Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Paryska Wendeta

Paryska Wendeta

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-567-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Paryska Wendeta

"Kiedy Napoleon Bonaparte zmarł na wygnaniu w 1821 roku, zabrał ze sobą do grobu potężną tajemnicę. Jako generał i cesarz, z pałaców, narodowych skarbców, nawet Kawalerom Maltańskim i Watykanowi, skradł niewyobrażalne bogactwa. Przetrzymujący go Brytyjczycy mieli nadzieję, że uda im się dowiedzieć, gdzie ukrył swój skarb. Bonaparte jednak nie powiedział im nic, zaś w swoim testamencie nawet słowem o majątku nie wspomniał. A przynajmniej tak się wszystkim wydawało… Pewnej grudniowej nocy do drzwi kopenhaskiej księgarni Cottona Malone, byłego agenta Departamentu Sprawiedliwości, pukają kłopoty. Tak w zasadzie wdzierają się siłą pod postacią agenta amerykańskiej Secret Service i depczących mu po piętach dwóch zabójców. Wywiązuje się strzelanina, z której Malone ledwo uchodzi z życiem. Choć niezbyt ufa zdenerwowanemu agentowi proszącemu o pomoc, zmuszony jest podążyć za niespodziewanym sojusznikiem. Wkrótce trafia na ślad tajemniczego Klubu Paryskiego, klikę multimilionerów, mających na celu manipulację światową gospodarką. By powstrzymać międzynarodową finansową anarchię, będzie zmuszony prosić o pomoc najemnych terrorystów i dołączyć do grona desperatów poszukujących legendarnego zaginionego skarbu Napoleona."

Polecane książki

Emily i Jason są jak ogień i woda. Jej żywiołowość i romantyczna natura nie podobają się poważnemu i zawsze rozsądnemu Jasonowi. Choć ich rodziny się przyjaźnią, Emily i Jason nie chcą się spotykać. A jednak, gdy postanawia znaleźć odpowiednią żonę, nie może pojąć, dlaczego wciąż na myśl przychodzi ...
Najnowsze wydanie książki uwzględnia m.in. ważne zmiany w kodeksie postępowania cywilnego wchodzące w życie 8 września 2016 r., związane ze zwiększeniem informatyzacji postępowania cywilnego. Zmiany te dotyczą w szczególności: złagodzenia przepisów o formie czynności prawnych, zwiększenia ka...
Jak sprawić by nasza wypowiedzieć stała się bardziej obrazowa? Jakiego użyć triku, by nadać naszym słowom większej ekspresyjności? Odpowiedź jest prosta: używać idiomów. To one wzbogacają język, czyniąc go barwniejszym. Jaki jest skuteczny środek na opanowanie idiomatycznych zwrotów językowych w spo...
Ceniony i poczytny rumuński historyk Lucian Boia proponuje nowe spojrzenie na relacje Rumunów z innymi narodami. Każda nacja ma własne doświadczenia z Innymi, jednak tylko nieliczne doświadczyły ich obecności w takim stopniu i z podobną intensywnością co Rumuni. Aktualny obszar państwa rumuńskiego n...
W pogoni za uznaniem, natchnieniem, miłością, spełnieniem - współczesna powieść obyczajowa osadzona w środowisku wydawców i pisarzy. Główny bohater zmagający się z kapryśną weną, tak mówi o sobie: „Piszę z potrzeby serca. Byłoby to z pewnością zajęciem oczyszczającym, gdyby nie fakt, że muszę stale ...
Misteria greckie odprawiane były przez 2 tysiące lat, od około XV w. p.n.e. do 391 n.e. oficjalnie (zakazane zostały przez cesarza Teodozjusza), później potajemnie. Należały one do najważniejszych i najświętszych kultów religijnych świata greckiego. Aby uczestniczyć w obrzędach, wystarczyło mówić po...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Steve Berry

Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga

ukazały się następujące powieści tego autora:

Bursztynowa komnata, 2006

Przepowiednia dla
Romanowów, 2007

Trzecia tajemnica, 2007

Dziedzictwo Templariuszy,
2007

Zagadka aleksandryjska,
2008

Wenecka intryga, 2009

Tajemnica grobowca, 2010

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

THE PARIS VENDETTA

Copyright © 2009 by Steve Berry

This translation published by arrangament with
Ballantine Books, an imprint of The Random

House Publishing group, a division of Random House,
Inc.

Copyright © 2011 for the Polish edition by
Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2011 for the Polish translation by
Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Joanna Rodkiewicz, Magdalena Bargłowska

ISBN: 978-83-7508-567-9

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

E-wydanie 2012.

Konwersja do formatu EPUB: iFormat

Dla Giny Centrello, Libby
McGuire,

Kim Hovey, Cindy Murray,
Christine Cabello,

Carole Lowenstein i Rachel
Kind

Z podziękowaniami i
wyrazami uwielbienia

PODZIĘKOWANIA

Wyrazy głębokiej
wdzięczności kieruję do mojej agentki Pam Ahearn. Wiele razem przeszliśmy, prawda? Jeszcze
raz dziękuję za wspaniałą pracę takim osobom, jak Mark Tavani, Beck Stvan
i cudowni ludzie z Random House Promotions and Sales. Bez wątpienia
wszyscy jesteście najlepsi.

Jestem szczególnie wdzięczny wspaniałemu pisarzowi i
przyjacielowi Jamesowi Rollinsowi, który uratował mnie przed utonięciem w
stawie Fijian, Laurence’owi Festalowi, niestrudzenie służącemu swą pomocą
we francuskim, i mojej żonie Elizabeth, a także Barry’emu Ahearnowi, który
wymyślił ten tytuł.

Moją książkę dedykuję Ginie Centrello, Libby McGuire,
Kim Hovey, Cindy Murray, Christine Cabello, Carole Lowenstein i Rachel
Kind.

Siedmiu wspaniałym paniom.

Prawdziwym profesjonalistkom.

Wspólnie, służyły mi niezrównaną mądrością,
niestrudzenie wskazywały mi drogę i miały cudowny twórczy wkład we
wszystkie moje powieści.

Żaden pisarz nie może prosić o więcej.

To zaszczyt należeć do Waszego Zespołu.

Wam to dedykuję.

Pieniądze nie mają
ojczyzny;

finansistom obce jest
pojęcie patriotyzmu i przyzwoitości:

im zależy wyłącznie na
zysku.

NAPOLEON BONAPARTE

Historia uczy, że bankierzy
posługują się

każdą formą nadużycia,
intrygą, oszustwem i przemocą,

dzięki którym mogą
kontrolować rządy.

JAMES MADISON

Dajcie mi drukować
pieniądze i rządzić finansami kraju,

a nie będzie mnie
obchodziło, kto ustanawia prawo.

MAYER AMSCHEL ROTHSCHILD

PROLOG

PŁASKOWYŻ GIZA, EGIPT

SIERPIEŃ 1799

Generał Napoleon
Bonaparte zsiadł z konia i spojrzał na piramidę. Dwie następne wznosiły się nieopodal, ale ta
była największa ze wszystkich trzech.

Wspaniała nagroda za podbój, którego dokonał.

Wczorajsza jazda z Kairu przez pola ciągnące się
wzdłuż błotnistych kanałów irygacyjnych i szybka przeprawa przez smagane
wiatrem piaski minęła bez żadnych przeszkód. Towarzyszyło mu dwustu
uzbrojonych ludzi, albowiem samotna wyprawa tak daleko w głąb Egiptu
byłaby głupotą. Zostawił swój kontyngent w odległości mili, gdzie rozbili
się na noc obozem. Dzień znowu wstał suchy i skwarny i generał celowo
wstrzymał się z przyjazdem pod piramidy do zachodu słońca.

Przybił na brzeg, w pobliżu Aleksandrii, piętnaście
miesięcy wcześniej z 34 000 ludzi, 100 działami, 700 końmi i 100 000 sztuk
amunicji. Szybko powędrował na południe i zajął stolicę, Kair, przez nagłe
działania i zaskoczenie zamierzając zdezorganizować wroga i zdusić w
zarodku wszelkie próby oporu. Następnie niedaleko tego miejsca pokonał
mameluków — w pięknej potyczce, którą nazwał bitwą pod piramidami. Ci
dawni tureccy niewolnicy rządzili Egiptem przez pięćset lat. Przedstawiali
wspaniały widok — tysiące wojowników w barwnych strojach dosiadający
pięknych rumaków. Wciąż jeszcze czuł zapach kordytu, słyszał huk dział,
szczęk muszkietów, krzyki umierających. Jego oddziały, w dużej części
składające się z weteranów kampanii włoskiej, walczyły dzielnie. I choć
straty w jego wojsku wyniosły zaledwie dwustu Francuzów, wziął do niewoli
w zasadzie całą armię wroga, przejmując w ten sposób kontrolę nad Dolnym
Egiptem. Jeden z dziennikarzy napisał, że „garstka Francuzów pokonała
jedną czwartą planety”.

Zdanie nie do końca prawdziwe, ale brzmiało wspaniale.

Egipcjanie nadali mu przydomek Sułtan El-Kebir — jak
powiadali, tytuł wyrażający szacunek. W ciągu minionych czternastu
miesięcy — rządząc tym narodem jako naczelny dowódca sił zbrojnych —
odkrył, że tak jak inni uwielbiają morze, on kocha pustynię. Kochał
również egipski styl życia, gdzie bardziej liczył się charakter od tego,
co się posiadało.

Poza tym Egipcjanie wierzyli w przeznaczenie.

Podobnie jak on.

— Witaj, generale. Wspaniały wieczór na
odwiedziny — zawołał Gaspard Monge, jak zwykle rozradowanym tonem.

Napoleon lubił zadziornego geometrę, niemłodego już
Francuza, syna handlarza — o szerokiej twarzy, głęboko osadzonych oczach i
mięsistym nosie. Chociaż Monge był człowiekiem uczonym, nie rozstawał się
ze strzelbą i manierką i wyraźnie lubował się w rewolucji oraz bitwach.
Był jednym ze 160 uczonych i artystów — savantów, jak
nazwała ich prasa, którzy wraz z Napoleonem przybyli tu z Francji, gdyż on
przyjechał tu nie tylko podbijać, ale również zdobywać wiedzę. Aleksander
Wielki, na którym się wzorował, zrobił to samo, najeżdżając Persję. Monge
już wcześniej podróżował z Napoleonem do Włoch, gdzie dowodził oddziałami
łupiącymi kraj — generał mu więc ufał.

Do pewnego stopnia.

— Wiesz, Gaspardzie, jako dziecko chciałem
poświęcić się nauce. W czasie rewolucji, w Paryżu, byłem na kilku
wykładach z chemii. Ale cóż, okoliczności sprawiły, że zostałem oficerem.

Jeden z egipskich pracowników odprowadził jego konia,
wcześniej jednak Napoleon zdążył chwycić skórzaną sakwę. Teraz on i Monge
zostali sami. W cieniu wielkiej piramidy tańczył połyskliwy pył.

— Kilka dni temu — odezwał się Bonaparte —
dokonałem pewnych obliczeń i stwierdziłem, że w tych trzech piramidach
jest dość kamienia, żeby wokół całego Paryża wybudować mur gruby na metr i
wysoki na trzy.

Monge zrobił minę, jakby zastanawiał się nad tym, co
właśnie usłyszał.

— Cóż, to może być prawda, generale.

Napoleon uśmiechnął się na tę wymijającą odpowiedź.

— Mówisz jak wątpiący matematyk.

— Skądże znowu. Po prostu twoje spojrzenie na te
budowle wydaje mi się interesujące. Żadnego odniesienia do faraonów czy
grobowców, jakie w sobie kryją, albo choćby niesamowitej wiedzy
inżynieryjnej potrzebnej do ich skonstruowania. Nie. Kiedy na nie
patrzysz, myślisz o Francji.

— Inaczej nie potrafię. O niczym innym w zasadzie
nie myślę.

