Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Patrząc na Wschód. Przestrzeń, człowiek, mistycyzm

Patrząc na Wschód. Przestrzeń, człowiek, mistycyzm

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-955844-0-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Patrząc na Wschód. Przestrzeń, człowiek, mistycyzm

W niemym zachwycie jak foka śledzie pochłonąłem książkę Patrząc na Wschód, w której o swych fascynacjach i zainteresowaniach opowiada przednie grono pisarzy i reporterów. Każdy z nich napisał rzeczy świetne o ziemiach i ludach za Bugiem, a tu zebrani w jednym tomie przyrządzają przedni koktajl czytelniczo-podróżniczo-intelektualny. Dla wszystkich zapatrzonych na Wschód, przekonanych, że tu się Wschód zaczyna, to porywająca lektura. Ale jeszcze bardziej poleciłbym ją przekonanym, że jesteśmy odwiecznymi „Europejczykami”, którzy po latach przymusowej rozłąki powrócili na prastare łono.

Marcin Meller, „Newsweek”

 

Ta książka to wielogłos na temat Wschodu. Czym jest Wschód, gdzie się Wschód zaczyna, na ile Wschód to geografia, na ile mentalność, „inność”? Piotr Brysacz pytał pisarzy, reporterów, dziennikarzy i podróżników, którzy znają jak własną kieszeń tamtą część świata, o to, co ich tam ciągnie i nieustannie każe wracać. Wśród rozmówców znaleźli się: Andrzej Stasiuk, Mariusz Wilk, Jacek Hugo-Bader, Magdalena Skopek, Jędrzej Morawiecki, Michał Książek, Wojciech Górecki, Maciej Jastrzębski, Wacław Radziwinowicz, Wojciech Śmieja i Włodzimierz Pawluczuk. To opowieść rozpięta pomiędzy Jamałem, Jakucją, Moskwą, Krajem Krasnojarskim, Kaukazem, Karelią i Grzybowszczyzną na Podlasiu. Opowieść o wielu twarzach Wschodu. Dopełnieniem książki są świetne i zaskakujące fotografie autorstwa m.in. Jacka Hugo-Badera, Mariusza Wilka, Magdaleny Skopek, Michała Książka, Wojciecha Śmiei, Wojciecha Góreckiego, Marka Doleckiego oraz Piotra Jaxy.

Polecane książki

Cecilia Harcourt jest sierotą, a jej brat został ranny podczas wojny w koloniach. Teraz ma dwa wyjścia: oba nie do przyjęcia – zamieszkać z nielubianą ciotką lub wyjść za mąż za podstępnego kuzyna. Wybiera… trzeci wariant: podróż przez Atlantyk, by pielęgnować brata, dopóki nie wróci do zdrowia. Po ...
Prezentowane w niniejszej antologii teksty są przykładem zjawisk zachodzących w twórczości Żydów w Łodzi początku XX w. Stanowi ona swoiste odbicie przemian społecznych i kulturowych, trendów, fascynacji i lęków cechujących młode żydowskie pokolenie zamieszkujące nowoczesną metropolię przemysłową. J...
Nie chciałbyś doświadczyć, ale z chęcią o tym przeczytasz. Lola to dziewczyna u progu dorosłości, tuż przed maturą, która po próbie samobójczej trafia do szpitala psychiatrycznego. Wydarzenie to staje się początkiem i przyczyną wielkich, aczkolwiek stopniowych zmian w jej osobowości.Do tej pory m...
Anglia, 1813 rok. Pandora Compton szybko zaakceptowała nowego guwernera swego młodszego brata. Edward Ritchie był spokojny i uprzejmy, a zarazem stanowczy i kompetentny....
Zaczyna się zwyczajnie: seria porannych scenek pokazuje współczesnych mieszkańców nadmorskiego Brighton  zaabsorbowanych swoimi – mniej lub bardziej poważnymi – sprawami. I nagle szok - pogłębiarka w basenie portowym wydobywa z dna morza niezidentyfikowane  ludzkie zwłoki. Nikt wtedy jeszcze nie pod...
Powieść autorstwa Wincentego Łosia, wydana w 1904 roku. Wincenty Łoś (1857–1918) był polskim arystokratą, a także zapalonym literatem oraz kolekcjonerem. Reprezentował poglądy konserwatywne, które ujawniały się w jego twórczości literackiej. Był bardzo płodnym autorem. Spod jego pióra wyszły także m...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Piotr Brysacz, Andrzej Stasiuk, Mariusz Wilk, Jacek Hugo-Bader, Michał Książek

Andrzej Stasiuk

(ur. 1960) – poeta, pisarz, publicysta. Autor opowiadań (Mury Hebronu,
Opowieści galicyjskie), powieści (Biały kruk, Dukla, Dziewięć,
Dojczland, Taksim). Za książkę Jadąc do Babadag otrzymał w 2005 roku
Nagrodę Literacką „Nike”. W 2010 roku wydał Dziennik pisany później, a w 2012 roku opublikował Grochów. Wraz z żoną Moniką Sznajderman
prowadzi Wydawnictwo Czarne.

Rozbić namiot na Gobi, patrzeć jak Bug płynie…

Rozbić namiot na Gobi,
patrzeć jak Bug płynie…

„Miałem trzydzieści cztery lata, gdy wyjechałem po raz pierwszy w świat.
Na południe. Na pięć godzin do miasta Bardejov. (…) Potem dalej i dalej,
ale zawsze na południe. Ponieważ czułem, że na północy, na zachodzie nic
dla mnie nie ma, a wschód ze swoją pograniczną bandyterką był wyzwaniem
ponad siły. Teraz jednak wiem, że powinienem był stać w tych cuchnących
kolejkach albo wciskać prikordonnym szemrańcom trzy dolce w łapę, żeby
puszczali przed wszystkimi. Tak powinienem był robić. Ponieważ pojąć
Polonię, znaczy tyle, co patrzeć na nią ze wschodu, jak się przebiera,
jak się drapuje, jak błękitne majtki w złote gwiazdy przymierza, by się
przypodobać.”

