Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Pełzacz

Pełzacz

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-63080-82-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Pełzacz

Pełzacz” to thriller, którego akcja rozgrywa się w  Snow Hills, małym amerykańskim  miasteczku położonym wśród gór i lasów. Ludzie żyją tu spokojnie i bezpiecznie. Nikt z nich nie zdaje sobie sprawy, że wkrótce do bram Snow Hills zapuka zło i zaczną się dziać w nim rzeczy przerażające. Wszystko będzie wyglądało inaczej, niż do tej pory. Dzień jest jasny i słoneczny, ale po nim przychodzi noc...

Polecane książki

Magia olewania jest książką dla tych wszystkich, którzy pracują za dużo, za mało wolnych chwil spędzają na rozrywce i nigdy nie mają wystarczająco dużo czasu dla ludzi i spraw, które naprawdę ich uszczęśliwiają.Dzięki tej książce dowiesz się:·        Dlaczego...
Publikacja zawiera 15 praktycznych instrukcji dla podatników VAT. Dotyczą one transakcji oraz czynności, z jakimi najczęściej spotykają się podatnicy VAT w prowadzonej działalności. Instrukcje uwzględniają zmiany przepisów, które weszły w życie w 2019 r. oraz te, które wchodzą w życie w 2020...
O przyjaźni, narzeczeństwie, seksie i antykoncepcji, o kryzysach, dialogu, wojnie i pokoju w małżeństwie – o wszystkich sprawach ważnych dla budowania dobrego, trwałego i szczęśliwego małżeństwa pisze w swojej książce o. Mirosław Pilśniak. Jako duszpasterz, który od blisko dwudziestu la...
1 września 2019 r. nastąpiła zmiana definicji pierwszego zasiedlenia. Nowelizacja ta jest m.in. następstwem wyroku z Trybunału Sprawiedliwości UE z 16 listopada 2017 r. w sprawie C-308/16, Kozuba. Co ciekawe, od kilku lat organy podatkowe i sądy i tak stosowały wykładnię prounijną, ale nie z...
Jestem czarownicą, a czarownice wzniecają ogień Lili wraca do swojego świata i jest gotowa aby ułożyć sprawy z Rowanem. Co prawda omal nie zginęła w płomieniach i musi ukrywać swoją moc, lecz w porównaniu z walkami toczonymi w alternatywnym Salem, jej życie naprawdę układa się dobrze. Myślisz, że je...
„Instrukcja…” jest kierowana do rodziców, oraz do każdego kto chciałby nauczyć się opowiadać dzieciom bajki. Angażujące, ciekawe, ale przede wszystkim stworzone na poczekaniu na użytek chwili. Książka zawiera omówienie technik szybkiego budowania scenariuszy, przykłady oraz liczne dodatkowe wskazówk...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Mariusz Kwiatkowski

Mariusz Kwiatkowski

Pełzacz

© Copyright by Mariusz Kwiatkowski & e-bookowo

Projekt okładki: Paulina Żuchowska

ISBN 978-83-63080-82-2

Wydawca:
Wydawnictwo internetowe e-bookowo www.e-bookowo.pl

Kontakt:wydawnictwo@e-bookowo.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

1

Szli całą grupą, żartując z siebie i przekrzykując się wzajemnie. Najgłośniej śmiał się Robert Astor. Co chwila puszczał oko do ślicznej Mary Bromley, poszturchiwał ją, próbował obejmować. Owszem, pozwalała mu… Lubiła przekomarzać się z chłopakami, lubiła zawracać im w głowach. Miała opinię pierwszej flirciary w szkole. A wyglądała niewinnie niczym świeżo narodzone niemowlę. Adam Winklis patrzył na tę scenę krzywym okiem. Wcale mu się to nie podobało. Miał swoje ciche plany wobec Mary. Nie zamierzał z nich rezygnować. Problem tylko w tym, że nikt o nich nie wiedział. Był chłopcem chorobliwie nieśmiałym. Lękał się nieznajomych ludzi. Bał się wypowiadać, gdy słuchało go kilka osób. Zazdrościł Robertowi tupetu, a po cichu go nienawidził. Anna Sanders przyglądała mu się z politowaniem, a poniekąd rozbawieniem. Nie miała w sobie nawet części uroku ślicznej panny Bromley. Przygnała ją tutaj ciekawość, chęć poznania nieznanego. Lubiła odkrywać tajemnice. Lubiła rzeczy dziwne. Uważała, że każdy problem, nawet najbardziej zagadkowy, jest zawsze do rozwiązania. Nie na darmo uchodziła w szkole za geniusza w dziedzinie fizyki.

Wszyscy mieli po czternaście lat. W tym roku kończyli ósmą klasę.

Tak naprawdę nikt z nich nie pamiętał, komu pierwszemu przyszedł do głowy pomysł odwiedzenia starej Margaret Nelson. Oczywiście początkowo się wahali, ale w końcu ciekawość zwyciężyła. Na wszelki wypadek zebrali wszystkie możliwe informacje o staruszce. Lepiej przecież z góry było się przygotować na to, co może nastąpić. Niewiele się dowiedzieli. Z tego co usłyszeli, wynikało, że pani Nelson od dawna zaprzestała wróżenia i udzielania porad. Wycofała się z życia publicznego. Stroniła od ludzi. Jedynymi osobami utrzymującymi z nią kontakt byli szeryf oraz listonosz, który unikał, jak diabeł święconej wody, zaglądania do domu pani Nelson. Nie chciał nawet o tym słyszeć. „Ona sprowadza na ludzi nieszczęście”– mówił, gdy ktoś mu to proponował.

