Strona główna » Religia i duchowość » Oświecenie serca. Podróż buddyjska nowoczesnego człowieka

Oświecenie serca. Podróż buddyjska nowoczesnego człowieka

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65170-72-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Oświecenie serca. Podróż buddyjska nowoczesnego człowieka

Inspirujący poradnik buddyjski współczesnych ludzi

Oświecenie, znane jako bezgraniczna radość i wolność umysłu, istnieje, choć tego typu doświadczenie nie trwa wiecznie. I choć większość opowieści o rozwoju duchowym kończy się opisem iluminacji, to przecież po przebudzeniu umysłu mistrz zen wraca do domu.

Oświecenie serca to buddyjski poradnik, który jako jeden z niewielu pokazuje, jak wygląda życie już po doświadczeniu ekstazy. Pełen aktywizujących ćwiczeń, technik i medytacji, uczy, jak osiągać spełnienie każdego dnia, nawet podczas wykonywania rutynowych czynności, jak sprzątanie, pranie czy gotowanie.

Mistrz medytacji Jack Kornfield dedykuje go każdemu, kto chce doświadczać świata w zupełnie nowy sposób. Za pomocą niniejszej książki pokazuje, jak patrzeć oczami chwili, odrzucić ograniczające przekonania i otworzyć swoje serce. Daje piękną receptę na to, jak odnaleźć radość, spokój i szczęście w perfekcyjnej codzienności.

Sięgnij po motywującą książkę, która pokaże ci, jak pogodzić praktyki duchowe z zachodnim stylem życia

__ Co zrobić, gdy osiągniemy już oświecenie? Czy problemy życia codziennego są wówczas inne? Czy raptem znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki? I czy możemy w końcu zrezygnować z twardej duchowej dyscypliny, którą stosowaliśmy od lat? Mądrych i inspirujących odpowiedzi na te i inne pytania dostarcza Kornfield w najnowszej książce. - "Publishers Weekly"

__

Jack Kornfield praktykował w klasztorach buddyjskich w Tajlandii, Birmie i Indiach. Od 1974 roku uczy medytacji na całym świecie. Jest jednym z najważniejszych nauczycieli, którzy przyczynili się do popularyzacji praktyk buddyzmu therawady na Zachodzie. Od wielu lat koncentruje się w swojej pracy na integrowaniu i ożywianiu wielkich nauk duchowych Wschodu, które w przystępny sposób przekazuje swoim uczniom i zachodniemu społeczeństwu. Jest mężem i ojcem, a także założycielem Insight Meditation Society oraz Spirit Rock Center. Jack obronił doktorat z psychologii klinicznej. Jest autorem takich książek, jak Mądrość serca; Seeking the Heart of Wisdom; A Still Forest Pool; Stories of the Spirit, Stories of the Heart; Buddha's Little Instruction Book; Teachings of the Buddha.

Polecane książki

Grecki milioner Apollo Metraxis dowiaduje się z testamentu ojca, że jeśli chce odziedziczyć rodzinny dom i firmę, musi się ożenić i mieć dziecko. To dla niego jak wyrok, ponieważ nie planował zakładania rodziny. Kilka nieudanych małżeństw ojca zabiło w nim wiarę w miłość. Wyjściem z sytuacji może by...
Autorzy przekonują, że naturalnym stanem "realnego kapitalizmu" jest stagnacja. Stąd niekończący się kryzys gospodarczy prowadzący co i rusz do katastrof gospodarczych i społecznych....
Cass prowadzi świetnie prosperującą firmę kosmetyczną. Pewnego dnia odwiedza ją Gage, konkurent w branży, a przed laty chłopak, który odrzucił jej miłość. Proponuje on Cass fortunę za sprzedaż tajnej receptury na kosmetyk, który ma wkrótce ukazać się na rynku. Cass podejrzew...
Książka stanowi doskonałe narzędzie zarówno dla firm chcących stworzyć własny program lojalnościowy, jak i dla tych, którzy już program posiadają. Dzięki zaprezentowanym case study można dostrzec trendy i rozwiązania, jakie współcześnie oferują programy lojalnościowe swoim uczes...
Jeśli pracownik złoży PIT-2 w 2016 r. przed pierwszą styczniową wypłatą wynagrodzenia, pracodawca uwzględni kwotę wolną w rozliczeniu zaliczki na podatek już za styczeń 2016 r. To tylko jedna z wielu zasad obowiązujących przy rozliczaniu podatku. Szczegóły w książce. Przeczytasz w niej również, jaki...
Minęło już dziewięć miesięcy od dnia, w którym detektyw Rocco Schiavone został karnie zesłany z Rzymu na północ Włoch do Aosty. Tym razem sprawa jest poważna: chodzi o niezgłoszone porwanie. Ofiarą jest osiemnastoletnia dziewczyna, córka miejscowego przedsiębiorcy budowlane...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jack Kornfield

Książkę tę dedykuję czcigodnemu
Ajahnowi Chahowi,
jego bratu na ścieżce Dharmy,
czcigodnemu Ajahnowi Buddhadasie,
oraz
całej linii przekazu

UKŁON

Gdy ponad trzydzieści lat temu postanowiłem zostać buddyjskim mnichem i wstąpiłem do położonego w lesie klasztoru w Tajlandii, musiałem nauczyć się kłaniać. Początkowo sprawiało mi to pewne trudności. Ilekroć wchodziliśmy do sali medytacyjnej, musieliśmy paść na kolana i trzy razy z szacunkiem przyłożyć głowę do kamiennej podłogi znajdującej się pod naszymi dłońmi. Była to praktyka rewerencji i uważności ‒ sposób pozwalający cielesnym gestem wyrazić nasze oddanie dla mniszej ścieżki opartej na prostocie, współczuciu i świadomości. W taki sam sposób kłanialiśmy się również za każdym razem, gdy siadaliśmy na swoich miejscach przed treningami z mistrzem.

Po tygodniu lub dwóch od mojego przyjazdu do klasztoru jeden ze starszych mnichów wziął mnie na stronę, aby udzielić mi dalszych instrukcji. „W tym klasztorze musisz się kłaniać nie tylko przed wejściem do sali medytacyjnej i otrzymaniem nauk od mistrza, lecz także wtedy, gdy spotykasz któregoś członka swojej starszyzny”. Ponieważ byłem jedynym człowiekiem Zachodu w klasztorze i chciałem zachowywać się właściwie, postanowiłem zapytać, kogo powinienem uważać za swoją starszyznę. „Zgodnie z tradycją, twoją starszyzną są wszyscy, którzy zostali wyświęceni przed tobą ‒ którzy są mnichami dłużej od ciebie”, usłyszałem w odpowiedzi. Bardzo szybko zrozumiałem, że starszyzną są dla mnie wszyscy otaczający mnie mnisi.

Zacząłem więc kłaniać się każdemu. Czasami nie miałem z tym żadnych problemów ‒ we wspólnocie mieszkało kilku mądrych i godnych szacunku starszych mnichów. W niektórych sytuacjach wydawało mi się to jednak niedorzeczne. Zdarzało się bowiem, że spotykałem dwudziestojednoletniego pyszałkowatego mnicha, który trafił do klasztoru tylko po to, żeby sprawić przyjemność rodzicom lub móc jeść lepsze jedzenie niż w swoim domu, i musiałem mu się pokłonić, ponieważ został wyświęcony tydzień przede mną. Kiedy indziej musiałem się kłaniać przed starym i zaniedbanym plantatorem ryżu, który bezustannie żuł betel i nigdy w życiu nie medytował, ale sezon wcześniej zamieszkał w klasztorze dzięki programowi emerytalnemu dla rolników. Trudno mi było okazywać szacunek tego rodzaju osobom i traktować je tak, jakby były wielkimi mistrzami.

Kłaniałem się jednak każdemu. Ponieważ wywoływało to we mnie wewnętrzny konflikt, szukałem sposobu, dzięki któremu przestałbym mieć z tym problem. W końcu ‒ gdy po raz kolejny przygotowywałem się na to, że przez cały dzień będę się kłaniać swojej „starszyźnie” ‒ postanowiłem, że zacznę szukać wartościowych aspektów w każdej osobie, której składam pokłon. Kłaniałem się zmarszczkom wokół oczu emerytowanego rolnika i wszystkim trudnościom, które ten mężczyzna napotkał, przecierpiał i pokonał. Kłaniałem się witalności i swawolności młodych mnichów oraz niesamowitym możliwościom, jakie każdemu z nich dawało życie.

Zacząłem czerpać radość z wykonywania pokłonów. Kłaniałem się członkom mojej starszyzny. Kłaniałem się przed wejściem do jadalni i po wyjściu z niej. Kłaniałem się, gdy wchodziłem do mojej położonej w lesie chatki. Kłaniałem się również przed wejściem do sadzawki, w której się myłem. Po jakimś czasie wykonywanie pokłonów weszło mi w krew ‒ po prostu to robiłem. Kłaniałem się wszystkiemu, co się porusza.

Całą tę książkę przenika duch wykonywania pokłonów. Prawdziwy cel życia duchowego nie znajduje się w odległych miejscach ani w niezwykłych stanach świadomości. Znajduje się w „tu i teraz”. Wymaga od nas otwartości, dzięki której wszystko, co przynosi nam życie, będziemy umieli przywitać z sercem pełnym mądrości, szacunku i życzliwości. Możemy się kłaniać zarówno pięknu, jak i cierpieniu. Możemy się kłaniać naszym trudnościom i naszemu pomieszaniu, naszym obawom i niesprawiedliwościom otaczającego świata. Honorowanie prawdy w ten sposób jest ścieżką prowadzącą do wolności. Kłanianie się przed tym, co jest, a nie przed jakimiś ideałami, nie zawsze jest łatwe. Niezależnie jednak od tego, jak trudne by nie było, jest to jedna z najbardziej użytecznych i szlachetnych praktyk.

Gdy kłaniamy się smutkom i zdradom życia, uczymy się je akceptować. Dzięki temu głębokiemu gestowi odkrywamy, że wszelkie istnienie ma wartość. Gdy uczymy się wykonywać pokłony, zaczynamy dostrzegać, że w naszym sercu znajduje się znacznie więcej wolności i współczucia, niż sądziliśmy.

Perski poeta Rumi pisał o tym w następujący sposób:

Istota ludzka jest domem gościnnym.

Każdego ranka nowi przybysze.

Radość, przygnębienie, podłość,

chwilowa świadomość pojawiają się

niczym niespodziewani goście.

Witaj i przyjmuj ich wszystkich,

nawet jeśli są tłumem smutków,

które gwałtownie opróżniają twój dom

ze wszystkich mebli.

Traktuj jednak wszystkich gości z szacunkiem,

albowiem mogą cię oni oczyścić

i stworzyć przestrzeń dla nowej radości.

Ciemne myśli, wstyd, złośliwość ‒

witaj je w drzwiach ze śmiechem

i zapraszaj do środka.

Bądź wdzięczny za wszystkich gości, którzy się pojawiają,

ponieważ każdy z nich jest przewodnikiem

przysłanym z wymiaru duchowego.

WPROWADZENIEKILKA SZCZERYCH PYTAŃ

Gdy ptak i książka nie zgadzają się ze sobą, zawsze wierz ptakowi.

— James Audubon

Oświecenie istnieje. Możemy się przebudzić. Bezgraniczna wolność i radość, zjednoczenie ze Świętością, osiągnięcie stanu ponadczasowej łaski ‒ tego rodzaju doświadczenia są powszechniejsze, niż mogłoby się wydawać, i wcale nie znajdują się gdzieś daleko od nas. Jest jednak również prawdą, że nie trwają one wiecznie. Nasze wglądy i przebudzenia pokazują nam realność świata i wywołują w nas zmiany, ale po jakimś czasie przemijają.