Andrzej Stasiuk, Dziennik pisany później

„No, ale jedziemy, co? Na Wschód! Będę teraz jeździł tylko na Wschód.
(…) Trochę się od tego Wschodu migałem. Udawałem, że go nie ma. [Ale]
jak się tę Rosję, cały ten Wschód, ma pod bokiem, to jest to znak, że
trzeba się nimi zająć. Przecież to otchłań niezgłębiona. I dobrze jest
mieć o tym pojęcie, żeby nie mędrkować i nie oddawać się snom na jawie,
o własnej wyższości na przykład.”

Andrzej Stasiuk, Splot wiochy i witalizmu,
w: Dorota Wodecka, Polonez na polu minowym

Fotografie: Radek Nowacki (portret), Jerzy Rajecki, Piotr Brysacz

Nigdy nie korciło Pana, żeby zabrać się z tych gór i postawić dom na
Podlasiu?

W pewnym sensie mam dom na Podlasiu. Rodzinny dom mojego ojca. Dom
dziadków. Stoi i niszczeje. W starym sadzie, na skraju wsi. Oddalony.
Wśród wysokich topól, jak wszystkie tamtejsze domy. Za wsią, „na
kolonii” jak się mówiło. Spędzałem tam każde wakacje. Teraz jest pusty.
Podszyty już wiatrem. Ściany próchnieją, podłoga zapada się. Cała
„kolonia” się wyludniła. Po niektórych domach nie ma już nawet śladu.

To ładna opowieść, że tam wracam i odbudowywuję. Ale nie. Za ładna.
Wbrew przeznaczeniu pewnie by było. Wbrew losowi. Musi się rozpaść, żeby
go można było mocniej zapamiętać. Ale tam właśnie zaczynał się, wciąż
zaczyna ten mój Wschód. Jeżdżę tam czasem. Niedaleko mieszka ciotka,
siostra ojca. Na tej pustoszejącej kolonii. To były pierwsze wyjazdy w świat, samotne, bez rodziców. Na wschód. Dwie i pół godziny pekaesem. Z postojem w Kałuszynie, żeby faceci mogli zapalić. Z dworca „Stadion”.
Tak było. Lata 60., lata 70. Nigdy nie chciałem jeździć na zachód. Może
gdybym miał tam babkę, dom w starym sadzie. Z dawnym cmentarzem
cholerycznym, z kościołem, który kiedyś był cerkwią, z wysokim brzegiem
Bugu, wiejskim cmentarzem, gdzie leżeli Romaniuki, Trochimiuki,
Iwaniuki, Stasiuk… No ale na zachodzie nie ma takich miejsc. Tak mi się
wydaje.

Moja rodzina ze strony ojca pochodzi z Białorusi, ze strony matki – z Ukrainy. Tylko tyle wiem. Nie mam żadnego punktu zaczepienia, aby
pojechać i zobaczyć. A jednocześnie odwracam głowę tylko w tamtą stronę…
Dlaczego?

Nie był Pan? Proszę jechać. Po prostu. Zobaczyć pejzaż, cokolwiek, co
jest pożywką dla wyobraźni i już jest opowieść. Ludzie rodzą się w miejscach i te miejsca kształtują ich życie – nawet gdy odjadą bardzo
daleko.

Z Białegostoku blisko. W Białymstoku jest się wręcz na miejscu. Ja się
nigdy nie zastanawiałem „dlaczego”. Instynkt, intuicja, przyciąganie.
Zachód mnie po prostu nie ciekawił. W końcu w jakiś sposób jesteśmy z tego Zachodu, a w ostatnich latach próbowaliśmy „wschodniość” wyprzeć,
pozbyć się jej, stłumić. I zostaliśmy jak sieroty, jak zdrajcy, jak
przeniewiercy własnej tożsamości. Biedne wsioki udające „Europejczyków”,
tak jak nasi wiejscy przodkowie, rodzice, udający mieszczan, którymi
nigdy się nie stali. I wciąż cierpiący, bo rana po amputacji chłopskości
wcale się nie zabliźniła. Kurde, ciekawszy po prostu jest ten Wschód –
od Podlasia, przez tę cudną i przeklętą Rosję aż po szalone Chiny. Po
prostu – ciekawszy. Ciasna jest ta Europa. Ciasna jak cholera.

Jak Pilchowi parę lat temu napisałem, że jeżdżę do Rosji to mi odpisał:
„…wiedziałem, kurwa, że to się tak skończy…”. Sam mi wiele lat temu
przysłał małą biografię Płatonowa i kazał mi go czytać. To zacząłem. I to jest jeszcze jeden ślad – Płatonow – żeby właśnie na „w” szukać –
jeśli nie odpowiedzi – to sensownych pytań.

Poza tym, jak powiedział Daniel Kalder: ciekawe są tylko kraje
apokaliptyczne.

No właśnie, przyciąganie… Ale… dlaczego? Są przecież cztery strony
świata, a Pan wybrał „w prawo”… Co w tym świecie na prawo od nas jest
lepszego, bardziej interesującego?

Mnie pytanie „dlaczego” nie zaprząta, ponieważ bardziej zajmuje mnie
opowiadanie niż odpowiadanie. Czyli bardziej synteza, odbicie, wrażenie
niż analiza. Podobnie nie interesuje mnie „lepsze”. A niby dlaczego ma
być „lepsze”? I w czym „lepsze”? „Lepsza” to jest Szwajcaria na
przykład. I co z tego? Wyobraźnia z nudów zdycha i tyle. W moim
przypadku to jest też śmiertelna niechęć do stada. Jak słyszę gadkę o „europeizacji” to mam ochotę zesrać się w gacie.