Odkąd wyjechał, Francja pogrążyła się w niesamowitym
chaosie. Jej niegdyś wielka flota została pokonana przez
Brytyjczyków, przez co on utknął tutaj, w Egipcie. Dyrektoriat zdawał się
dążyć do wojny z każdym rojalistycznym narodem, nastawiając do siebie
wrogo Hiszpanię, Prusy, Austrię i Holandię. Dla nich konflikt był sposobem
na przedłużenie swojej władzy i uzupełnienie kurczących się zasobów
skarbca.

Idiotyczne.

Republika okazała się całkowitą porażką.

Jedna z europejskich gazet, która dotarła na drugi
brzeg Morza Śródziemnego, przepowiadała, że to tylko kwestia czasu, kiedy
kolejny Ludwik znowu zasiądzie na francuskim tronie.

Napoleon musiał wracać do domu.

Wszystko, co miłował, zdawało się walić.

— Francja cię potrzebuje — powiedział Monge.

— Teraz mówisz jak prawdziwy rewolucjonista.

Jego przyjaciel się roześmiał.

— Wiesz, że nim jestem.

Siedem lat wcześniej Napoleon widział, jak inni
rewolucjoniści szturmowali pałac Tuileries i detronizowali Ludwika XVI.
Potem wiernie służył nowej republice i walczył pod Tulonem. Później dostał
awans na generała brygady, a następnie został generałem Armii Wschodu, w
końcu otrzymał dowództwo we Włoszech. Stamtąd pomaszerował na północ i
zajął Austrię. Do Paryża wrócił jako bohater narodowy. Teraz, zaledwie
trzydziestoletni, jako generał Armii Wschodu zdobył Egipt.

Jednak jego przeznaczeniem było rządzić Francją.

— Istny nadmiar wspaniałości — odezwał się, od
nowa podziwiając wielkie piramidy.

Jadąc tu z obozowiska, podejrzał robotników pracowicie
wydobywających z piasku na wpół zasypanego Sfinksa. Osobiście rozkazał
odkopanie surowego wartownika i efekty, jakie ujrzał, bardzo go
zadowoliły.

— Ta piramida znajduje się najbliżej Kairu,
nazwiemy ją więc Pierwszą — powiedział Monge. Wskazał na kolejną: — Druga.
Ta najdalej będzie Trzecią. Gdybyśmy tylko potrafili odczytać hieroglify,
być może poznalibyśmy ich prawdziwe nazwy.

Bonaparte przytaknął. Nikt nie rozumiał dziwnych
znaków widocznych na niemal wszystkich antycznych monumentach. Rozkazał je
skopiować — było tego tak dużo, że jego artyści zużyli wszystkie ołówki
przywiezione z Francji. Dopiero Monge wymyślił sprytny sposób napełniania
roztopionym ołowiem trzcin rosnących nad Nilem, dzięki czemu mieli nowe.

— Może jest jakaś nadzieja — powiedział.

Dostrzegł, jak Monge ze zrozumieniem kiwa głową.

Obaj wiedzieli, że pokryty trzema rodzajami znaków —
hieroglifami, starożytnym egipskim pismem, pismem demotycznym,
współczesnym egipskim pismem i greką — brzydki czarny kamień znaleziony w
Rosetcie może dać odpowiedź. W zeszłym miesiącu wziął udział w posiedzeniu
Instytutu Egipskiego, który utworzył, by zachęcić swoich savantów. Podczas tego zebrania znalezisko zostało przedstawione.

Ale trzeba było jeszcze wielu prac.

— Jako pierwsi prowadzimy systematyczne badania
tego miejsca — powiedział Monge. — Wszyscy przed nami zwyczajnie tylko
rabowali. Powinniśmy upamiętnić każde nasze znalezisko.

Kolejny rewolucyjny pomysł, pomyślał Napoleon. Bardzo
w stylu Monge’a.

— Zaprowadź mnie do środka — rozkazał.

Przeszedł z przyjacielem drabiną ustawioną przy
północnej ścianie na platformę dwadzieścia metrów nad ziemią. Był tu już
przed miesiącem z jednym ze swych dowódców, kiedy po raz pierwszy oglądali
piramidy. Wtedy jednak odmówił wejścia do wnętrza budowli, musiałby bowiem
posuwać się na czworakach na oczach podkomendnych. Teraz się schylił i
wślizgnął do korytarza wysokiego i szerokiego najwyżej na metr, który
opadał łagodnie w głąb piramidy. Na szyi kołysała mu się skórzana sakwa.
Doszli do następnego korytarza, tym razem biegnącego w górę. Monge wszedł
do niego. Korytarz wznosił się ku jaśniejszemu kwadratowi widocznemu na
odległym krańcu.

Dotarli tam i mogli się wyprostować. Znalazłszy się w
tym cudownym miejscu, generał poczuł, jak wzbiera w nim szacunek. W
migotliwym blasku oliwnych lampek dostrzegał sufit wysoki na niemal
dziesięć metrów. Podłoga z granitowych płyt wznosiła się stromo. Ściany
pięły się w górę serią ułożonych piętrowo wsporników, tworząc wąską
kryptę.

— Wspaniałe — wyszeptał.

— Zaczęliśmy to nazywać Wielką Galerią.

— Bardzo odpowiednio.

Z obu stron wzdłuż ścian u ich podnóża biegły płaskie
pochylnie szerokie na trzydzieści centymetrów. Pomiędzy nimi było mierzące
nieledwie metr przejście wznoszące się stromo pod górę, ale bez żadnych
schodów.

— Jest na górze? — zwrócił się Bonaparte do
Monge’a.

— Oui,
Général. Przybył godzinę temu i zaprowadziłem
go do Komory Królewskiej.

Wciąż trzymał sakwę.

— Zaczekaj na zewnątrz, na dole.

Monge odwrócił się, by wyjść, przystanął jednak.

— Na pewno chcesz, panie, zrobić to sam?

Nie odrywał wzroku od Wielkiej Galerii. Nasłuchał się
egipskich opowieści, w których mistycznymi korytarzami kroczyli starożytni
iluminaci — wchodzili tu jako ludzie, a wychodzili jako bogowie.
Powiadano, że było to miejsce „powtórnych narodzin”, „łono tajemnic”. Tu
mieszkała mądrość, jak Bóg mieszkał w ludzkich sercach. Jego savancizastanawiali się, jaka fundamentalna potrzeba zainspirowała
ten iście herkulesowy inżynieryjny wysiłek, dla niego jednak istniało
tylko jedno wyjaśnienie — wiedział, czym jest obsesja — pragnienie zamiany
ograniczeń ludzkiej śmiertelności na bezkres oświecenia. Jego naukowcy z
lubością głosili, że jest to być może najdoskonalsza budowla na świecie,
pierwotna arka Noego, miejsce narodzin języków, alfabetów, systemów wag i
miar.

Nie dla niego.

To były wrota do wieczności.

— Tylko ja mogę tego dokonać — mruknął w końcu.

Monge odszedł.

Strzepnął pył z munduru i ruszył naprzód, wspinając
się po stromiźnie. Ocenił długość korytarza na 120 metrów. Kiedy dotarł na
szczyt, ciężko sapał. Wysoki stopień prowadził do nisko sklepionej
galerii, która przechodziła w przedsionek o trzech ścianach z granitu.

Za nim rozciągała się Komora Królewska o ścianach z
błyszczącego czerwonego kamienia, ogromnych bloków tak idealnie
dopasowanych, że nawet włos nie wcisnąłby się w ich spojenia. Komora była
prostokątna, dwa razy dłuższa niż szersza, wydrążona w samym sercu
piramidy. Monge powiedział mu, że być może istnieje związek pomiędzy
wymiarami pomieszczenia a niektórymi uznanymi stałymi matematycznymi.

Nie wątpił w to.

Dziesięć metrów nad jego głową płaskie granitowe płyty
tworzyły sklepienie. Z dwóch szybów przebijających się przez piramidę od
północy i południa sączyło się światło. W pomieszczeniu nie było nic poza
jednym człowiekiem i chropowatym niewykończonym sarkofagiem bez pokrywy.
Monge wspominał, że wciąż widoczne są ślady piły i wiercenia zostawione
przez starożytnych robotników. I miał rację. Mówił też, że sarkofag jest o
centymetr szerszy od prowadzącego doń korytarza, co oznaczało, że został
tu umieszczony, zanim zbudowano resztę piramidy.

Mężczyzna stojący twarzą do tylnej ściany odwrócił
się.

Jego bezkształtne ciało okrywał luźny surdut, a głowę
wełniany turban, jedno ramię ozdabiała udrapowana biała tkanina. Egipskie
pochodzenie tego człowieka od razu rzucało się w oczy, ale płaskie czoło,
wystające kości policzkowe i szeroki nos zdradzały też domieszkę krwi
innych kultur.

Napoleon spoglądał na głęboko pobrużdżoną twarz.

— Przyniosłeś wyrocznię? — zapytał mężczyzna.

Napoleon wskazał na skórzaną sakwę.

— Mam ją.

Napoleon wyłonił się z piramidy. Spędził w jej wnętrzu prawie godzinę i płaskowyż Giza zdążyła okryć
ciemność. Kazał Egipcjaninowi zaczekać nieco, zanim również wyjdzie.

Strzepnął pył z munduru i poprawił sakwę przewieszoną
przez ramię. Znalazł drabinę. Spróbował zapanować nad emocjami, ale
ostatnia godzina była straszliwa.

Monge czekał na ziemi sam, trzymając wodze konia
Napoleona.

— Czy wizyta była owocna, mon Général?

Napoleon spojrzał na swego savanta.

— Posłuchaj, Gaspardzie. Nigdy więcej nie
wspominaj tego dnia. Rozumiesz, co mówię? Nikt nie może wiedzieć, że tu
byłem.

Przyjaciel zdawał się zlękniony tym tonem.

— Nie chciałem obrazić…

Napoleon uniósł rękę.

— Nigdy więcej o tym nie mów. Rozumiesz?

Matematyk skinął głową, ale Napoleon przyłapał go, jak
zerka ponad jego ramieniem ku drabinie, na której szczycie Egipcjanin
czekał, aż Napoleon odjedzie.

— Zastrzel go — szepnął do Monge’a.

Zauważył szok, jaki odmalował się na twarzy
przyjaciela, zbliżył więc usta do ucha akademika.

— Wszędzie taszczysz ze sobą tę swoją broń.
Chcesz być żołnierzem. Nadszedł czas. Żołnierze wypełniają rozkazy swojego
dowódcy. Nie chcę, żeby opuścił to miejsce. Jeśli brak ci odwagi, każ to
zrobić komuś innemu. Ale wiedz jedno. Jeśli ten człowiek dożyje jutra,
nasza wspaniała misja w imieniu naszej egzaltowanej republiki poniesie
niepowetowaną stratę w osobie pewnego matematyka.

W oczach Monge’a pojawił się strach.

— Ty i ja wiele razem dokonaliśmy — stwierdził
Napoleon. — Naprawdę jesteśmy przyjaciółmi. Braćmi tak zwanej republiki.
Ale nie waż się nie być mi posłuszny. Nigdy.

Zwolnił uchwyt, dosiadł konia i dodał:

— Wracam do domu, Gaspardzie. Do Francji. Idę ku
swemu przeznaczeniu. Obyś ty odnalazł swoje również tutaj, w tym
zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu.

CZĘŚĆ PIERWSZA

CZĘŚĆ PIERWSZA

JEDEN

KOPENHAGA

NIEDZIELA 23 GRUDNIA, CZASY WSPÓŁCZESNE

12.40

Kula wbiła się w lewe ramię Cottona
Malone’a.