Mogliście oczywiście czytać tradycyjne opowieści o całkowicie oświeconych mędrcach z Azji albo absolutnie nieskazitelnych świętych i mistykach świata zachodniego. Te wyidealizowane historie mogą jednak wprowadzić w błąd. Przebudzone serce nie zna czegoś takiego, jak emerytura po osiągnięciu oświecenia. Proces rozwoju duchowego nie przebiega w taki sposób.

Wszyscy wiemy, że po miesiącu miodowym trzeba stawić czoła problemom życia małżeńskiego, a po wyborach trzeba stawić czoła wyzwaniom związanym z rządzeniem państwem. Z życiem duchowym jest tak samo. Po ekstazie przychodzi czas na pranie.

Większość opowieści o rozwoju duchowym kończy się opisem doświadczenia iluminacji lub oświecenia. Co jednak, jeśli zapytamy, co się dzieje później? Co się dzieje, gdy mistrz zen wraca do domu i spotyka swoją żonę i dzieci? Co się dzieje, gdy chrześcijański mistyk idzie na zakupy? Jak wygląda życie po doświadczeniu ekstazy? Jak możemy całym sercem przeżywać doznawane przez siebie względy?

Aby zgłębić te kwestie, rozmawiałem z wieloma ludźmi, którzy poświęcili na poszukiwania duchowe dwadzieścia pięć, trzydzieści pięć, a nawet czterdzieści lat. W większości byli to zachodni mistrzowie medytacji, opaci, nauczyciele i lamowie naszego pokolenia. Opowiedzieli mi oni o swoich początkowych podróżach i przebudzeniach i o tym, czego nauczyli się w późniejszych latach, gdy próbowali urzeczywistnić prawdziwą ścieżkę współczucia na tej planecie.

Poniżej przytaczam opowieść o pierwszym satori (doświadczeniu oświecenia) pewnego zachodniego mistrza zen i o następstwach tego przeżycia. Tego rodzaju relacje rzadko są upubliczniane. Mogą bowiem rozbudzać błędne poczucie, że osoby doświadczające takich przebudzeń są pod jakimś względem niezwykłe. Choć tego rodzaju przeżycia są wyjątkowe, nie przytrafiają się wyjątkowym osobom. Przytrafiają się każdemu, kto nauczy się odpuszczać i otworzy swoje serce ‒ każdemu, kto jest w stanie doświadczyć świata w zupełnie nowy sposób.

Nauczyciel, którego historię przytaczam poniżej, doznał przebudzenia w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat. Wcześniej przez wiele lat praktykował pod okiem kilku mistrzów medytacji, a jednocześnie realizował się zawodowo i zapewniał byt swojej rodzinie.

Tygodniowe sesshin ‒ okresy intensywnej medytacji zen ‒ zawsze były dla mnie bardzo poruszające. Uwalniały głębokie emocje i przywoływały silne wspomnienia, za sprawą których czułem się tak, jakbym przechodził przez proces narodzin. Doświadczałem silnych bólów i fizycznego katharsis. Stan ten utrzymywał się przez wiele tygodni po powrocie do domu.

Sesshin, które chciałbym tu opisać, zaczęło się w ten sam sposób. Pierwszego dnia zmagałem się z potężnymi emocjami i wyładowaniami energii krążących po moim ciele. Za każdym razem, gdy widziałem swojego mistrza, siedział jak kamień. Jego obecność stabilizowała mnie niczym ster statku płynącego po ciemnych, wzburzonych wodach. Czułem się tak, jakbym umierał lub rozpadał się na kawałki. Mistrz zalecił mi, abym zanurzył się w swoim koanie ‒ abym kompletnie pozwolił mu się pochłonąć. Nie byłem w stanie stwierdzić, kiedy moje życie się rozpoczęło lub zakończyło.

W pewnym momencie wypełniła mnie zaskakująca słodycz. Zobaczyłem za oknem trzy młode brzozy. Były dla mnie jak rodzina. Poczułem, że podchodzę do nich i głaszczę ich gładką korę. Stałem się drzewem, które samo się dotykało. Moja medytacja wypełniła się światłem.

Doświadczałem już wcześniej rozkoszy. Podczas niektórych odosobnień uwalniałem się od bólów w ciele, wskutek czego zalewały mnie wielkie fale błogości. Tym razem czułem się jednak inaczej. Wszelkie walki dobiegły końca, a mój umysł stał się jasny, świetlisty, bezkresny niczym niebo i wypełniony najwspanialszym aromatem wolności i przebudzenia. Czułem się jak Budda, przesiadujący godzina po godzinie bez jakiegokolwiek wysiłku. Miałem wrażenie, że cały wszechświat mnie obejmuje i chroni. Znalazłem się w świecie nieustającego pokoju i niewysłowionej radości.

Wielkie prawdy życia stały się dla mnie oczywiste ‒ zobaczyłem, w jaki sposób przywiązanie prowadzi do cierpienia. Zrozumiałem, że kiedy podążamy za małym poczuciem „ja” ‒ za fałszywym ego ‒ biegamy w kółko niczym małostkowy obszarnik, który sprzecza się o nieistotne rzeczy. Gdy pomyślałem o wszystkich naszych niepotrzebnych smutkach, zacząłem płakać. Przez następne kilka godzin nie mogłem przestać się uśmiechać i śmiać. Zobaczyłem, jak doskonałe jest wszystko wokół nas. Zrozumiałem, że jeśli tylko otworzymy się na chwilę obecną, znajdziemy w niej oświecenie.

Spoczywałem w tym ponadczasowym, absolutnym spokoju przez kilka dni. Moje ciało wydawało się lekkie, a umysł pozostawał pusty. Gdy się budziłem, przez moją świadomość przepływały fale miłości i radosnej energii. Następnie doznawałem wglądów i objawień ‒ jednego za drugim. Zobaczyłem, że strumień życia manifestuje się w formie wzorców, które sami wytwarzamy. W ten sposób wprawiamy w ruch potok swojej karmy. Idea duchowego wyrzeczenia wydała mi się swego rodzaju żartem ‒ próbą uwolnienia się od zwyczajnego życia i przyjemności. Nirwana jest tak naprawdę stanem radości i otwartości. Jest czymś znacznie większym od wszystkich małych rozkoszy, za którymi gonimy. Gdy osiągamy ten stan, nie wyrzekamy się świata, lecz go zdobywamy.

Tego rodzaju opisy wielkiego przebudzenia pojawiają się zazwyczaj na końcu przeróżnych historii o rozwoju duchowym. Bohater opowieści osiąga oświecenie i zasila szeregi mądrych istot, a wszystkie późniejsze wydarzenia w jego życiu następują po sobie w naturalny sposób. W gruncie rzeczy możemy mieć wrażenie, że przebudzone osoby żyją długo i szczęśliwie. Co się jednak stanie, jeżeli zechcemy poznać dalszą część historii i poprosimy o opowiedzenie następnych rozdziałów?

Kilka miesięcy po tej ekstazie wpadłem w depresję i doświadczyłem poważnych rozczarowań w życiu zawodowym. Miałem też bezustanne problemy w kontaktach z dziećmi i rodziną. Nie przestawałem jednak nauczać. Byłem w stanie wygłaszać natchnione wykłady, ale gdyby ktoś porozmawiał z moją żoną, usłyszałby od niej, że wraz z upływem czasu byłem równie zrzędliwy i niecierpliwy, jak wcześniej. Wiedziałem, że ta wspaniała wizja duchowa była prawdziwa i że na głębszym poziomie przez cały czas mi towarzyszy. Dostrzegałem jednak również, że wiele rzeczy w moim życiu nie uległo jakiejkolwiek zmianie. Mówiąc szczerze, mój umysł i osobowość pod wieloma względami wyglądają tak samo, jak wcześniej. Moje neurozy również się nie zmieniły. W pewnym sensie nastąpiło wręcz pogorszenie sytuacji, ponieważ obecnie widzę je znacznie wyraźniej. Choć doświadczyłem kosmicznych objawień, w dalszym ciągu potrzebuję terapii, aby analizować codzienne błędy i lekcje, które przynosi ludzkie życie.

Czego możemy się nauczyć z tego rodzaju historii o przebudzeniu i późniejszych trudnościach? Możemy je potraktować jako coś w rodzaju lustra, które pomaga nam rozumieć siebie. Święte tradycje zawsze w dużej mierze opierały się na opowieściach. Regularnie przytaczamy historie o Noem, Baal Szem Towie, Mahomecie, świętej Teresie, Milarepie, Krysznie i Ardźunie, a także o poszukiwaniach Buddy i o Jezusie. Współcześnie czerpiemy nauki z życiorysów Thomasa Mertona, Suzuki Roshiego, Anne Frank i Martina Luthera Kinga Jr. Gdy poznajemy życie innych uduchowionych osób, możemy dostrzec stojące przed nami możliwości i lepiej zrozumieć, co to znaczy żyć mądrze.

W mojej linii przekazu również przykłada się wagę do obserwowania innych ludzi. Mój nauczyciel Ajahn Chah doskonale wiedział, że nasze usposobienie może być źródłem zarówno cierpienia, jak i wyzwolenia. Osobom zgłaszającym się do niego po poradę przyglądał się więc niczym zegarmistrz, który zdejmuje obudowę zegarka, aby obejrzeć jego wnętrze.

Tak się szczęśliwie złożyło, że jako „profesjonalista w dziedzinie duchowości” miałem okazję nawiązać bliskie kontakty z wieloma ważnymi postaciami współczesnego życia duchowego. Mieszkałem i nauczałem ze świętymi zakonnicami i mądrymi opatami chrześcijańskich klasztorów, z żydowskimi mistykami, z hinduistycznymi, sufickimi i buddyjskimi mistrzami oraz z czołowymi przedstawicielami środowisk jungowskich i transpersonalnych. Rzeczy, które można zaobserwować i usłyszeć w takim towarzystwie, mówią bardzo dużo o współczesnych poszukiwaniach duchowych i trudnościach, jakie napotykają na swojej drodze nawet najbardziej religijni ludzie. Poniższa historia pokazuje, czego można się nauczyć od tego rodzaju osób.

Od początku lat dziewięćdziesiątych pomagam w organizowaniu konferencji, w których biorą udział buddyjscy nauczyciele ze wszystkich wielkich szkół. Jedna z nich odbyła się w pałacu Dalajlamy w Dharamsali. Zachodni i azjatyccy nauczyciele zebrali się tam, aby zająć się napotykanymi przez nas trudnościami i porozmawiać o tym, w jaki sposób praktyka buddyjska może pomóc współczesnemu światu. Sala była pełna dobrodusznych i pełnych współczucia nauczycieli zen, lamów, mnichów i mistrzów medytacji, których mądrość, praca i zaangażowanie w życie wspólnot przynoszą pożytek tysiącom ludzi. Rozmawialiśmy o naszych licznych sukcesach i o radości, jaką sprawia nam bycie częścią nich. Kiedy jednak przyszedł czas na szczerą rozmowę o problemach, stało się jasne, że nasze życie duchowe nie jest w pełni harmonijne i odzwierciedla zarówno nasze kolektywne zmagania, jak i indywidualne neurozy. Nawet w tak czcigodnym i pełnym oddania towarzystwie dawały o sobie znać uprzedzenia i zaślepienie.