Dlaczego, dlaczego? Proszę rozbić namiot na Gobi, na stepie i się
wyjaśni dlaczego… Proszę czytać, rozbijać namiot na Gobi, patrzeć jak
Bug płynie – niczego innego nie będzie, nie ma…

Nawet jeśli niczego innego nie ma, to na Wschodzie mniej się tego boję…

Bo na Wschodzie w ogóle umysł lepiej działa. Ma więcej miejsca. Tak mi
się wydaje. Jednych przeraża ta otchłań, a mnie nastraja medytacyjnie.
Step – wie pan – to jest coś w rodzaju zmaterializowanej religii. W ogóle przestrzeń to jest przecież jakaś forma absolutu. A to się zaczyna
właśnie na wschód od nas. Wisła to limes, nie? Dla nas. Dla Niemców
pewnie Odra albo i Łaba?

Tam rzeczywiście jest większa zgoda, by się rozpuścić w tej przestrzeni
– nawet jak ona skrywa jedynie pustkę. A może właśnie dlatego.

A dla Wolfganga Büschera, który szedł z Berlina do Moskwy, Wschód zaczął
się wówczas, gdy przekroczył Narew. Coś musi być w tym podlaskim
krajobrazie, jeszcze nie przestrzeń, ale…

Podlaski krajobraz to się ciągnie aż po Ułan-Ude i dalej. Z okien
Transsibu widać domki naszych babć i dziadków. Jak wieczorem wyszedłem
na spacer po Irkucku to to jednak były Siedlce. Dość oddalone, ale
Siedlce…

Podlaski krajobraz to się ciągnie aż po Ułan-Ude i dalej…

Przestrzeń jest chyba kluczowa w doświadczaniu Wschodu, ta zupełnie inna
skala, niedostępna przeciętnemu Europejczykowi…

Jak się pojedzie do Rosji, daleko – Syberia, Daleki Wschód – i się to
zobaczy, ten ogrom, otchłań materii, to przychodzi taka myśl, że ci co
tak gadają o Rosji, że taka-śmaka-owaka i że raczej powinna być
taka-owaka, czyli wszyscy, bo wszyscy się na jej temat mądrzą, po prostu
nie wiedzą, o czym gadają. Nie wiedzą.

Przestrzeń jest ontologiczną podstawą „wschodniego światopoglądu”.
Siedzi się w takiej Czycie i wszędzie jest tysiąc kilometrów. A i tak
niewiele się po drodze zmieni. To jest nieludzkie, okrutne, ale zarazem
przejmujące. Przywraca proporcje.

Przy tym Europa to obercywilizowany grajdół. My się tego Wschodu
wyrzekliśmy i jesteśmy skończonymi prowincjuszami przez to. Jeżeli w naszej ojczyźnie działy się rzeczy epickie, szalone i szekspirowskie, to
na Wschodzie. Sienkiewicz to ostatecznie zamordowal, upupił i zrobił
literaturę dla młodzieży i ciotek…

To wszystko bierze się również stąd, że w pewnym sensie jesteśmy
bękartami Zachodu. Maria Janion ma rację mówiąc, że „zostaliśmy źle
ochrzczeni”. Ta nasza „zachodniość” to przecież wieczny pościg, wieczna
próba dorównania, przypodobania, to wieczne merdanie ogonem,
przebieranki. Z drugiej strony, gdy próbujemy budować samoistną
tożsamość, to grzęźniemy w jakimś powiatowym nacjonalizmie, w jakiejś
parafiańszczyźnie duchowej i Wschód służy jedynie jako pokarm dla
idiotycznej narodowej wzgardy.

Ludzie wracali z Sybiru po dziesięcioleciach zsyłki i tęsknili. Po
prostu tęsknili. Bo ojczyzna jest fajna, ma smak, ale epiki to w tym
krajobrazie nie ma. Liryka, smętek. Deszcz, Polska i myszy. Bo człek ma
metafizyczną potrzebę uczestnictwa w czymś, co go przerasta, w czymś
większym. Nie każdy oczywiście. Ale ta potrzeba jest i przestrzeń ją
zaspokaja. Jak się ją raz zobaczyło, to nie można już oderwać myśli.
Jako dzieciak siadywałem na wysokim brzegu nad Bugiem, drugi brzeg był
płaski, stepowy, po horyzont i tam się bydło pasło, a myśmy z wiejskimi
chłopakami wzdychali: tam jest Białostockie… Zupełnie jak „tam są Chiny”
na przykład, albo „tam już Ussuria”…

Proszę czytać, rozbijać namiot na Gobi, patrzeć jak Bug płynie – niczego
innego nie będzie, nie ma…

Ta metafizyczna potrzeba uczestnictwa w czymś, co człowieka przerasta
objawia się tam, na Wschodzie, zupełnie innym wymiarem duchowości. To
nie jest jałowa, do bólu racjonalna ziemia, lecz ziemia, która rodzi
mnóstwo sekt, wyznań, będących zaledwie ułamkiem tego innego, zupełnie
od zachodniego różnego, a przez to może niezrozumiałego dla przeciętnego
Europejczyka, wymiaru duchowości…

Z tą duchowością Wschodu to ja nie wiem. Co jest w istocie, a co jedynie
naszym wyobrażeniem i oczekiwaniem, któremu to oczekiwaniu owa duchowość
sprytnie naprzeciw wychodzi. Nie wiem. W każdym razie tamta przestrzeń
duchowości sprzyja. Chociażby i tym, że właśnie tam próbowano z duchowością tak radykalnie zerwać.

Takie doświadczanie innego wymiaru, innej przestrzeni, innej skali
naznacza na całe życie. Nie bez przyczyny ludzie, którzy raz tam
pojechali ciągle tam wracają…

No tak… Pojechałem do Włoch, do Toskanii, ładnie, pięknie, ale wracać mi
się nie chciało. To samo Anglia. W Paryżu nie byłem. Ciągnęli, namawiali
wydawcy, ale zawsze coś innego miałem do roboty. A tam, na Wschód, wciąż
chcę wracać. W przyszłym roku może się uda autem do Mongolii pojechać.
Tam mnie ciągnie i jeszcze do Ameryki. Byłem raz i chciałbym wrócić. No
i Polska, wschodnia oczywiście.

