księży i lekarzy, z których żaden nie przybył na pomoc memu bratu. Nie wiedziałam, czy w ogóle otrzymał ostatnie namaszczenie.

Konstancja wspomniała też o niedawnej premierze Czarodziejskiego fletu, nowej opery swego męża, a dalej opisała zdarzenie, które miało miejsce pewnego pięknego październikowego dnia w parku publicznym Prater. Wolfgang zwierzył się wówczas żonie: „Długo już nie pożyję. Jestem pewien, że ktoś podał mi truciznę”.

Filiżanka, którą trzymałam w dłoni, zadrżała. Na dywanik wylało się trochę czekolady. Tak gwałtownie odłożyłam naczynie na stolik, że zawadziło o spodek i się przewróciło. Moje palce zostawiły na liście czekoladowe smugi.

Konstancja nie zdołała wyperswadować mężowi ponurego przekonania, że jego śmierć jest już przesądzona. Od czasu do czasu odzyskiwał nieco rozsądku i uznawał swe podejrzenia za przelotne fantazje. Szybko jednak na powrót ogarniała go pewność, że wkrótce nadejdzie jego koniec – z rąk truciciela. Konstancję głęboko smucił fakt, że ostatnie miesiące spędzone z mężem skażone były tą udręką.

Dalej następował krótki opis uroczystości żałobnych w katedrze św. Szczepana, które zorganizował przyjaciel Wolfganga, znany koneser muzyki baron van Swieten. Choć Konstancja zakończyła list kondolencjami, wyczułam, że pragnie tylko podkreślić ogrom własnego cierpienia, jakby zakładała, że ja nie będę zanadto rozpaczała po stracie brata, z którym od dłuższego czasu nie utrzymywałam kontaktu.

Już chciałam odłożyć list na bok, kiedy zauważyłam jeszcze jedną kartkę, mniejszą, złożoną i wciśniętą pomiędzy inne. Zawierała postscriptum.

Być może dotrą do Ciebie plotki o małżeńskiej niewierności Twego brata. Zaklinam Cię, nie dawaj wiary tym oszczerstwom. W dniu pogrzebu Wolfganga jego drogi przyjaciel i masoński brat Hofdemel ciął brzytwą twarz swej żony Magdaleny, której Twój brat udzielał niegdyś lekcji w ich domu za placem Żydowskim. Niedługo potem nieszczęsny Hofdemel odebrał sobie życie. Niektórzy suponują, czego do końca życia wstydzić się winni, że postradał zmysły, opętany gwałtowną zazdrością z powodu romansu Wolfganga z Magdaleną. Są i tacy, którzy utrzymują, że to rozsierdzony Hofdemel zamordował mego ukochanego Wolfganga, podając mu truciznę. Błagam, nie wierz w te obelżywe niedorzeczności i wiedz, że do ostatniego tchu brat Twój pozostał wiernym i oddanym mężem i ojcem.

Na twarzy poczułam dziwne uderzenie gorąca, przed oczami nagle pociemniało. Wzburzenie kazało mi podnieść się z krzesła. Ogień w kominku natychmiast zaczął trzaskać, ożywiony nagłym podmuchem powietrza.

Spojrzałam w lustro w złoconej ramie wiszące nad gzymsem kominka. W bladości swej skóry widziałam tylko śmierć. Zmarszczki układały się wokół oczu jak słoje na pniaku, choć pojawiały się raczej z każdą kolejną zimą, nie wiosną. I wtedy go dostrzegłam, zupełnie wyraźnie, w rysach mojej twarzy, w lustrzanym wizerunku kobiety w ostatnich dniach jej młodości – kpiący uśmieszek mojego brata, jego wydatny nos i spokojne oczy. Patrzył, jak gwałtownie odsuwam się od lustra i wywracam stolik, strącając filiżankę czekolady, która rozbija się na podłodze.