Sylvia Wetzel, buddyjska nauczycielka z Niemiec, mówiła o tym, w jak niewielkim stopniu kobiety i żeńska mądrość są uwzględniane w społeczności buddyjskiej. Wskazała na ogromną liczbę złotych figurek Buddy i wyszukanych tybetańskich malowideł znajdujących się w pomieszczeniu i zwróciła uwagę na to, że wszystkie z nich przedstawiają mężczyzn. Następnie poinstruowała Dalajlamę oraz innych lamów i mistrzów, żeby zamknęli oczy i medytowali razem z nią. Poprosiła ich, aby wyobrazili sobie, że pomieszczenie uległo przemianie i że po wejściu do niego składają pokłon czternastej kobiecej inkarnacji Dalajlamy. Wokół owej kobiecej formy Dalajlamy siedziałyby liczne doradczynie, które zawsze były wybierane spośród osób płci żeńskiej, a w całej sali wisiałyby wizerunki Buddów i świętych ‒ na wszystkich z nich byłyby naturalnie przedstawione kobiety. Oczywiście, nikt nie nauczałby, że płeć męska jest pod jakimkolwiek względem gorsza. Mężczyźni musieliby jednak usiąść na końcu sali i zachowywać milczenie, a po spotkaniu pomóc w gotowaniu. W końcu medytacja dobiegła końca. Gdy wszyscy zgromadzeni mężczyźni otworzyli oczy, wyglądali na nieco zaskoczonych.

Następnie Ani Tenzin Palmo ‒ tybetańska mniszka angielskiego pochodzenia, która praktykowała od dwudziestu lat, z czego dwanaście spędziła w jaskiniach na granicy Tybetu ‒ łagodnym głosem opowiedziała o duchowych pragnieniach i niewiarygodnych problemach wytrwałych kobiet, którym pozwolono zamieszkać co najwyżej na obrzeżach klasztorów. Wiele z nich nie może liczyć na nauki, jedzenie ani wsparcie. Kiedy skończyła mówić, Dalajlama oparł głowę na rękach i się rozpłakał. Następnie przyrzekł, że zrobi wszystko, co w jego mocy, aby jego wspólnota zrewidowała swoje podejście do kobiet i zwróciła się ku większej równości. Choć od tamtego spotkania minęły całe lata, wielu starszych nauczycieli w każdym buddyjskim kraju przez cały czas sprzeciwia się tym zmianom i próbuje z nimi walczyć ‒ czasem w imię tradycji, a kiedy indziej z powodu swoich uwarunkowań psychologicznych i kulturowych. Podczas spotkania z Dalajlamą pewien starszy opat klasztoru zen wyznał, że za sprawą bolesnej relacji z matką niemalże nie był w stanie prowadzić zajęć z grupą kobiet, które zostały wyświęcone na kapłanki w jego świątyni. Kilku innych mężczyzn opowiedziało o podobnych problemach.

Nasza dyskusja zeszła następnie na inne formy zaślepienia. Rozmawialiśmy o sekciarstwie i destrukcyjnych walkach o władzę między niektórymi buddyjskimi mistrzami i wspólnotami, a także o izolacji i osamotnieniu nauczycieli oraz o mentorach, którzy wykorzystują swoich uczniów poprzez nadużycia związane z władzą, pieniędzmi i seksualnością. Podczas nieformalnych dyskusji poruszyliśmy również bardziej osobiste kwestie. Nauczyciele opisywali swoje bolesne rozwody, okresy strachu i przygnębienia oraz konflikty z rodziną lub członkami swojej wspólnoty. Mistrzowie medytacji opowiadali o stresie i chorobach, a także o swoich kilkunastoletnich dzieciach, które grożą, że popełnią samobójstwo. Mówili o zbuntowanych nastolatkach, którzy chcą spędzać noce poza domem i podczas kłótni z rodzicami stwierdzają: „Jesteś mistrzem zen, a nie widzisz swojego przywiązania”. Każdy z nas miewa jakieś problemy z ciałem, osobowością, rodziną i wspólnotą. Podczas spotkania zobaczyliśmy, że wszyscy jesteśmy zwykłymi ludźmi.

Na szczęście mogliśmy również porozmawiać o zadziwiających umiejętnościach, które rozwinęliśmy w sobie dzięki praktyce duchowej ‒ o tym, że podczas konfrontacji z trudnymi i zmiennymi okolicznościami nauczyliśmy się zachowywać radość i wolność.

Niezwykłym i nowym elementem była szczerość, z jaką ze sobą rozmawialiśmy. Inspirowaliśmy się skromnością i współczuciem Dalajlamy, który zawsze chętnie się uczy, nawet na błędach. Zaczęliśmy widzieć, że możemy się czegoś od siebie nawzajem nauczyć ‒ że możemy wspólnie szukać sposobów, za pomocą których unikniemy odtwarzania bolesnych błędów, a nasze ideały uwzględnią również nasze ludzkie słabości. Dotarło do nas, że kwiat naszej indywidualnej mądrości i wiedzy może pełniej rozkwitnąć w ramach zbiorowości ‒ w ramach większej całości.

Problem ze znalezieniem rozsądnego sposobu wyrażania życia duchowego we współczesnym świecie nie dotyczy wyłącznie tradycji wschodnich. Pewna matka przełożona ‒ ukochana przeorysza istniejącego od stulecia katolickiego zakonu żeńskiego w Maine ‒ od siedemnastego roku życia rozwijała się w ciszy swojego klasztoru. Sytuacja zmieniła się w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku, kiedy papież Jan XXIII w reformatorskim duchu zastąpił msze po łacinie mszami w językach narodowych i zniósł obowiązek całkowitego milczenia w zakonach. Zmiany te były niesamowicie trudne dla ludzi, którzy od dziesięcioleci żyli w świętym milczeniu, poświęcając całe dnie na modlitwy i rozmyślania. Osoby te po prostu nie umiały ze sobą rozmawiać, a kiedy próbowały to robić, dochodziło czasem do zaskakujących konfliktów. Zaczęły one bowiem wyrażać nie tylko miłość, lecz także wiele niewyrażonych opinii, nagromadzone urazy, małostkowość i obawy, które przez długi czas pozostawały ukryte pod powierzchnią modlitw i milczenia. Siostry zakonne zostały zmuszone do opowiadania o swoim życiu duchowym, choć nikt nie nauczył ich używać języka w mądry sposób. Wiele z nich opuściło klasztor. Dopiero po kilku latach wspólnota nauczyła się znajdować w ludzkiej mowie tę samą łaskę, którą wcześniej zapewniało jej milczenie. Życie duchowe potrzebuje jednak obu tych elementów. Tak jak powietrze wypełnia i opuszcza nasze płuca, powinniśmy zintegrować wewnętrzną wiedzę z zewnętrznymi sposobami jej wyrażania. Nie wystarczy doświadczyć przebudzenia. Musimy znaleźć metody, za pomocą których zaczniemy wcielać je w życie.

O idealnym oświeceniu jest mowa w wielu tekstach. Owa najwyższa doskonałość nie cechuje jednak żadnego ze znanych mi zachodnich mistrzów i nauczycieli. Okresy wielkiej mądrości, głębokiego współczucia i prawdziwej wolności występują w ich życiu na przemian z okresami strachu, pomieszania, neuroz i zmagań. Większość nauczycieli od razu przyznaje, że tak jest. Niestety, niektórzy zachodni mistrzowie twierdzą, że osiągnęli doskonałość i wolność i w pełni uwolnili się od swojego cienia. Sytuacja w prowadzonych przez nich grupach nie wygląda najlepiej. Ich rozdęte ego sprawia, że tworzone przez nich wspólnoty duchowe często są skupione na władzy i mają destrukcyjny wpływ na swoich członków.

Najmądrzejszych ludzi cechuje znacznie większa pokora. Dla przykładu, tacy opaci, jak ojciec Thomas Keating z klasztoru w Snowmass albo Norman Fischer z San Francisco Zen Center, regularnie mawiają: „Uczę się” i „Nie wiem”. Podobnie jak Gandhi, Matka Teresa, Dorothy Day czy Dalajlama, osoby te zdają sobie sprawę, że doskonałość duchowa nie powstaje samoistnie, lecz rodzi się z cierpliwości i miłości, które rozwijają się w nas za sprawą mądrości wspólnoty ‒ że elementem duchowego spełnienia i wolności jest współczucie dla wszystkich, którzy pojawiają się w ludzkiej formie.

Ktoś mógłby zapytać: „A co ze starymi mistrzami w Azji? Czy nie jest tak, że zachodni mistrzowie zen i lamowie są po prostu zbyt młodzi i za mało rozwinięci, aby dać wyraz prawdziwemu oświeceniu?”. Wielu zachodnich nauczycieli przyznałoby zapewne, że tak jest. Wyobrażamy sobie, że gdzieś w odległych krajach żyją osoby, które pasują do wyobrażeń o idealnym oświeceniu. Źródłem takich wyobrażeń jest skłonność do mylenia poziomu archetypowego z poziomem ludzkim. W Tybecie mawia się, że twój guru powinien mieszkać co najmniej trzy doliny od ciebie. Owe doliny są oddzielone wysokimi górami, więc jeżeli chcesz się zobaczyć ze swoim nauczycielem, musisz odbyć trudną i wielodniową podróż. Tylko z takiej odległości uczniowie mogą zostać zainspirowani doskonałością guru.

Kiedy poskarżyłem się mojemu opatowi Ajahnowi Chahowi ‒ którego miliony ludzi uważały za wielkiego świętego ‒ że nie zawsze zachowuje się tak, jakby był w pełni oświecony, roześmiał się i powiedział mi: „To dobrze, ponieważ w dalszym ciągu wyobrażałbyś sobie, że możesz znaleźć Buddę gdzieś na zewnątrz siebie. A jego tutaj nie ma!”.

Wielu najbardziej urzekających i cenionych azjatyckich mistrzów mawiało, że w dalszym ciągu uważają się za uczniów i że przez cały czas uczą się na błędach. Niektórzy z nich ‒ na przykład mistrz zen Shunryu Suzuki ‒ nie twierdzili, że udało im się osiągnąć oświecenie. Suzuki Roshi powiedział wręcz kiedyś: „Ściśle mówiąc, nie istnieją oświecone osoby. Istnieją jedynie oświecone czynności”. To niezwykłe stwierdzenie uczy nas, że nikt nie może posiąść oświecenia. Oświecenie istnieje po prostu w chwilach wolności.

Pir Vilayat Khan, siedemdziesięciopięcioletni przywódca Zakonu Sufich na Zachodzie, wyraził swój punkt widzenia w następujący sposób:

Gdyby przywieźć do Ameryki któregoś z wielu wspaniałych nauczycieli, których spotkałem w Indiach i innych częściach Azji, a następnie dać mu dom, dwa samochody, żonę, trójkę dzieci, pracę, ubezpieczenie i podatki do zapłacenia (…), bardzo by się męczył.

Aby nasze życie duchowe było autentyczne, musimy je urzeczywistniać tu i teraz ‒ tam, gdzie żyjemy. Nie ma znaczenia, jakie są nasze początkowe wyobrażenia na jego temat. Jak wygląda wewnętrzna podróż człowieka Zachodu żyjącego w samym środku skomplikowanego społeczeństwa? Jak wygląda życie tych, którzy poświęcili na praktykę duchową dwadzieścia pięć, trzydzieści lub czterdzieści lat? Tego rodzaju pytania zadawałem zachodnim mistrzom zen, lamom, rabinom, opatom, mniszkom, joginom i nauczycielom oraz ich najstarszym uczniom.