Może na ten Zachód Pana nie ciągnie, bo Pan, mając dom dziadków na
Podlasiu, czuje się tam „u nich”, w tych Szwajcariach, nie u siebie?

Ja się na tak zwanym Zachodzie, gdy mnie pytają, przedstawiam jako
mieszaniec białorusko-ukraiński z elementami polskimi… Szczerze mówiąc,
to mnie cały ten „europeizm” mierzi. Oni tam naprawdę uważają, że
komunizm to nie była przygoda europejska tylko awantura jakichś dzikich
plemion ze Wschodu. I naprawdę uważają, że mają misję charytatywną oraz
cywilizacyjną. W zeszłym roku w Lipsku był kolejny dęty festiwal o „zbliżeniu Wschodu i Zachodu”, że niby teraz jedność ma być. Jak ognia
takich rzeczy unikam, ale Martin Pollack, przyjaciel, nas poprosił.

Warto było: Zachód spał w wypasionych hotelach, Wschód (Białoruś,
Ukraina i my) w młodzieżowym hostelu. Hostele są OK pod warunkiem, że
śpią w nich jedni i drudzy. Zrobiliśmy z Moniką dziką awanturę, a cwaniactwo z miodem w uszach udawało, że nie wie o co chodzi. Chcieli
nas dwoje przenieść do czterogwiazdkowego… I tak to hula…

Pięciu złotych nie dam za cały ten Zachód. Jak przyjdzie co do czego to
nas załatwią bez mydła. Jak Bośniaków w Srebrenicy. Tak czuję, obym się
mylił… Myślę też, że ta przepaść nigdy nie zostanie zasypana. Że
naprawdę jesteśmy inni… Tyle że w tej „inności” nie mamy wsparcia, bo
się na Wschód wypięliśmy. Nasza „otwartość” na Ukrainę polega na tym, że
ją namawiamy, żeby goliła nogi i kropiła się dezodorantem…

Nie dość, że sami jesteśmy inni, to tych „współ-innych” przykrawamy do
swojej miary, a raczej do zachodniej maski, jaką nałożyliśmy, jak choćby
Ukraińców… Ale też innych próbujemy swoją miarą mierzyć. Mariusz Wilk
mówi, że nasz problem polega na tym, iż za żadne skarby świata nie
potrafimy pojąć, że Rosjanin to też inny, chociaż ich inność trudno
zauważyć, bo tacy podobni, też mają białe twarze, puby i pizzerie,
dlatego więc, że tacy podobni, patrzymy na nich przez swoje zachodnie
okulary i mierzymy europejską miarą… Coś w tym chyba jest…

My na siebie też patrzymy jak na Rosjan: też białe twarze, picernie (!)
i paby, ale w tę własną białość to nie za bardzo wierzymy… Gombrowicz
miał rację. Rządzi polityka wyższości-niższości, polityka wzgardy dla
tego, co ze Wschodu. Ale jak się nawalimy to śpiewamy po rosyjsku albo
ukraińsku – tak nam się wydaje – a nie po angielsku, ani po łacinie.
Taki to i Zachód. No ale nie zamieniłbym tego kraju na inny. Chyba że na
jakiś „wschód”. No ale czym bym wtedy karmił wyobraźnię?

Mariusz Wilk

(ur. 1955) – pisarz-włóczęga, od dwudziestu lat mieszka na północy
Rosji. Od końca lat siedemdziesiątych działacz opozycji, więziony w stanie wojennym. Współautor książki Konspira: rzecz o podziemnej
„Solidarności” (1984). Po 1989 roku porzucił cywilizację i zamieszkał
na Północy. Swoje przeżycia opisywał na łamach paryskiej „Kultury”,
„Zeszytów Literackich” i „Rzeczpospolitej” – te podróżnicze eseje
złożyły się na książki Wilczy notes (1998), Wołoka (2005), Dom nad
Oniego (2006), Tropami rena (2007), Lotem gęsi (2012). W roku 2006
został uhonorowany Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. W 2009
roku przyszła na świat jego córka, Marta Matylda. Czwarty tom dziennika
północnego, Dom włóczęgi, ukazał się w pierwszym kwartale 2014 roku.

Wilcza tropa

Wilcza
tropa

„ Moja tropa kapryśnie się pisze:
to zygzakiem kluczy, jakby od kuli bieżała,
to krąży-kołuje wytrwale z nosem przy ziemi,
to w esach-floresach się gmatwa (…)
Moja tropa często mnie zawodzi na bezludzie:
to w głąb tundry saamskiej,
gdzie się można spotkać z samym sobą raczej –
niż z kimś innym,
to do wymarłej wsi karelskiej,
gdzie tylko duchy opowiadają o tamtym życiu –
jeśli ich posłuchać,
to na stronice dawno nie czytanych książek,
których autorzy opisują nie istniejący już świat –
rodem z ruskich bylin,
to na koniec na manowiec,
na którym różne dziwy tudzież dziwożony
harce wyprawiają,
mamiąc.”

Mariusz Wilk, Wołoka

Fotografie: Mariusz Wilk oraz Zbigniew Szewczyk (portret)

Pamiętasz swój pierwszy Północny sen? O czym się śni na „czubku świata”,
w przestrzeni gęstej od tropów, znaczeń, zamawiania, zaklinania?

Sama Północ to sen, który trwa już dwadzieścia lat. Dlatego nie potrafię
powiedzieć – pierwszy, drugi. Ja jeszcze się nie obudziłem.

Co Ci się śni w tej chwili?