– Winklis – roześmiał się Robert Astor. – Winklis, przyznaj, że już trzęsiesz tyłkiem. Przyznaj, że masz majteczki pełne strachu…

Winklis poczerwieniał. Pragnął znaleźć odpowiednią ripostę, lecz nic mu nie przyszło do głowy. Mary zaszczebiotała radośnie. Ten szczebiot do reszty wytrącił go z równowagi…

Poczerwieniał jeszcze bardziej.

– Nie przejmuj się nimi, Adamie– wtrąciła Anna Sanders.– Oni wyłącznie z wyglądu przypominają dorosłych ludzi.

– Wcale nie– odzyskał głos w gardle– przecież nie poszedłbym z wami, gdyby było inaczej…

Zamilkli, bo spoza gęstych wiekowych drzew, kładących swymi pniami i potężnymi konarami mroczny cień na ziemię, wyłonił się dom Margaret Nelson.

– To tutaj– szepnęła Mary.– Mój Boże– dodała– jak tu ponuro. Lepiej tam nie idźmy…

– Zwariowałaś– odparł Robert.– Jesteśmy za blisko, aby zrezygnować. Zresztą czego tu się bać…

– Podobno potrafi rzucić urok– szepnęła ponownie Mary.– Podobno ma złe oko…

– To takie głupie gadanie– uspokoiła ją Anna.

Stali przez moment nieporuszeni, uważnie obserwując domostwo, uważnie rozglądając się na wszystkie strony. Pierwszy przemógł się Astor. Przybliżył się ostrożnie do furtki, pociągnął za zamek. Ostre zgrzytnięcie zardzewiałego żelaza przyprawiło ich o mimowolny dreszcz …

Nagle trzasnęły drzwi wejściowe do domu. Na progu stanęła Margaret Nelson. W dłoniach trzymała najprawdziwszą strzelbę. Nim ktokolwiek zdążył coś zrobić, wystrzeliła z niej w powietrze.

Była wysoka, chuda i bardzo stara. Długie siwe włosy opadały falami na ramiona, oczy płonęły gorączkowym blaskiem.

– Czego tu?! Przeklęta hołoto!– wrzasnęła.– Wynoście się stąd do wszystkich diabłów, bo za chwilę nie poznają was nawet rodzice. Wynoście się wy zafajdane, zasmarkane bachory! Wynoście się! Słyszycie?

Stalicicho jak myszki, przerażeni wybuchem gniewu straszliwej staruchy. Umilkła, lecz nie spuszczała z nich oczu. Strzelbę trzymała wciąż przygotowaną do strzału.

Pierwszy przemógł się Robert Astor.

– Nie chcemy nic złego, proszę pani– oznajmił.– Przyszliśmy po to, aby, aby…

Nie wiedział, jak to powiedzieć…

Ale starucha już wiedziała. Zawsze wiedziała, co się dzieje w głowach innych. Ta umiejętność stanowiła zarazem jej skarb i przekleństwo. Skarb, bo dzięki niej dorobiła się pieniędzy; przekleństwo, gdyż przez nią ludzie zaczęli się jej bać. Z czasem poznała rzeczy, które na zawsze pozbawiły ją szacunku do rasy ludzkiej.

Była starą, znienawidzoną powszechnie kobietą. Nic nie potrafiła na to poradzić.

Od kilku lat, to znaczy od czasu, gdy przekroczyła osiemdziesiątkę, pragnęła wyłącznie spokoju. Na próżno. Zawsze znalazł się jakiś napaleniec, próbujący się dowiedzieć, co go w przyszłości spotka. Najgorsze były dzieci. Zakradały się wieczorami pod okna, rzucały w nie kamieniami, a gdy nie wytrzymywała, gdy wybiegała drżąc z nerwów na ganek, wtedy ciskały w nią ogryzkami i innymi świństwami. „Ty nawiedzona, przeklęta czarownico– drwiły, przekrzykując jedno drugie– wynoś się do piekła. Wynoś się tam. Wynoś się do Salem…” Wreszcie kupiła sobie broń. Gdy postrzeliła w nogę dziesięcioletniego Geralda Thompsona, przestali ją nachodzić. Stało się to całkiem niedawno. Wcale nie była pewna, czy rzeczywiście zyskała sobie ów wymarzony spokój…

– Czego?– warknęła, nie opuszczając broni.

Patrzyli po sobie, nadal zakłopotani i przerażeni.

– Słyszeliśmy, że pani potrafi powiedzieć człowiekowi, co go spotka– zagadnęła miłym spokojnym głosem Anna Sanders.– Interesują nas te sprawy, dlatego tu przyszliśmy…

Starucha pokiwała głową. Oparła się o strzelbę.

Ostatecznie mogła z nimi pogadać. Tak rzadko miała okazję otworzyć do kogoś usta.

– Już nie robię takich rzeczy– odparła.– To za dużo kosztuje. Wam też nie pomogę. Wynoście się stąd. Nikogo nie potrzebuję. A już zwłaszcza zasmarkanych gówniarzy!

– Nie jesteśmy gówniarzami, proszę pani– zaprotestował Robert Astor.– My naprawdę nie chcemy nic złego…

Spoglądała na nich, uśmiechając się lekko. Później gdy przypominali sobie ten zagadkowy uśmiech, przenikały ich ciarki.

– Dobrze– oznajmiła– porozmawiam z wami. Chodźcie tutaj. Chodźcie do środka… Chodźcie do starej Margaret Nelson…

Robert Astor ruszył pierwszy. Popatrzył na zarośla, na pokrzywy zarastające ogródek… Naraz przypomniał sobie słowa ojca, że to przeklęte miejsce, złowrogie miejsce… Poczuł wewnętrzny niepokój. Zapragnął się wycofać. Ale nie mógł już tego uczynić, nie narażając przy tym na szwank swego honoru.

Szedł do przodu, miną nadrabiając brak pewności.