Starał się zignorować ból i
skupił uwagę na placu. Ludzie miotali się we wszystkich kierunkach.
Klaksony ryczały. Opony piszczały. Marines strzegący pobliskiej ambasady
amerykańskiej zareagowali na powstały chaos, ale byli zbyt daleko, żeby
pomóc. Wszędzie znajdowały się ciała. Ile? Osiem? Dziesięć? Nie. Więcej.
Młody mężczyzna i kobieta leżeli powykrzywiani na pobliskiej łasze
zalanego olejem asfaltu, mężczyzna z zastygłymi w przerażeniu otwartymi
oczami, kobieta z twarzą obróconą w dół, chlustająca krwią. Malone
dostrzegł dwóch uzbrojonych mężczyzn i natychmiast zabił obu, nie zauważył
jednak trzeciego, który trafił go pojedynczym strzałem i teraz usiłował
zbiec, chowając się za przerażonymi ludźmi.

Psiakrew, ależ ten postrzał
boli. Strach uderzył Malone’a w twarz jak fala otwartego ognia. Nogi
ugięły się pod nim, kiedy próbował unieść prawą rękę. Beretta zdawała się
ważyć tonę, a nie kilka kilogramów.

Ból wyostrzył mu zmysły.
Odetchnął głęboko, wciągając do płuc przesiąknięte siarką powietrze, i w
końcu zmusił swój palec do naciśnięcia spustu, ale broń tylko szczęknęła,
nie wypaliła.

Dziwne.

Rozległy się następne
szczęknięcia, kiedy spróbował ponownie.

Świat spowiła czerń.

Malone obudził się, otrząsnął ze snu, który powracał wielokrotnie w ciągu minionych dwóch lat, i spojrzał
na zegar przy łóżku.

12.43.

Leżał na kanapie w swoim mieszkaniu, lampka na nocnym
stoliku wciąż była włączona, odkąd dwie godziny wcześniej zapadł w sen.

Coś go obudziło. Jakiś dźwięk. Część snu z miasta
Meksyk? Nie.

Znowu to usłyszał.

Trzy szczęknięcia szybko następujące po sobie.

Budynek, w którym mieszkał, pochodził z XVII wieku,
ale kilka miesięcy temu został kompletnie przebudowany. Nowe drewniane
stopnie biegnące od drugiego do trzeciego piętra skrzypiały w tej chwili
idealnie jeden po drugim, jak klawisze fortepianu.

Co oznaczało, że ktoś tam był.

Malone sięgnął pod łóżko i namacał plecak. Od czasów
pracy w Magella Billet trzymał go zawsze w pogotowiu. Jego prawa dłoń
zacisnęła się wewnątrz na beretcie, tej samej, której używał w mieście
Meksyk. Już załadowanej.

Kolejny nawyk, którego nie zmienił.

Wymknął się z sypialni.

Jego mieszkanie na czwartym piętrze miało niecałe sto
metrów kwadratowych powierzchni. Oprócz sypialni były jeszcze gabinet,
kuchnia, łazienka i kilka schowków. W gabinecie, którego drzwi wychodziły
na schody, paliły się lampy. Księgarnia Malone’a mieściła się na parterze,
a drugie i trzecie piętro w całości zajmowały magazyn oraz przestrzeń do
pracy.

Dotarł do drzwi i przywarł do wewnętrznej framugi.

Najlżejszym dźwiękiem nie zdradził, że się zbliża,
stawiał bowiem lekkie kroki i uważał, żeby iść wyłącznie po dywanie. Wciąż
miał na sobie ubranie z poprzedniego dnia. W sobotę przed Bożym
Narodzeniem pracował do późna. Dobrze było znowu być księgarzem. Teraz to
jego zajęcie. Dlaczego więc w środku nocy trzymał broń, a każdy ze zmysłów
podpowiadał mu, że tuż obok czai się niebezpieczeństwo?

Zaryzykował i zerknął przez drzwi. Schody prowadziły
na podest, potem pod kątem biegły w dół. Zanim wieczorem poszedł na górę,
pogasił światła, a stąd nie mógł ich włączyć. Przeklął siebie, że podczas
remontu nie zamontował wyłączników, które by to umożliwiały. Założył
jednak metalową poręcz wzdłuż zewnętrznej krawędzi schodów.

Wybiegł z mieszkania i zsunął się po śliskim mosiądzu
na kolejny podest. Nie ma sensu obwieszczać swojej obecności skrzypieniem
drewnianych stopni.

Ostrożnie spojrzał w przepaść.

Cisza i ciemność.

Ześlizgnął się na kolejny podest i podkradł do
miejsca, skąd mógł widzieć trzecie piętro. Bursztynowe światło z Hojbro
Plads sączyło się przez frontowe okna budynku, i przestrzeń koło drzwi
była skąpana w pomarańczowej poświacie. Tam trzymał swoje zapasy — książki
kupione od ludzi, którzy codziennie upychali je w pudłach. „Kupuj za
centy, sprzedawaj za euro”. Na tym polegał biznes z używanymi książkami.
Rób to odpowiednio często, a zarobisz. Co było w tym jeszcze lepsze, od
czasu do czasu w którymś z pudeł znajdował się prawdziwy skarb. Te trzymał
na drugim piętrze, w zamkniętym pokoju. Jeżeli więc nikt owych drzwi nie
sforsował, musiał się schować na otwartej przestrzeni trzeciego piętra.

Zjechał po ostatniej poręczy i zajął pozycję przy
prowadzących na trzecie piętro drzwiach. Znajdujący się za nimi pokój,
jakieś dwanaście na siedem metrów, wypełniały wysokie na dwa metry stosy
pudeł.

— Czego chcesz? — zapytał, oparty plecami o
ścianę.

Zastanawiał się, czy mógł go zaalarmować tylko sen.
Dwanaście lat, które przepracował jako agent Departamentu
Sprawiedliwości, musiały odcisnąć na jego osobowości piętno, a ostatnie
dwa tygodnie też nie pozostały bez wpływu — nie pisał się na to, ale
przyjął jako cenę za prawdę.

— Coś ci powiem — odezwał się. — Wracam na górę.
Kimkolwiek jesteś, jeżeli czegoś chcesz, przyjdź do mnie, jeśli nie, wynoś
się w cholerę.

Dalej cisza.

Ruszył w stronę schodów.

— Przyszedłem, żeby się z tobą zobaczyć — z
magazynu rozległ się męski głos.

Malone stanął i przeanalizował jego brzmienie. Młody.
Przed, może tuż po trzydziestce. Amerykanin z ledwo słyszalnym akcentem. I
spokojny. Zwyczajnie rzeczowy.

— I dlatego włamałeś się do mojego sklepu?

— Musiałem.

Głos był teraz blisko, tuż po drugiej stronie drzwi.
Malone odsunął się od ściany i wycelował broń, czekając na pojawienie się
mówiącego. W drzwiach zamajaczyła postać.

Średniego wzrostu, szczupła, w kurtce do pasa. Krótkie
włosy. Ręce opuszczone wzdłuż tułowia, obie puste. Twarz niewidoczna w
ciemności. Malone dalej trzymał broń wycelowaną.

— Chcę znać nazwisko.

— Sam Collins.

— Czego chcesz?

— Henrik Thorvaldsen ma kłopoty.

— Żadna nowina.

— Chcą go zabić.

— Kto?

— Musimy pojechać do Thorvaldsena.

Malone wciąż trzymał uniesioną broń z palcem na
spuście. Gdyby Sam Collins choćby drgnął, zastrzeliłby go. Ale instynkt
byłego agenta podpowiedział mu, że młody człowiek nie kłamie.

— Kto chce go zabić? — zapytał ponownie.

— Musimy do niego jechać.

Z dołu rozległ się brzęk tłuczonego szkła.

— Jeszcze jedno — powiedział Sam Collins. — Ci
ludzie. Mnie także ściągają.

DWA

BASTIA, KORSYKA

1.05

Graham Ashby stał nad
place Du Dujon i podziwiał pogrążony w spokoju port. Wokół niego tłoczyły się
między kościołami jak skrzynki osypujące się pastelowe domki — budowle z
przeszłości w cieniu prostej kamiennej wieży, z wysokości której teraz
spoglądał. Jacht „Archimedes” zacumował w oddalonym o kilometr Vieux Port.
Zachwycał się jego smukłą, oświetloną sylwetką na tle srebrzystej wody.
Druga noc zimy sprowadziła z północy ostry, suchy wiatr, który wiał nad
Bastią. Za dwa dni Boże Narodzenie. Świąteczny bezruch był coraz bardziej
odczuwalny, jego to jednak w najmniejszym nawet stopniu nie obchodziło.

Terra Nova, niegdysiejsze wojskowe i administracyjne
centrum Bastii, obecnie zmieniło się w dzielnicę dostatku, z drogimi
mieszkaniami i modnymi sklepami kryjącymi się w labiryncie wykładanych
kocimi łbami uliczek. Kilka lat temu prawie w to zainwestował, ostatecznie
jednak zmienił zdanie. Nieruchomości, zwłaszcza na śródziemnomorskim
wybrzeżu, nie przynosiły już takich zysków jak kiedyś.

Spojrzał na północ, ku Jetee du Dragon, sztucznej
grobli, nieistniejącej jeszcze kilka dekad wcześniej. Aby ją zbudować,
inżynierowie zniszczyli wielką skałę w kształcie lwa, nazywaną Leone,
dawniej blokującą dostęp do portu, która się pojawiała na wielu grafikach
sprzed XX wieku. Kiedy „Archimedes” wpłynął na osłonięte wody przed dwoma
godzinami, Graham od razu zauważył nieoświetlony stołp zamku, na którym
teraz stał — zbudowany przez czternastowiecznych genueńskich gubernatorów
rządzących wyspą — i zastanawiał się, czy nadchodząca noc będzie tą
właściwą.

Miał taką nadzieję.

Korsyka nie należała do jego ulubionych miejsc. Nic
tylko wyłaniające się z morza góry, długie na sto osiemdziesiąt pięć
kilometrów, szerokie na osiemdziesiąt trzy, trochę ponad czternaście
tysięcy kilometrów kwadratowych, niecały tysiąc kilometrów linii
brzegowej. Na wyspie były alpejskie szczyty, głębokie wąwozy, sosnowe
lasy, polodowcowe jeziora, łąki, żyzne doliny, nawet skrawek pustyni. Co
jakiś czas a to Grecy, a to Kartagińczycy, Rzymianie czy Aragończycy,
Włosi, Brytowie, wreszcie Francuzi ją zdobywali, ale nikomu nie udało się
zdławić wojowniczego ducha jej mieszkańców.

Kolejny powód, dla którego zrezygnował z inwestycji.
Zbyt wiele niewiadomych w tym krnąbrnym francuskim departament.

Przedsiębiorczy Genueńczyk założył Bastię w 1380 roku
i dla jej ochrony zbudował fortecę, której pozostałością była na przykład
ta wieża. Miasto pełniło funkcję stolicy wyspy aż do 1791 roku, kiedy to
Napoleon zdecydował, że Ajaccio na południu, miejsce jego urodzin, lepiej
się do tego nadaje. Ashby wiedział, że miejscowi wciąż nie wybaczyli
małemu cesarzowi tego grzechu.

Zapiął płaszcz od Armaniego i stanął bliżej
średniowiecznego gzymsu. Koszula, spodnie i sweter robione na miarę
okrywały jego pięćdziesięcioośmioletnie ciało, dając miłe poczucie
bezpieczeństwa. Wszystkie swoje ubrania kupował w Kingston & Knight,
podobnie jak jego ojciec i dziadek. Wczoraj londyński fryzjer poświęcił
pół godziny na przystrzyżenie jego siwiejącej czupryny, likwidując te
wyblakłe kosmyki, które sprawiały, że wyglądał starzej. Był dumny z tego,
jak udawało mu się zachować wygląd i sprawność znacznie młodszego
mężczyzny, i gdy tak spoglądał ponad pogrążoną w ciemnościach Bastią ku
Morzu Tyrreńskiemu, rozkoszował się poczuciem satysfakcji kogoś, kto
naprawdę coś osiągnął.

Zerknął na zegarek.