Ostatnio coraz częściej śnię swoją córeczkę, albo raczej śnimy z nią
razem nasz sen o Zazierkalu.

Naprawdę sny nad Oniego nie różnią się niczym od tych „europejskich”?
Powietrze jest inne, zimy są inne, ludzie są inni, a sny są takie same?

To niezupełnie tak. Tu śni się w ciszy i twojego snu nie burzy znienacka
żaden alarm samochodowy tudzież wycie karetki pogotowia – zero odgłosów
zza ściany, żadnego szumu z zewnątrz. Poza tym zwykle śnimy to, co
przeżywamy na jawie, sen jest niejako lustrem naszych myśli, niepokojów
czy marzeń, a więc to, z czym borykamy się na co dzień, tak czy inaczej
wyłazi w naszych snach… Powiem więcej, tutaj sen nie bardzo różni się od
jawy, ilekroć bowiem wyglądam przez okno (ot, choćby teraz, gdy nad
Oniego snuje się biała noc, a z krzaków wyłażą różne dziwożony), to mam
wrażenie, że śnię.

Chrystus na Krzyżu, fragment fresku z czasowni Świętego Samsona
Strannopriimca w Kondzie Biereżnej. Krzyż z Chrystusem przyniosłem w 2003 r. na własnych plecach z Wigowo po lodzie przez Wielką Zatokę…

Córeczka wie, że – poza Północą – jest taki kawałek świata, z którego
kiedyś przyjechał Tata…

Ona pierwszą zimę przespała na ruskiej pieczce w Kondzie. Drugą na
południowym brzegu Krymu w Ałupce. Trzecią w Kotlinie Kłodzkiej. We
wrześniu była w Szwajcarii, potem w Paryżu, czwarta zima w Tatrach,
kolejna na Krecie i Rodos. Kiedyś mnie zapytano, czy żyjąc w Kondzie nie
będzie miała kompleksów wobec rówieśników z Jewropy. Odpowiedziałem, że
po Oniego, a tym bardziej po Bajkale, Jezioro Genewskie to kałuża.

To pytanie o kompleksy zawsze pada „w jedną stronę”: czy ci „znad
Bajkału” nie będą mieli kompleksów wobec tych „znad Genewskiego”. Skąd
to poczucie?

Skąd? Z własnych kompleksów. Ktoś, kto ich nie ma, nie dopytuje się o nie u innych, nieprawdaż?

No dobrze, a gdyby, mimo wszystko, Martusza postukała paluszkiem w mapę
właśnie w okolice tej „genewskiej kałuży” i powiedziała: „Tata, teraz
tutaj pomieszkajmy”, zrobiłbyś to dla niej? Porzuciłbyś Północ?

Dla niej zrobię wszystko, co w mojej mocy. Ja już się własną tropą
nażyłem, teraz ona jest moją tropą. Chociaż myślę, że Buriacja bardziej
pasuje do naszego życia niż Szwajcaria. W Buriacji można na koniach skakać z Buriatami, a w Szwajcarii – co? Pieniądze liczyć?

Gabinet papy. Pierwsze zdjęcie Martuszy

Jak wyglądałoby to życie w Buriacji? Mógłbyś opowiedzieć?

Nie lubię gdybać i nie potrafię wymyślać czegoś, czego sam nie
przeżyłem. Powiem tylko, że na pewno w Buriacji łatwiej żyć własnym
rytmem niż w Szwajcarii. Tam oczywiście też można, na przykład w Gstaad,
jeśli ma się dużo pieniędzy, a że ja ich nie mam, wybieram takie miejsca
jak Karelia czy Buriacja. Dam prosty przykład: jeśli chodzisz po
mieście, musisz się zatrzymywać na skrzyżowaniach i czekać na zielone
światło lub szukać przejścia dla pieszych, słowem – idziesz nie swoim
rytmem, tylko podporządkowujesz się prawom ulicy. Natomiast ja chodzę
jak mi w duszy śpiewa – raz wolniej, raz szybciej – wydeptując rytm
własnej tropy. Potraktuj ten przykład jako metaforę.

Dokąd Cię ta tropa-Martusza prowadzi? Napisałeś w Lotem gęsi, że
dzięki temu, że się pojawiła na świecie, świat ów stanął na głowie. Co
to dla Wilka-włóczęgi oznacza?

Będąc na Labradorze, rozmawiałem z inuickim szamanem i on mi objaśniał,
że każda strona świata ma swój okres życia: dzieciństwo to Wschód,
młodość – Południe, Zachód – dojrzałość, a Północ – to starość i śmierć.
Po czym zajrzał mi głęboko w oczy i dodał: „ty zaczniesz skoro drugie
okrążenie”. Rozmawialiśmy na trzy miesiące do poczęcia się Martuszy.
Skąd on o tym wiedział, pozostaje zagadką. Ale fakt jest faktem,
zacząłem wtóry krąg.

Podczas drugiego okrążenia myśli się o tym, by trafić dokładnie w te
same ślady, które zostawiło się podczas pierwszego kółka czy też, by za
wszelką cenę ich uniknąć? Wejścia na którą tropę podczas pierwszego
okrążenia żałujesz?

Zacznę od końca, nie żałuję żadnego kroku. Natomiast Martusza to
zupełnie inna bajka. To nie ja ją prowadzę, ale ona mnie. Ja mogę tylko
podeprzeć, podać rękę albo zasłonić plecami. Ja się od niej uczę.

Dokąd Cię prowadzi? Czego już się nauczyłeś?

Dokąd? Do śmierci. A czego się nauczyłem, ba… Dzisiaj na przykład tego,
że jeśli wziąć baboczku (motylka) w ręce to pozostaje na palcach pyłek,
a baboczka – umierajet.

Krasny ugoł albo „wilczy kąt”, w sumie na jedno wychodzi…

Nie wiedziałeś tego? Gdy pojawiła się Martusza, śmierć „nabrała sensu”?