Z gabinetu dobiegło mnie chrząknięcie męża zirytowanego hałasem. Pomyślałam o lekarzach, którzy zapewne z taką samą niecierpliwością odnosili się do mojego brata, gdy twierdził, że został otruty. Przecież dramatyzował nawet w obliczu najdrobniejszych draśnięć i dolegliwości.

Wolfgang na pewno wiedział o czymś, z czego oni nie zdawali sobie sprawy. Objawy wskazujące na „prosówkową gorączkę” mogły zmylić każdego, kto nie podejrzewał próby skrytobójstwa. Czy ten Hofdemel mógł być mordercą? Przymusiłam się do rozważenia odstręczającej możliwości, że egoizm mojego brata, podsycany przez wielu wychwalających jego geniusz, mógł zdominować jego skrupuły i doprowadzić do grzechu cudzołóstwa.

Gdy tylko dopuściłam możliwość otrucia, zdumiałam się, jak wielu podejrzanych natychmiast przyszło mi do głowy. Wolfgang nigdy nie grzeszył dyplomacją, często wygłaszał bezceremonialne i lekceważące opinie, więc jego zabójcą mógł być jakiś znieważony śpiewak. Albo kompozytor-rywal, który stracił lukratywne zlecenie na rzecz większego artysty. Nie zapomniałam też o jego nieokrzesanej żonce i jej podstępnej rodzinie, Weberach, którzy szantażem zmusili mego brata do małżeństwa. Trudno było widzieć w nich morderców, skąd jednak u Konstancji ta determinacja, z jaką przekonywała mnie, bym podejrzenia Wolfganga uznała za rojenia udręczonej duszy?

Całe życie mego brata było niezwykłe. Teraz miałam uwierzyć w tak banalną przyczynę jego śmierci jak pospolita wysypka na skórze. Nie mogłam tego zrobić.

Jeszcze raz zerknęłam w lustro. Nie umiałam oderwać wzroku od swego odbicia: moich oczu, takich jak jego – dużych i brązowych, policzków lekko naznaczonych ospą, choć w mniejszym stopniu niż cera Wolfganga. Czy nasze twarze były aż tak do siebie podobne? Które rysy mogłam uznać za wyłącznie moje? Na pewno nie usta, o wąskiej dolnej wardze i wygiętych ku górze kącikach, nadających naszym obliczom nieco sardoniczny wyraz.

Wpatrując się w swe odbicie, odkryłam w tej twarzy coś nowego, coś, czego nie uważałam za własną cechę: siłę. Może była to ta sama siła, która pozwoliła Wolfgangowi przeciwstawić się ojcu, opuścić Salzburg i zostać niezależnym kompozytorem w Wiedniu. Ja sama nigdy nie śmiałabym nawet marzyć o takiej odwadze i z pewnością nie naśladowałam w niej brata. Buntowniczość Wolfganga dała mi się we znaki, bo to ja zostałam w naszym bezbarwnym, prowincjonalnym mieście, obarczona opieką nad ojcem. Teraz jednak tę samą śmiałość ujrzałam we własnym spojrzeniu.

Przeszedłszy przez hol, zapukałam do drzwi gabinetu i weszłam do środka.

Mój mąż zwrócił się ku mnie i uniósł futrzany kołnierz szlafroka. W jego oczach dostrzegłam rozeźlenie, które próbował zamaskować powściągliwością, z jaką witał swoich interesantów.

– Zmarł mój brat. Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie. – Wyciągnęłam ku niemu rękę z listem od Konstancji.

– Ależ dla ciebie od dawna był martwy. – Zerknął na czekoladową smugę na papierze i uniósł brew. Ujrzawszy wyrzut na mojej twarzy, odchrząknął. – Niech dobry Bóg ma w opiece jego duszę, moja droga. – Jego głos był tak wątły jak ciało okryte szarym aksamitem szlafroka.

– Bratowa pisze, że zmarł na gorączkę w zeszłym tygodniu.