Przybył rozwiązać tajemnicę, która od ponad
sześćdziesięciu lat nie dawała spokoju poszukiwaczom skarbów, a
nienawidził opieszałości.

Usłyszał kroki. Zbliżały się schodami, które
prowadziły dwadzieścia metrów w górę. Za dnia wspinali się po nich
turyści, by gapić się na widoki i robić zdjęcia. O tej porze nikt się tu
nie zjawiał.

W słabym świetle zamajaczyła postać mężczyzny.

Był niewysoki i miał gęste włosy. Dwie głębokie bruzdy
biegły od nosa do kącików ust. Skórę miał brązową jak skorupa orzecha, a
jej ciemną barwę pogłębiała dodatkowo biel wąsów.

I był ubrany jak duchowny.

Czarna sutanna zaszeleściła, gdy podchodził bliżej.

— Lordzie Ashby, przepraszam za swoje spóźnienie,
ale nie dało się temu zapobiec.

— Ksiądz? — zapytał, wskazując na sutannę.

— Uznałem, że to najlepsze przebranie na dzisiaj.
Mało kto zadaje im pytania. — Mężczyzna sapnął kilka razy, zdyszany po
wspinaczce.

Ashby z wielką starannością wybrał godzinę ich
spotkania i swoje przybycie obliczył z iście angielską precyzją. Teraz
jednak wszystko przesunęło się o prawie trzydzieści minut.

— Nie znoszę niedogodności — powiedział — ale
czasem konieczna jest szczera rozmowa twarzą w twarz. — Wskazał palcem. —
A ty jesteś kłamcą.

— Owszem, otwarcie się do tego przyznaję.

— Kosztujesz mnie dużo czasu i pieniędzy, a ani
jednego, ani drugiego nie lubię tracić.

— Niestety, lordzie Ashby, mnie brakuje obu tych
rzeczy. — Umilkł.

— I wiedziałam, że potrzebna jest panu moja
pomoc.

Ostatnim razem pozwolił, by ten człowiek dowiedział
się zbyt wiele. Błąd.

Coś wydarzyło się na Korsyce 15 września 1943 roku.
Łodzią przywieziono sześć skrzyń z Włoch. Niektórzy powiadali, że zostały
zatopione w morzu nieopodal Bastii, według innych wyładowano je na brzeg.
Wszyscy zgodnie twierdzili, że w przedsięwzięciu uczestniczyło pięciu
Niemców. Za porzucenie skarbu na terenach, które wkrótce miały trafić w
ręce aliantów, czterech z nich stanęło przed sądem wojskowym i zostało
zastrzelonych. Piątego uwolniono od odpowiedzialności. Niestety, nie
został wtajemniczony, gdzie ostatecznie ukryto skarb, wobec tego szukał go
na próżno przez resztę swojego życia.

Jak wielu innych.

— Kłamstwa to jedyna broń, jaką dysponuję —
oświadczył Korsykanin.

— Tylko one powstrzymują takich wpływowych ludzi
jak pan.

— Starcze…

— Ośmielam się twierdzić, że nie jestem wiele
starszy od pana. Choć nie cieszę się równą niesławą. Niezłą ma pan
reputację, lordzie Ashby.

Ashby przytaknął skinieniem głowy. Zdawał sobie
sprawę, jakie znaczenie ma wizerunek. Przez trzy wieki w posiadaniu jego
rodziny znajdowała się większość udziałów jednej z najstarszych instytucji
finansowych Anglii. W tej chwili on był jedynym posiadaczem owych
udziałów. Brytyjska prasa raz opisała jego błyszczące szare oczy, rzymski
nos i cień uśmiechu jako „wizerunek arystokraty”. Kilka lat temu jakiś
dziennikarz nazwał go „imponującym”, inny „posępnym” i „śniadym”. Nie
przeszkadzało mu, kiedy zwracano uwagę na jego ciemną karnację — spuściznę
po matce półkrwi Turczynce — ale martwiło go, że ktoś może postrzegać go
jako ponuraka.

— Zapewniam cię, dobry człowieku — odezwał się. —
Nie jestem osobą, której musisz się lękać.

Korsykanin się roześmiał.

— Mam taką nadzieję. Przemocą niczego pan nie
osiągnie. W końcu szuka pan złota Rommla. Prawdziwego skarbu. A ja być
może wiem, gdzie ono jest.

Mężczyzna był równie męczący, jak spostrzegawczy. Ale
przyznawał się również do tego, że jest kłamcą.

— Zwodziłeś mnie.

Ciemnoskóry mężczyzna znów się roześmiał.

— Bardzo pan nalegał. Nie chcę przyciągać uwagi.
Ktoś mógłby się dowiedzieć. To mała wyspa, a jeżeli uda się nam znaleźć
skarb, chcę móc zatrzymać swoją część.

Ten człowiek pracował dla Assemblee de Corse w
Ajaccio. Był niższym rangą urzędnikiem w regionalnym rządzie Korsyki i
miał dostęp do wielu informacji.

— A kto mógłby nam zabrać to, co znajdziemy? —
zapytał.

— Ludzie stąd, z Bastii, którzy wciąż szukają.
Inni, którzy mieszkają we Francji i Włoszech. Wielu zginęło przez ten
skarb.

Ten głupiec najwyraźniej lubił niespieszną rozmowę,
pełną niejasnych wskazówek i sugestii, powolutku i stopniowo prowadzącą do
sedna.

Lecz Ashby nie miał na to czasu.

Skinął i kolejny mężczyzna wyłonił się ze schodów.
Nosił ciemnoszary płaszcz, który doskonale zlewał się z jego sztywnymi
siwymi włosami. Miał przenikliwe oczy i chudą twarz zakończoną szpiczastą
brodą. Podszedł prosto do Korsykanina i stanął.

— To jest pan Guildhall — powiedział Ashby. — Być
może pamiętasz go z naszej poprzedniej wizyty.

Korsykanin wyciągnął dłoń, ale pan Guildhall trzymał
ręce w kieszeniach.

— Pamiętam — odparł Korsykanin. — Czy on się
czasem uśmiecha?

Ashby potrząsnął głową.

— Straszna rzecz. Kilka lat temu pan Guildhall
uczestniczył w paskudnej sprzeczce, podczas której pocięto mu twarz i
szyję. Wrócił do zdrowia, jak pan widzi, niestety jednak został uszkodzony
nerw, przez co mięśnie jego twarzy nie są w pełni sprawne. Stąd ten brak
uśmiechu.

— A osoba, która go pocięła?

— Ach, doskonałe pytanie. Całkowicie martwa.
Skręcony kark.

Zobaczywszy, że osiągnął swój cel, zwrócił się do
Guildhalla.

— Co znalazłeś?

Jego pracownik wyjął z kieszeni niewielką książeczkę i
podał mu ją. W słabym świetle Ashby odczytał wyblakły tytuł po francusku: Napoleon. Z Tuileries na Świętą
Helenę. Jedne z niezliczonych wspomnień, jakie
ukazały się drukiem po śmierci Napoleona w 1821 roku.

— Skąd… to macie? — zapytał Korsykanin.

Ashby się uśmiechnął.

— Podczas gdy pan kazał mi czekać na wieży, pan
Guildhall przeszukał pański dom. Nie jestem kompletnym głupcem.

Korsykanin wzruszył ramionami.

— Zwykłe nudne wspomnienia. Dużo czytam o
Napoleonie.

— To samo powiedział pański współspiskowiec.

Zauważył, że w tej chwili jego słuchacz skupił na nim
całą swoją uwagę.

— On, ja i pan Guildhall ucięliśmy sobie
wspaniałą pogawędkę.

— Jak się dowiedzieliście o Gustavie?

Ashby wzruszył ramionami.

— To nie było trudne. Pan i on szukaliście złota
Rommla od dawna. Prawdopodobnie obaj wiecie najwięcej na ten temat.

— Zrobiliście mu krzywdę?

Ashby dosłyszał w pytaniu niepokój.

— Na Boga, skądże, mój dobry człowieku. Masz mnie
za złoczyńcę? Pochodzę z arystokratycznej rodziny. Jestem wielkim panem.
Szanowanym finansistą. Nie jakimś tam chuliganem. Oczywiście twój Gustave
również mnie okłamał.

Błyskawiczny ruch nadgarstka i Guildhall złapał
mężczyznę za ramię i jedną nogę w spodniach wystającą spod sutanny. Drobny
Korsykanin przefrunął nad gzymsem i zawisł po zewnętrznej stronie muru.
Guildhall trzymał go za obie kostki u nóg, gdy ten zwisał głową w dół
dwadzieścia metrów nad kamiennym chodnikiem.

Sutanna trzepotała na nocnym wietrze.

Ashby wyjrzał przez drugi gzyms.

— Niestety, pan Guildhall nie ma podobnych
zahamowań wobec przemocy jak ja. Miej, proszę, świadomość, że krzykniesz,
a natychmiast cię puści. Rozumiesz?

Zobaczył głowę poruszającą się w górę i w dół.

— A teraz już czas, abyśmy porozmawiali poważnie.

TRZY

KOPENHAGA

Malone, patrząc na
Sama Collinsa, dostrzegał tylko kontury jego sylwetki. Nagle na dole rozległ się kolejny brzęk
tłuczonego szkła.

— Chyba chcą mnie zabić — powiedział Collins.

— Na wypadek gdybyś nie zauważył, ja też trzymam
broń wycelowaną w ciebie.

— Panie Malone, Henrik mnie tu przysłał.

Musiał wybrać. Zagrożenie stojące przed nim albo to
dwa piętra niżej.

Opuścił broń.

— Ty ich tu przyprowadziłeś?

— Potrzebowałem pańskiej pomocy. Henrik
powiedział, żebym przyszedł.

Usłyszał trzy pyknięcia. Strzały z broni z tłumikiem.
Potem frontowe drzwi otworzyły się z hukiem. Na drewnianej podłodze
zadudniły kroki.

Skinął bronią.

— Tam.

Wycofali się do magazynu na trzecim piętrze i ukryli
za stosami pudeł. Zrozumiał, że napastnicy zwabieni światłem natychmiast
ruszą na najwyższe piętro. Po czym, jak tylko odkryją, że nikogo tam nie
ma, zaczną szukać. Problem w tym, że nie wiedział, ilu zjawiło się gości.

Zaryzykował i wyjrzał. Zobaczył, jak z podestu na
trzecim piętrze mężczyzna wbiega na czwarte. Dał znak, żeby młody był
cicho i poszedł za nim. Wyskoczył przez drzwi i po mosiężnej poręczy
zjechał na następny podest. Collins poszedł w jego ślady. W ten sposób
dotarli do ostatnich schodów, które prowadziły na parter i do księgarni.

Collins ruszył do ostatniej poręczy, ale Malone
chwycił go za ramię i potrząsnął głową. Fakt, że młody człowiek chciał
zrobić coś równie głupiego, świadczył albo o ignorancji, albo o wielkiej
przebiegłości. Nie wiedział, na co się zdecydować, ale nie mogli tracić
czasu, zważywszy na to, że wyżej znajdował się uzbrojony człowiek.

Dał znak, żeby Collins zdjął płaszcz.

Widział wahanie i niepewność na ciemnej twarzy, zaraz
jednak Collins posłusznie i po cichu zdjął okrycie. Malone chwycił gruby
wełniany tłumok, usiadł na poręczy i wolniutko zsunął się po niej do
połowy. Pewnie ściskając broń w prawej ręce, rzucił płaszcz w górę.

Rozległa się seria pyknięć, kiedy kule rozrywały
ubranie.

Malone ześlizgnął się na sam dół, zeskoczył z poręczy
i przeskoczył przez kontuar, podczas gdy kolejne pociski trafiały w drzewo
wokół niego.

Namierzył strzelca.

Był po jego prawej, w pobliżu frontowych okien, gdzie
się mieścił dział historii i muzyki.

Uklęknął i wystrzelił w tamtym kierunku.