Zapomniałem, bo dawno nie miałem motyla w ręce… Teraz, zapalając kolejną
świeczkę na jej torcie urodzinowym, odliczam swoją. Ile ich zostało?
Pięć, dziesięć?

Nie wiemy tego… Może dlatego mamy siłę iść? Jeśli drugie życie, do życia
powołane, nadaje sens śmierci, po co wszystko inne, po co książki,
pisanie?

Na temat „drugiego życia” nie będę się wymądrzał, „pożywiom uwidim” –
jak mówią Rosjanie. A co do książek, to skończyłem właśnie czwarty tom
dziennika północnego, w którym chciałem dla swojej córeczki zbudować dom
jej dzieciństwa ze słów, aby kiedyś, jak będzie starszą panią, mogła
przeczytać… Wrócić… A jednocześnie (zarazem) pochowam się… Wystarczy, że
ona przeczyta na głos, aby usłyszeć ojca rytm.

Jak zaczyna się ta opowieść?

„Studnia czasu

I to wszystko my czyli ja w liczbie mnogiej,
Zawsze niepewny swego odbicia w studni lustra,

Pochylający się jako dziecko przez cembrowinę studni

I tam głęboko maleńka niezupełnie znana twarz.

Czesław Miłosz

Patrząc z góry, jakbym próbował przez lornetkę teatralną przyjrzeć się
sobie bliżej, dostrzegam na dnie twoich ócz twarz sępną, obrzmiałe
powieki, kości jarzmowe sterczące po kozacku i szramę na górnej wardze
(pamiątka o ślubach milczenia), oraz oczy przesłonięte ciemnymi szkłami
okrągłych okularów. Aż tu raptem twój rap z dołu: – Papa, ty dzie?

– Ja tu – mówię, zdejmując okulary.

Oniego za oknem jeszcze śpi pod lodem. Z łachy brudnego śniegu na brzegu
wiosenne słońce wytopiło szaro-zielony głaz z inkrustem srebrnych
porostów.

W książce Szczeklika przeczytałem o Kore – dziewczynce i źrenicy oka w języku greckim, czyli duszy po naszemu. Profesor zapytuje, czy „ja”, ów
widz o rozległej pamięci, zamknięty w nas, nie jest przypadkiem
dziewczynką? Tą samą Kore, którą – jak wierzyli Grecy – zobaczyć można
poprzez źrenicę oka? Ona słucha, co jej mamy do opowiedzenia, czyta
listy, które pisze do niej papa Zeus i śmieje, widząc, jaki krąg nasza
myśl zatoczyła, szukając duszy, by w końcu do niej wrócić. Zali to
możliwe, abym wpatrując się w twoje źrenice, mógł oglądać swoją duszę w postaci dziewczynki, którą rośniesz?”.

Twój Północny sen trwa 20 lat. Przypominasz sobie ten moment, w którym
powiedziałeś sobie: „tutaj będę”? Co zdecydowało?

Oczywiście, pamiętam. Dom z drewnianych bali. To mnie zauroczyło. Dom –
jako tropa. Widzisz, sens tropy tkwi w domu. Nad tym użeram się już od
wielu lat, próbując pojąć, że dom – to droga, a droga – to dom.

Jedno bez drugiego nie istnieje. Nie byłoby drogi, gdyby nie było dokąd
wracać, nie byłoby dokąd jechać, gdyby nie było Miejsca, z którego się
wyrusza…

Ty to wiesz, a ja cały czas się tego uczę.

Jaki był ten dom, który Cię do Północy „przekonał”? Gdzie stoi i czy
jeszcze stoi?

Ha, nie uwierzysz, ten dom stał niedaleko łagru, w którym kiedyś
siedział Herling-Grudziński. Byłem tam w 1992 roku (opisałem to w Wołoce) i łagier wciąż jeszcze istniał, nie wiem, czy do dzisiaj
istnieje, bo potem nigdy już tam nie pojechałem, a więc nie wiem
również, czy ten dom jeszcze stoi, ale biorąc pod uwagę jego krzepę,
sądzę, że tak.

Dla pisarza-włóczęgi dom to zarazem azyl, ale i więzienie…

Nie zgadzam się! Czwarty tom dziennika północnego nosi tytuł Dom
włóczęgi. Zwróć uwagę, że słowo „włóczęga” oznacza zarówno czynność,
jak i podmiot tej czynności, czyli „dom włóczęgi” – to dom, w któym
mieszka włóczęga, ale też dom, w którym można się włóczyć.

Czym jest dom w tej części świata, nad Oniego?

Nie chodzi o części świata, chodzi o to, czym w ogóle jest dom. Dla mnie
dom – to rodzina, czuła siatka wzajemnych relacji, a czy ta rodzina żyje
w domu kamiennym czy w drewnianym, w czumie czy na wozie cygańskim, nie
ma znaczenia. Z domem jest jak z górą w słynnej przypowieści zen,
najpierw widzisz dom, potem to nie jest dom, a potem znowu dom. Cały mój
cykl dziennika północnego, od Domu nad Oniego, poprzez Tropami rena
i Lotem gęsi, do Domu włóczęgi jest taką właśnie medytacją na temat
domu. Pierwszy tom to dom, dwa następne – to nie jest dom, a ostatni –
to znowu dom, ale już po oświeceniu, he, he. Zamiast o tym gadać, lepiej
to przeczytać.

Północ to nie tylko miejsce, ale pewien stan uma, rytm życia…

W moich stronach, na Podlasiu, centrum domu to kuchnia. To jak centrum
wszechświata. Wpuścić kogoś do kuchni, to wpuścić go do życia… Jak jest
na Północy?

Na Północy izba jest kosmosem, a pieczka – centrum kosmosu. Pięknie
pisał o tym poeta Nikołaj Klujew. Na pieczce się śpi i pieczka grzeje, w pieczce kobieta kiedyś rodziła i w pieczce chleb wypiekała, w pieczce
się leczyli, suszyli rybę i umierali na pieczce… Pod pieczką wreszcie
mieszka Domowoj, duch domu.