– Pomodlę się za niego, ma się rozumieć. – Machnięciem ręki dał mi znak, że mogę zatrzymać list przy sobie, po czym odwrócił się, by na nowo zająć się swoimi papierami.

Nauczona posłuszeństwa ruszyłam do drzwi, lecz twarz, którą ujrzałam wcześniej w lustrze, kazała mi się zatrzymać.

Spojrzałam na męża. Poślubił mnie, bo potrzebował kogoś, kto prowadziłby mu dom i zajmował się pięciorgiem dzieci. Po ślubie ojciec dał mi wyraźnie do zrozumienia, że była to moja ostatnia szansa, by uniknąć samotnego losu starej panny. W ciągu siedmiu lat urodziłam Berchtoldowi kolejnych troje dzieci, lecz tej wiosny straciliśmy jedną z naszych córeczek, choć miała ledwie pięć miesięcy. Wiedziałam, że jego nieprzystępność jest w istocie powściągliwością człowieka oschłego, który wzbrania się mnie kochać, gdyż boi się, że straci mnie tak, jak stracił dwie pierwsze żony. W wieku pięćdziesięciu pięciu lat i o piętnaście lat starszy ode mnie, nasze małżeństwo uważał ze swej strony za uczynek miłosierdzia wobec starej panny z niższej warstwy społecznej. Miłość nie była częścią umowy, którą Papa zawarł z Berchtoldem. Nawet moja cnota została wyceniona. Należne mi wiano powiększono o pięćset florenów po nocy poślubnej, podczas której Berchtold upewnił się, że byłam nietknięta.

Podniósł wzrok i głośno wciągnął powietrze przez nos, niezadowolony, że jeszcze tam jestem. Postukał dłonią w leżące przed nim dokumenty na znak, że życzy sobie skupić się właśnie na nich – być może na rejestrze celnym żelaza przewożonego z kopalń znajdujących się na terenie Abersee do Salzburga albo na nakazie odstawienia jakiegoś cudzołożnika do izby tortur mieszczącej się w domu pomocnika mego męża, w sąsiedztwie.

Postąpiłam naprzód.

Poprawił perukę, a mnie mignęła przed oczami wyzierająca spod niej łysina.

– Wolfgang sądził, że go otruto – rzekłam.

– Stanowczo nie. Osobliwy człowiek. Przewrażliwiony.

– Ktoś mógł knuć przeciwko niemu. To Wiedeń.

– Madame, cóż wiesz o takich sprawach?

– Nie zawsze mieszkałam na wsi, sir. Wiem, jak żyje się na dworach i w miastach. – W przeciwieństwie do mojego męża, który urodził się w tej wiosce, a kształcił nie dalej niż w Salzburgu.

Zrozumiał moją insynuację i zacisnął usta.

– Niech mszę za niego odprawią. I na tym koniec.

– Chciałabym odwiedzić jego grób.

Bębnił kościstymi palcami po biurku.

– Brak mi czasu na takie wyprawy. Mam pilną pracę.

Wiedziałam, że to kłamstwo. Zamykał się w gabinecie nie po to, by studiować urzędowe dokumenty, lecz aby uciec przed życiem towarzyskim i wydatkami, które za sobą pociągało.

– Pojadę sama – powiedziałam.

– Sama? – Zaskoczenie zakłóciło przesadny bezruch jego twarzy. Nie przywykł do mojej stanowczości. Przez siedem lat małżeństwa udawałam pełną szacunku i zupełnie niezdolną do samodzielności – ten nawyk wypracowały we mnie obowiązki, które przejęłam, gdy Papa został wdowcem.

– Zabiorę Lenerl, aby dbała o moje wygody – dodałam.

– Podróż zajmie pięć dni i będzie kosztowna. – Wydawał się zdeprymowany, wytrącony z równowagi i nieco zgnębiony, aż zastanowiło mnie, czy w obliczu mojego wyjazdu nie zląkł się, że mógłby za mną zatęsknić.