— Teraz! — krzyknął do Collinsa. Ten chyba wyczuł, co
musi zrobić, bo pędem zbiegł ze schodów i wskoczył za kontuar.

Malone wiedział, że wkrótce będą mieli liczniejsze
towarzystwo, wobec czego przeczołgał się w lewo. Na szczęście nie zostali
odcięci. W czasie ostatniego remontu kazał zostawić kontuar otwarty na obu
końcach. Strzelał bez tłumika i teraz się zastanawiał, czy hałas zwrócił
czyjąś uwagę na zewnątrz. Niestety, Hojbro Plads między północą a świtem
był prawie wyludniony.

Dotarł do końca, tuż za sobą mając Collinsa. Nie
odrywał wzroku od schodów, czekając na nieuniknione. Zauważył ciemny
kształt, stopniowo coraz większy, kiedy napastnik z góry wolno wystawiał
broń zza rogu.

Malone strzelił i trafił mężczyznę w ramię.

Usłyszał jęk i broń znikła.

Pierwszy strzelec otworzył ogień i strzelał tak długo,
aż mężczyzna ze schodów dobiegł do niego.

Malone wyczuł, że znaleźli się w impasie. On był
uzbrojony. Oni też. Ale oni mieli prawdopodobnie więcej amunicji, ponieważ
nie zabrał zapasowego magazynka do beretty. Szczęśliwie oni o tym nie
wiedzieli.

— Musimy ich wkurzyć — szepnął Collins.

— A ilu ich według ciebie jest?

— Wygląda na to, że dwóch.

— Tego nie wiemy.

Wrócił w myślach do snu, kiedy raz już popełnił błąd i
nie policzył do trzech.

— Nie możemy tak po prostu tutaj siedzieć.

— Mogę oddać im ciebie i wracać do łóżka.

— Możesz. Ale tego nie zrobisz.

— Nie bądź taki pewny.

Wciąż pamiętał, co powiedział Collins: „Henrik
Thorvaldsen ma kłopoty”.

Collins prześlizgnął się obok niego i sięgnął po
gaśnicę schowaną za kontuarem. Malone patrzył, jak Collins zrywa
zawleczkę, i zanim zdążył zaprotestować, przeskakuje przez kontuar,
zasnuwa księgarnię chemiczną mgłą i kryjąc się za półkami, celuje w
napastników.

Niezły pomysł, tyle tylko że…

W odpowiedzi rozległy się cztery pyknięcia.

Kule wytrysnęły z mgły, wbijając się w drewno i
odbijając od kamiennych ścian.

Malone posłał kolejną serię w stronę napastników.

Usłyszał brzękliwe crescendo rozpryskującego się
szkła, potem tupot biegnących stóp.

Wycofują się.

Owiało go zimne powietrze. Zrozumiał, że uciekli przez
frontowe okno.

Collins opuścił gaśnicę.

— Poszli sobie.

Musiał się upewnić, więc skulony oderwał się od
kontuaru i kryjąc się między półkami, popędził przez rzednącą mgłę. Dotarł
do ostatniego rzędu i szybko wyjrzał. Przesiąknięte dymem powietrze
uciekało w lodowatą noc przez roztrzaskaną szybę w oknie.

Potrząsnął głową. Znowu bałagan.

Collins stanął za nim.

— To byli zawodowcy.

— Skąd wiesz?

— Wiem, kto ich przysłał.

Collins postawił gaśnicę na podłodze.

— Kto?

Collins potrząsnął głową.

— Henrik powiedział, że sam panu wytlumaczy.

Podszedł do kontuaru, znalazł telefon i wybrał numer
do Christiangade, rodowej siedziby Thorvaldsenów, dziewięć mil na północ
od Kopenhagi. Sygnał zabrzmiał kilka razy. Zazwyczaj Jesper, szambelan
Thorvaldsena, odbierał bez względu na porę.

Niedobrze.

Rozłączył się i uznał, że trzeba być przygotowanym.

— Idź na górę — polecił Collinsowi. — Na moim
łóżku jest plecak. Weź go.

Collins pobiegł na górę drewnianymi schodami.

Malone skorzystał z okazji i jeszcze raz zadzwonił do
Christiangade. Bez powodzenia.

Collins z łomotem zbiegł ze schodów.

Samochód Malone’a był zaparkowany kilka przecznic
dalej, tuż za granicami Starego Miasta, w pobliżu Christianburg Slot.
Malone wziął swój telefon komórkowy spod lady.

— Idziemy.

CZTERY

Eliza Larocque czuła,
że jest bliska osiągnięcia celu, chociaż jej towarzysz lotu bardzo utrudniał zadanie. Miała
nadzieję, że pospiesznie zaaranżowana wyprawa przez ocean nie okaże się
stratą czasu.

— Nazywa się Klub Paryski — powiedziała po
francusku.

Na wykonanie ostatecznego ruchu zdecydowała się, kiedy
znajdowali się piętnaście tysięcy metrów nad północnym Atlantykiem, w
luksusowej kabinie jej nowego gulfstreama G650. Była bardzo dumna ze
swojej najnowszej zabawki — supernowoczesnej maszyny, jednej z pierwszych,
które zeszły z linii produkcyjnej. W przestronnej kabinie mogło lecieć
osiemnastu pasażerów na miękkich skórzanych fotelach. Odrzutowiec był
wyposażony w kuchnię, całkiem pokaźną łazienkę, meble z mahoniu,
megaszybkie satelitarne łącze internetowe. Latał wysoko, szybko, miał duży
zasięg i był niezawodny. Trzydzieści siedem milionów, ale wart każdego
euro.

— Znam tę organizację — odparł Robert Mastroianni
w jej ojczystym języku. — Nieformalna grupa wysokich urzędników do spraw
finansów z najbogatszych krajów świata, która zajmuje się usługami
finansowymi, jak restrukturyzacja i umarzanie długów. Udzielają kredytów i
pomagają krajom spłacić zadłużenie. Kiedy miałem posadę w Międzynarodowym
Funduszu Walutowym, wiele razy z nimi współpracowaliśmy.

O tym doskonale wiedziała.

— Ten klub — powiedziała — powstał w czasie
rozmów kryzysowych, jakie odbyły się w Paryżu w 1956 roku między
zrujnowaną Argentyną a jej kredytodawcami. Dalej spotyka się co sześć
tygodni we francuskim Ministerstwie Gospodarki, Finansów i Przemysłu, a
przewodniczy mu wyższy rangą urzędnik z francuskiego Ministerstwa Skarbu.
Ale ja nie o tej organizacji mówię.

— Kolejna z twoich tajemnic? — zapytał, a w jego
tonie zabrzmiała przygana.

— Dlaczego zawsze musisz tak wszystko utrudniać?

— Być może dlatego, że wiem, jak bardzo cię to
irytuje.

Wczoraj skontaktowała się z Mastroiannim w Nowym
Jorku. Nie ucieszył się ze spotkania z nią, ale wieczorem zjedli razem
kolację w mieście. Kiedy zaproponowała, żeby wraz z nią poleciał przez
Atlantyk, zgodził się.

Co ją zaskoczyło.

To może być ich ostatnia rozmowa — lub pierwsza z
wielu następnych.

— Śmiało, Elizo. Słucham. Oczywiście nie
pozostaje mi nic innego, jak tylko cię wysłuchać. Podejrzewam, że właśnie
tak to zaplanowałaś.

— Skoro tak do tego podchodzisz, dlaczego wracasz
ze mną do domu?

— Gdybym odmówił i tak wkrótce byś mnie znowu
odnalazła. W ten sposób możemy w taki czy inny sposób załatwić nasze
sprawy, a za cenę mojego czasu mam zapewniony wygodny powrót do domu.
Dlatego proszę, nie krępuj się. Wygłoś swoją przemowę.

Powstrzymała gniew i oznajmiła:

— Historia dowiodła prawdziwości twierdzenia:
jeżeli rząd nie potrafi sprostać wyzwaniu, jakie stawia przed nim wojna,
upada. Nienaruszalność prawa, dobrobyt obywateli, wypłacalność — każde
państwo bez trudu poświęca wszystkie te zasady, jeżeli zagrożone jest jego
przetrwanie.

Jej słuchacz napił się szampana z kieliszka.

— A oto inna rzeczywistość — mówiła dalej. —
Wojny zawsze były finansowane dzięki pożyczonym pieniądzom. Im większe
zagrożenie, tym większy dług.

Lekceważąco machnął ręką.

— Znam dalszy ciąg, Elizo. Żeby naród zechciał
zaangażować się w wojnę, musi mieć konkretnego wroga.

— Oczywiście. I jeżeli wróg już istnieje, magnifico.

Uśmiechnął się, słysząc, jak używa jego ojczystego
języka. Pierwsza rysa w jego kamiennej postawie.

— Jeżeli wróg istnieje — powiedziała — ale
brakuje militarnej potęgi, można zapewnić pieniądze, aby ją zbudować.
Jeżeli natomiast wroga nie ma… — uśmiechnęła się — zawsze można go
stworzyć.

Mastroianni się roześmiał.

— Ależ jesteś diaboliczna.

— A ty nie?

Popatrzył na nią.

— Nie, Elizo. Ja nie jestem.

Był starszy od niej może o jakieś pięć lat, równie
bogaty, i choć denerwujący, potrafił też zachowywać się czarująco. Właśnie
spożyli soczystą polędwicę wołową, ziemniaki Jukon Gold i chrupiącą
zieloną fasolkę. Nauczyła się już, że jej gość woli proste jedzenie.
Żadnych przypraw, czosnku czy pieprzu. Wyjątkowe podniebienie jak na
Włocha, ale ten miliarder miał niejedną wyjątkową cechę. Czy mogła go
osądzać? Sama również miała całkiem sporo różnych dziwactw.

— Jest też inny Klub Paryski — powiedziała. —
Znacznie starszy. Sięga czasów samego Napoleona.

— Nigdy o niczym podobnym nie wspominałaś.

— Nigdy nie wykazywałeś zainteresowania, aż do
teraz.

— Mogę mówić szczerze?

— Naturalnie.

— Nie lubię cię. Albo dokładniej, nie podoba mi
się, czym się zajmujesz, nie lubię też twoich partnerów w biznesie. Są
bezwzględni, a ich słowo nie jest nic warte. Niektóre z twoich inwestycji
są, delikatnie mówiąc, wątpliwe, czasem wręcz przestępcze. Od ponad roku
zamęczasz mnie historiami o niewyobrażalnych zyskach, niczego dokładnie
nie tłumacząc. Może dlatego, że w połowie jesteś Korsykanką, a może
zwyczajnie nie panujesz nad tym.

Jej matka była Korsykanką, ojciec Francuzem. Pobrali
się młodo i wspólnie przeżyli ponad pięćdziesiąt lat. Oboje już zmarli.
Ona była ich jedyną spadkobierczynią. Uprzedzenia dotyczące jej
pochodzenia nie były niczym nowym — co jednak nie oznaczało, że godziła
się z nimi bez protestów.

Wstała z fotela i sprzątnęła naczynia po kolacji.

Mastroianni złapał ją za rękę.

— Nie musisz mi usługiwać.

Obruszyła się zarówno z powodu jego tonu, jak i
dotyku, ale nie opierała się. Z uśmiechem przeszła na włoski.

— Jesteś moim gościem. Tak wypada.

Puścił ją.

W samolocie było tylko dwóch pilotów, obaj z przodu,
za zamkniętymi drzwiami kokpitu, dlatego też sama podawała do stołu. W
kuchni pochowała brudne talerze i wyjęła deser z małej lodówki. Dwie
przepyszne czekoladowe tarty. Jak się dowiedziała, ulubiony smakołyk
Mastroianniego. Kupiła je wczoraj w restauracji na Manhattanie, w której
jedli kolację.

Na widok deseru wyraz jego twarzy się zmienił.

Usiadła naprzeciwko niego.