Z domem jest jak z górą w słynnej przypowieści zen, najpierw widzisz
dom, potem to nie jest dom, a potem znowu dom

W rozmowie z Tomaszem Fiałkowskim dla „Tygodnika Powszechnego” z 1998
roku tak opowiadałeś: „Pierwszy raz pomysł wyjazdu do Rosji podsunęła mi
Masza Parsgen, córka niemieckiego dziennikarza, wieloletniego
korespondenta w Rosji. Pracował tam jeszcze przed wojną, potem zamknięto
go w łagrze, po śmierci Stalina wrócił do Niemiec, ale nie bardzo mu się
tam podobało i znów wyjechał do Moskwy. Masza urodziła się dziesięć lat
przed jego śmiercią. Jest tak zakochana w Rosji, że odwiedza ją co
najmniej dwa razy w roku. Jak trochę wypije, zakłada rosyjską czapkę
wojskową… Kiedy ją poznałem, miała 25 lat i zdążyła już objechać obie
Ameryki, ale nadal uważała, że tylko w Rosji żyje się naprawdę.”.
Naprawdę, czyli jak? Co to właściwie znaczy?

Na przykład – prawdziwy chleb. Henry Miller mówił, że najlepszy na
świecie jest ciemny rosyjski chleb, a dla Amerykanina dużo więcej znaczy
jego sztuczna szczęka niż bochenek dobrego chleba. I dodawał: „Rosjanin
po prostu z natury lubi dobry chleb, ponieważ lubi również kawior, wódkę
i inne dobre rzeczy”. Potwierdzam to czterema łapami – jakem Wilk…
Swojego czasu przejechałem znaczną część Kanady – ponad 8 tysięcy
kilometrów – i nigdzie nie znalazłem prawdziwego chleba.

Mówisz, że do Północy przekonał Cię ostatecznie dom z drewnianych bali.
A ludzie? Jacy są ludzie na Północy, jakich ludzi spotkałeś? Jakie noszą
w sobie historie?

Historie ludzkie, które szczególnie mnie poruszyły albo już opisałem, na
przykład postać Mielnicy w Wilczym notesie, czy baby Kławy w Domu
włóczęgi, albo wynaszam jak kobieta w ciąży, nie chcąc wydawać na świat
wcześniaka… Widzisz Piotrze, z człowiekiem jak z chlebem, albo jest
prawdziwy, nawet jeśli czerstwy, to znaczy żyje w rzeczywistości, albo
odbija jeno to, czego się dowiedział z mediów, z internetu bądź przez
telefon komórkowy.

Tutaj na Północy świat wirtualny jeszcze nie dotarł, dzięki czemu ludzie
żyją w realu i dlatego każdy ma jakąś swoją historię, wystarczy parę lat
między nimi pożyć, aby się odkryli. Rzecz jasna upraszczam i mówię
skrótami, dlatego raz jeszcze odsyłam do moich książek, zwłaszcza do
ostatniej, gdzie o tych sprawach traktuję głębiej i bardziej
wyczerpująco.

Sąsiedzi… Kławdia i Wiktor Denisenko ze wsi Ust-Jandoma

Czym jest dla Ciebie pisanie? W Domu nad Oniego cytujesz Henryka
Elzenberga: „rzeczywistość przeżywana w odosobnieniu i nieodzwierciedlona w czyjejś (zewnętrznej w stosunku do mnie…)
świadomości – nie istnieje”.
(O)pisanie rzeczywistości nie wystarcza, pisanie ją tylko utrwala, ale
do życia powołuje ktoś, kto Twoje pismo odczytuje… Kim jest dla Ciebie
„ten drugi” – po drugiej stronie Twojego pisma, ten, który je
odszyfrowuje?

Dawniej moim czytelnikiem, którego widziałem po drugiej stronie mojego
pisma przez lata był Redaktor Giedroyc. Po jego śmierci pierwszym
czytelnikiem moich tekstów jest moja żona.

Ale są też inni. Inaczej po co byłyby książki, po co byłyby kolejne
wydania, wydawcy, autorskie spotkania? Wystarczyłby „wilczy notes”,
jeden egzemplarz…

Oczywiście piszę też dla czytelników, trochę ich mam, przy tym nie
chodzi o ilość, lecz o jakość. Wyobraź sobie, że przyjechał do mnie na
Sołowki młody chłopak, dotarł na Wyspy 6 stycznia i powiedział, że
przyjechał pod wrażeniem Wilczego notesu, który mu podarował jego
ojciec na Gwiazdkę. Czyli minęło zaledwie dwa tygodnie…

Przy tym ci moi czytelnicy to bardzo różni ludzie. Lubię spotkania
autorskie, zwłaszcza na prowincji, na przykład w Kutnie, w Bystrzycy
Kłodzkiej, w Bolesławcu, to za każdym razem nowa przygoda, często
zawiązek nowej przyjaźni… Jednakże ostatnio piszę przede wszystkim z myślą o córeczce, że ona to kiedyś, tuszę, przeczyta. Niejednokrotnie
zwracam się wprost do niej, w drugiej osobie. Czyli moja obecna pisanina
przypomina listy do najdroższej mi osoby, która dzisiaj jest za malutka,
żeby mnie czytać, dlatego piszę te listy niejako w przyszłość w nadziei,
że po latach, kiedy dorośnie, przeczyta…

Do domu nad Oniego też do Was przyjeżdżają ludzie „zarażeni” przez
Ciebie Północą?

Przyjeżdżają, przyjeżdżają… W lecie nie ma tygodnia, żebyśmy kogoś nie
gościli. W maju zeszłego roku chociażby była u nas para – Zbyszek z Magdą – poznaliśmy się na wieczorze autorskim w BUW, otóż przyjechali do
nas w… podróż poślubną.