MargaretNelson patrzyła na niego tak, jakby dobrze o tym wszystkim wiedziała. Gdy był blisko staruchy i spojrzał na jej twarz, dostrzegł głębokie bruzdy i zmarszczki. Wzrok jego przyciągnęły zielone, pozbawione wyrazu oczy, wyblakłe już, załzawione.

Pani Nelson odwróciła się, niknąc po chwili w holu.

Poszli za nią.

Był to posępny dom. Jeden z tych mrocznych domów, w których nikt by sobie nie życzył mieszkać sam. Stały tam rozliczne staroświeckie meble, pokryte kurzem i pajęczyną. Błyskało lustrem olbrzymie zwierciadło w srebrnych ramach. Wisiały zagadkowe portrety. Majaczyły wypchane zwierzęta.

Światło zdawało się igrać z tymi wszystkimi przedmiotami, otaczając je delikatną mgiełką promieni.

– Wejdźcie tutaj– dłoń pani Nelson, zakończona ostrymi powyginanymi paznokciami, zatoczyła łuk wskazując dębowe wielkie drzwi.

Był to duży pokój o małych oknach. Panował w nim mrok, a meble były ledwo co widoczne. Pomimo to dostrzegli w kącie wypchanego kota, zauważyli też na ścianie głowę jelenia z wielkimi rogami.

Margaret Nelson posadziła ich przy okrągłym stole. Włączyła stojącą na nim lampkę. W oczach jelenia błysnęło światło barwiąc je czerwienią.

Co ja tutaj robię– pomyślała Anna Sanders.– To wygląda zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałam.

Zastanawia się, po co tutaj jest– przemknęło staruszce przez głowę. Słyszała myśli każdego z nich. Słyszała ich pytania, słyszała nadzieje i wątpliwości. Uśmiechała się sama nad ich trywialnością, czasami nawet głupotą. Jednak wszystkie one czarowały jakąś naiwną beztroską.

– Czy to prawda– zapytała Anna Sanders– że pani czyta w myślach i zna przyszłość?

– Owszem– zaśmiała się Margaret Nelson.– Ty na przykład zachodzisz w głowę, po co tutaj przyszłaś…

Dziewczyna zbladła.

– Tak – kontynuowała starucha– potrafię takie rzeczy, ale ich zaprzestałam. Zbyt wiele wynikło z tego nieszczęścia dla mnie i dla innych!

– Jak to?– zdziwił się milczący dotychczas Adam Winklis.

– Bo od tego co mówię, nie ma ucieczki. Gdy komuś przepowiem śmierć, to ona go dopadnie. Gdy rodzicom, mającym schorowane dziecko, oznajmię, że nie ma dlań najmniejszego ratunku, to tego ratunku nie będzie… Rozumiecie teraz?

Przytaknęli.

– Skąd u pani takie zdolności?– spytała Mary Bromley.

– Nie wiem– odrzekła.– Od zawsze byłam inna… Od zawsze się różniłam. Czasami nawet nazywali mnie odmieńcem… To przyszło do mnie samo. Urodziłam się z tym. Ciężko z takimi zdolnościami żyć, naprawdę ciężko…

– Nie wierzę w te rzeczy– oznajmiła poważnym tonem Anna Sanders.– Nauka twierdzi, że to niemożliwe. Czy może pani na przykład powiedzieć, co mnie spotkało przedwczoraj?…

Spojrzeli na nią zaciekawieni. Pokręciła przecząco głową.

– Nie mogę– oznajmiła.

– Jak to?– zdziwiła się Anna– przecież pani mówiła, że…

– Mówiłam prawdę. Słyszę ludzkie myśli. Słyszę je wyraźnie. Ale aby poznać przyszłość lub przeszłość jakiejś osoby, muszę ją złapać za rękę… Wtedy widzę wszystko…

Anna wyciągnęła dłoń.

– Proszę – rzekła.– Trochę się boję…

– Nie ma potrzeby – odparła Margaret Nelson.– Jesteś jeszcze taka młoda. Wszystko przed tobą…

Uchwyciła jej palce. Oczy staruszki jakby uciekły w głąb siebie, jakby w coś się zapatrzyły.

– Pokłóciłaś się z ojcem– stwierdziła.– On nie dał ci pieniędzy, które wcześniej obiecał. Ty ich pragnęłaś, bo chciałaś za nie kupić prezent urodzinowy koleżance. Więc się zdenerwowałaś… Potem było ci przykro, gdyż kochasz swojego tatę…

– To prawda – szepnęła Anna.– A przyszłość?

Starucha uśmiechnęła się. Zawsze ją o to pytali. Lubiła nawet ten moment. Lubiła, gdy do jej głowy wpływały obrazy o zaręczynach, o ślubach…Tylko raz, ten jeden jedyny przeklęty raz zdarzyło się inaczej… Tylko ten raz przestała nad sobą panować… Tylko ten raz…

Pochwyciła mocniej dłoń dziewczyny.

I nagle to poczuła. Podobne uczucie jak wtedy. Przestrzeń zawirowała, zaczęła uciekać i nabrzmiewać… Już wiedziała, że się od tego nie uwolni. Zło nadciągało do jej domu potężnymi falami, nadciągało ze wszystkich stron. Była bezradna, była bezwolna niczym puszek na wietrze. Nie potrafiła tego powstrzymać…

Palce Margaret Nelson naraz z całej siły wpiły się w nadgarstek Anny. Dziewczyna jęknęła z bólu. Odruchowo szarpnęła ręką, aby ją wyrwać– nie dała rady. Wszyscy spostrzegli, że coś się zmieniło… Z ust starej kobiety wypłynęłysłowa.Syknęły i zamarły. Nie zrozumieli ich znaczenia. Przeraziła ich raptowna zmiana barwy głosu pani Nelson.