– Pokryję koszty ze schedy po ojcu. Nie będę ci ciężarem.

– Nigdy takim nie byłaś – wyjąkał. Spuścił wzrok, skubiąc palcami futrzany kołnierz.

Pod wpływem jego poruszenia zatrzymałam się przy drzwiach, z ręką na klamce. Czy każda śmierć przypominała mu o tych, których sam stracił, o jego żonach i dzieciach? W pokoju było zimno, a widziałam, że palenisko kominka jest puste, dla oszczędności, chociaż Berchtold już zaoszczędził pokaźną sumę, aby zapewnić swym dzieciom dobrobyt na całe życie.

– Johann – odezwałam się.

– Będę wyglądał twego szybkiego powrotu, madame. – Poprzekładał dokumenty na biurku i się wyprostował. – Ten wyjazd przysporzy mi kłopotu, a moje dzieci zostaną bez opieki.

– Będę się spieszyła, aby prędko do was wrócić.

– A wtedy nie usłyszymy już więcej ani o twoim bracie, ani o tych urojonych spiskach na jego życie.

Dla Berchtolda wszyscy zawodowi muzycy byli tacy sami, niegodni szacunku i nieodpowiedzialni. Zapewne przypuszczał, że Wolfgang zmarł jako samotny rozpustnik w jakiejś karczmie. A nawet jeśli mojego brata otruto, z pewnością zrobiono to, by pomścić jakąś niegodziwość.

Mój mąż chętnie wierzył we wszystko, w co ja uwierzyć nie chciałam.

– Więcej o tym nie usłyszysz. – Zamknęłam za sobą drzwi.

W holu zawołałam Lenerl, kazałam jej spakować kufry i posłać po karetę męża.

Gdy zmarła moja matka, zaczęłam tak gwałtownie szlochać, że aż dostałam torsji i przez wiele dni nie wstawałam z łóżka. Śmierć ojca wtrąciła mnie w dziwny, mroczny stan, z którego nie potrafiłam się otrząsnąć miesiącami. Teraz jednak byłam matką, która miała za sobą śmierć jednego ze swoich dzieci i żyła dalej, dla dobra tych, które przetrwały. Wyzbyłam się słabości i umiałam się zmierzyć z silnymi emocjami. Stanąwszy w obliczu Śmierci, potrafiłam chłodno zdecydować, w który policzek wymierzyć jej cios. Właśnie dlatego postanowiłam pojechać do Wiednia.

Usiadłszy w bawialni przy fortepianie, prezencie ślubnym od ojca, włożyłam palce pod pachy, aby je rozgrzać. Wpatrywałam się w ścianę pokrytą prostą tapetą w cienkie, pionowe zielone paski na białym tle. W pokoju po drugiej stronie siedział przy biurku mój mąż, drżąc z zimna i krzywiąc się nad dokumentami. „Niemniej usłyszysz to”, pomyślałam. Zagrałam sonatę a-moll, którą Wolfgang napisał po śmierci naszej drogiej matki w Paryżu.

Jej otwierający temat, mroczny i niepokojący, brzmiał sugestywnie nawet na moim na wpół zrujnowanym fortepianie. Dis grane prawą ręką wprowadzało dysonans do nieustającego basso ostinato lewej ręki, zbudowanego wokół akordu a-moll. Mocno uderzałam w klawisze, grając allegro maestoso, jakbym chciała, aby usłyszała mnie dusza mego brata, gdziekolwiek się znajdowała.

– Przybywam, Wolfgangu – wyszeptałam.