Albo zupełnie przypadkowe spotkanie z Anglikami, którzy zwiedzali naszą
czasownię, po czym zaszli do nas o coś spytać, słowo za słowo i okazało
się, ku ich ogromnemu zaskoczeniu, że jestem autorem Wilczego notesu,
który zainspirował ich do podróży na północ Rosji. Większość z wizyt
jest jednak starannie zaplanowana, a ponieważ dotrzeć do nas nie jest
łatwo, to takie spotkania są znacznie głębsze i treściwsze, niż wspólnie
wypite piwo w jakimś pubie. Moją ideą, która powoli się realizuje, jest
zrobienie z naszego domu gniazda dla „ludzkich dzikich gęsi”, czyli
różnego typu włóczęgów i obieżyświatów, aby mogli parę dni u nas
wytchnąć przed dalszym lotem. Toteż nawet jak wyjeżdżamy, zostawiamy
klucz u sąsiadów, aby w każdej chwili dom był do dyspozycji. Na przykład
we wrześniu zeszłego roku pojechaliśmy do Europy, ale w domu siedział i pracował Wasilij Gołowanow, jeden z ciekawszych rosyjskich pisarzy,
który właśnie kończy książkę o Morzu Kaspijskim. Zresztą, przybywają tu
tak bajecznie kolorowe postacie, że od pewnego czasu noszę się z zamiarem napisania książki o swoich gościach.

Możesz opowiedzieć choćby o kilku?

Ba, opowiedzieć o kilku… Czy można w dwóch słowach opowiedzieć o Georgesie Nivat? Toż to człowiek-historia, przyjaciel Sołżenicyna i Okudżawy, ten drugi poświęcił mu wiersz, jeden z najznakomitszych
slawistów na świecie, człowiek, który zna i kocha Rosję, zwłaszcza jej
głubinkę i pisze wspaniałe książki.

Albo Paolo Rumiz, włoski pisarz i wagabunda, który odwiedził nas parę
lat temu z Moniką Bułaj, podróżując wzdłuż wschodniej granicy Unii
Europejskiej, którą zamierzył przejść i opisać. Kiedy zobaczyłem jego
plecaczek, to się zdziwiłem, że taki mały na tak długą podróż, a Monika
wytłumaczyła, że Paolo z wyprawy na wyprawę coraz mniej rzeczy zabiera,
bo przygotowuje się (trenuje…) do ostatniej podróży, kiedy już nic ze
sobą nie weźmie.

Albo Wasilij Gołowanow, jeden z kontynuatorów geopoetyki White’a,
zresztą przetłumaczył na rosyjski Dzikie łabędzie Kena. Wasia u nas
już trzy razy pobywał i za każdym razem powtarza, że nigdzie indziej
takiej „żywej wody” jak w naszym Oniego nie znalazł. Każdy z nich
zasługuje co najmniej na rozdział książki, zresztą Gołowanowi
poświęciłem znaczną część Domu włóczęgi, a ty prosisz, abym w jednej
odpowiedzi opowiedział o kilku…

Czym są zachwyceni, gdy przyjeżdżają, a co wprawia ich w zdumienie?

Każdy znajduje tu coś innego, Wasilij tę „żywą wodę” w Oniego i skazkę
Zazierkalia, o której napisał potem w tekście „Świat, który zbudował
Wilk”, Rumiz – komary, które odstraszał śpiewaniem arii operowych…
Wyobrażasz sobie? Szliśmy przez las, ni żywego ducha, tylko namolny
brzęk komarów i raptem aria z Rigoletta w tym zaonieżskim lesie w czystej… włoszczyźnie.

Dla Georgesa Nivat, profesora Genewskiego Uniwersytetu, zorganizowaliśmy
tutaj spotkanie w sielskiej bibliotece, myślę, że to było ważne
wydarzenie nie tylko dla miejscowych, ale i dla niego. A niektórzy z moich gości całymi dniami siedzą pod topolą nad jeziorem i mam wrażenie,
że raptem spotkali się z ciszą, a w tej ciszy – sami z sobą.

Jak się na Północy odnajdują? Jak z sąsiadami dogadują? Zdarzały się
jakieś – w tym „zderzeniu” gości i miejscowych – niecodzienne sytuacje?

Zwykle moi goście są tutaj zbyt krótko, żeby wejść w prawdziwy kontakt z miejscowymi, a więc trudno mówić o jakichś autentycznych zderzeniach, są
to raczej niezwykłe acz mimolotne kontakty, które gdzie indziej nie
mogły by się zdarzyć.

Ot, ambasador Polski Jerzy Bahr, sam pomyśl, czy miałby szansę
gdziekolewiek poza moim domem spotkać się oko w oko z ruskim „biczem”,
czyli kimś w rodzaju miejscowego kloszarda? Świat dyplomacji, podobnie
zresztą jak świat polityki w ogóle, a także wszystkie inne „wydzielone”
światy, obraca się jak planeta po własnej trajektorii i nie ma szansy
zderzyć się z Innym Światem, a mój dom stoi na przecięciu światów, tutaj
można spotkać Innego, nie wybierając się na skraj cywilizacji.

Tych osób, które decydują się na podróż na Północ po lekturze którejś z Twoich książek jest, mam wrażenie, z każdym tomem dziennika coraz
więcej. Masz takie poczucie, że zbudowałeś mit, legendę Północy, którą
coraz więcej osób przyjeżdża sprawdzać na własnej skórze?

Dla mnie Północ to nie tylko miejsce, ale pewien stan uma, rytm życia.
Oczywiście mam świadomość, że zmitologizowałem tę przestrzeń, dlatego w ostatniej książce piszę nie tyle o Zaonieżu, co o Zazierkalu, czyli
Rzeczywistości po drugiej stronie lustra. Jestem przekonany, że takie
Zazierkale można znaleźć nie tylko na Północy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki