Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Pasieka Dredziarza

Pasieka Dredziarza

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379768660

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Pasieka Dredziarza

To nie jest książka o życiu pszczół ani poradnik pszczelarza. A jednak dowiecie się z niej, jak złapać rójkę, kiedy jest odpowiedni moment na pierwsze miodobranie i czy można częstować pszczoły ciastem.

Pasieka Dredziarza” to miejsce na ziemi, w którym hygge zaistniało w praktyce.

Ta książka to opowieść o realizowaniu marzeń. O życiu w rytmie afrykańskich bębnów i realizowanej każdego dnia filozofii slow life, o ekomacierzyństwie, o rodzinie, wreszcie o miłości do przyrody i do świata, którego trzeba być częścią, a nie pępkiem.

To opowieść ludzi, którzy wybrali wieś zamiast miasta. Jak wszyscy przeżywają swoje wzloty i potknięcia, mierzą się z konsekwencjami życiowych decyzji. Ale jak mało kto mogą Wam sporo opowiedzieć o pracowitych pszczołach – fascynującym przykładzie doskonale zorganizowanej społeczności i zarazem niezastąpionych producentach „jadalnego złota”.

 

Ewa i Paweł Piątek. On: pszczelarz-pracoholik, dredziarz, djembefola. Pasjonat świnek morskich, wielbiciel antyków i staroci. Pszczelarstwem zajmuje się od 20 lat. Ona: od niedawna mama. W kilka dni spakowała zawartość kawalerki w centrum miasta, by radykalnie zmienić otoczenie i styl życia. Nauczyła się, że wychodząc na spacer do lasu można zostawić telefon w domu, bo świat się nie zawali.

 

Polecane książki

Najistotniejsze zagadnienia z gramatyki języka polskiego przedstawione w atrakcyjnej formie ułatwiającej efektywną naukę, wytłumaczone w prosty, zrozumiały sposób. Niezastąpiona pomoc przed testami, klasówkami i maturą. Dodatkowo obszerny zbiór dyktand opracowanych przez doświadczoną nauczycielkę ję...
Moja książka to połączenie dwóch kuchni: Cieszyna i Śląska. W książce tej zawarte są przepisy bezglutenowe. Jest to zbiór przepisów dań mięsnych, rybnych, ziemniaczanych, a także zup, surówek, sałatek, ciast i ciasteczek, jak i domowych przetworów i innych ciekawostek....
W publikacji zostały opisane skutki dla sprzedawcy i nabywcy popełnienia błędów i nadużyć w fakturowaniu. Szczegółowo zostały omówione błędy, które nie powodują że nabywca traci prawo do odliczania VAT oraz błędy powodujące utratę tego prawa i wskazane sposoby ich korekty. Wskazano także skutki ni...
Najbardziej znana, klasyczna japońska opowieść grozy, oparta na XVIII-wiecznej legendzie o duchu kobiety, która mści się na swoich dawnych oprawcach. Historia ta odcisnęła niezaprzeczalne piętno na japońskiej kulturze, służąc jako źródło inspiracji dla sztuk teatru kabuki, drzeworytów (w tym rów...
Pies Poli w trakcie spaceru odnajduje coś niesamowitego – miot kociąt. Kociaki są samotne, zmarznięte, malutkie i bardzo się boją! Bez swojej mamy nie mają szansy na przetrwanie nocy w lesie. W okolicznym schronisku brakuje wolnych miejsc, więc rodzina Poli postanawia zabrać kociaki do domu. Dziewcz...
Z pozoru zwykła publikacja napisana przede wszystkim dla dzieci i ku nim skierowana, choć nielekceważąca dorosłego czytelnika. Porusza trudny temat, pomimo swej banalności oraz formy. Autorka pisze już na wstępie: „To zbiór opowiadań o akceptacji i tolerancji, o wyjątkowości oraz niepo...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ewa Piątek i Paweł Piątek