Aby zrozumieć życie duchowe, postanowiłem zacząć od początku. Pytałem o to, co nas przyciąga do duchowości i jakie trudności musimy pokonać na swojej drodze. Pytałem o to, jakie zdolności zyskujemy, co odkrywamy i czego możemy się dowiedzieć o oświeceniu. Następnie pytałem o to, co się dzieje po doświadczeniu ekstazy ‒ co się dzieje, gdy dojrzewamy i przechodzimy przez kolejne cykle życia duchowego. Czy istnieje mądrość, która obejmuje zarówno ekstazę, jak i pranie?

CZĘŚĆ IPRZYGOTOWANIA DO EKSTAZY1BABA JAGA I NASZE ŚWIĘTE PRAGNIENIE

W chwili, gdy usłyszałem swoją pierwszą opowieść, zacząłem cię szukać…

— Rumi

W życia wędrówce, na połowie czasu,

w głębi ciemnego znalazłem się lasu*.

— Dante Alighieri

Co przyciąga ludzi do życia duchowego? Odkąd sięgamy pamięcią, zawsze mogliśmy poczuć tajemniczość istnienia. Kiedy patrzymy na nowo narodzone niemowlę albo musimy stawić czoła śmierci ukochanej osoby, owa tajemniczość staje się namacalna. Czujemy się wtedy tak, jakbyśmy obserwowali olśniewający zachód słońca albo odnaleźli cichy bezruch chwili w strumieniu kolejnych etapów swojego życia. Chęć nawiązania kontaktu ze świętością jest bodaj naszą najgłębszą potrzebą i najgłębszym pragnieniem.

Przebudzenie próbuje do nas dotrzeć na tysiące różnych sposobów. Jak śpiewał poeta Rumi: „Winogrona chcą się zmienić w wino”. Coś nas ciągnie do poczucia jedności i do życia w pełni, nawet jeśli o tym nie myślimy. Hinduiści mawiają, że dziecko w łonie matki śpiewa: „Nie pozwól mi zapomnieć, kim jestem”. Po narodzinach jego pieśń brzmi natomiast: „Och, już zapomniałem”.

Powinniśmy jednak pamiętać, że choć opuściliśmy swój duchowy dom, możemy do niego powrócić.

Na całym świecie znajdujemy opowieści o tej podróży powrotnej ‒ o pragnieniu przebudzenia; o kolejnych etapach ścieżki, którą wszyscy kroczymy; o głosach, które nas wołają; o intensywności inicjacji, którą możemy napotkać na swojej drodze; a także o odwadze, której potrzebujemy. Głównym motywem każdej z tych historii jest ogromna szczerość poszukiwaczy prawdy duchowej, którzy muszą otwarcie przyznać, że nasza wiedza o wszechświecie jest niewielka ‒ że o wielu rzeczach nie mamy najmniejszego pojęcia.

O autentyczności, której wymaga od nas wewnętrzna podróż, jest mowa w rosyjskich opowieściach inicjacyjnych o Babie Jadze. Baba Jaga to stara kobieta o dzikim, wiedźmowatym obliczu, która miesza w swoim kotle i wie o wszystkim. Mieszka w głębi lasu. Kiedy ją spotykamy, jesteśmy przerażeni, ponieważ zostajemy przez nią zmuszeni do wkroczenia w mrok, postawienia niebezpiecznych pytań i opuszczenia świata logiki i wygody.

Gdy młody mężczyzna poszukujący prawdy duchowej staje roztrzęsiony przed drzwiami jej chaty, Baba Jaga pyta go: „Czy przyszedłeś tu z własnej woli, czy zostałeś przez kogoś przysłany?”. Młodzieniec, którego do poszukiwań duchowych zachęciła rodzina, odpowiada: „Przysłał mnie mój ojciec”. Baba Jaga natychmiast wrzuca go do kotła i gotuje. Nieco później przed drzwiami chaty pojawia się młoda kobieta. Widzi tlący się ogień i słyszy chichot staruchy. Baba Jaga pyta ją: „Czy przyszłaś tu z własnej woli, czy zostałaś przez kogoś przysłana?”. Młoda kobieta udała się do lasu, ponieważ chciała sprawdzić, co można tam znaleźć. „Przyszłam tu z własnej woli” ‒ odpowiada. Baba Jaga ją również wrzuca do kotła i gotuje.

Po jakimś czasie przed drzwiami położonej w głębi lasu chaty pojawia się trzeci gość. Jest to młoda kobieta, która czuje się zagubiona w świecie. Widzi dym i wie, że nie jest bezpieczna. Baba Jaga pyta ją: „Czy przyszłaś tu z własnej woli, czy zostałaś przez kogoś przysłana?”. Młoda kobieta odpowiada szczerze: „W pewnym stopniu przyszłam tu z własnej woli, a w pewnym stopniu zachęcili mnie do tego inni. Przyszłam tu, aby z tobą porozmawiać, ale także dlatego, że chciałam zobaczyć las. Przyszłam tu również z powodów, o których zdążyłam już zapomnieć. W pewnym stopniu nie wiem, po co w ogóle tu jestem”. Baba Jaga przygląda się przez chwilę młodej kobiecie, po czym mówi: „Możesz wejść” i zaprasza ją do swojej chaty.

W lesie

Nie znamy wszystkich powodów, dla których rozpoczynamy podróż duchową, ale w jakiś sposób życie zmusza nas do wewnętrznych poszukiwań. Coś w naszym wnętrzu wie, że nie jesteśmy tutaj tylko po to, żeby ciężko pracować. Jakaś tajemnicza siła próbuje sprawić, że przypomnimy sobie prawdę duchową. Bodźcem, za sprawą którego wychodzimy z domu i wkraczamy w mrok lasu Baby Jagi, jest niekiedy zbieg okoliczności. Kiedy indziej jest to odczuwane w dzieciństwie pragnienie albo „przypadkowe” zetknięcie z jakąś uduchowioną książką lub osobą. Czasami coś się w nas budzi, gdy wyruszamy w podróż i obcujemy z inną kulturą. Egzotyczny świat nowych rytmów, zapachów, kolorów i działań wyrzuca nas wtedy poza granice codziennego poczucia rzeczywistości. Owym bodźcem bywa niekiedy coś bardzo prostego, na przykład spacer wśród niebiesko-zielonych gór lub słuchanie muzyki chóralnej, która jest tak piękna, że wydaje się zainspirowana przez bogów. Może nim być również tajemnicza przemiana, która zachodzi w nas, gdy siedzimy przy łożu śmierci i widzimy, jak druga „osoba” przestaje istnieć, pozostawiając po sobie martwe ciało czekające na pochówek. Przed duchem pozostają otwarte tysiące bram. Niezależnie od tego, czy doświadczamy blasku piękna, czy przemierzamy ciemny las pomieszania i smutku, jakaś siła ‒ która jest równie namacalna jak grawitacja ‒ sprowadza nas z powrotem do serca. Przydarza się to wszystkim ludziom.

Posłańcy cierpienia

Bramą do świętości jest najczęściej nasze własne cierpienie i niezadowolenie. Niezliczone osoby rozpoczęły poszukiwania duchowe za sprawą konfrontacji z trudnościami egzystencji. Większość zachodnich mistrzów zainteresowała się rozwojem wewnętrznym z powodu cierpienia doznanego w młodości w kontaktach z rodziną. Kiedy opowiadają o swoim życiu, zazwyczaj wspominają o agresywnych lub uzależnionych od alkoholu opiekunach, poważnej chorobie kogoś bliskiego, śmierci ukochanego krewnego, chłodnych i nieobecnych rodzicach albo kłótniach rodzinnych. Pewien mądry i szanowany mistrz medytacji rozpoczął swoją podróż duchową za sprawą poczucia izolacji i braku kontaktu z własną osobą.

Kiedy byłem dzieckiem, nasze życie rodzinne pełne było niezadowolenia. Wszyscy na siebie wrzeszczeli i miałem poczucie, że moje miejsce jest gdzieś indziej. Czułem się jak przybysz z kosmosu. Nieco później, gdy miałem mniej więcej dziewięć lat, zacząłem się poważnie interesować latającymi spodkami. Przez wiele lat fantazjowałem po nocach, że przyleci po mnie UFO ‒ że zostanę uprowadzony i zabrany na inną planetę. Naprawdę chciałem uciec od alienacji i samotności. Wydaje mi się, że to właśnie wtedy rozpocząłem poszukiwania duchowe, które prowadzę od czterech dekad.

Wszyscy wiemy, jak bardzo serce pragnie duchowego pokarmu w trudnych chwilach. „Uszanuj to pragnienie” ‒ mówi Rumi. „Bądźcie wdzięczni tym, którzy w jakikolwiek sposób sprawiają, że powracacie do ducha. Obawiajcie się zaś tych, którzy zapewniają wam wspaniałe wygody odrywające was od modlitw”.

A oto opowieść pewnego nauczyciela duchowego, lekarza i uzdrowiciela, którego trzydziestoletni okres pracy wewnętrznej również rozpoczął się od zmartwień związanych z rodziną:

Gdy byłem mały, moi rodzice bardzo się ze sobą kłócili, a następnie w dość gwałtowny sposób się rozwiedli. Zostałem wysłany do okropnej szkoły z internatem. Moje życie rodzinne było niezwykle bolesne. Za jego sprawą stałem się samotny, pełen gniewu, nerwowy i niezadowolony ze wszystkiego. Nie wiedziałem, jak żyć.

Pewnego dnia zobaczyłem na jednym z placów mężczyznę ubranego w pomarańczowe szaty. Miał ogoloną głowę i śpiewał „Hare Kryszna”. Naiwnie pomyślałem sobie, że jest to jakiś mądry indyjski święty. Mężczyzna opowiedział mi o karmie, reinkarnacji, medytacji i możliwości wyzwolenia. Całym ciałem czułem, że wszystko, o czym mówi, jest prawdą. Byłem tak podekscytowany, że zadzwoniłem do swojej mamy i powiedziałem: „Rzucam szkołę. Chcę być mnichem Hare Kryszna”. Moja mama zaczęła trochę histeryzować, więc zawarliśmy kompromis odnośnie do tego, gdzie będę się uczyć medytacji. Medytacja otworzyła mnie na inny świat. Dzięki niej nauczyłem się uwalniać od swojej przeszłości i mieć dla siebie współczucie. Ocaliła mi życie.

Kryzysy pozwalają nam nawiązać kontakt ze sferą duchową nie tylko w dzieciństwie, lecz także w każdej sytuacji, w której doświadczamy bólu. Wielu mistrzów mówi o tym, że brama do wymiaru sacrum otworzyła się przed nimi, gdy za sprawą rozterek, rozpaczy, cierpienia lub pomieszania zaczęli szukać pociechy we własnym sercu i dążyć do stanu niewidocznej pełni. Pewien nauczyciel rozpoczął swoje długie poszukiwania w dojrzałym wieku, podczas pobytu za granicą.

Byłem w Hong Kongu. Nie układało mi się w małżeństwie, moja najmłodsza córeczka dwa lata wcześniej odeszła z tego świata w wyniku nagłej śmierci łóżeczkowej i w żadnej dziedzinie życia nie byłem szczęśliwy. Po powrocie do Ameryki zobaczyłem w Szkole Biznesu Stanford University informację o zajęciach tai chi i postanowiłem się na nie zapisać. Regularne ćwiczenia uspokajały moje ciało, ale moje serce pozostawało smutne i pomieszane. Rozstałem się z żoną i próbowałem się wyciszyć za pomocą przeróżnych form medytacji. Moja przyjaciółka poznała mnie wtedy ze swoim mistrzem medytacji, który zaprosił mnie na jedno z prowadzonych przez siebie odosobnień. W pomieszczeniu panowała oficjalna atmosfera i cisza, a my całymi godzinami po prostu siedzieliśmy. Rankiem drugiego dnia niespodziewanie zobaczyłem w wizji samego siebie. Stałem nad grobem mojej córeczki i patrzyłem, jak jest zasypywany czerwoną ziemią. Zacząłem płakać i łkać. Siedzący w pobliżu uczniowie posykiwali i szeptali: „Zamknij się”. Mistrz powiedział im jednak, żeby się uspokoili. Następnie podszedł do mnie i mnie przytulił. Szlochałem i zawodziłem. Przez cały ranek wypełniał mnie żal. W taki właśnie sposób zacząłem swoje poszukiwania duchowe. Obecnie, trzydzieści lat później, to ja przytulam płaczące osoby.