— W naszej rozmowie nie ma znaczenia, czy lubisz
mnie i moich wspólników, Robercie. To propozycja czysto biznesowa. Którą —
jak uznałam — możesz być zainteresowany. Dobór jest prowadzony niezwykle
starannie. Pięć osób już wybrano. Ja jestem szósta. Ty byłbyś siódmy.

Wskazał na tartę.

— Zastanawiałem się, o czym tak wczoraj
rozmawiałaś z kelnerem.

Ignorował ją, prowadząc własną grę.

— Widziałam, jak bardzo smakował ci deser.

Wziął srebrny widelczyk. Najwidoczniej niechęć, jaką
do niej żywił, nie przekładała się na serwowane przez nią jedzenie, jej
samolot czy możliwość zarobienia pieniędzy.

— Mogę opowiedzieć ci historię? — zapytała. — O
Egipcie. Który ówczesny Général Napoleon
Bonaparte najechał w 1798 roku.

Kiwnął głową, rozkoszując się smakowitą czekoladą.

— Wątpię, byś posłuchała, gdybym się nie zgodził.
Więc oczywiście mów.

Napoleon osobiście
prowadził kolumnę francuskich żołnierzy w drugim dniu ich marszu na
południe. Znajdowali się w pobliżu Al Beidah, zaledwie kilka godzin jazdy
od następnej wioski. Dzień był upalny i słoneczny, jak wszystkie inne
przed nim. Wczoraj Arabowie wściekle zaatakowali jego przednią straż.
Général Desaix niemal został pojmany, zginął kapitan, a innego adiutanta
generała wzięto do niewoli. Zażądano okupu, jednak Arabowie obejrzeli łupy
i ostatecznie zabili więźnia strzałem w głowę. Egipt okazał się zdradliwym
krajem — łatwym do zdobycia, trudnym do utrzymania — opór z każdą chwilą
narastał.

Przed sobą, na skraju
zakurzonej drogi Napoleon zauważył kobietę z zakrwawioną twarzą. Jedną
ręką tuliła niemowlę, drugą trzymała wyciągniętą przed siebie, jakby w
geście samoobrony. Co robiła na tej rozpalonej słońcem pustyni?

Zbliżył się i przy pomocy
tłumacza dowiedział się, że mąż wydłubał jej oczy. Napoleon był
przerażony. Dlaczego? Nie odważyła się poskarżyć, prosiła tylko, żeby ktoś
zaopiekował się jej dzieckiem, które było chyba bliskie śmierci. Napoleon
rozkazał oboje nakarmić i napoić.

Kiedy jego polecenie
wypełniono, zza wydmy wyłonił się mężczyzna, zły i pełen nienawiści.

Żołnierze stali się czujni.

Mężczyzna podbiegł i wyrwał
kobiecie chleb i wodę.

— Zakazane — krzyknął. —
Straciła swój honor i zbrukała mój. To dziecko to moja hańba. Jest owocem
jej winy.

Napoleon zsiadł z konia i
odezwał się.

— Jesteś szalony, monsieur. Postradałeś zmysły.

— Jestem jej mężem i mam
prawo uczynić, co zechcę.

Zanim Napoleon zdążył
zareagować, człowiek ten dobył spod tuniki sztylet i śmiertelnie ranił
swoją żonę.

Zamieszanie wzrosło, kiedy
mężczyzna chwycił dziecko, uniósł je wysoko, po czym cisnął nim o ziemię.

Rozległ się strzał i pierś
mężczyzny eksplodowała, a jego ciało runęło na pokrytą pyłem ziemię.
Kapitan Le Mireur, jadący tuż za Napoleonem, położył kres temu
przedstawieniu.

Wszyscy żołnierze byli
wstrząśnięci zajściem.

Sam Napoleon z trudem
ukrywał niesmak. Po kilku pełnych napięcia chwilach rozkazał, by kolumna
podjęła marsz; zanim jednak dosiadł na powrót konia, zauważył, że coś
wypadło spod tuniki zabitego.

Zwitek papirusu związany
sznurkiem.

Podniósł go z piasku.

Napoleon zatrzymał się na
noc w domu rozkoszy jednego ze swoich najrozsądniejszych oponentów,
Egipcjanina, który przed miesiącami zbiegł na pustynię ze swoją armią
mameluków, wszystkie swoje dobra zostawiwszy na pastwę Francuzów.
Wyciągnięty na puszystych dywanach zarzuconych aksamitnymi poduszkami
generał wciąż nie mógł się otrząsnąć z szoku po nieludzkim zachowaniu,
jakiego był wcześniej świadkiem.

Później powiedziano mu, że
mężczyzna źle uczynił, mordując żonę, ale gdyby Bóg chciał wybaczyć jej
niewierność, wcześniej ktoś przygarnąłby ją pod swój dach i zlitował się
nad nią. Ponieważ tak się nie stało, arabskie prawo nie musi karać męża za
popełnione przez niego dwa morderstwa.

— W takim razie
dobrze, że my to zrobiliśmy — oświadczył Napoleon.

Kiedy nastała cicha i
ciemna noc, Napoleon postanowił przyjrzeć się papirusowi, jaki znalazł
przy ciele. Jego savanci powiedzieli mu, że miejscowi
regularnie grabili święte miejsca ze wszystkiego, co mogli sprzedać lub
wykorzystać. Co za marnotrawstwo. Przybył, by zbadać przeszłość tego
kraju, nie ją niszczyć.

Zerwał sznurek i rozwinął
rolkę. Stwierdził, że składa się z czterech arkuszy zapisanych chyba
greką. Biegle posługiwał się korsykańskim, wreszcie znośnie mówił i czytał
po francusku, poza tym jednak języki obce były dla niego zagadką.

Zawezwał więc jednego ze
swoich tłumaczy.

— To koptyjski —
oznajmił mężczyzna.

— Umiesz to
przeczytać?

— Oczywiście, Général.

— Cóż za straszliwa rzecz — powiedział Mastroianni. — Żeby tak zabić dziecko.

Kiwnęła głową.

— To była rzeczywistość egipskiej kampanii.
Krwawy, z trudem dokonany podbój. Ale zapewniam cię, przez to właśnie
zdarzenie ty i ja prowadzimy teraz tę rozmowę.

PIĘĆ

Sam Collins siedział
na siedzeniu pasażera i przyglądał się, jak Malone pędem wyjeżdża z Kopenhagi, kierując
się na północ autostradą biegnącą wzdłuż duńskiego wybrzeża.

Cotton Malone był dokładnie taki, jak się spodziewał.
Twardy, odważny, zdecydowany, stawiał czoło zaistniałej sytuacji, robił
to, co w danej chwili należało zrobić. Pasował nawet do fizycznego opisu,
z jakiego znał go Sam. Wysoki, o lśniących jasnych włosach i
niezdradzającym emocji uśmiechu. Wiedział o dwunastoletniej pracy
Malone’a w Departamencie Sprawiedliwości, studiach prawniczych w
Georgetown, fotograficznej pamięci i miłości do książek. Ale dopiero teraz
osobiście się przekonał, jak odważnie ten człowiek zachowuje się pod
ostrzałem.

— Kim jesteś? — zapytał Malone.

Zrozumiał, że musi być szczery, wyczuwał podejrzliwość
Malone’a i nie miał mu jej za złe. Obcy człowiek włamuje się do jego
sklepu w środku nocy, na dodatek ścigany przez uzbrojonych mężczyzn.

— Secret Service Stanów Zjednoczonych.
Przynajmniej jeszcze do niedawna. Obawiam się, że mnie wywalili.

— A to z powodu?

— Ponieważ nikt nie chciał mnie słuchać.
Próbowałem im powiedzieć. Ale nikt nie chciał słuchać.

— Czemu Henrik chciał?

— A czemu ty…? — powstrzymał się.

— Niektórzy ludzie przygarniają bezdomne
zwierzęta. Henrik ratuje ludzi. Dlaczego potrzebna ci była jego pomoc?

— Kto mówi, że tak było?

— Spokojnie. Ja też byłem kiedyś takim bezdomnym
zwierzakiem.

— Prawdę mówiąc, to chyba raczej Henrik
potrzebował pomocy. To on skontaktował się ze mną.

Malone wrzucił w maździe piąty bieg i popędził
autostradą oddaloną o jakieś 100 metrów od mostu nad Sundem.

Sam musiał coś wyjaśnić.

— Nie pracowałem jako ochroniarz w Białym Domu.
Zajmowałem się oszustwami finansowymi i walutowymi.

Zawsze bawił go hollywoodzki stereotyp agentów w
ciemnych garniturach, okularach przeciwsłonecznych, z wepchniętymi do ucha
słuchawkami w cielistym kolorze, kłębiących się wokół prezydenta.
Większość agentów Secret Service, tak jak on, nie rzucając się w oczy,
strzegła amerykańskiego systemu finansowego. Pierwotnie właśnie to było
głównym zadaniem agencji, ponieważ powstała w czasie wojny domowej w celu
zwalczania fałszowania pieniędzy przez konfederatów. Dopiero trzydzieści
pięć lat później, po zabójstwie Williama McKinleya, przejęła również
odpowiedzialność za bezpieczeństwo prezydenta.

— Dlaczego przyszedłeś do mojej księgarni? —
zapytał Malone.

— Byłem w mieście. Wczoraj Henrik kazał mi
przenieść się do hotelu. Czułem, że coś jest nie tak. Nie chciał, żebym
przebywał na terenie posiadłości.

— Od jak dawna jesteś w Danii?

— Od tygodnia. Ciebie nie było. Wróciłeś dopiero
kilka dni temu.

— Dużo o mnie wiesz.

— Niezupełnie. Wiem, że nazywasz się Cotton
Malone. Byłeś oficerem marynarki. Pracowałeś w Magellan Billet. Obecnie w
stanie spoczynku.

Malone rzucił mu spojrzenie zdradzające, że uporczywe
unikanie odpowiedzi na początkowe pytanie zaczyna działać mu na nerwy.

— W wolnym czasie prowadzę stronę internetową —
powiedział Sam. — Nie powinniśmy robić takich rzeczy, ale ja się
odważyłem. Światowy Krach Finansowy — Kapitalistyczny Spisek. Tak się
nazywa. Jest na Moneywash.net.

— Już rozumiem, czemu przełożeni nie byli
zachwyceni twoim hobby.

— A ja nie. Mieszkam w Ameryce. Mam prawo mówić
to, co myślę.

— Ale nie masz prawa jednocześnie nosić
federalnej odznaki.

— Oni też tak powiedzieli. — W jego głosie
słychać było porażkę.

— Co tam wypisywałeś na tej swojej stronie? —
zapytał go Malone.

— Prawdę. O finansistach, jak Mayer Amschel
Rothschild.

— Korzystając z tych swoich praw wynikających z
Pierwszej Poprawki?

— Jakie to ma znaczenie? Ten człowiek nawet nie
był Amerykaninem. Po prostu znał się na pieniądzach. Miał pięciu synów i
wszyscy okazali się w tym jeszcze lepsi. Nauczyli się, jak zamieniać dług
w fortunę. Pożyczali pieniądze wszystkim monarchiom w Europie. Wymień
nazwisko, a oni na pewno tam byli, jedną ręką dawali pieniądze, drugą
zabierali znacznie więcej.

— Czy to nie typowo po amerykańsku?

— Nie byli bankierami. Banki operują funduszami
zdeponowanymi przez klientów albo stworzonymi przez rządy. Oni korzystali
z osobistych bogactw, pożyczając je na skandalicznie wysoki procent.

— A co w tym znowu złego?

Collins poruszył się na swoim siedzeniu.

— Właśnie przez taką postawę wszystko, co robili,
uchodziło im na sucho. Ludzie mówią: „I co z tego? Ich prawo zarabiać
pieniądze”. A to nieprawda. — Paliło go w żołądku. — Rothschildowie
dorobili się fortuny, finansując wojny. Wiedziałeś o tym?

Malone nie odpowiedział.