Dzieciństwo na wsi. Pierwsze spotkania z robaczkami

Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy dzieci bawiły się kijkiem znalezionym na ziemi i kołem od roweru… ja też byłem dzieckiem. I to dzieckiem, na skutek lektur, mentalnie osadzonym w epoce zbieracko-łowieckiej, ale zdarzało mi się też marzyć, że zostanę wybitnym wynalazcą i konstruktorem. Raz wierzyłem, że jestem w stanie polecieć w kosmos rakietą zbudowaną z części pralki i starej skody, innym razem planowaliśmy z kolegą wielką wyprawę łodzią dookoła świata. Wytrwale dążąc do celu, założyliśmy specjalny zeszyt, w którym notowaliśmy, jakich elementów konstrukcji, materiałów i narzędzi nam jeszcze brakuje. Zmiany planów i priorytetów były dynamiczne: walczyliśmy szpadami, myśląc, że jesteśmy muszkieterami, potyczki płynnie przechodziły w wędrówkę Robin Hooda przez las Sherwood, by po kilku dniach stać się historią z życia szczepu wojowników. Mieliśmy prawdziwe siekierki i podzieleni na plemiona budowaliśmy szałasy z prawdziwego zdarzenia, wokół których oczywiście należało na siebie nawzajem napadać.

Radziliśmy sobie, w każdym razie, bez zabawek. Na pełnych obrotach pracowała nasza wyobraźnia, a pomagała jej przyroda – główny bohater zabaw i zarazem ich barwne tło. Przekonani byliśmy, że pełna wrażliwych istot i duchów natura nie należy do nas, ale to my należymy do niej. Czuliśmy się elementem wielkiej wspaniałej układanki – lasów, jezior, rzek, zwierząt. Interesowaliśmy się wierzeniami i życiem codziennym Indian. Z tego powodu załatwiłem sobie z parafialnych darów udekorowane koralikami mokasyny. Były o dwa numery za małe, więc strasznie mnie cisnęły, ale nosiłem je z dumą, czując, że przeżywam w ten sposób bliższe spotkanie z inną kulturą. Dziś wiem, że miały niewiele wspólnego z prawdziwie indiańskimi wyrobami. Nie wykluczam też, że były damskie.

Przez całe dzieciństwo starałem się osiągnąć perfekcję w produkcji strzał. Robiłem je z prostej, mocnej trzciny, grot z rozklepanego na końcu gwoździa, a po pióra na lotki zakradałem się do kurnika. Wypuszczone z łuku zrobionego z bzu i sznurka do snopowiązałki leciały przynajmniej sześćdziesiąt metrów. Strzelaliśmy nimi do snopków słomy.

Pierwsze lanie dostałem za samowolne oddalenie się nad jezioro, które widać było z naszego podwórka. Cel: rybołówstwo. A tym razem akurat nie było warto, bo dysponując jedynie kawałkiem sznurka przywiązanym do kija, i tak nie miałem szans niczego złowić. Lanie stanowiło dla mnie nauczkę, ale tylko połowicznie: nie dało mi żadnego wyobrażenia o niebezpieczeństwach związanych z samodzielnymi wycieczkami nad wodę. I tak kiedy następnym razem uciekłem na ryby i stało się – wpadłem do wody – wygramoliłem się jakoś na szczęście i gorsze niż zagrożenie utonięciem wydało mi się to, co czekało mnie w domu. W związku z tym postanowiłem na razie się tam nie pojawiać. Rozebrałem się w lesie i rozwiesiłem mokre ubrania, żeby zatrzeć ślady. Nigdzie się nie spieszyłem. Z książek wiedziałem, że to, co Indianie cenią sobie najbardziej, to zachowanie zimnej krwi w obliczu sytuacji ekstremalnych. Siedziałem więc z kamienną twarzą, strugając maczugę nożem, cierpliwie czekając, aż rzeczy zaczną wyglądać na suche.

Do wody nigdy nie przestało mnie – a właściwie nas wszystkich, dzieciaki z okolicy – ciągnąć, bez względu na dość powszechne wypadki. Ze znajdujących się pod ręką materiałów – desek, kijków, kawałków styropianu – budowaliśmy prowizoryczne tratwy o powierzchni mniej więcej metra kwadratowego, na których pływaliśmy po rzece. Także wczesną wiosną, kiedy tylko puszczały lody. Pewnego razu mój brat wpadł do wody w zimowych ciuchach, które momentalnie zrobiły się potwornie ciężkie i utrudniały mu utrzymywanie się na powierzchni. Był daleko, po drugiej stronie rzeczki, na szczęście trzymałem tratwę na sznurku, więc chwycił ją i dał radę się uratować. Rodzice, w trosce o nasze bezpieczeństwo, sukcesywnie niszczyli nam każdą zbudowaną w ukryciu jednostkę pływającą, którą udało im się namierzyć. Nas to oczywiście nigdy nie zraziło – zawsze chętnie budowaliśmy następną.

Nasza rzeka była malownicza, także zimą. Chodziłem na długie spacery po skutym lodem korycie, zachwycając się oszronionymi gałęziami i połaciami trzciny. Podczas postojów rozpalałem ognisko, siadałem przy nim i rozkoszowałem się aromatem pałki wodnej palonej w charakterze fajki pokoju, wydmuchując dym w cztery strony świata.

Zimą ulubioną zabawą chłopców na wsi był swego rodzaju odpowiednik dzisiejszych komputerowych gier strategicznych: „dopadnij zająca”. Zbieraliśmy się w kilku czy kilkunastu i kilometrami biegaliśmy po wielkich ośnieżonych polach w pogoni za ofiarą, obmyślając skuteczną obławę. Wydawało nam się, że przemierzamy bezkresne śnieżne równiny. Oczywiście zwierzęcia nie byliśmy w stanie dopaść.

Polowania w ogóle wydawały się atrakcyjnym tematem. Kiedy byłem bardzo mały, dowiedziałem się, że jesienią kaczki wychodzą na tak zwane rżyska, czyli ścięte pola, by zajadać resztki ziaren pozostałe po młóceniu. Spędzałem wiele godzin, leżąc w krzakach i czekając, aż ptaki się pokażą. Pod ręką miałem kosz od ziemniaków, żeby któregoś nim nakryć. Marne szanse!

Podejście do polowania na kaczki robiłem też później, towarzysząc tacie. Był myśliwym i polował – przynajmniej teoretycznie, bo praktycznie… nigdy nie trafiał. Pewnego razu zabrał nas ze sobą, brata i mnie, i kiedy dotarliśmy w okolice zarośniętego trzciną bajorka, wydał polecenie: za chwilę wypłoszycie kaczki. Stanął ze sto metrów dalej, zwrócony w naszą stronę, i czekał. Robiliśmy, co mogliśmy: biegaliśmy, rzucaliśmy patykami i kamieniami, ale kaczki przez dłuższą chwilę nie chciały ruszyć się z miejsca. Kiedy wreszcie poderwały się w powietrze, leciały w stronę jeziora, czekaliśmy w napięciu, co się wydarzy… a tu cisza. Pobiegliśmy do taty i zobaczyliśmy… że stoi sobie spokojnie i sika. Większość polowań z tatą mniej więcej tak się kończyła. W kole łowieckim miał pseudonim „Miłośnik przyrody”.

Większą frajdę niż polowanie sprawiało mi jednak podglądanie zwierzyny. Po lekturze amerykańskiej beletrystyki chętnie uczyłem się podchodzić dzikie zwierzęta – znajdywać się jak najbliżej nich i jak najdłużej pozostać niezauważonym. Na przykład jesienią obserwowałem, jak kaczki tysiącami zbierają się na jeziorze – niezapomniany widok!

Pamiętam, jak pierwszy raz zastosowałem wyczytaną w jakiejś powieści wiedzę o tym, że do zwierzęcia należy zbliżać się pod wiatr, tak żeby powietrze oddalało od niego ludzki zapach. Udało mi się podejść bardzo blisko sarny z młodym. Pasły się w dołku na polanie, a ja leżałem i napawałem się widokiem zwierząt z odległości półtora metra. Długo byłem z tego osiągnięcia dumny.

Co jakiś czas, coraz bardziej na poważnie, powracał wątek rybołówstwa. W pobliskiej rzece, Łobzonce, w tamtych latach było tak dużo ryb, że łowiliśmy okonie na samą żyłkę z haczykiem. Zawsze wtedy dbałem o właściwe relacje z ofiarami. Starałem się dopełnić indiańskich „procedur”, pomedytować chwilę nad swoją więzią z przyrodą, uzyskać zgodę ducha ryby na złowienie jej, wyrazić wdzięczność, a potem mięsa nie zmarnować. Zacząłem przynosić swoje zdobycze do domu i mama mogła je przyrządzać. Z czasem patroszenie i skrobanie łusek zaczęło należeć do moich obowiązków. Jako kilkunastoletni chłopak zapisałem się do Polskiego Związku Wędkarskiego i łowiłem na całego. Pamiętam, jak siedziałem na łódce przypiętej w trzcinach, podziwiałem zachód słońca i cieszyłem się, że ładnie biorą wzdręgi. Innym razem kupiliśmy fosforyzujące spławiki i urządziliśmy klimatyczny, nocny połów węgorzy. Doświadczenie niezwykłe – co kilka chwil wił mi się w rękach wielki wąż, z którym ledwo potrafiłem sobie poradzić. Pamiętam też swojego pierwszego szczupaka: wiedziałem, że taka ryba istnieje, słyszałem o niej, widziałem ją w albumach i atlasach, ale mimo to potwornie się przestraszyłem. Zasnąłem i wybudziło mnie gwałtowne szarpnięcie: spławika nie było widać, a wędka zaczęła uciekać. Pociągnąłem, a wtedy ukazał się dziwny stwór z wielkimi zębami.

Mój młodszy brat też miał bliskie spotkanie ze szczupakiem. Tuż przed młynem na rzece było rozlewisko. Z nieznanych mi przyczyn miejscowi kosili tam podwodne rośliny. Ucierpiał wtedy stary, dziesięciokilogramowy szczupak: zacięli go kosą pod płetwą grzbietową. Widać było, jak płynął potem osłabiony w górę rzeki. Wszyscy zgromadzeni wędkarze i inni przypadkowi świadkowie szybko próbowali go różnymi technikami złapać: zgarnąć podbierakiem, zahaczyć blachą… ale nikomu się to nie udało. Za to dziesięcio- czy dwunastoletni Maciek po prostu wskoczył do rzeki i chwycił rybę w ręce. Odwiedzali nas tego dnia wędkarze i sąsiedzi: wszyscy chcieli zobaczyć ten piękny okaz.

Przyrodę eksploatowaliśmy w pewnym stopniu od najmłodszych lat, to prawda, ale była w tym też jakaś równowaga i szacunek, bo zimą zwierzęta się podkarmiało. Zostawialiśmy pod lasem siano, buraczki, ziarna, wieszaliśmy na drzewach słoninkę dla sikorek. Mój brat podkarmiał bażanty. Niestety rozchorował się i kiedy okazało się, że spędzi ponad tydzień w łóżku, poprosił mnie, żebym zanosił bażantom pszenicę, co też zrobiłem. Nie mogłem się jednak powstrzymać i przy okazji przerobiłem klatkę do łapania gołębi na pułapkę. Wziąłem od mamy szpulkę nici, otworzyłem klapkę, przywiązałem do drzewa, nasypałem ziaren i poszedłem napić się gorącej herbaty, bo był ostry mróz. Wróciłem, przeciąłem nitkę i w ten sposób złapałem dwa koguty bażanta. Sam nie byłem w stanie zabić zwierzęcia. Akurat zjawił się wuj, który mógłby wykonać czarną robotę za mnie. Na szczęście mama w porę zauważyła, że coś się święci, i kazała nam wypuścić ptaki. I dobrze, brat by mi tego nigdy nie wybaczył.

W moim dzieciństwie nie zabrakło też kotów i psów. Ustawicznie znosiliśmy je mamie do domu i były to okazy, powiedziałbym, kanapowo-podwórkowe, bo sporo czasu spędzały na powietrzu, ale zdarzało im się też sypiać z nami w domu. Pewnego razu tata wrócił z miasta na lekkim rauszu i powiedział:

– Przywiozłem od pani mecenas jamniczka. To jest piesek wyłącznie kanapowy, nasza nowa maskotka. Będzie siedział w domu. Reszta zostaje na podwórku.