2

Wiedeń

Po śniadaniu wyszłam z gospody i w chłodnych podmuchach wiatru przemierzałam pusty plac Mehlmarkt, obserwowana przez boginię opatrzności. W dłoniach z brązu trzymała głowę Janusa o dwóch obliczach, z których jedno, opatrzone rysami brodatego starca, spoglądało w przeszłość, zaś drugie, o młodym licu, zwrócone było ku przyszłości. Zadrżałam, nie wiedząc, co przyniesie mi los. Nawet ta mityczna personifikacja zdolności przewidywania mogła się poczuć opuszczona, stojąc pośród zawieruchy, w zamarzniętej fontannie na środku rynku. Modliłam się, abym nigdy nie była tak osamotniona.

W tle, za posągiem, wznosił się szary gmach spichlerza z zamkniętymi okiennicami, w którym Wolfgang często dawał koncerty, oraz mieszczący kryptę Habsburgów kościół kapucynów o terakotowej fasadzie. Brnęłam w wysokich butach przez błoto i śniegową breję, zmierzając w stronę, w którą zwracała się młodsza twarz Janusa.

Właściciel gospody skierował mnie w wąską uliczkę pięciopiętrowych kamienic, których najniższe kondygnacje były obwiedzione szerokim pasem ciężkiego granitu, a szczyty ozdobione pomarańczowym, żółtym lub białym tynkiem. Budynki były jasne, mimo ponurego, płaskiego światła sączącego się przez chmury. Dotarłszy do stóp kościelnej wieży i zostawiwszy ją po mojej lewej stronie, skręciłam w Rauhensteingasse i rozejrzałam się, szukając domu brata.

Pewien gentleman w angielskim kapeluszu o szerokim rondzie uprzejmie wskazał mi skromne podwórze. W chłodnym powietrzu unosił się zapach obroku i wilgotnego siana.

– Mieszkanie świętej pamięci kompozytora znajdzie szanowna pani na pierwszym piętrze – powiedział. – Nie będzie pani jedyną składającą dziś wdowie wyrazy uszanowania, choć być może pierwszą. Od tygodnia nasza uliczka jest tłumnie odwiedzana przez niepocieszonych miłośników muzyki.

– Z pewnością. – Odwróciłam się do wejścia na klatkę schodową.

– Znałem go tylko z widzenia – zawołał za mną ów gentleman. – Kto mógłby się spodziewać… Taki niepozorny, skromny człowiek, lecz jego twórczość… Arcydzieła geniusza. Gdyby sądzić po wyglądzie… Cóż, on sam nie przyciągał wzroku, doprawdy. Czy znała go szanowna pani?

– Jak własnego brata – odparłam.

Smutek na jego twarzy ustąpił miejsca zakłopotaniu. Uniósł rękę, jakby próbował rozpoznać znajomą twarz.

Podwórze omiótł chłodny podmuch wiatru. Minęłam otwarte drzwi toalety i weszłam na ciemną klatkę schodową.

Wchodząc na piętro, zsunęłam z głowy kaptur peleryny i pozwoliłam mu opaść na ramiona. Z mieszkania dobiegł mnie wysoki głos kobiety wołającej kogoś po imieniu – był to głos mojej bratowej. Poczułam ukłucie złości na myśl o kobiecie, która skradła mojej rodzinie Wolfganga. Zapukałam do drzwi, a w odpowiedzi usłyszałam piskliwe szczekanie pieska salonowego.

Otworzyła niska, pulchna dziewczyna o rumianych policzkach i czarnych włosach pod białym czeskim czepkiem. Na mój widok dygnęła.

– Grüss Gott. Niech będzie pochwalony – powiedziała.

– Grüss Gott. Przekaż Frau Mozart, że przybyła jej siostra – odparłam.

Dziewczyna poprowadziła mnie przez kuchnię, minęłyśmy piec i dwa metalowe łóżka dla służby. Weszłyśmy do pokoju dziennego, w którym wokół sofy stało sześć wyściełanych grubym płótnem krzeseł. Wzięła ode mnie pelerynę i przeszła do następnego pokoju.

Na ścianie wisiało lustro w złoconej ramie. Przeglądając się w nim, masowałam policzki, aby pobudzić przepływ krwi po spacerze w chłodzie.