Wielu ludzi zaczyna szukać odpowiedzi na dręczące ich pytania w wyniku konfrontacji z cierpieniem. Podobnie było w przypadku księcia Siddharthy, znanego później jako Budda. Był on celowo chroniony przed problemami świata przez swojego ojca i pierwsze lata życia spędził samotnie w pięknych pałacach. W końcu młody książę zapragnął wyjść na zewnątrz i przyjrzeć się światu. Gdy jeździł rydwanem po królestwie ze swoim woźnicą o imieniu Channa, zobaczył cztery sceny, które głęboko go poruszyły. Najpierw ujrzał bardzo starego, słabego i zgarbionego człowieka idącego chwiejnym krokiem. Następnie ujrzał ciężko chorego mężczyznę, którym opiekowali się przyjaciele. Później ujrzał martwe ciało. Za każdym razem pytał swojego woźnicę: „Komu przydarzają się takie rzeczy?”. Channa odpowiadał natomiast: „Wszystkim ludziom, mój panie”.

Te sceny są nazywane „niebiańskimi posłańcami”, ponieważ pomogły Buddzie się przebudzić i przypominają nam, że powinniśmy dążyć do wyzwolenia ‒ że powinniśmy szukać duchowej wolności w tym życiu.

Czy pamiętacie, kiedy po raz pierwszy zobaczyliście martwe ciało lub ciężko chorą osobę? Pierwsze bliskie spotkanie z chorobą i śmiercią było szokiem dla całego jestestwa Siddharthy. „Jak najlepiej przeżyć życie nawiedzane przez choroby i śmierć?” ‒ zastanawiał się. Czwarty posłaniec przybył do niego pod postacią mnicha stojącego na skraju lasu ‒ pustelnika, który wiódł proste życie i starał się położyć kres smutkom świata. Kiedy Budda go zobaczył, zdał sobie sprawę, że również musi podążać tą ścieżką ‒ stanąć twarzą w twarz ze smutkami życia i spróbować wyzwolić się z ich uścisku.

Niczym współczesna wersja Siddharthy, pewna nauczycielka odnalazła swoją ścieżkę duchową za sprawą jeżdżenia po miastach i wsiach.

Po ukończeniu studiów pracowałam w agencji zajmującej się opieką społeczną w Filadelfii. Próbowałam pomóc wielu zrozpaczonym rodzinom. Brak pracy, mnóstwo dzieci, zaniedbane domy, problemy z narkotykami. W niektóre dni po prostu wracałam z agencji do domu i płakałam. Nieco później pracowałam wraz z przyjaciółką w Ameryce Środkowej ‒ a dokładniej w Salwadorze i Gwatemali. To miejsce wydawało się być oceanem problemów dla biednych chłopów. Pracowali tylko po to, żeby zarobić na jedzenie i lekarstwa dla swoich dzieci. Musieli też znosić regularne działania wojskowe. Było to dla nich bardzo trudne. Kiedy wróciłam do Stanów, na cztery lata wstąpiłam do klasztoru. Nie zrobiłam tego, żeby przed czymś uciec, lecz by znaleźć siebie ‒ by odkryć, co tak naprawdę mogę zrobić, aby mieć korzystny wpływ na ten świat.

Niebiańscy posłańcy w jakiejś formie przychodzą do każdego człowieka i zachęcają nas do poszukiwania pełni, której brakuje w naszym życiu. Czasami są nimi nasze osobiste problemy, a kiedy indziej smutki tego świata. Otaczający ból miewa na nas tak silny wpływ, że niekiedy nawet obejrzenie programu informacyjnego jest w stanie otworzyć nam serce. Regularne powodzie w Bangladeszu; głód i wojny w Afryce, Europie i Azji; ogólnoświatowy kryzys ekologiczny; rasizm, ubóstwo i przemoc panujące w amerykańskich miastach ‒ wszystkie te rzeczy również są posłańcami. Są wezwaniem. Domagają się od nas, abyśmy tak jak Budda doznali przebudzenia.

Powrót do niewinności

Wszystko to może się wydawać trudne. Należy jednak pamiętać o zupełnie innym aspekcie sił, za sprawą których tak wielu ludzi udaje się do lasu. Niekiedy przyciąga nas piękno i poczucie pełni. Sufi nazywają ten sygnał „głosem ukochanego”. Przychodzimy na ten świat z pieśnią w uszach. Czasami jednak uświadamiamy to sobie dopiero wtedy, gdy przestajemy ją słyszeć.

Gdy żyjemy bez połączenia ze światem i nie widzimy duchowego światła, możemy nosić w sobie głęboką tęsknotę zagubionego dziecka. Za sprawą tego subtelnego pragnienia czujemy, że brakuje nam czegoś ważnego ‒ czegoś, co bezustannie tańczy na krawędzi naszego pola widzenia. To coś jest jak powietrze, o którym przypominamy sobie dopiero wtedy, gdy zaczyna wiać wiatr. Ów nieuchwytny duch nas wspiera, odżywia nasze serce i zachęca nas do poszukiwania sensu istnienia. Coś sprawia, że chcemy powrócić do swojej prawdziwej natury ‒ do swojego mądrego i roztropnego serca.

To święte pragnienie może się w nas pojawić w dzieciństwie, jak miało to miejsce w przypadku pewnego znanego mistrza zen z dużej wspólnoty w Europie.

Pamiętam, że w dzieciństwie doświadczałem zachwytu i poczucia jedności ze światem. Utożsamiałem się z górami i patrzyłem, jak tańczą. Utożsamiałem się również z płynącymi pomiędzy nimi rzekami. Pewnego dnia wyobraziłem sobie, że jestem częścią wielkiej letniej burzy, która rozszalała się nad naszym miastem. Kiedy miałem jakieś dwanaście lat, zdałem sobie sprawę, jak niesamowitą grą jest życie. Zrozumiałem, że jest ono czymś znacznie większym od wszystkiego, co zdążyłem poznać. Po jakimś czasie o tym zapomniałem i wróciłem do gry w piłkę i zabaw z kolegami. Wkrótce jednak ponownie doświadczyłem tego prostodusznego, uroczego otwarcia. Byłem na uniwersytecie i słuchałem wykładu indyjskiego swamiego, który opowiadał o świecie natury i tajemnicy. W trakcie przemówienia prelegent płakał i w żaden sposób nie próbował tego ukryć. Byłem bardzo poruszony. Czułem się tak, jakbym słuchał przemówienia Jezusa, i zacząłem sobie przypominać to niewinne połączenie z moim dzieciństwem. Gdy człowiek uświadamia sobie, jak dużo stracił, musi zacząć szukać tych chwil, w których jego dusza po raz pierwszy ożyła.

Wraz z upływem lat praktyczne i materialistyczne społeczeństwo przywłaszcza sobie pierwotną tajemniczość naszego dzieciństwa. Szybko zostajemy wysłani do szkoły, aby „dorosnąć” i „spoważnieć”. Jeżeli nie chcemy się wyzbyć swojej dziecięcej niewinności, otaczający nas świat zbyt często próbuje ją z nas wyrwać siłą. Sto lat temu amerykański malarz James McNeill Whistler przekonał się o tym podczas zajęć z inżynierii w West Point Military Academy. Pewnego razu studenci zostali poproszeni o przygotowanie dokładnego szkicu mostu. Whistler narysował wtedy piękny i szczegółowy obraz przedstawiający malowniczy kamienny łuk, na którym siedziały dzieci łowiące ryby. Porucznik prowadzący zajęcia zalecił mu: „To są zajęcia wojskowe. Pozbądź się tych dzieci z mostu”. Whistler przygotował więc kolejny rysunek, na którym owa dwójka dzieci siedziała z wędkami na brzegu rzeki. „Chodziło mi o to, żebyś zupełnie pozbył się tych dzieci z rysunku”, powiedział wściekły porucznik. Ostatnia wersja rysunku Whistlera przedstawiała więc rzekę, most i dwa małe nagrobki.

Pisarz reprezentujący egzystencjalizm, Albert Camus, stwierdził kiedyś:

Życie człowieka jest niczym więcej, jak tylko długą wędrówką przez okrężne drogi sztuki, podczas której próbuje on ponownie uchwycić tę jedną lub dwie chwile, gdy jego serce otworzyło się po raz pierwszy.

W tradycji zen podróż ta została przedstawiona w opowieści o świętym wole. W starożytnych Indiach wół był symbolem cudownych i potężnych jakości, które znajdują się w każdej istocie i budzą się, gdy odkrywamy swoją prawdziwą naturę. Zenistyczna opowieść o wole zaczyna się od rysunku przedstawiającego mężczyznę, który idzie wśród górskich zarośli. Obraz ten nosi tytuł „Poszukiwanie wołu”. Za mężczyzną widać labirynt krzyżujących się dróg: starych szos ambicji i strachu, pomieszania i poczucia straty, pochwał i krytyki. Przez długi czas ów mężczyzna nie pamiętał o płynących rzekach i górskich widokach. Pewnego dnia wreszcie sobie o nich przypomina i wyrusza na poszukiwania śladów świętego wołu. W głębi serca wie, że choćby miał szukać tego zwierzęcia w najgłębszych wąwozach i na szczytach najwyższych gór, prędzej czy później je znajdzie. Postanawia odpocząć w pięknym lesie. Gdy spogląda na ziemię, widzi pierwsze ślady.

Pewna sześćdziesięciokilkuletnia nauczycielka rozpoczęła swoje poszukiwania wołu w średnim wieku, po odchowaniu trójki dzieci.

Kiedy byłam małą dziewczynką, dorastałam w otoczeniu intelektualistów, w którym nigdy nie mówiło się o życiu duchowym ‒ być może z wyjątkiem świąt Bożego Narodzenia. Moi rodzice wydawali się sądzić, że jesteśmy powyżej tego wszystkiego, co wiąże się z religią. Bardzo zazdrościłam przyjaciołom, którzy chodzili do kościoła. Gdy miałam siedem lat, zaczęłam wycinać z bożonarodzeniowych kartek wizerunki Maryi, aniołów i Jezusa. Ukrywałam je na dnie szuflady mojej komody. Stworzyłam tam sekretny ołtarz. Wyjmowałam te wizerunki w każdą niedzielę i odprawiałam swoją własną mszę.

Znacznie później ‒ w wieku czterdziestu trzech lat ‒ pojechałam w podróż służbową, podczas której znalazłam czas na obejrzenie pewnej słynnej katedry. Weszłam do wielkiego chłodnego wnętrza i zobaczyłam promienie słoneczne przesączające się przez szkło witrażowe. Rozpoczęła się późnowieczorna msza i chór zaczął śpiewać pieśni gregoriańskie. Na ołtarzu znajdowała się figura pięknej Maryi, która wyglądała dokładnie tak, jak postacie z moich bożonarodzeniowych kartek. Musiałam usiąść. Czułam się tak, jakbym znów miała siedem lat. Oczy zaszły mi łzami i miałam wrażenie, że moje serce za chwilę wybuchnie. Ta biedna mała dziewczynka była wygłodniała duchowo. Tydzień później poszłam na zajęcia z jogi, a następnie zapisałam się na odosobnienie medytacyjne.