— Przeważnie dawali pieniądze obydwu stronom. I w
ogóle nie obchodził ich zwrot długu. W zamian chcieli przywilejów, które
można było zmienić w zyski. Koncesje na zakładanie kopalń, monopole,
wyłączność na import. Czasem jako gwarancję otrzymywali prawo do
niektórych podatków.

— To było setki lat temu. Więc o co, do cholery,
chodzi?

— To dzieje się znowu.

Malone zwolnił przed ostrym zakrętem.

— Skąd wiesz?

— Nie każdy, kto dorabia się fortuny, jest równie
dobroduszny jak Bill Gates.

— Masz nazwiska? Dowody?

Collins milczał.

Malone zdawał się wyczuwać jego wątpliwości.

— Nie, nie masz. Po prostu zwykłe bzdury o
globalnym spisku, które wpuściłeś do Internetu i przez które cię wylali.

— To chyba nie do końca takie wyssane z palca —
odparował szybko Collins. — Ci ludzie przyszli mnie zabić.

— Mówisz, jakby cię to cieszyło.

— Dowodzi, że mam rację.

— Dość naciągane. Opowiedz, co się stało.

— Miałem dość siedzenia w hotelowym pokoju, więc
wybrałem się na spacer. Dwóch facetów szło za mną. Zacząłem biec, ale oni
wciąż byli za mną. Wtedy znalazłem twój dom. Henrik mówił, żebym czekał w
hotelu, aż się do mnie odezwie, i dopiero wtedy skontaktował się z tobą.
Ale kiedy zauważyłem tamtych dwóch, zadzwoniłem do Christiangade. Jesper
kazał mi cię natychmiast odszukać, więc poszedłem do twojego sklepu.

— Jak wszedłeś?

— Wyważyłem tylne drzwi. To było proste.
Przydałby ci się alarm.

— Uznałem, że jeśli komuś przyjdzie chętka na
stare książki, niech je sobie bierze.

— A co z facetami, którzy chcą cię zabić?

— Ściślej mówiąc, chcieli zabić ciebie. A tak
przy okazji, głupio zrobiłeś, że się włamałeś. Mogłem cię zastrzelić.

— Wiedziałem, że tego nie zrobisz.

— Fajnie, że ty wiedziałeś, bo ja nie.

W milczeniu pokonali kilka następnych mil. Zbliżając
się do Christiangade. Sam pokonywał tę trasę kilkakrotnie w ciągu
minionego roku.

— Thorvaldsen wpakował się w niezłe tarapaty —
odezwał się w końcu. — Ale mężczyzna, którego ma na celowniku, zrobił
pierwszy ruch.

— Henrik nie jest głupcem.

— Może nie, ale każdy kiedyś spotka godnego
siebie przeciwnika.

— Ile masz lat?

Sama zaskoczyła ta nagła zmiana tematu.

— Trzydzieści dwa.

— Długo pracowałeś w Secret Service?

— Cztery lata.

Domyślił się, o co chodziło Malone’owi. Po co Henrik
kontaktował się z młodym niedoświadczonym agentem Secret Service, który
prowadził dziwaczną stronę internetową?

— To długa historia.

— Mam czas — powiedział Malone.

— Chyba jednak nie. Thorvaldsen doprowadził do
bardzo delikatnej sytuacji. Potrzebna mu pomoc.

— To mówi konspirator czy agent?

Malone przyspieszył i mazda pomknęła prostym
odcinkiem. Po prawej rozciągał się ciemny ocean, na horyzoncie połyskiwały
światła odległej Szwecji.

— Jego przyjaciel.

— Jak widać — odezwał się Malone — nic nie wiesz
o Henriku. On niczego się nie boi.

— Każdy się czegoś boi.

— A ty?

Collins zadumał się nad pytaniem, które kilkakrotnie w
ciągu ostatnich miesięcy sam sobie zadawał.

— Człowieka, którego Thorvaldsen naprawdę ściga —
odparł wreszcie szczerze.

— Podasz mi nazwisko?

— Lorda Grahama Ashby’ego.

SZEŚĆ

KORSYKA

Ashby wrócił na
„Archimedesa” i z trapu skoczył na tylny pokład. Korsykanina przyprowadził ze sobą, po tym jak
ten bez reszty poświęcił mu całą swoją uwagę na szczycie wieży. Pozbyli
się idiotycznej sutanny i mężczyzna przestał sprawiać jakiekolwiek
kłopoty.

— Zaprowadź go do głównego salonu — powiedział
Ashby i Guildhall poprowadził gościa. — Niech się rozgości.

Wszedł po tekowych schodach na trzeci poziom, wciąż
trzymając w ręce książkę znalezioną w domu Korsykanina.

Pojawił się kapitan jachtu.

— Kierunek północ, wzdłuż brzegu, cała naprzód —
rozkazał Ashby.

Kapitan skinął głową i zniknął.

Smukły czarny kadłub „Archimedesa” miał siedemdziesiąt
metrów długości. Bliźniacze silniki dieslowskie rozwijały prędkość
dwudziestu pięciu węzłów, a sam jacht mógł odbywać transatlantyckie rejsy
z budzącą szacunek szybkością dwudziestu dwóch. Na sześciu pokładach
jednostki mieściły się trzy apartamenty, pokoje właściciela, biuro, w
pełni wyposażona kuchnia, sauna, sala gimnastyczna i wszystkie inne
udogodnienia, jakich można się spodziewać po luksusowym jachcie.

Poniżej silniki zwiększyły obroty.

Znowu pomyślał o tamtej nocy we wrześniu 1943 roku.

Wszystkie źródła opisywały spokojne morze i czyste
niebo. Łodzie rybackie Bastii bezpiecznie kotwiczyły w porcie. Jedynie
samotna motorowa szalupa cięła przybrzeżne wody. Niektórzy powiadali, że
łódź zmierzała do Cape Sud i rzeki Golo znajdujących się u południowej
nasady Cape Corse, najbardziej wysuniętego na północ cypla Korsyki —
podobnego do palca górzystego skrawka ziemi wskazującego na północ, ku
Włochom. Inni umieszczali łódź na różnych sprzecznych ze sobą pozycjach
wzdłuż północno-wschodniego brzegu. Na pokładzie znajdowało się czterech
niemieckich żołnierzy, kiedy dwa amerykańskie myśliwce P-39 ostrzelały
pokład ogniem z armatek. Zrzucona bomba nie trafiła w cel i szczęśliwie
samoloty zaprzestały ataku, zanim zdołały zatopić szalupę. Ostatecznie
sześć drewnianych skrzyń gdzieś ukryto — albo na samej Korsyce, albo w jej
pobliżu. Piąty Niemiec, który pozostał na brzegu, pomagał pozostałym
czterem w ucieczce.

„Archimedes” sunął naprzód.

Powinni tam być za niespełna trzydzieści minut.

Wszedł na jeszcze jeden pokład wyżej, do głównego
salonu, gdzie meble obite białą skórą i wykończone nierdzewną stalą oraz
kremowy berberyjski dywan służyły wygodzie gości. Jego szesnastowieczną
posiadłość w Anglii wypełniały antyki. Tutaj wolał styl nowoczesny.

Korsykanin siedział na jednej z kanap z drinkiem w
ręku.

— Mój rum? — zapytał Ashby.

Starszy mężczyzna skinął potakująco głową, wciąż
jeszcze wyraźnie zdenerwowany.

— Mój ulubiony. Z soku z pierwszego tłoczenia.

Łódź mknęła coraz szybciej, dziobem tnąc powierzchnię
wody.

Ashby rzucił książkę o Napoleonie na kanapę obok swego
gościa.

— Miałem trochę pracy od naszej ostatniej
rozmowy. Nie będę zanudzał cię szczegółami, ale wiem, że czterech mężczyzn
przywiozło złoto Rommla z Włoch. Ci czterej ukryli skarb, ale zanim
gestapo ich zastrzeliło za zaniedbanie obowiązków, nie zdradzili gdzie.
Niestety, piąty nie został dopuszczony do tajemnicy. Od tamtej pory
Korsykanie tacy jak ty nie przestawali szukać i rozpuszczali fałszywe
informacje na temat tego, co się stało. Istnieje co najmniej kilkanaście
wersji wydarzeń, co poza zamieszaniem nie wniosło niczego. Dlatego właśnie
ostatnim razem mnie okłamałeś. — Zrobił pauzę. — I dlatego Gustave zrobił
to samo.

Nalał sobie rumu i usiadł na kanapie naprzeciwko
Korsykanina. Dzielił ich stolik ze szkła i drewna. Wziął książkę i położył
ją na stoliku.

— Jeśli łaska, chciałbym, żebyś rozwiązał
łamigłówkę — odezwał się.

— Gdybym potrafił, zrobiłbym to już dawno.

Ashby się uśmiechnął.

— Ostatnio czytałem, że kiedy Napoleon został
cesarzem, wykluczył wszystkich Korsykan z administrowania ich własną
wyspą. Twierdził, że niezbyt można im ufać.

— Napoleon także był Korsykaninem.

— To prawda, ale ty, mój panie, jesteś
kłamcą. Wiesz, jak rozwiązać łamigłówkę, więc zrób to łaskawie.

Korsykanin dopił rum.

— Nigdy nie powinienem był się z tobą zadawać.

Ashby wzruszył ramionami.

— Lubisz moje pieniądze. To ja nie powinienem był
zadawać się z tobą.

— Na wieży próbowałeś mnie zabić.

Ashby się roześmiał.

— Chciałem tylko, żebyś bez reszty poświęcił mi
swoją uwagę.

Korsykanin nie wyglądał na przekonanego.

— Przyszedłeś do mnie, bo wiedziałeś, że mogę ci
udzielić odpowiedzi.

— I właśnie nadeszła odpowiednia pora.

Ostatnie dwa lata Ashby spędził na badaniu każdej
wskazówki, rozmawianiu z tymi nielicznymi świadkami, którzy jeszcze żyli —
wszyscy główni uczestnicy zmarli już dawno — i dowiedział się, że tak
naprawdę nie ma pewności, czy złoto Rommla w ogóle istniało. Żadna z
historii na temat jego pochodzenia i podróży z Afryki do Niemiec nie
brzmiała przekonująco. Według najbardziej wiarygodnej relacji skarb
pochodził z Kabisu w Tunezji, oddalonego o mniej więcej 160 kilometrów od
granicy z Libią. Kiedy niemieckie Afrika Korps postanowiły, że miasto
zostanie siedzibą ich dowództwa, powiedziano trzem tysiącom
zamieszkujących je Żydów, że za „sześćdziesiąt cetnarów złota” ujdą z
życiem. Mieli czterdzieści osiem godzin na zebranie okupu, który następnie
został załadowany do sześciu skrzyń, przewieziony na wybrzeże i stamtąd
przez morze trafił do północnych Włoch. Tam kontrolę nad nim przejęło
gestapo, ostatecznie wyznaczając czterech żołnierzy do przetransportowania
złota na Korsykę. Nie wiadomo, co zawierały skrzynie, ale Żydzi z Kabisu
byli bogaci, podobnie jak okoliczne wspólnoty żydowskie, poza tym
miejscowa synagoga słynęła z pielgrzymek, a co za tym idzie, przez wieki
nagromadziło się w niej wiele cennych artefaktów.

Czy jednak skarb był ze złota?

Trudno powiedzieć.

Mimo to przylgnęła do niego nazwa „złoto Rommla” i
stał się jedną z ostatnich wielkich tajemnic drugiej wojny światowej.

Korsykanin podniósł pustką szklaneczkę i Ashby wstał,
by ją napełnić. Nie miał nic przeciwko temu, by mężczyźnie dogodzić, kiedy
więc wrócił, naczynie było w trzech czwartych wypełnione rumem.

Korsykanin z przyjemnością pociągnął spory łyk.