W tle pojawiło się odbicie mojej bratowej. Stała w drzwiach, miała na sobie wełniany czarny szal i luźną czarną suknię, marszczoną pod biustem. Rozdziawione usta i widoczne jasne zęby nadawały jej wygląd zgłodniałej i zrozpaczonej. W ręku trzymała częściowo spruty żakiet, z którego zamierzała odzyskać wełnę.

Podeszłam do niej, odłożyłam wełnę na bok i ujęłam jej dłonie. Czarne oczy miała przekrwione – znak rozpaczy ostatnich dni.

– Najdroższa Konstancjo. – Przycisnęłam usta do jej policzka, który okazał się chłodny. Dotknęłam dłonią jej czarnych, opadających na czoło loczków. Skończyła zaledwie dwadzieścia dziewięć lat i była ode mnie niższa, a szczupłości jej chłopięcej figury nie zdołały zmienić nawet liczne ciąże.

Biały spaniel zaszczekał radośnie, ocierając się o moje spódnice. Konstancja schyliła się, by wziąć psa na ręce.

– Gaukerl – wyszeptała. Zdawała się czerpać od niego ciepło i iskierkę życia. Uśmiechnęła się do mnie i chwyciła mnie za rękę. – Chodź, siostro.

Przeszłyśmy do salonu. Pod ścianami stały dwa proste, lakierowane kabinety. Trzy rozległe panele ścienne widoczne za dwiema otomanami pokrywała tapeta w cytrynowe pasy.

W kącie stało dziecięce łóżeczko, w którym wierciło się niemowlę. Za matczyną spódnicą chował się siedmioletni chłopiec.

– Karlu, przywitaj się z ciotką Nannerl – poleciła mu Konstancja. – To siostra twojego Papy.

Chłopiec szurnął nogą i uciekł do drugiego pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Myśl o małym Leopoldzie, który został w domu z moimi niesfornymi pasierbami, wzbudziła we mnie poczucie winy, że tak go opuściłam.

Konstancja uśmiechnęła się, zakłopotana zachowaniem syna. Pochyliła się nad niemowlęciem, jednocześnie bujając kołyskę stopą.

– To mały Wolfgang – wyjaśniła. – Jeszcze nie ma pięciu miesięcy. Ale ty przecież nie wiedziałaś… – Wierzchem dłoni zakryła usta. Na nadgarstku nosiła mały złoty zegarek, który teraz ześliznął się na jej chude przedramię. Rozpoznałam w nim prezent, który Wolfgang podarował jej w dniu ślubu.

– To prawda. Nie słyszałam o narodzinach małego Wolfganga – potwierdziłam. – Czy jest zdrowy?

– Pleśniawki mu dokuczały.

Zakażenie, które nieomal zabiło mojego Leopolda, gdy miał zaledwie dwa miesiące. Biała wysypka na języku i między nóżkami. Kaszel, marudzenie, bezsenność. Wciąż nosiłam przy sobie różaniec, na którym modliłam się o jego zdrowie – łańcuszek z suszonych orzeszków z Ziemi Świętej, które wchłonęły uzdrawiającą moc Chrystusa, gdyż wyrastały z gleby niedaleko od jego grobu.

Zerknęłam na dziecko. Konstancja zdawała się wyczuwać mój niepokój.

– Wydaje mi się, że ten maluszek ma się już lepiej – powiedziała. – Jednak czworo innych moich dzieci zmarło ledwie kilka miesięcy po urodzeniu, niech im Bóg pobłogosławi. Każde wydawało mi się silne, robiłam dla nich, co tylko mogłam. Ale…

Nawiedziło mnie kolejne wspomnienie: Babette, skurcze i spazmy, które odebrały mi ją zaledwie pół roku temu, kiedy była jeszcze niemowlęciem. Ścisnęłam różaniec w kieszeni.

– Ja także…

Moje słowa umknęły uwadze Konstancji.