Okazało się, że jamniczek wytrzymał na kanapie tylko jeden dzień i zniknął nam z oczu przy kolejnym spacerze. Odkopał swoje instynkty łowieckie i zrobił rzeź u sąsiadów. Jak wystartował do kaczuszek pływających po stawie, do pokaźnego stada kur biegającego po podwórzu, to skasował wszystko. Po horyzont widać było białe pióra. Gospodarzowi trzeba było oczywiście zapłacić za szkody i długo przepraszać, a pieskowi jakoś wszyscy tym razem wybaczyli. Wszyscy, z wyjątkiem mojej niani, Babci Warszawskiej. Pamiętam, że dla dobra pupila próbowała mu wytłumaczyć ręcznie, że zagryzanie drobiu nie jest mile widziane. Trzymała go między szczeblami płotu i dawała klapsy.

Babcia Warszawska przyjeżdżała do nas na rozklekotanym rowerze i od progu oznajmiała donośnym głosem:

– Warszawa przyjechała!

Była postacią wyrazistą i tajemniczą zarazem. Operowała kilkoma niemieckimi wyrażeniami, których nie rozumieliśmy, ale ich kontekst i ton pozwalały przypuszczać, że były to przekleństwa i coś, czego rozumieć nie wypada. Ten czas, kiedy się nami opiekowała, wykorzystywała na zbieranie ziół – zabierała nas na spacery po łąkach i lesie. Miała wtedy ze sobą specjalne nożyce na tyczkach do ścinania wysoko rosnących kwiatów.

Babcia Warszawska zasilała swoimi opowieściami moją wyobraźnię. Wieczorami opowiadała nam lokalne legendy, na przykład o duchach na bagnach. Ilekroć chodziłem sam na mokradła, obserwowałem bąble powietrza, które odrywały się z dna, i byłem święcie przekonany, że to wydech topielców. Z kolei światełka migoczące nad powierzchnią wody brałem za duszki. Dzisiaj wiem, że były to gazy powstające na skutek procesów gnilnych i efekty ich samozapłonu.

Mówiła o krowie, która się utopiła i którą wyłowiono później pełną węgorzy. I o świątyniach pogańskich zatopionych w pobliskim jeziorze, Pompówku. Potem już zawsze, kiedy tam pływałem, spodziewałem się, że w każdej chwili mogę zahaczyć nogą o jakąś wieżę kościelną, bo tak to rozumiałem: że tkwi tam pod wodą jakiś w całości zatopiony kościół. Bajdy Babci Warszawskiej okazały się zawierać ziarnko prawdy: po latach dowiedziałem się, że w miejscach, gdzie się bawiłem, prowadzone były wykopaliska, znaleziono ślady osadnictwa z epoki neolitu.

Później, w XVII wieku, odbywały się na tych terenach słynne procesy czarownic. Czasami mam wrażenie, że Babcia Warszawska poddana byłaby wtedy tak zwanej próbie wody…

Wieś, w której spędziłem dzieciństwo, wydawała mi się magiczna. Konie ciągnęły wozy po szerokiej piaskowej drodze, a wokół nich luzem biegały źrebaki. Czasami przesiadywałem na płocie kowala i obserwowałem, jak podkuwa konie.

Przyglądałem się też, jak pan Dżul (później mój nauczyciel fizyki) pracował przy swoich pszczołach. Mieszkał nad nami, w domu nauczycielskim stojącym przy szkole, w której uczyli moi rodzice. Pszczoły trzymał w ogródku. Zdarzało się, że mówił do sąsiadów:

– Dziś proszę uważać, są nerwowe!

Robiło to na mnie ogromne wrażenie i wprowadzało w stan szczególnej czujności. Ten jego zwyczaj ostrzegania przed pszczołami tak mocno utkwił mi w pamięci, że po latach sam zacząłem informować sąsiadów o gorszych dniach rodzin.

Obserwowanie i naśladowanie pana Dżula działającego w swojej pasiece to jedno z moich pierwszych wspomnień, zwiastujące być może moje przyszłe zajęcie. Uwielbiałem łapać trzmiele, pszczoły i osy w kwiaty malw z zamiarem wpuszczania ich później do słoików. Zabawa wiązała się z pewną dawką adrenaliny i z pierwszymi zaliczanymi przeze mnie użądleniami. Miałem wrażenie, że jestem w stanie nakłonić owady do dawania mi miodu, co było oczywiście absurdalnym pomysłem. Dziś, kiedy myślę o swoich dawnych zabawach, mam oczywiście poczucie winy.

W każdym razie, kiedy pan Dżul pracował w pasiece, przyglądałem mu się z daleka zafascynowany – zarówno pszczołami, jak i samym pszczelarzem, który był postacią nietuzinkową i wszechstronną. Jako pomysłowa domorosła złota rączka potrafił na przykład zbudować z motoru WSK, „wiejskiego sprzętu kaskaderskiego”, urządzenie do orania ogródka, imponując tym sąsiadom. Jego żona z kolei znana była z tego, że umiała naprawiać zawodne w tamtych czasach telewizory. A jej ojciec zajmował się radiestezją. Budynek, w którym mieszkaliśmy, położony był między jeziorami, stał więc na dużym cieku wodnym. Teść pana Dżula odwiedzał nas kilkukrotnie, badał wahadełkiem mieszkanie, wybrał nam zdrowe miejsca do spania i poradził pod łóżkami trzymać kasztany, które – jak tłumaczył – tworzą swego rodzaju ekran radiestezyjny. Najmłodszym wyjawił, jak zrobić z wierzby różdżkę. To było moje pierwsze spotkanie z radiestezją i prawdopodobnie miało wpływ na moje późniejsze wybory – decyzję, by uczyć się w „szkole czarownic” we Wrocławiu.

Za sprawą pana Dżula poznałem też smak belgijskiej czekolady. Sąsiad częstował dzieci i nią, i dziwacznym żółtym serem, raz w roku, kiedy to rodzina z Belgii odwiedzała go i przywoziła prezenty. W czasach wyrobów czekoladopodobnych zapakowanych w zgrzebne papierki taka słodycz z błyszczącego pozłotka smakowała szczególnie „zagranicznie”.

Równolegle we wspomnieniach istnieje mój dziadek od strony taty. Energiczny, wesoły, otoczony kierdlem owiec i owczarkami podhalańskimi.

– Kto ma owce i pszczoły, ten gospodarz wesoły – mawiał.

Pochodził z Beskidu Żywieckiego. W górach panowała bieda, wielodzietne rodziny posiadały niewielkie gospodarstwa. Na Pomorzu było mnóstwo ziemi do zagospodarowania. Dzięki pomocy państwa ludność Galicji przenosiła się tam, nierzadko całymi wsiami, zabierając ze sobą także sąsiedzkie waśnie. Program prowadzony był przez ministra rolnictwa Juliusza Poniatowskiego; w ciągu dwóch tygodni osadnikowi stawiano niewielki domek, tak zwaną poniatówkę, chlewik i stodołę. I tak dziadek zaczął gospodarzyć na Pomorzu.

W porównaniu z panem Dżulem pszczół miał bardzo dużo. Nawet sto dwadzieścia uli, przy czym wiele z nich pozbieranych było po zmarłych pszczelarzach. Później zastanawiałem się, jak to jest, że ja ledwo daję radę obsługiwać osiemdziesiątkę uli o ramkach jednakowego formatu, a dziadek jakoś radził sobie z taką zbieraniną z różnymi ramkami – warszawskie, wielkopolskie… Dla mnie byłby to duży problem!

Oprócz uli przygarniał też ich mieszkańców. Zgłaszali się do niego sąsiedzi i znajomi, informując o pszczołach siedzących na drzewach – tak zwanych rójkach. Jechał wtedy i zabierał je do siebie. Dziś, w związku z rozprzestrzeniającymi się pszczelimi chorobami, zdecydowanie unikam podobnych adopcji. W czasach pszczelarskiej działalności dziadka warrozy w Polsce początkowo nie było, a kiedy później nagle się pojawiła, nie był na nią przygotowany. Podobnie jak inni pszczelarze. Nic nie wiedziano o sile inwazji ani metodach leczenia. Dziadek stracił prawie całą pasiekę. Oczywiście odbudował ją w kolejnych sezonach.

Wstawał o wschodzie słońca i ciężko pracował cały dzień. Utrzymywał dużą, wielodzietną rodzinę – dzieci miał ośmioro. Pszczoły, oprócz tego, że były jego pasją, stanowiły też źródło dochodu. Miał również konie, krowy i owce. Niektórzy pszczelarze twierdzą, że niemożliwe jest trzymanie zwierząt w pobliżu pasieki ze względu na ich ostry zapach, powodujący u pszczół agresję. Tymczasem u dziadka wszystkie te stworzenia koegzystowały w harmonii na niezbyt rozległym terenie.

W wolnym czasie był ludowym poetą. Opiewał piękno ziemi, tęsknotę za Beskidem i miłość do babci. Ze wspomnień spisanych przez niego w wierszach wyłania się obraz pszczelarstwa w czasach nie tak dawnych, a jednak odległych: kiedy na wsi nie stosowano żadnej chemii, herbicydów, pestycydów, pola były pełne chwastów, a miedze porośnięte różnorodną roślinnością. Raj na ziemi, raj dla pszczół! Próbuję wyobrazić sobie, jak smakował wtedy miód.

Kiedy jako dziecko odwiedzałem ich latem, dziadek dawał mi czasem do przeżuwania kawałki plastra pełnego miodu. Ta wyssana prosto z wosku słodycz jawiła mi się jako świetlisto-złota orgia smaku, tym bardziej że czekolady i cukierków wtedy nie było. Pycha, prima sort nektar! Najszlachetniejsza słodycz znajdująca się w zasięgu ręki!

Obserwowałem dziadka przy pracy na roli. Pszczoły były jego największą miłością i często przerywał pracę, by do nich zajrzeć. Pszczelarstwo ewidentnie pociągało go bardziej niż jakiekolwiek inne zajęcie. A kiedy wujostwo zaczęło budowę nowego domu, dziadek niczym ekolog aktywista protestował w interesie pszczółek. Rozpętała się awantura, która mogła doprowadzić do wstrzymania prac budowlanych – a wszystko to przez hałaśliwą betoniarkę, rzekomo niepokojącą owady.

Dziadek dożył dziewięćdziesięciu trzech lat. Pamiętam, że w ostatnich latach życia chodził o lasce i często przysiadywał na ławce przed domem. Był bladziutki, zamyślony, z nieobecnym wzrokiem, jakby jedną nogą stał już na tamtym świecie. Zawsze jednak pamiętał, że mam pszczoły, i pytał, jak się mają.

Kiedy miałem czternaście czy piętnaście lat, pasiekę założył mój tata. Skompletował podstawowe sprzęty, posiadł gruntowną wiedzę pszczelarską i zdał państwowy egzamin na mistrza pszczelarskiego. Zmarł, kiedy miałem osiemnaście lat. A wtedy, przez dwa lata, zajmowaliśmy się jego ulami z bratem, nie chcąc się przed sobą przyznać do tego, że zostaliśmy rzuceni na głęboką wodę. Zdarzało nam się na przykład wybierać miód, kiedy w powietrzu wisiała burza, a pszczoły żądliły okrutnie. Nieraz staliśmy nad otwartymi ulami, kłóciliśmy się, co i jak należy robić, i obwinialiśmy siebie nawzajem, kiedy coś szło nie tak. Prawie się w tej pasiece tłukliśmy. Później trochę pracowałem z kolegą taty, pszczelarzem, który wprowadzał mnie w temat. Ale najwięcej nauczyłem się sam, metodą prób i błędów.

Pszczele KNOW-HOW[1]

Sam ul to efekt dążeń człowieka do ułatwienia sobie pozyskiwania miodu. Kiedyś w lesie działo się barcie – drążyło się w pniach komory do hodowli pszczół. Z czasem kłody bartne zaczęto stawiać na podwórzach – były to zalążki przydomowych pasiek. Rozwijała się więź człowieka z pszczołami, rosła potrzeba zacieśnienia współpracy. Kolejni konstruktorzy kombinowali więc, jak zbudować pszczołom dom, który ulepszyłby wgląd w ich pracę, ewentualną ingerencję i czynności pielęgnacyjne, a także ułatwił dostęp do miodu i pozwolił ograniczyć zniszczenia przy pozyskiwaniu go. W środowisku naturalnym pszczoła tworzy z wosku wiszące języki i jeśli to z nich wybiera się miód, po prostu wycina się je z gniazda, przy okazji siejąc zniszczenie. Ginie wtedy pszczele potomstwo. Zamknięcie pszczelej twórczości w przemyślanej konstrukcji – ulu – pozwoliło więc wreszcie człowiekowi rozwijać rzemiosło rolnicze, jakim jest pszczelarstwo.