– ON pełznie– jęczała kobieta.– Jest coraz bliżej. Nie ma dla ciebie ratunku… Zginiesz… Zginą inni… Przyjdą straszliwe dni do Snow Hills… Zginiesz, Anno Sanders… Wszyscy zginiecie… ON już pełznie…

Ryknęła straszliwym wibrującym śmiechem.

Przerażona Anna Sanders wyrwała dłoń. Poderwała się od stołu… Wybiegła z domu, wciąż słysząc w uszach szatański chichot. Za nią pędziła pozostała trójka. Zatrzymali się hen za siedzibą staruchy, gdy im zabrakło w piersiach tchu.

– Przeklęta stara jędza– powtarzał raz po razie Robert Astor.– Przeklęta stara jędza, tak nas nastraszyła…

Anna Sanders wciąż była blada.

Mary Bromley drżała z nerwów.

Adam Winklis milczał

– Co z wami?– głośno parsknął Astor.– Przestraszyliście się jednej pomylonej staruchy? Zadrwiła z nas. Udało jej się. To bzdury! Słyszycie? To nędzne bzdety. Nikt przy zdrowych zmysłach w to nie uwierzy. Pieprzona stara jędza!

– Tak– stwierdziła wciąż przejęta Anna Sanders– to idiotyzmy. Nigdy nie słyszałam czegoś równie niedorzecznego. Tylko skąd ona wiedziała o mojej awanturze z ojcem?

Popatrzyła na nich. Nikt jej nie odpowiedział.

2

Klub „Piękny Amerykanin” był dosyć duży i znany w mieście. Mieściły się w nim salon ćwiczeń kulturystycznych, sala treningowa boksu, sauna, niewielki basen, sklep spożywczy i całkiem przyjemna kawiarnia.

Dyrektorem ośrodka był trzydziestopięcioletni Jacob Mortimer. Przystojny wysoki brunet, na pierwszy rzut oka wzbudzający sympatię i zaufanie. Oto facet– mówił ktoś, kto go widział po raz pierwszy– któremu można zaufać. Jacob miał jasne niebieskie oczy o ciepłym wyrazie i ujmujący uśmiech.

Tego dnia siedział w kawiarni wraz z Tedem Mertonem, trenerem bokserów, i prowadził z nim trudną rozmowę.

– Posłuchaj, stary!– mówił dopijając już drugą pepsi–colę– to fakt, że jesteśmy przyjaciółmi, to prawda, że niegdyś mi pomogłeś, wyświadczając ogromną przysługę… To wszystko szczera prawda. Wiem to do ciężkiej cholery! Zrozum jednak! Czasy są ciężkie. Dłużej na forsę czekać nie mogę. Jesteś mi winien dwa tysiące baksów. Co mam zrobić? Wyrzucić cię na bruk wraz ze wszystkimi ludźmi? A może jutro kupić sobie kombajn, wyjechać w pole, obsiać je pszenicą? W okolicy jest wystarczająco dużo farmerów. Nie zamierzam dołączyć do ich grona! Słyszysz? Nie zamierzam…

Ted westchnął. To był trudny rok. Zaczął się bardzo pechowo, gdy jego zawodnik wagi ciężkiej, Tony Whittier, przegrał swoją pierwszą poważną walkę w Nowym Jorku. Przegrał tak, że chciało się usiąść i zapłakać. Owszem, zapowiadał się ciężki okres. A był dopiero marzec.

– W przyszłym tygodniu ci oddam, Jacob– oznajmił.– Możesz być tego pewien…

– Dobrze… Tyle jeszcze wytrzymam…

Nie patrzyli sobie w oczy. Byli dobrymi przyjaciółmi. Rozmowa każdemu z nich sprawiała dużą przykrość.

Ted, znacznie wyższy od Jacoba, znacznie mocniej zbudowany, był blondynem. Miał twarz starego poczciwca i smutne brązowe oczy. Z wyglądem kolidował jego charakter. Merton potrafił wybuchnąć nerwami tak gwałtownie jak wulkan lawą. Stawał się wtedy nieobliczalny. Lepiej było schodzić mu z drogi w takich momentach…

– Co słychać u twojej pięknej żony?– spytał.

– Wciąż to samo. Frances nadal opiekuje się Sandrą. Gdy córeczka podrośnie, Frances może wróci do pracy…

– Macie już niezłą gromadkę! Dwóch chłopców… trzy dziewczynki. Czasami ci zazdroszczę…

– Mógłbyś pomyśleć o założeniu rodziny. Lata wciąż uciekają. Straciłeś tyle okazji. Chcesz do końca pozostać kawalerem?

–Nie narzekam. Przyzwyczaiłem się. Kobiety uwielbiają sterować mężczyznami, zwłaszcza żony… Chyba bym tego nie zniósł…

Mortimer roześmiał się głośno.

– To wszystko przez twoją mamę– oznajmił kręcąc głową.– Była z niej zacna kobieta, ale trzymała cię twardą ręką, naprawdę twardą. Widocznie nosisz w sobie obawę, że spotkasz podobną…

– Możliwe– odparł Ted.– W każdym razie dobrze mi z samym sobą. Mógłbyś do mnie przysłać swoich chłopaków. To prawdziwi zabijacy. Chyba poszli charakterami we Frances, bo ty nie przepadałeś za awanturami. Zawsze musiałem cię bronić…

Jacobs ponownie się roześmiał.

– To prawda– przyznał.– Muszę już wracać. Pamiętaj o swojej obietnicy.

Wstał od stołu. Kiwnął głową na pożegnanie osiemnastoletniej Ewie Carroll, ładnej i miłej blondynce, pracującej za ladą. Wyszedł przed budynek. Nim wsiadł do samochodu, rocznego forda Taurusa o pięknej stalowej barwie, rozejrzał się po Dark Street, zapalił papierosa.