– Wszystkie dzieci karmiłam kaszą na wodzie, aby nie dostały gorączki mlecznej, pijąc z mojej piersi, i przestrzegałam zaleceń lekarzy. Lecz medycyna nie pomogła im tak samo, jak nie pomogła memu mężowi. – Pozwoliła psu zeskoczyć na podłogę. – Dlaczego nas opuścił?

Zbliżyłam się do niej.

– Gdzie umarł mój brat?

Oparła się o drzwi, a gdy się otworzyły, wyciągnęła rękę, wskazując wnętrze drugiego pokoju.

Dla oszczędności miejsca pokój służył zarówno do przyjmowania gości, jak i do spania. Dwa łóżka zsunięto razem pod ścianą. W stojącym w kącie żelaznym piecyku z rurą biegnącą do sufitu trzaskał ogień. Moja bratowa oparła się o stół bilardowy zajmujący środek pokoju i zadrżała, choć było tu tak ciepło.

– Te cztery ściany, w których teraz stoimy, zdaje mi się, jakby wyssały życie z całego świata. Wszelkie dobro, jakie kiedykolwiek istniało, umarło w tym pokoju – rzekła. – Leżał tu przez ponad dwa tygodnie, dopóki nie…

Podeszłam do łóżek. W ustach czułam suchość. Pot wystąpił mi na czoło. Przez chwilę zdawało mi się, że wciąż tu jest, pod tą pofałdowaną pościelą. Już otworzyłam usta, aby zacząć się usprawiedliwiać, aby błagać go o wybaczenie za wszelki ból, jaki mu zadałam.

Powstrzymałam się jednak. Łóżko było puste. Jeśli mam dostąpić przebaczenia, nie znajdę go tutaj.

– Zanim zachorował – mówiła Konstancja – był w tym pokoju taki szczęśliwy. Grywał tu w bilard z innymi muzykami i palił fajkę. Żartowali z pompatycznych arystokratów, których musieli zabawiać. A także, co oczywiste, tutaj kładliśmy się na noc.

Mówienie w takiej chwili o małżeńskich stosunkach uznałam za prostactwo. Konstancja zauważyła wyraz dezaprobaty malujący się na mej twarzy. Chwyciła się za brzuch i wybuchła płaczem.

Wolałabym w samotności wyobrażać sobie ostatnie chwile mego brata, wsłuchiwać się w finalne nuty, jakie wygrywał w tym miejscu. Zamiast tego podeszłam do niej i dotknęłam jej policzka.

– Chodźmy do jego gabinetu.

Konstancja poprowadziła mnie do ostatniego pokoju w mieszkaniu. Uczucie przygnębienia panujące w sypialni teraz ustąpiło. Zimowe światło wpadało tu przez dwa okna umieszczone po dwóch stronach pomieszczenia. Odbijało się migotliwie od fortepianu, jakby duch Wolfganga dotykał klawiszy z kości słoniowej.

Instrument wręcz przyciągał mnie do siebie. Na polerowanym kasztanowym drewnie wygrawerowano nazwisko Antona Waltera, wiedeńskiego mistrza, wytwórcy fortepianów. Usiadłam na stołku.

Dotknęłam klawiatury, z której wydobył się łagodny dźwięk, i zamknęłam oczy. Na karku poczułam chłodne tchnienie, aż zadrżały mi palce. Splotłam je na podołku.

Konstancja oparła się o wysokie biurko, zaprojektowane do pisania na stojąco. Sięgnęła do półeczki z kałamarzem po kryształową buteleczkę perfum, odkorkowała ją i podsunęła sobie pod nos. W chłodnym powietrzu uniósł się zapach jaśminu.