Ul składa się z kilku podstawowych elementów. Jego dno to dennica. Może to być zwykła, szczelna podłoga albo tak zwana dennica higieniczna, czyli osiatkowana. Ta druga to nowszy wynalazek, ostatnimi czasy coraz popularniejszy. Niektóre z naszych rodzin pszczelich także korzystają z jego walorów. Dzięki swojej przewiewności dennice higieniczne zapewniają lepszą wentylację ula – pszczołom lepiej się zimuje. Ułatwiają też walkę z chorobami, bo od zwykłej podłogi pasożyty potrafią się odbić i wskoczyć z powrotem na pszczołę. Dodatkowo wylatują przez nią drobne nieczystości, które normalnie owady musiałyby sprzątać.

Parter ula to gniazdo, zwane też rodnią. W tej skrzyni (korpusie ula) matka składa jajeczka, wychowuje larwy i gromadzi dla nich pokarm. Kolejny poziom to miodnia, czyli nadstawka. Tutaj robotnice znoszą miód, standardowo więc nadstawkę dokłada się do ula wtedy, kiedy rodzina pszczela przestaje się mieścić w gnieździe (pojedynczej skrzyni) i jest dość silna, by zacząć nosić nektar. Piętra ula oddzielone są od siebie kratą odgrodową. Przedostają się przez nią robotnice, ale nie znacznie większa matka. Dzięki temu jajeczka składane są tylko w gnieździe, a nie w spiżarni, i kiedy pszczelarz wybiera miód, nie niszczy swoim podopiecznym potomstwa. Podział ten inspirowany jest naturalnymi odruchami pszczół: także i w przyrodzie na dole wychowują się młode, nad nimi wisi pokarm dla maluchów, a powyżej – zapasy miodu.

W obydwu pudłach umieszczone są ramki. Ich wymiary mogą być różne, w zależności od typu ula – my korzystamy z wielkopolskiego. Ramka to cztery zbite w prostokąt listewki, które pszczoły wypełniają woszczyzną, czyli komórkami budowanymi na bazie węzy. Węzę pszczelarz kupuje lub przygotowuje sam. Jest to wosk sprasowany w cienki plasterek z zarysem komórek plastra – najpopularniejszym wzorkiem pszczelim, który każdy z nas zna i kojarzy. Różne są opinie na temat wzorowych wymiarów takich wyjściowych oczek, dlatego można kupić węzy o różnych parametrach. Ma to dość istotne znaczenie, bo wielkość owada zależy nie tylko od dziedzicznych cech jego rasy, ale i od wielkości komórki, z której młoda pszczoła wyjdzie. Po każdym kolejnym pokoleniu pozostaje w komórkach warstewka zanieczyszczeń zmniejszająca stopniowo ich pojemność, a w efekcie pszczoły wygryzające się z kilkuletniego plastra będą sporo mniejsze od swoich poprzedniczek. Z tego właśnie powodu (obok względów higienicznych) co jakiś czas wosk w plastrach trzeba wymieniać na świeży.

Wtapianie węzy w ramki to ulubione zajęcie pasieczne Ewy – pachnące, transowe, relaksacyjne. Najpierw w ramkę trzeba wciągnąć drucik, przybić go, a następnie rozgrzać, przepuszczając przez niego prąd z prostownika. Na ciepły szkielet kładziemy węzę, która topi się lekko wokół drucika – w ten sposób plaster zostaje przymocowany.

Ramki wkłada się do ula, wieszając je na listewkach umieszczonych w górze korpusu. W ulach, które stosuję w Pasiece Dredziarza, mieści się do dziesięciu plastrów. Odległości między nimi stabilizują odstępniki – plastikowe lub metalowe blokady, dzięki którym ramki do siebie nie przylegają, nawet w czasie transportu. Pszczoły mogą bezpiecznie poruszać się wewnątrz – w tak zwanych uliczkach międzyramkowych.

Ramki można przekładać, przesuwać, wyjmować z ula i oglądać – to podstawa umożliwiająca pszczelarzowi jego pracę.

Na