Była to cicha ulica, niezbyt ruchliwa, leżąca już na peryferiach Snow Hills, otoczona drzewami, za którymi rozciągało się osiedle ładnych domków.

Miasteczko liczyło sobie pięć tysięcy mieszkańców. Większość z nich utrzymywała się z hodowli zwierząt i rolnictwa. Było parę zakładów produkcyjnych, w tym znana firma Victora Cadogana – „The Raven”– zajmująca się wyrobem trumien i rozprowadzaniem ich na całą okolicę, a nawet stan. Było też kilka ośrodków usługowych, a zwłaszcza olbrzymie biuro Richarda Bromleya, pośredniczące w handlu nieruchomościami.

Ale największe znaczenie w Snow Hills miały potężne rody Astorów, Wardów i Vernonów. Ich ziemie, wtłoczone pomiędzy rozległe połacie równin, zajmowały nie tylko teren równinny, obejmowały również pierwsze wzniesienia Gór Skalistych wraz z pięknymi jeziorami i rzekami.

Były to okolice budzące zdumienie i zachwyt swoją przyrodą, nieskalaną jeszcze cywilizacją człowieka. Mogłeś wędrować całymi godzinami, nie spotykając na nich żywej duszy. Mogłeś odnaleźć posępne uroczyska, o których nawet ci się nie śniło. Bywało, że stawałeś w leśnej głuszy przy wodospadzielub nad leśnym strumieniem, i pragnąłeś zostać tam na wieczność, oczarowany urokiem tego miejsca. Czasami trafiałeś na zapomnianą mogiłę, patrzyłeś w milczeniu i zadumie na drewniany krzyż, ale nie potrafiłeś odczytać wyrytych na nim liter, bo zatarły je wichry, deszcze i zamiecie. Domyślałeś się tylko, że może to mogiła jednego z tych śmiałków, co niegdyś przemierzali Dziki Zachód w poszukiwaniu złota…

Ale mało kto o tym pamiętał.

Astorowie zajmowali się hodowlą bydła i uprawą kukurydzy, a także pszenicy. Wardowie mieli o wiele mniejsze tereny, za to prosperowali najlepiej, hodując indyki. Zwłaszcza w listopadzie ich konta bankowe zasilały strumienie pieniędzy. Natomiast Vernonowie popadli, ku radości konkurentów, w problemy finansowe, zadłużyli się na potężne sumy w bankach, i zostali zmuszeni do sprzedaży ogromnych stad krów i pokaźnych połaci swoich ziem. Część rodziny wyemigrowała do większych miast, zostało tylko dwóch mężczyzn, dwóch samotnych braci, szukających w kieliszku zapomnienia…

Ich domostwo, niegdyś piękny budynek otoczony wysokimi drzewami, chylił się powoli ku ruinie. Nie było zainteresowanych kupnem. Być może z powodu opowieści o starym Kirku Vernonie, który dowiedziawszy się o bankructwie, wpadł w szał, zastrzelił swoją żonę, a potem się powiesił. Ludzie gadali między sobą, że wieczorami, przy księżycowych nocach, widują jego zjawę…

Ale były to tylko opowieści. Ziemie Vernonów, ciche teraz i odludne, położone z dala od Snow Hills, czekały na nowego właściciela.

Jacob Mortimer skończył palić papierosa, przydeptał niedopałek butem, wsiadł do auta, niedawno jeszcze swojej dumy i prawdziwego oczka w głowie. Potrafił opowiadać o nim godzinami. Mogło się nawet wydawać, że opanowała go jakaś psychoza. Jednak miesiące pędziły do przodu, Jacob przyzwyczaił się do swojej maszyny, wreszcie mu spowszedniała. Zaczynał myśleć o kupieniu nowej. Samochody stanowiły jego prawdziwe hobby. Zmieniał je bardzo często, ale każdy z nich na początku wydawał mu się tym jedynym i niezastąpionym.

Ruszył. Minął starą bibliotekę miejską, w której urzędowała sfiksowana pięćdziesięcioletnia panna Emily Bronks, kobieta, jak to mówiła jego żona, znajdująca się w permanentnym rozstroju nerwowym… Emily Bronks… przykra, złośliwa, dokuczliwa…

Jednak pragnął wypożyczyć książkę o funduszach powierniczych, a wiedział, że taka znajduje się w wypożyczalni.

Zatrzymał forda i wysiadł.

Biblioteka mieściła się w starym podupadłym budynku. Czas doprawdy był najwyższy na to, aby ojcowie miasta o nim sobie przypomnieli. Mortimer szarpnął za klamkę, drgnął, gdy drzwi nieprzyjemnie zatrzeszczały, po czym wszedł na ciemny korytarz. Po obu jego stronach wisiały na ścianach, schowane za szkłami drewnianych gablot, okładki najnowszych książek, ale ciężko było w mroku dostrzec ich tytuły.

Jacob wszedł do pomieszczenia, w którym urzędowała panna Bronks. Kichnął. Kurz, unoszący się w powietrzu, był jedną z przyczyn, trzymających go na co dzień z dala od tego miejsca.

Lecz na Emily Bronks nie czynił najmniejszego wrażenia.

Bibliotekarki nie było przy biurku, najwidoczniej coś robiła pomiędzy regałami. Mortimer obrzucił je wzrokiem, a potem kaszlnął, dając tym samym do zrozumienia, że nie ma za wiele czasu…

Panna Bronks wyszła zza regału.

– Słyszę, że pan jest– stwierdziła.– Przecież grzmi pan z nosa jak z armaty.

Była to bardzo szczupła kobieta, wręcz chuda. Na jej głowie zostało niewiele włosów, zupełnie już siwych. Twarz o ostrych rysach szpeciły ogromnych rozmiarów okulary, o szkłach tak grubych, że nie pozwalały dojrzeć oczu. Pomiędzy nimi tkwił potężny, haczykowaty nos.

– Bardzo dużo tutaj kurzu, proszę pani…pokręcił Mortimer głową.– Powinna pani częściej otwierać okna…

Panna Bronks wydęła policzki, przymrużyła oczy.

– To moja sprawa, młody człowieku– oznajmiła.– Proszę mnie nie pouczać…

Ty zgryźliwa, pieprzona babo– pomyślał Jacob– oby cię szlag trafił jak najprędzej. Jesteś nie do życia… Jesteś prawdziwą zakałą…

– Chcę pożyczyć książkę o funduszach powierniczych– powiedział głośno.

– Zaraz– chrząknęła panna Bronks niknąc pośród regałów.

Do końca pracy zostało jej tylko pół godziny. Przed chwilą spodziewała się, że doczeka go w świętym spokoju, którego żaden czytelnik nie naruszy swoją osobą. Tak już miała dosyć książek, brudnych książek pokrytych kurzem, zaświnionych odbiciami rąk setek osób. Co prawda mieszkańcy Snow Hills nie czytali dużo, można nawet by stwierdzić, że czytali wręcz mało, jednak nadrabiały to z nawiązką dzieci.

Panna Bronks nie cierpiała bachorów. Nie cierpiała ich śmiechów, pokrzykiwań. Tak, praca w bibliotece stanowiła dla niej prawdziwą karę za grzechy, ale na żadną inną nie mogła liczyć… Musiała się męczyć…

– Proszę– rzuciła książkę na blat, przymrużając złośliwie oczy.

„Co za wstrętne babsko”.

– Do widzenia– rzekł głośno wychodząc.

Musiał jeszcze odwiedzić pastora Jacksona i wręczyć mu datek na parafię. Robił tak co pół roku i sądził, że to w zupełności wystarczy. Ostatecznie wielebny nie miał tak dużych potrzeb. W zeszłym roku skończył remont kościoła, a póki co nic nowego na horyzoncie jeszcze się nie pojawiło.

W Snow Hills były tylko dwa wyznania: rzymskokatolickie i protestanckie. Oba kościoły współżyły ze sobą dobrze, a pastor i ksiądz stanowili nieodłączną parę przyjaciół. Ich ulubionym zajęciem było wspólne łowienie ryb. Wyruszali co tydzień na jedno z pobliskich jezior, delektując się tam ciszą oraz spokojem.

Jacob Mortimer prowadził samochód powoli. Do głowy przyszły mu ponownie tamte myśli, o których pragnął zapomnieć, raz na zawsze wyrzucić je ze swojego wnętrza. Pamiętał je bardzo niewyraźnie, pamiętał je, jak gdyby pomiędzy jego obecnym umysłem a tamtymi wydarzeniami rozsnuła się gęsta mgła. Lecz jedno przypominał sobie nadzwyczaj dobrze… mianowicie towarzyszący mu na każdym kroku strach. Małemu wrażliwemu chłopcu, którym wtedy był, wydawał się on czymś bardzo konkretnym i namacalnym. Przychodził najczęściej wieczorami, gdy dorośli szli spać, a Jacob zostawał sam w dziecięcym pokoiku…

Meble wyglądały już inaczej niż za dnia, przeistaczały się w rzeczy groźne i nieznane. Za skrzypiącymi drzwiczkami szafy rozwierały się prawdziwe ciemne przepaście prowadzące do piekła… czarne mroczne tunele… Do okien, pokrytych oślizgłą rosą, przylegały posępne twarze…

Jacob wiedział, że coś powinno nastąpić, że coś musi nastąpić. Nie próbował nawet się zastanawiać co, gdyż wydawało się to zbyt przerażające…

Którejś nocy, pozostawiony sam sobie i jak zwykle przerażony, miał po raz pierwszy sen, sen tak straszliwy, tak złowrogi, że przebudził się z niego z krzykiem, rozgrzany i zlepiony potem…

Makabryczny sen powtarzał się przez wiele miesięcy, ale w końcu zniknął…

Jacob Mortimer już dawno zapomniał był o tamtych dziecięcych strachach i niepokojach, jakież więc było jego zdziwienie, gdy ubiegłej nocy upiorny majak doń powrócił i przeraził go nie mniej, niż za tamtych dawnych lat…

Sen w niczym się nie zmienił. Jota w jotę powtórzyło się to samo, co niegdyś…

Wyjechał wraz z ojcem na parę dni pod namiot. Jechali do miejsca, zwanego „Cichą Doliną”. Rosły tam przepiękne lasy, otaczające niewielkie jezioro i wypływający z niego strumyk. Była to cudowna okolica, ulubione miejsce Jacoba. Pływał tam godzinami, a wieczorami łapał ryby.

Rozbili namiot na niewielkiej polance.

Wieczorem ojciec prędko zasnął, ale Jacob nie mógł, gdyż coś go niepokoiło. Za ścianą namiotu słyszał tajemniczy szelest. Próbował obudzić ojca, lecz ten spał w najlepsze, nie zwracając na nic uwagi.

Wtedy Jacob pomyślał, że nie będzie tchórzem. Na wszelki wypadek włożył za pas ostry myśliwski nóż, po czym z latarką w dłoni wyszedł na zewnątrz…

Noc była jasna, rozjaśniona gwiazdami… Nie potrzebował wcale światła, aby widzieć wyraźnie drzewa, a w dali skaliste zbocze urwiska.

Jednak coś się zmieniło.

Zawsze – jak to określał – gadały ze sobą najróżniejsze zwierzęta. Jeśli się dobrze wsłuchałeś w leśne szmery, to rozpoznałeś głosy sów, puszczyków, pluskanie ryb i setki innych, nieznanych odgłosów.

Ale w tej chwili było cicho, przeraźliwie cicho… W powietrzu zdawała się wisieć jakaś groźba! Noc gęstniała, nabierała kształtów, przeistaczała się, wyciągała ramiona, aby pochwycić w nie ofiarę…

Nagle zabrzmiał krzyk. Przedarł ciszę tak, jak smagnięcie batem rozcina skórę… Przedarł ją i wywołał za sobą orgię dźwięków. W mgnieniu oka rozpętało się piekło… W jednej chwili zerwał się wiatr, zawył ze świstem, targnął drzewami, uderzył w namiot…

Przerażony Jacob, nie potrafiący odkryć skąd dobiegł okropny wrzask, ruszył pędem do namiotu, chcąc w ramionach ojca znaleźć ratunek. Rzucił się ku wejściu, prawie w nie zanurkował i wtedy…

I wtedy światło latarki, nawet nie pamiętał, że trzyma ją w dłoni, objęło wnętrze namiotu…

Pierwsze co dostrzegł, to przeraźliwe czerwone oczy bestii pochylonej nad jego tatą… Głowa ojca była… była czerwona od krwi… Błyszczące ciało tego czegoś zniknęło w dziurze, a łeb, zakończony czerwonymi mackami wił się, syczał i… i odwrócił do niego…

W tym momencie się budził.

Tak wyglądał ów przeklęty sen. Mortimerowi zdawało się, że już dawno się odeń uwolnił, przecież z takich rzeczy się wyrasta… A teraz… A teraz majak powrócił.

Wraz z nim powróciły – trzydziestopięcioletniemu mężczyźnie mającemu własną rodzinę trudno było się do tego przyznać– niepokój i lęk. Jacob przypomniał sobie tajemniczą śmierć ojca, którego odnaleziono w rejonie „Cichej Doliny”. Oficjalnie śmierć jego uznano za nieszczęśliwy wypadek. Podobno potknął się o wystający korzeń i zwalił w dół z urwiska. Nikt nie wątpił w tę wersję. Jednak sen…

Jacob westchnął.

Może lepiej o tym nie myśleć.

Skręcił w dojazd prowadzący do plebanii, zatrzymał samochód. Pastor krzątał się przy ogródku, swoim oczku w głowie. Poświęcał hodowanym przez siebie roślinkom wiele czasu, osiągając znakomite efekty. Uwielbiał, jak każdy, kto ma hobby, opowiadać o swoim zajęciu.

Albert Jackson był postawnym, wysokim mężczyzną w wieku sześćdziesięciu lat. Trzymał się prosto, miał bujne siwe włosy i pogodne brązowe oczy. Chodził dziarskim krokiem, a gdy z kimś rozmawiał, patrzył zawsze rozmówcy prosto w oczy. Zatrudniał gosposię, panią Sarę Dowson, która parę razy w tygodniu dochodziła na plebanię. W obowiązkach duszpasterskich pomagał mu młody duchowny, Martin Harris.

Pastor Jackson podniósł dłoń do oczu, gdyż słońce pomimo późnej godziny przypiekało dosyć ostro, i spojrzał na gościa.

– Jacob Mortimer– zawołał.– Przyjemnie, że mnie odwiedziłeś…

– Dzień dobry– odparł.– Zrobił się prawdziwy upał…

– Tak. Przyjdzie gorące lato tego roku… bardzo gorące… Może zajdziemy na plebanię?

– Nie. Ja tylko na chwilę! Jak zdrowie?

– Dzięki Panu wciąż dobre…

Jacob wyjął z kieszeni kopertę z pieniędzmi i wręczył pastorowi. Ten skinął lekko głową, ścisnął gościowi dłoń.

– Cieszę się, że parafia ma tak dobre dzieci… – oznajmił, przecierając ręką czoło.– Bardzo się cieszę. Nasze miasteczko jest niewielkie, oddalone o wiele mil od wszelkich ośrodków. Może dzięki temu nie zaginęły w nim dobre obyczaje, a ludzie są nadal przyzwoici…

– To prawda– przyznał Jacob.– Zgnilizna do nas nie dotarła…

– Słyszałeś ostatnią nowinę?

– Nowinę? jaką nowinę?

– Ktoś zainteresował się ziemią Vernonów. Podobno przyjedzie w tym miesiącu ją obejrzeć…

– To chyba plotka…

– Wcale nie. To prawda. Wczoraj odwiedził mnie Richard Bromley. Wiem to od niego, bo on będzie pośredniczył w tej transakcji…

– To musi być prawdziwy bogacz, ten kandydat do majątku Vernonów?…

– Niewiele o nim wiadomo. Bromley stwierdził, że to prawdziwy dziwak i ekscentryk…

– Już go poznał?

– Rozmawiali tylko telefonicznie. Szczerze mówiąc żal mi Vernonów. To ich posiadłości z dziada pradziada. Cóż, sami sobie winni… Nie trzeba było się pakować w wątpliwe interesy… Tak jest zawsze, gdy forsa przesłoni człowiekowi świat.

– Będę już wracał.

– Proszę mnie którejś niedzieli odwiedzić z rodziną… To mi nie przeszkadza i nigdy nie przeszkadzało, że Frances jest katoliczką. Wiesz o tym, mam nadzieję?

– Wiem. Dziękuję. Na pewno skorzystamy z zaproszenia. Żona już od tak dawna nie grała z pastorem w szachy…

– Zawsze mnie ogrywa– uśmiechnął się Jackson.

– To bystra kobieta– stwierdził Mortimer.