Święte pytanie

Moment, w którym po raz pierwszy widzimy ślady wołu, jest przez Josepha Campbella opisywany jako wezwanie do przebudzenia ‒ jako wewnętrzny impuls. Wraz z nim pojawia się w nas święte pytanie. W przypadku każdego człowieka brzmi ono inaczej. Niektórzy zmagają się z bólem, a inni chcą się po prostu dowiedzieć, jak najlepiej przeżyć swoje życie. Jeszcze inni zastanawiają się nad tym, co jest naprawdę ważne albo jaki jest cel istnienia. Są również tacy, którzy pytają o to, jak należy kochać, kim jesteśmy albo w jaki sposób możemy osiągnąć wolność. Część z nas rozmyśla o szybkim tempie naszego życia i zadaje sobie pytanie: „Po co nam cały ten pośpiech?”.

Niektórzy mistrzowie, z którymi rozmawiałem, poszukiwali odpowiedzi na swoje pytania w filozofii, a inni zwracali się ku poezji i sztuce. Święte pytania są źródłem wielu wierszy. „Retoryka to spór toczony z innym człowiekiem, a poezja to spór toczony z samym sobą”, napisał kiedyś Yeats. Wezwanie do wyruszenia w wewnętrzną podróż przypomina na wpół uformowany wiersz, który czeka na ukończenie. Kabir, indyjski poeta mistyczny, pytał: „Czy możecie mi powiedzieć, kto zbudował ten nasz dom? I dokąd się tak spieszycie przed swoją śmiercią? Czy potraficie znaleźć w tym świecie coś naprawdę wartościowego?”.

Bez względu na to, co jest źródłem tych głębokich pytań, musimy podążać we wskazywanym przez nie kierunku. Pewna buddyjska nauczycielka zaczęła je sobie zadawać, gdy ukończyła studia z zakresu psychologii klinicznej.

Zrobiłam doktorat z psychologii, po czym zaczęłam pracować na oddziale pomocy psychiatrycznej dla młodzieży i w organizacji zajmującej się zapobieganiem samobójstwom. Przez wiele lat wierzyłam, że psychologia udziela wszystkich odpowiedzi, których szukałam. Im dłużej jednak pracowałam, tym słabsza stawała się ta wiara. Jako że każdego dnia stykałam się z ogromem niesłabnącego cierpienia, myśl o tym, że psychologia dostarczy mi wszystkich odpowiedzi, wydawała mi się coraz bardziej niedorzeczna. Ku czemu mogłam się zwrócić, by zrozumieć sens tego życia?

Pewnego dnia w 1972 roku odwiedziłam przyjaciółkę w Berkeley. Podczas jednego ze spacerów spotkałyśmy radosnego i błyskotliwego obcokrajowca i zaczęłyśmy z nim rozmawiać. Przyjaciółka wyjaśniła mi później, że był to tybetański lama, i zaprosiła mnie na jego zajęcia dotyczące snów. Nie zrozumiałam ani słowa z jego wykładu. W pewnym momencie jedna z uczestniczek zapytała jednak lamę o działania płynące ze współczucia. Kiedy wysłuchałam odpowiedzi, współczucie przestało być dla mnie wyłącznie słowem. W jego słowach było zawarte miłosierdzie, które mocno poruszyło moje serce. Byłam zdumiona. Do tej pory postrzegałam współczucie jako ładne prezbiteriańskie słowo, które nie ma żadnego związku z rzeczywistością. Uważałam je po prostu za piękną ideę. Podczas spotkania z lamą stało się dla mnie natomiast żywą siłą. Byłam tym bardzo zaintrygowana. Chciałam się dowiedzieć, czego dokładnie doświadczyłam. W ten sposób otworzyła się przede mną brama do wymiaru duchowego.

Pewna bizneswoman z Chicago została wychowana w zżytej rodzinie i żyła zgodnie z tradycyjnymi wartościami. W pewnym momencie jej sukcesy zawodowe stały się jednak trudne i puste. Kobieta zaczęła wtedy kwestionować całe swoje dotychczasowe życie.

Byłam środkowym z pięciorga dzieci, które darzyły się miłością. Każdego dnia uczestniczyłam w mszy świętej i przez całe życie uczęszczałam do katolickich szkół dla dziewcząt. W dzieciństwie modliłam się często i żarliwie. Składałam w ofierze różne rzeczy, aby w ten sposób pomóc duszom przebywającym w czyśćcu. Wymyślałam również przeróżne dobroczynne rytuały, które miały mi przypominać o Jezusie i o tym, jak mocno mnie kocha. Nieco później wyszłam za mąż. Wydarzyło się to w burzliwych latach sześćdziesiątych, w związku z czym moje małżeństwo nie trwało zbyt długo. Zrozumiałam wtedy, że życie jest poważniejsze, mniej przewidywalne i bardziej przerażające, niż mi się wydawało. Ukończyłam szkołę handlową w Chicago i miałam za sobą kilka lat terapii. Po trzydziestce moje życie stało się koszmarem (…), zmagałam się z długą i głęboką depresją. Nie wiedziałam, kim jestem i czego mogę oczekiwać od życia. Całymi dniami i nocami oddawałam się pracy. Dziesięć lat później dostałam awans i zostałam pierwszą kobietą, która objęła stanowisko wiceprezesa w naszej firmie. Uroczystość odbyła się w sali balowej Carlton Hotel. Ten sukces początkowo uderzył mi do głowy, ponieważ wynagrodził mi straty poniesione w pozostałych dziedzinach życia. Ostatecznie jednak czar prysł, a ja zaczęłam się uważać za kompletną egoistkę. Zdałam sobie sprawę, w jaki sposób bogaci coraz bardziej się bogacą, a biedni spadają na coraz niższe szczeble drabiny społecznej. Dotarło do mnie, że jestem częścią tego problemu i że nawet nie sprawia mi to przyjemności.

Dwójka moich najbliższych przyjaciół zmarła. Moja matka również zbliżała się do śmierci. Zwolniłam się więc z pracy, aby móc się nią opiekować. Odkryłam, że spędzanie czasu z moimi rodzicami, gdy przechodzili przez etap szoku i zaprzeczenia i próbowali pogodzić się z sytuacją, było najbardziej satysfakcjonującym zadaniem mojego życia. Zaczęłam pracować w hospicjum jako wolontariuszka i zainteresowałam się medytacją. Kiedy po raz pierwszy zmagałam się z nieustępliwym demonem pustki, miałam wrażenie, jakbym wróciła do domu. Nigdy nie sądziłam, że coś takiego jest możliwe, ale obecnie najbardziej czuję się sobą wtedy, gdy siedzę w milczeniu i słucham. Po wszystkich tych latach udało mi się odzyskać kontakt z własnym sercem, a dzięki ogromnemu wsparciu ze strony przyjaciół znalazłam w sobie również odwagę, by za nim podążać.

Wezwania duchowe

Gdy doświadczamy otwarcia umysłu i serca, możemy się poczuć tak, jakbyśmy byli wzywani przez bogów ‒ jakby oddziaływała na nas siła pochodząca spoza naszego codziennego życia. Mamy wrażenie, że jakaś moc, której nie jesteśmy w stanie zrozumieć, zmusza nas do wejścia w las i szukania Baby Jagi. W przytoczonym wcześniej wierszu o domu gościnnym Rumi radzi nam, abyśmy byli wdzięczni za wszystko, co pojawia się w naszym życiu, ponieważ każde wydarzenie jest „przewodnikiem przysłanym z wymiaru duchowego”.

Tysiące Amerykanów doznało duchowego otwarcia za sprawą silnego szoku towarzyszącego doświadczeniom z pogranicza śmierci. W książce Bliżej światła dr Melvin Morse, lekarz, udokumentował historie dzieci, którym przydarzyły się tego rodzaju przeżycia. Opowiada na przykład o pewnej dziewczynce, która prawie się utopiła, po czym zapadła w śpiączkę. Kiedy odzyskała świadomość, opowiedziała swojemu zdumionemu lekarzowi o złotej istocie ‒ aniele, który wyciągnął ją spod powierzchni ciemnej wody i przeniósł przez tunel. Dziewczynka spotkała tam swojego zmarłego wiele lat wcześniej dziadka, a następnie Ojca Niebieskiego. Wiele dzieci, z którymi rozmawiał dr Morse, opowiadało o „znajdowaniu światła, które tworzy nas wszystkich i zawiera w sobie wszystko, co dobre”. Mówiły, że po tym doświadczeniu przestały się bać jakichkolwiek przeżyć.

Pewien mistrz suficki w następujący sposób opowiedział o wypadku motocyklowym, który miał jako dziewiętnastolatek.

Byłem w stanie krytycznym. Miałem połamane kości i uszkodzenia narządów wewnętrznych. Gdy mój umysł stał się jaśniejszy, przypomniałem sobie, że po wypadku przez sekundę patrzyłem z bliskiej odległości na swoje ciało i ulicę. Znajdowałem się nad nimi. Widziałem świat, ale moje jestestwo było w pełni niefizyczne. Byłem spokojny i wyciszony. Czułem ulgę. Wiedziałem, że mogę wrócić do swojego ciała albo odejść w tę cudowną, spokojną ciemność. Kiedy spojrzałem na scenę rozgrywającą się pode mną, pojawiło się we mnie przemożne uczucie miłości do mojego ciała i życia. Miłość i radość sprawiły, że wróciłem. Powiedziano mi później, że w karetce śmiałem się i płakałem. Poczułem wolność wykraczającą ponad świat fizyczny ‒ ogromną radość i szczęście, które od trzydziestu pięciu lat napędzają moje życie duchowe. Kocham tę rzeczywistość. Postanowiłem odpowiedzieć na jej wezwanie.

Każde wezwanie duchowe sprawia, że wykraczamy poza nasze normalne poczucie rzeczywistości. Pewna nauczycielka kundalini jogi poczuła tego rodzaju sygnał w ostatnim etapie porodu.

Mój oddech coraz bardziej przyspieszał. Moje ciało zaczęło się trząść pomiędzy skurczami i wypełniło się jasnym światłem. Każda część mnie próbowała się otworzyć ‒ nie tylko miednica, ale także serce i głowa. Miałam wrażenie, że moje dziecko i ja się rozszerzamy – że zawieramy w sobie całą energię świata. Mój lekarz powiedział mi później, że moje zachowanie go przeraziło i próbował podać mi środek uspokajający. Moje oczy były szeroko otwarte z zachwytu. Od tamtej pory staram się wnosić tę energię do swojego życia.

Choć materialistyczny i naukowy światopogląd naszej kultury próbuje nas ukryć przed bezkresnymi źródłami naszego istnienia, nie możemy zaprzeczyć ich istnieniu. Regularnie słyszymy opowieści ‒ zarówno długie, jak i krótkie ‒ o tym, jak czyjeś serce, duch, dusza na nowo się budzi i przypomina sobie szerszą wizję rzeczywistości.

Bodźcem, za sprawą którego zwracamy się ku duchowości, może być również choroba. A oto wspomnienia pewnego zachodniego lamy:

Przyjechałem do Kalifornii i zamieszkałem w komunie. Żyłem z dnia na dzień. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że mam zapalenie wątroby. Postanowiłem wrócić do zdrowia w wynajętej chacie położonej w górach Santa Cruz. Każdej nocy wymiotowałem. Moja skóra była żółta i czułem, że jestem u kresu swoich sił ‒ zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie. Porzuciłem całe swoje dotychczasowe życie i nie wiedziałem, co robić.