– Woda kolońska Wolfganga – powiedziała. – W tym pokoju wrzała praca. Przy stole kopiści przepisywali jego partytury. Przechadzał się między nimi, krążył wokół swojego biurka, przy którym komponował, i fortepianu, zostawiając za sobą tę woń. Przycinałam pióra dla kopistów. Czasami pomagałam przepisywać całe strony dla orkiestry. Było tu tyle energii. Gdy skończył Czarodziejski flet, pracowaliśmy gorliwie i byliśmy tacy szczęśliwi. Wiedzieliśmy, że stworzył arcydzieło.

Konstancja mówiła szybko i nerwowo, wsłuchiwałam się w jej wysoki, płaczliwy głos. Tak samo zachowywała się przy naszym poprzednim, dotąd jedynym, spotkaniu, kiedy zabiegała o aprobatę ze strony mojego ojca. Po stracie męża w jej przymilnym tonie pojawiła się nuta obłąkania. Zaniepokoiłam się o nią i o synów Wolfganga.

– Czy nowa opera odniosła sukces? – spytałam.

– Czarodziejski flet? Zyskał większe uznanie niż wszystkie inne jego dzieła. Nie tylko dzięki muzyce, choć ta jest nadzwyczajna.

– A za cóż jeszcze?

– Za zawartą w niej mądrość, która głosi, że wszyscy powinniśmy żyć w pokoju i braterstwie. To dzieło Wolfganga i jego przyjaciela Schikanedera, impresaria Freihaus Theater. Z pewnością powinnaś porozmawiać o tym z samym Schikanederem, ale jasne jest dla mnie, że Czarodziejski flet głosi wiarę Wolfganga w równość i braterską miłość.

– Jakże to?

– Niezupełnie pojmuję te sprawy. Lecz jest to opera o księżniczce, która musi przejść serię prób w imię miłości do księcia. Kapłani twierdzą, że kobieta nie jest zdolna do ich przetrwania. A jednak jej się to udaje. Ach, powinnaś po prostu zobaczyć tę operę, wtedy sama ją ocenisz.

– Schikaneder wciąż występuje?

– Przy pełnej sali.

Na fortepianie leżał egzemplarz Das Wohltemperierte Klavier Bacha. Strząsnęłam kurz z okładki.

– W liście do mnie – powiedziałam – pisałaś o… przeczuciach Wolfganga.

Konstancja zmarszczyła brwi z udawanym zdziwieniem.

– Bał się, że rychło umrze – ciągnęłam. – Że został otruty.

– Nie mówmy o tym. Pisałam ten list w emocjach. Nie byłam przy zdrowych zmysłach.

Już miałam jej powiedzieć, że nie przybyłam do Wiednia, brnąc przez śniegi, tylko dla jej pociechy. Zamiast tego jednak, ujęłam ją za nadgarstek.

– Muszę wiedzieć, Konstancjo. Jestem jego siostrą. Powiedz mi.

Długo wpatrywała się w moją dłoń, zamyślona i jakby nieobecna. Zapewne wspomnieniami wracała do tych tygodni, kiedy konał jej mąż, i ponownie przeżywała swój ból, zastanawiając się, co jeszcze mogła zrobić, aby mu pomóc. Cofnęłam rękę.

– W chwilach wyciszenia – odezwała się – był czymś coraz bardziej pochłonięty – nie muzyką, lecz czarnowidztwem. Powiedział mi: „Stanzerl, nie mogę pozbyć się tych myśli”. Twierdził, że otruto go aqua tofana.

– Co to za środek?

– To mieszanka różnych trucizn. – Konstancja załkała. – Nie mogę uwierzyć, że go otruto. Tak wiele mogło być przyczyn jego melancholii. Był przepracowany. Miał pokaźne długi – w dużej mierze zaciągnięte z mojego powodu.

– Jak to? Przecież dobrze zarabiał na swych kompozycjach?

– Podczas ostatniej ciąży miałam kłopot ze stopami. Złe krążenie. Posłał mnie do Baden, do wód. Nie było mnie przy nim przez kilka tygodni. Hotel w uzdrowisku był kosztowny.