— Wiem o szyfrze — powiedział Ashby. — Doprawdy
wielce pomysłowe. Sprytny sposób ukrycia wiadomości. Nazywa się, o ile się
nie mylę, mauryjskim węzłem.

Pasquale Paoli, korsykański bojownik o wolność w XVIII
wieku, dziś bohater narodowy, wymyślił tę nazwę. Musiał skutecznie, ale
też skrycie komunikować się ze swoimi zwolennikami, przejął więc sposób od
Maurów, którzy od stuleci przybywali na te wybrzeża jako morscy
rozbójnicy.

— Potrzebne są dwie identyczne książki —
wyjaśniał Ashby. — Jedną się zatrzymuje, drugą daje osobie, której chce
się wysłać wiadomość. W książce odnajduje się słowa, które składają się na
wiadomość, następnie podaje się stronę, wiersz i numer słowa odbiorcy za
pośrednictwem szeregu liczb. Liczby same w sobie nic nie znaczą, dlatego
potrzebna jest właściwa książka.

Postawił swój rum na stoliku, wyjął z kieszeni złożoną
kartkę papieru i rozprostował ją na szklanym blacie.

— To ci dałem w czasie naszej ostatniej rozmowy.

Więzień przyjrzał się kartce.

— To mi nic nie mówi — powiedział Korsykanin.

Ashby pokręcił głową z niedowierzaniem.

— Słowo daję, mógłbyś już z tym skończyć. Wiesz,
gdzie jest złoto Rommla.

— Lordzie Ashby. Dzisiaj potraktował mnie pan z
całkowitym brakiem szacunku. Zwisałem z wieży. Nazwał mnie pan kłamcą.
Powiedział pan, że Gustave pana okłamał. Tak, miałem tę książkę. Ale te
słowa nic nie znaczą. Teraz płyniemy dokądś, a pan nie był nawet na tyle
uprzejmy, by wyjaśnić mi, dokąd się udajemy. Pański rum jest wyśmienity,
jacht wspaniały, ale muszę nalegać, aby udzielił mi pan wyjaśnień.

Przez całe swoje dorosłe życie Ashby szukał skarbu.
Chociaż wywodził się z rodziny finansistów o wieloletniej tradycji, od
zwykłego zarabiania pieniędzy wolał pogoń za dawno zaginionymi rzeczami.
Czasem do odpowiedzi dochodził ciężką pracą. Niekiedy informatorzy za
odpowiednią cenę dostarczali mu to, co chciał wiedzieć. A innym razem, tak
jak teraz, o rozwiązanie zwyczajnie się potykał.

— Zrobię to z największą przyjemnością.

SIEDEM

DANIA, 1.50

Henrik Thorvaldsen
sprawdził magazynek i upewnił się, że broń ma przygotowaną. Zadowolony delikatnie położył
karabin automatyczny na stole bankietowym. Siedział w wielkiej sali swojej
rezydencji, pod sufitem z dębowych desek, otoczony zbrojami i obrazami
świadczącymi, że to arystokratyczna rezydencja. Od prawie czterystu lat
jego przodkowie po kolei zasiadali przy tym samym stole.

Do Bożego Narodzenia zostały niecałe trzy dni.

Kiedy to było, trzydzieści lat temu, gdy Cai wdrapał
się na stół?

— Musisz zejść —
poleciła jego żona. — Natychmiast, Cai.

Chłopiec podreptał po
długim blacie, dłońmi przesuwając po wysokich oparciach krzeseł stojących
wzdłuż stołu. Thorvaldsen patrzył, jak jego syn omija pozłacaną dekorację
pośrodku stołu i rzuca się w jego otwarte ramiona.

— Jesteście obaj
niemożliwi — powiedziała jego żona. — Absolutnie niemożliwi.

— Lisette, są święta.
Niech się chłopak bawi. — Mocno tulił syna siedzącego mu na kolanach. — Ma
dopiero siedem lat. A stół jest tu od bardzo dawna.

— Tatusiu, czy w tym
roku przyjdzie Nisse?

Cai uwielbiał złośliwego
elfa, który — jak głosiła legenda — nosił ubrania z szarej wełny, czepek,
czerwone pończochy i białe saboty. Mieszkał na strychach starych wiejskich
domów i uwielbiał płatać figle.

— Na wszelki wypadek —
powiedział chłopiec — musimy przygotować owsiankę.

Thorvaldsen się uśmiechnął.
Jego matka opowiadała mu tę samą historyjkę, że jeżeli w Wigilię zostawi
się miskę owsianki, żarty elfa Nisse będą w miarę znośne. Naturalnie
działo się to, zanim naziści wymordowali prawie wszystkich Thorvaldsenów,
w tym także jego ojca.

— Na pewno będziemy
mieć owsiankę — powiedziała Lisette. — I pieczoną gęś, czerwoną kapustę,
ziemniaki i ryżowy pudding z cynamonem.

— I czarodziejskim
migdałem? — zapytał Cai z zachwytem w głosie.

Jego żona pogładziła
delikatne brązowe włoski chłopca.

— Tak, mój skarbie.
I czarodziejskim migdałem. A jeśli go znajdziesz, dostaniesz nagrodę.

Oboje z Lisette zawsze pilnowali, żeby Cai znalazł
czarodziejski migdał. Chociaż Thorvaldsen był Żydem, obchodził Boże
Narodzenie, ponieważ jego ojciec i żona byli chrześcijanami. Co roku razem
z Lisette zawieszali na aromatycznym świerku domowego wyrobu drewniane i
słomiane ozdoby i — jak nakazywała tradycja — pozwalali, by Cai ujrzał ich
dzieło po wigilijnej kolacji, kiedy wszyscy się zbierali i śpiewali
kolędy.

Mój Boże, ależ on uwielbiał Boże Narodzenie.

Do śmierci Lisette.

Potem, dwa lata później, kiedy Cai został zamordowany,
święta straciły dla niego znaczenie. Ostatnie trzy były prawdziwą torturą.
Rok w rok siedział tutaj u szczytu stołu i zastanawiał się, czemu życie
jest takie okrutne.

Jednak w tym roku było inaczej.

Nachylił się i pogładził czarny metal broni.
Automatyczne karabiny były w Danii nielegalne, ale prawo go nie
interesowało.

Sprawiedliwość.

Jej pragnął.

Siedział w ciszy. W żadnym z czterdziestu jeden pokoi
Christiangade nie paliło się światło. Lubił wyobrażać sobie świat
pozbawiony oświetlenia. Wtedy jego zniekształcony kręgosłup nie zwracałby
niczyjej uwagi. Nikt nigdy nie oglądałby jego wysuszonej twarzy. Nie
trzeba byłoby przycinać jego bujnych siwych włosów i krzaczastych brwi. W
ciemnościach liczyły się tylko zmysły człowieka.

A te miał wspaniale wyostrzone.

Jego oczy spoglądały w ciemność, a umysł wspominał.

Wszędzie widział Caia. Lisette też. Posiadał
niezmierzone bogactwa, władzę i wpływy. Niewielu przywódców państw czy
koronowanych głów odmawiało jego prośbom. Jego porcelana, podobnie jak
reputacja, wciąż należała do najwspanialszych na świecie. Nigdy na serio
nie praktykował judaizmu, ale był oddanym przyjacielem Izraela. W zeszłym
roku zaryzykował wszystko, by powstrzymać fanatyka przed zniszczeniem tego
błogosławionego kraju. Prywatnie, korzystając z rodzinnych milionów,
wspierał akcje charytatywne na całym świecie.

Ale był ostatnim Thorvaldsenem.

Przy życiu zostali tylko jeszcze bardzo dalecy krewni,
i to niewielu. Jego ród, który istniał przez wieki, teraz czekała zagłada.

Wcześniej jednak zostanie wymierzona sprawiedliwość.

Usłyszał, jak otwierają się drzwi, potem w czarnym
holu zadudniły kroki.

Gdzieś zegar wybił drugą w nocy.

Kroki zatrzymały się kilka metrów od niego i rozległ
się głos.

— Właśnie włączyły się czujniki.

Jesper pracował dla niego od bardzo dawna i był
świadkiem zarówno wszystkich radości, jak i bólu, które — o czym
Thorvaldsen doskonale wiedział — jego przyjaciel odczuwał tak samo jak on.

— Gdzie? — zapytał Thorvaldsen.

— W południowo-wschodnim kwadrancie, blisko
wybrzeża. Dwóch intruzów, zmierzają w tę stronę.

— Nie musisz tego robić — powiedział do Jespera.

— Musimy się przygotować.

Uśmiechnął się, zadowolony, że stary przyjaciel nie
może go widzieć. Przez ostatnie dwa lata toczył walkę z ciągłymi atakami
sprzecznych emocji, angażował się w poszukiwania i sprawy, które
przynajmniej na chwilę pozwalały mu zapomnieć, że ból, cierpienie i smutek
stały się jego towarzyszami.

— Co z Samem? — zapytał.

— Nie odezwał się od ostatniej rozmowy. Ale
Malone dzwonił dwa razy. Jak pan kazał, nie odebrałem.

Co oznaczało, że Malone zrobił tak, jak chciał
Thorvaldsen.

Thorvaldsen zastawił swoją pułapkę z niezwykłą
starannością. Teraz z równą precyzją zamierzał ją zamknąć.

Sięgnął po karabin.

— Pora przywitać naszych gości.

OSIEM

Eliza się nachyliła.
Musiała skupić na sobie całą uwagę Roberta Mastroianniego.

— Między rokiem 1689 a 1815 Anglia znajdowała się
w stanie wojny przez sześćdziesiąt trzy lata. To znaczy, że na każde dwa
lata przez jeden rok toczono walki. Możesz sobie wyobrazić, ile to
kosztowało? A nie było to niczym niezwykłym. W owych czasach de facto
europejskie narody ciągle znajdowały się w stanie wojny.

— Z której, powiadasz, wielu ludzi ciągnęło
zyski? — zapytał Mastroianni.

— Zdecydowanie. I nie miało znaczenia, że wojna
zostanie wygrana, ponieważ za każdym razem, gdy toczono walki, rządy coraz
bardziej się zadłużały, a finansiści zdobywali kolejne przywileje. Dzisiaj
podobnie postępują firmy farmaceutyczne. Leczmy objawy choroby, a nie samą
chorobę, a wciąż będziemy zarabiać.

Mastroianni dokończył swoją czekoladową tartę.

— Sam posiadam udziały w trzech takich firmach.

— Więc wiesz, że to, co mówię, jest prawdą.

Patrzyła na niego wyzywającym wzrokiem. Odwzajemnił
spojrzenie, ale postanowił nie dawać jej pretekstu.

— Tarta była wyśmienita — powiedział na koniec. —
Muszę przyznać, że mam słabość do słodkości.

— Kupiłam dla ciebie jeszcze jedną.

— To już jest przekupstwo.

— Chcę, żebyś brał udział w tym, co niedługo się
wydarzy.

— Dlaczego?

— Mężczyźni tacy jak ty należą do rzadkości. Masz
ogromne bogactwo, władzę, wpływy. Jesteś inteligentny. Nowatorski. I
podobnie jak reszta z nas masz bez wątpienia dość dzielenia się ogromną
częścią swoich osiągnięć z chciwymi, niekompetentnymi rządami.

— Cóż więc takiego ma się wkrótce wydarzyć,
Elizo? Zdradź mi ten sekret.

Nie mogła posunąć się aż tak daleko. Jeszcze nie.

— Pozwól, że w odpowiedzi powiem ci nieco więcej
o Napoleonie. Jak dużo o nim wiesz?

— Niski gość. Nosił zabawny kapelusz. I zawsze
trzymał dłoń wetkniętą za pazuchę.

— Wiedziałeś, że napisano o nim więcej książek
niż o jakiejkolwiek innej postaci historycznej z wyjątkiem może Jezusa
Chrystusa?

— Nie miałem pojęcia, że tak dobrze znasz
historię.

— A ja nie miałam pojęcia, że potrafisz tak
wszystko utrudniać.