Któregoś razu w środku nocy zacząłem słyszeć śpiewy. Obudziłem się i wyjrzałem przez pokryte kroplami wody okno przy łóżku. Na zewnątrz siedział gruby mężczyzna trzymający rękę na swoim czarnym nakryciu głowy. W głowie słyszałem głośne dźwięki gongów i pieśni. Mężczyzna przez długi czas nie ruszał się z miejsca. W końcu ponownie zasnąłem. Gdy następnego dnia rano obudziłem się i spojrzałem w lustro, moja skóra miała normalny odcień. Czułem się znacznie lepiej. Po raz pierwszy od wielu tygodni poszedłem na spacer po lesie. Usiadłem przy strumieniu i się rozpłakałem.

Nieco później wstąpiłem do hipisowskiej grupy teatralnej zafascynowanej kulturą tybetańską i poleciałem wraz z nią do Nepalu. Szesnasty Karmapa, tybetański mistrz dharmy, po raz pierwszy od trzynastu lat przyjechał do Katmandu. Wraz z dwoma innymi ludźmi z Zachodu postanowiłem się z nim spotkać. Powiedział, że spodziewał się naszej wizyty. Byłem zdumiony. To właśnie jego zobaczyłem przez okno w Santa Cruz! Dowiedzieliśmy się, że Karmapa może pojawiać się w naszych snach i w ten sposób leczyć nas z chorób.

Mistrz był zachwycony naszą wizytą i po wielu wspólnie spędzonych dniach powiedział nam, że w poprzednim życiu wszyscy trzej byliśmy Tybetańczykami i jesteśmy jego starymi druhami. Jeden ze starszych lamów pokazał mi zdjęcie klasztoru, w którym mieszkaliśmy. Bez względu na to, czy była to prawda, czy nie, czułem się tak, jakbym wrócił do domu. Obecnie, trzydzieści dwa lata później, wszyscy trzej sami jesteśmy lamami.

Wezwania duchowe mogą przybierać tysiące różnych form. Nie możemy więc ignorować wpływu, jaki na życie wielu współczesnych mistrzów wywarły psychodeliki. Andrew Weil ‒ harwardzki lekarz, który badał sposoby wykorzystywania świętych substancji na całym świecie ‒ napisał: „Tradycja większości starożytnych kultur obejmowała pozytywne stosowanie psychoaktywnych lekarstw, począwszy od Chin, przez Indie i Grecję, a skończywszy na Amerykach”. Doświadczenia psychodeliczne rozsadziły bramy percepcji wielu osobom, które w późniejszym życiu poświęciły się poszukiwaniom duchowym. Tak naprawdę wielu współczesnych nauczycieli duchowych ze świata zachodniego przynajmniej przez jakiś czas kroczyło tą ścieżką. Należy przy tym pamiętać, że niewłaściwe używanie tych substancji pociąga za sobą liczne zagrożenia. Wszyscy słyszeliśmy tragiczne historie o ich nadużywaniu. Nie zmienia to jednak faktu, że środki te stanowią element naszego dziedzictwa kulturowego. Wielu spotkanych przeze mnie przywódców duchowych ‒ począwszy od zafascynowanych buddyzmem zen bitników z lat pięćdziesiątych, przez „dzieci kwiaty” z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, aż po osoby odbywające podróże szamańskie w latach osiemdziesiątych ‒ opowiadało mi o wpływie swoich eksperymentów ze świadomością.

Pewien francuski mistrz medytacji, który spędził wiele lat w Indiach i Tybecie, na początku swoich poszukiwań wewnętrznych nie miał najmniejszego pojęcia o ścieżce duchowej.

Byłem młodym artystą. Mieszkałem w pobliżu plaży i nie odmawiałem sobie przyjemności oferowanych przez życie. Pewnego dnia zostawiła mnie dziewczyna, a przyjaciele, którzy właśnie wrócili z Meksyku, wręczyli mi dwie tabletki LSD, mówiąc: „Zjedz to. To cię na zawsze zmieni”. Nie mylili się. Po zjedzeniu tabletek ujrzałem wizje, duchowe wymiary i formy artystyczne, których bez LSD nigdy bym sobie nie wyobraził. W pewnym momencie doświadczyłem silnego otwarcia, za sprawą którego umarłem i rozpuściłem się w płynnym świecie. Poczułem cierpienie, a następnie ekstazę. Później przestałem istnieć. Wiedziałem, że w ostatecznym rozrachunku wszelkie życie jest pielgrzymką duchową ‒ podróżą, której celem jest powrót do tego stanu zrozumienia. Gdy wróciłem do normalnego stanu świadomości, postanowiłem pojechać do Indii.

Inny nauczyciel, który studiował niegdyś matematykę na Columbia University w Nowym Jorku, wspomina:

Zawsze fascynowały mnie prawa rządzące umysłem. To właśnie dlatego zainteresowałem się matematyką. Pewnego dnia mój współlokator zaserwował mi wielki omlet pełen psychodelicznych grzybów. Jakiś czas po zjedzeniu tej potrawy zauważyłem, że dźwięki i kolory zaczęły stopniowo przybierać na sile. W pewnym momencie poczułem się tak, jakbym po raz pierwszy w życiu naprawdę słyszał. Moje serce się roztopiło i otworzyło. Odbierałem świat za pomocą uczuć. Naprawdę go kochałem. Zdałem sobie sprawę, że miłość łączy ze sobą wszystkie rzeczy.

Wyszedłem z domu i poszedłem na spacer w okolice Cloisters, starego klasztoru położonego w Fort Tryon Park. Słyszałem, jak kamienie dla mnie śpiewają. Nieco później odwiedziłem Thomasa Merona, a następnie postanowiłem wstąpić do klasztoru trapistów, w którym mieszkam od dwudziestu jeden lat. Moja podróż duchowa zaczęła się jednak tamtego dnia, kiedy zjadłem grzyby psychodeliczne.

Pewna znana nauczycielka zen, która rozpoczęła poszukiwania duchowe za sprawą podróży psychodelicznych, ostatecznie zdała sobie sprawę, że jej początkowe doświadczenia wizyjne nie są wystarczające. Udała się więc do Korei i Japonii w poszukiwaniu mistrza zen. Odwiedziła wiele świątyń, ale miała poczucie, że żadna z nich nie jest dla niej odpowiednia. Po powrocie do Kioto, kolebki buddyzmu zen, postanowiła wziąć trochę LSD i pójść do najświętszej świątyni w mieście.

Kiedy szłam do świątyni, jakaś siła przypominająca wielką niewidzialną dłoń po prostu kazała mi się zatrzymać. Byłam zdumiona. Poczułam się tak, jakby bogowie zabronili mi iść dalej. Co mogłam zrobić? Odwróciłam się i weszłam do przydrożnej świątyni znajdującej się tuż obok. W środku zobaczyłam drobnego mężczyznę, który siedział ze skrzyżowanymi nogami i wygłaszał wykład za pomocą prostej angielszczyzny. Mówił najbardziej zrozumiałe rzeczy o umyśle i sercu, jakie kiedykolwiek słyszałam. Zdałam sobie sprawę, że nadszedł czas na wykonanie kolejnego kroku. Znalazłam dokładnie to, czego szukałam. Położyłam swoją torbę i zostałam w tym klasztorze na dwanaście lat.

Większość nauczycieli szybko uświadamia sobie, że nawet w najbardziej sprzyjających warunkach zażywanie psychodelików jest zbyt ograniczoną ścieżką, ponieważ nie dostarcza żadnych systematycznych metod pozwalających żyć z przebudzonym umysłem i otwartym sercem. Pewien nauczyciel buddyjski stwierdził:

Na początku swoich poszukiwań przyjmowałem substancje psychodeliczne, ale wiedziałem, że to nie wystarczy. Postanowiłem więc pojechać w Himalaje. Zostałem zaproszony na pudżę ognia, którą pewien stary himalajski lama miał odprawić w pobliżu Dharamsali. Wraz z przyjacielem przeszliśmy milę przez las kwitnących rododendronów, aż w końcu dotarliśmy do polany położonej między huczącymi wodospadami. Nad nami wznosiły się ośnieżone góry. Zobaczyliśmy sześciu lub ośmiu odzianych w szaty mnichów, którzy siedzieli wokół wielkiego ogniska. Wlewali do ognia ofiary z rozpuszczonego masła, dzwonili dzwonkami, uderzali w ręczne bębenki, śpiewali pieśni i wykonywali mudry. Wokół nich siedziało mniej więcej sześćdziesiąt kosów. Mój umysł się zatrzymał. Miałem poczucie, że jestem świadkiem czegoś pradawnego ‒ czegoś wywodzącego się z czasów, w których ludzie i zwierzęta nie byli od siebie oddzieleni. Wiedziałem, że stoję w obliczu wielkiej tajemnicy i moją ścieżką będzie praca z nauczycielami żyjącymi w tej rzeczywistości.

Za sprawą duchowych wezwań wielu nauczycielom przydarzyły się doświadczenia, których kompletnie się nie spodziewali. Pir Vilayat Khan, mistrz Zakonu Sufich, opowiedział kiedyś o tym, co jego ojciec, Hazrat Inayat Khan, powiedział na łożu śmierci. Pir miał wtedy zaledwie dziesięć lat. Hazrat powiedział mu, żeby odnalazł wielkiego mędrca mieszkającego w pobliżu źródeł świętych indyjskich rzek, Gangesu i Jamuny.

Jako dziewiętnastolatek wyruszyłem lądem do Indii. Miałem przy sobie bardzo mało pieniędzy. Podróż była wyczerpująca. W jednym z miast zostałem nawet wtrącony do więzienia, ponieważ podejrzewano, że jestem pakistańskim szpiegiem. Poruszałem się wzdłuż Gangesu. Na północ od czarującej wioski o nazwie Gantori spotkałem niezwykłego mędrca, który siedział w lodowej jaskini. Mężczyzna wyjaśnił mi, że położenie źródeł Gangesu i Jamuny jest tajemnicą, po czym pokierował mnie w stronę lodowca położonego za Jamuntori, wysoko w Himalajach.

Ruszyłem więc szlakiem. Szedłem przez śnieg, daleko od miejsc zamieszkiwanych przez ludzi. W pewnym momencie zobaczyłem ślady stóp. Były dość duże, więc się przestraszyłem. Przeszło mi przez myśl, że mógł je zostawić niedźwiedź. Przez kilka godzin szedłem jednak we wskazywanym przez nie kierunku, aż w końcu doszedłem do wielkiej jaskini. W wejściu do niej siedział fantastyczny ryszi. Wyglądał jak król. Wykonał gest, który zinterpretowałem jako sygnał, że nie wolno mi wejść do środka.

Usiadłem więc w śniegu ze skrzyżowanymi nogami i zamknąłem oczy. Po jakimś czasie je otworzyłem i zobaczyłem, że ryszi się uśmiecha. Z jakiegoś powodu wiedział, że mówię po angielsku. Zapytał: „Dlaczego przyszedłeś z tak daleka, aby dowiedzieć się, kim powinieneś być?” Odpowiedziałem mu: „To wspaniałe, że mogę zobaczyć w tobie samego siebie”. Ryszi stwierdził: „Nie potrzebujesz guru”. Odrzekłem więc: „Moim guru jest mój ojciec. Nie szukam guru”. Ryszi powiedział: „No cóż, jeśli nie szukasz guru, możesz wejść do środka”.

Po chwili dodał: „Niedaleko stąd jest druga jaskinia, w której możesz usiąść”. Następnie przekazał mi pewną praktykę. Polegała ona na tym, że trzecim okiem miałem się wpatrywać w swoje serce, dopóki nie poczuję, że moja klatka piersiowa otwiera się niczym kwiat lotosu. Zastosowałem się do jego wskazówek. Ryszi powiedział następnie: „Spocznij w świetle. Nie chodzi jednak o fizyczne światło ani o mentalny obraz. Musisz dotrzeć do prawdziwego światła. Tylko to jest ważne”.

Mężczyzna ten nie był osobą, z którą można się wdawać w pogawędki. Był w pełni oświecony i spoczywał w samadhi. Powiedział: „Wkrótce nie będzie już ryszich żyjących w jaskiniach, takich jak ja. Nadszedł czas, aby oświecone istoty zamieszkały wśród innych ludzi”.

Po kilku dniach stwierdził: „Nauczyłeś się wystarczająco dużo”. Zdałem sobie wtedy sprawę, że zyskałem niesamowitą samowystarczalność, bezstronność i nowy punkt widzenia. Pojawiło się we mnie cudowne uczucie spokoju i szczęścia. Nie chciałem odchodzić, ale wiedziałem, że muszę zejść z gór i wrócić do normalnego świata. Był to ważny krok w podróży, która trwa przez całe moje życie.

Wszystko wskazuje na to, że istnieje duchowy strumień ‒ potok potencjalnego przebudzenia, który tylko czeka, aż w odpowiednim momencie go odkryjemy.

Lama Govinda opisał znaczną część swojego życia w książce pt. Droga białych obłoków. Nieco później wspominał:

W początkowym okresie mojego pobytu w Indiach pewien stary tybetański pielgrzym, który wędrował przez Himalaje, zobaczył flagi modlitewne rozwieszone wokół mojej górskiej chatki i postanowił zajrzeć do środka. Nie było mnie wtedy w domu. Mężczyzna zostawił jednak mojej ukochanej opiekunce prezent dla jej „syna”, po czym kontynuował swoją trwającą rok wędrówkę do świętych sanktuariów. Prezentem tym była książka. Ponieważ nie byłem w stanie jej przeczytać i nie rozumiałem z niej ani słowa, schowałem ją na poddaszu. Wiele lat później, po długich studiach dotyczących buddyzmu tybetańskiego, zostałem lamą. Nie bardzo wiedziałem jednak, co robić dalej. Pewnego dnia poproszono mnie o przerobienie pierwotnego tłumaczenia „Tybetańskiej księgi umarłych”. Niestety, kopie tego dzieła można było znaleźć wyłącznie w Tybecie. Trzy dni później zajrzałem na poddasze i przez przypadek natrafiłem na stary prezent. Okazało się, że był to oryginalny drzeworyt „Tybetańskiej księgi umarłych” wykonany w Lhasie! Skontaktowałem się z Walterem Evans-Wentzem i od razu zabrałem się do pracy. Książki, które później napisałem; miejsca, w których mieszkałem; cały dorobek mojego życia ‒ wszystko to przyszło do mnie tylko i wyłącznie dlatego, że „przypadkowo” dostałem ów prezent od starego pielgrzyma.

Powrót do domu

W wielu powyższych historiach jest mowa o zewnętrznych podróżach. Tak naprawdę dotyczą one jednak poszukiwania duchowego domu. Nie przytaczam tych egzotycznych i nieco magicznych opowieści po to, abyście porównywali je z własnym życiem. Każdy człowiek ma swoją niepowtarzalną historię i w inny sposób zostaje wezwany do wymiaru duchowego. Tego rodzaju relacje mogą jednak nami wstrząsnąć i przypomnieć nam o tym, że przybyliśmy tutaj, aby zrobić coś ważnego.

Z czasem każdy z nas musi się przebudzić. Przebudzenie przez wiele lat może się ukrywać na naszym strychu. Może czekać, aż odchowamy dzieci lub osiągniemy sukces zawodowy. Pewnego dnia wyjdzie jednak z ukrycia, wyważy drzwi i powie: „Niezależnie od tego, czy jesteś gotów, czy nie, oto jestem”.

Bycie żywym samo w sobie jest wyrazem tajemnicy. Wskazówki dotyczące naszej prawdziwej natury znajdują się wszędzie wokół nas. Wszystkie elementy życia duchowego ukazują się nam, gdy umysł się otwiera, ciało ulega zmianom lub serce jest głęboko wzruszone. Poszukiwanie odpowiedzi na najważniejsze pytania, niespodziewane cierpienie, pierwotna niewinność ‒ każda z tych rzeczy może od nas wymagać wyjścia poza codzienną rutynę. Mówił o tym między innymi tybetański nauczyciel Chogyam Trungpa, który radził nam, abyśmy „uwolnili się z biurokracji ego”. Każdy dzień przynosi sygnały, które zachęcają nas do powrotu do ducha ‒ czasem małe, czasem duże, czasem niezwykłe, czasem zupełnie zwyczajne.

Pewien starszy buddysta zen opowiedział mi kiedyś o początkach swoich poszukiwań duchowych. W 1969 roku był młodym prawnikiem i świeżo upieczonym ojcem. Zetknął się wtedy z książkami Alana Wattsa dotyczącymi buddyzmu zen. Rozbudziło to jego ciekawość i jego ducha, przypominając mu o tym, że w życiu chodzi o coś więcej. Otworzył więc książkę telefoniczną na literze „Z” i znalazł odpowiedni numer. Kilka minut później rozmawiał z roshim z San Francisco Zen Center. Poznał harmonogram zajęć w ośrodku i dzięki wsparciu ze strony mistrza zaczął medytować. Trzydzieści lat później stwierdził: „Całe moje życie uległo zmianie za sprawą jednego telefonu”. Mężczyzna ten w dalszym ciągu sumiennie praktykuje.

Jeszcze mniej niezwykła jest historia pewnego mistrza medytacji, który trzydzieści lat temu był zapalonym sportowcem. Jego ulubionym sportem był golf. Po jakimś czasie zauważył, że jego umysł i nastrój w ogromnym stopniu wpływają na jego formę.

Próbowałem się wyciszyć. Byłem w szoku, gdy zobaczyłem, jak wzburzony jest mój umysł. Nie miałem nad nim żadnej kontroli. Przyjaciółka zasugerowała mi, abym poszedł razem z nią na zajęcia z jogi i medytacji. Mimo że siedzenie w bezruchu sprawiało mi pewne trudności, czułem się tak, jakbym wrócił do domu.

Choć każdego dnia otrzymujemy wskazówki dotyczące naszej prawdziwej natury, rodzina i system edukacji często uczą nas je lekceważyć. Pewna kobieta żydowskiego pochodzenia, która obecnie jest rabinką, powiedziała mi, że członkowie jej rodziny ignorowali wszelkie nauki duchowe. Głównymi powodami ich sporadycznych wizyt w pobliskiej świątyni judaizmu reformowanego były zobowiązania towarzyskie i żydowska kuchnia. Kobieta ta musiała więc zwrócić się, jak pisze Rilke, „ku kościołowi na Wschodzie, o którym nasz ojciec zapomniał”. Przez dziesięć lat szukała swojej ścieżki wśród rdzennych Amerykanów. Następnie poczuła dziwną potrzebę pojechania do Jerozolimy, gdzie poznała żonę pewnego starego chasyda, która przypomniała jej o niewidocznym, ale istniejącym od tysięcy lat dziedzictwie duchowym jej własnej tradycji.

Pojechałam obejrzeć Ścianę Płaczu, a następnie żona rabina, Miriam, zabrała mnie do swojego pokoju na tyłach domu. Siedziałyśmy i rozmawiałyśmy o jej dziadkach i o świętym sposobie, w jaki zapalali świece, łamali chleb i wychowywali dzieci. Każdy element ich życia był zgodny z zaleceniami opisanymi w Torze. Każde ich działanie było święte. Ich podejście bardzo przypominało podejście rdzennych Amerykanów, których tak kochałam. Moja rozmówczyni pokazała mi następnie kabalistyczny rękopis. Gdy tylko zobaczyłam jego cieniutkie kartki, zdałam sobie sprawę, że ja również jestem częścią tej pradawnej linii przekazu ‒ że dziedzictwo duchowe tej tradycji znajduje się w moich żyłach i w moim sercu.

Baba Jaga mieszka nie tylko w odległym lesie, ale także w naszym najbliższym otoczeniu. Jest częścią historii naszej rodziny. Możemy oczywiście pojechać na wycieczkę do Indii lub Jerozolimy. Za sprawą najbardziej magicznych opowieści o mistrzach duchowych możemy nawet dojść do przekonania, że w taki właśnie sposób należy rozpocząć wewnętrzne poszukiwania. Równie dobrze możemy jednak rozpocząć podróż duchową podczas pracy w ogródku albo kiedy wracamy do swojego domu po długiej podróży i patrzymy na niego świeżym okiem. Być może poruszy nas natchniony utwór muzyczny, śpiewny wiersz lub widok lecącego ptaka. Każde oczy, w które spoglądamy, mogą stać się oczami Ukochanego.

Dorastałem na wschodnim wybrzeżu USA, dzięki czemu w porze letniej mogłem podziwiać robaczki świętojańskie. Moja córka, która urodziła się w Kalifornii, nigdy ich natomiast nie widziała. Podczas jednej z naszych podróży odkryliśmy, że owady te występują na Bali. Był środek tropikalnej nocy. Kiedy moja córeczka położyła się do łóżka, rozpostarłem wokół niej moskitierę. Następnie wyszedłem z domku i złapałem kilka świetlików. Córeczka leżała na łóżku z zamkniętymi oczami. Wpuściłem świetliki za moskitierę, po czym delikatnie obudziłem córkę. Była kompletnie zauroczona świetlistymi śladami owadów widocznymi w ciemności nocy. Robaczki świętojańskie latały za zasłoną, dopóki ich nie wypuściliśmy. Sam fakt istnienia tych pięknych owadów emitujących łagodne, migoczące światło wydaje się czymś nieprawdopodobnym i fantastycznym. Nie jest on jednak bardziej niezwykły od faktu istnienia naszych kochających serc. Nasze serca świecą bowiem tak samo jak robaczki świętojańskie. Ich światło nie różni się niczym od blasku słońca i księżyca.

W głębi serca pragniemy pamiętać o tym świetle. To właśnie z niego powstajemy i do niego powracamy. Pragniemy wykroczyć poza czas i poczuć swoje prawdziwe miejsce w tym tańczącym świecie.

Do naszych oczu i serc bezustannie docierają wezwania do odkrycia tajemnicy ‒ bez względu na to, czy potrafimy je dostrzec już dziś, czy zobaczymy je dopiero u kresu życia. Mary Oliver napisała kiedyś następujący wiersz:

Kiedy nadejdzie śmierć,

niczym głodny niedźwiedź jesienią;

kiedy nadejdzie śmierć i wyjmie ze swojej portmonetki wszystkie jasne monety,

aby mnie kupić, po czym ją zatrzaśnie (…).

Chcę przejść przez bramę z ciekawością, rozmyślając:

jak tam będzie, w tej chatce z ciemności?

Traktuję więc wszystko

jak braci i siostry (…)

i każde życie postrzegam jako kwiat, równie pospolity

jak polne stokrotki, i równie wyjątkowy (…),

i każde ciało jako lwa odwagę i coś

drogocennego dla ziemi.

Kiedy będzie po wszystkim, chcę powiedzieć: przez całe życie

byłam panną młodą poślubioną przez zdumienie.

Byłam panem młodym, biorącym świat w swe ramiona (…).

* Przełożył Edward Porębowicz (przyp. tłum.).