Usiadł za kierownicą. Spojrzał na niebo. Gdy rozmawiali, słońce zniżyło się nad dalekimi wierzchołkami gór, barwiąc niebo na purpurę. Jacob westchnął, włączył stacyjkę. Krótka rozmowa z pastorem dała mu bodziec do rozważań, czy on i Frances dobrze zrobili, postanawiając, że się nie wyprowadzą z Snow Hills do większego miasta. Większy ośrodek stwarzał zupełnie inne możliwości dzieciom. Były w nim wielkie biblioteki, uniwersytety, teatry, filharmonie, były różne inne rzeczy, których na pewno brakowało w Snow Hills…

Za to w Snow Hills człowiek otoczony był przyjaciółmi. Znał wszystkich wokoło, a w razie czego mógł liczyć na sąsiedzką pomoc. Do tego ta wspaniała przyroda: te lasy, góry, jeziora, rzeki… Nie! Doprawdy nie było na co narzekać.

Mortimer sięgnął do schowka. Wyjął z niego nową paczkę miętowych gum do żucia i włożył jedną z nich do ust. W ten sposób starał się usunąć przykry zapach pozostający po paleniu papierosów. Sam jednak twierdził, że to niewiele daje. W każdym razie przyzwyczaił się do częstego przeżuwania gum, zwłaszcza zachwalanych w reklamach.

Zmierzchało, gdy podjechał pod dom. Była to ładna willa z rozległym ogrodem oraz podwórzem, w które Jacob zręcznie wkomponował wiele lat temu najróżniejsze przedmioty do zabaw dla swoich dzieci.

Dzieci właśnie z nich korzystały.

Dwaj chłopcy, sześcioletni James i ośmioletni Ron, podskakiwali pod koszem. Trzy dziewczynki, pięcioletnia Sandra, siedmioletnia Doris i najstarsza z całego rodzeństwa dziesięcioletnia Lisa, kręciły się wokół huśtawki.

Na widok ojca wszyscy podbiegli do forda. Gdy tylko uśmiechnięty Jacob wysiadł z auta, Sandra uczepiła się rękoma jego szyi, bezładnie opowiadając, jakiego ładnego misia kupiła jej mama tego popołudnia.

Było to dobre, spokojne dziecko, uczynne i chętne do nauki. Podobny charakter miała Doris. Zupełnie inne cechy leżały w naturze Lisy. Robiła wrażenie dziewczynki niezwykle rezolutnej, pewnej siebie, przy czym zawsze wydawała się nad wiek dojrzała. Już teraz zapowiadała się na prawdziwą piękność. Wspaniałe długie ciemnoblond włosy, splecione w dwa warkoczyki, po rozpuszczeniu spadały falami do pleców. A sylwetka wskazywała, że kiedyś Lisa wyrośnie na bardzo zgrabną kobietę. Jacoba niepokoiło, że zawsze lubiła zabawy z obcymi mężczyznami. Lubiła siadać im na kolana i przytulać się do nich. Widział w tym zachowaniu przedwcześnie rozbudzony popęd płciowy. Wiele razy rozmawiał o tym z Frances, ale ona nie podzielała jego obaw. Po cichu nazywał najstarszą córkę Lolitką…

James i Ron zachowywali się tak, jak na chłopców w ich wieku przystało. Ganiali od rana do wieczora po okolicznych lasach, łąkach i górach. Bili się z rówieśnikami. Godzinami grali w futbol lub zamieniali się w gangsterów albo Indian…

Jacob uważał, że właśnie tak powinno być.

Przygarnął ku sobie całą gromadkę i ruszył do Frances, która wyszła przed ganek, gdy usłyszała podjeżdżający samochód.

Skończyła w lutym trzydzieści lat. Była wysoką, ładną blondynką o zgrabnej budowie ciała. Kiedyś nawet, przed ukończeniem dwudziestu lat, pracowała jako modelka. Za Jacoba wyszła z prawdziwej miłości, nigdy nie żałując tego kroku. Mortimer bowiem bardzo ją szanował. Był nadzwyczaj dobry dla dzieci.

– Witaj, kochanie– powiedział, całując żonę w policzek. Nim weszli do domu, odwrócił się i spojrzał na niebo i okolicę.

Już zmierzchało. Po jasnobłękitnej przestrzeni niezmąconej nawet jedną chmurką płynął złoty romb księżyca, jednocześnie jej dolne warstwy słońce zabarwiło jeszcze mocniejszą purpurą. Ptaki śpiewały pośród drzew, z których liczne już rozkwitały, bo od paru tygodni było bardzo ciepło.

Jacob westchnął. Był trzydziestopięcioletnim mężczyzną, mężczyzną o ustabilizowanej sytuacji, mężczyzną z całkiem niezłym dorobkiem życiowym– to pozwalało mu bez zmrużenia powieki patrzeć w przyszłość. Nawet nie podejrzewał, co gotuje mu los…

3

Mieszkał w pięknej rezydencji przy Piątej Alei w Nowym Jorku, otoczonej zielenią wielkich rozłożystych drzew, oddzielonej grubym murem od świata zewnętrznego. Był to prawdziwy miniaturowy raj, niegdyś należący do znanego polityka, który popełnił samobójstwo, gdy wyszły na jaw jego powiązania z mafią. Potem willa została wykupiona przez bogatego Japończyka, zakochanego do nieprzytomności w początkującej gwiazdce filmowej i zostawionego przez nią na pastwę losu, gdy już go oskubała do reszty z pieniędzy, a przede wszystkim z godności… wreszcie stała się jego nabytkiem.

Miał czterdzieści pięć lat, był wybitnym naukowcem, może nawet najwybitniejszym w swojej dziedzinie na całym świecie. Przez kilka lat pracował w laboratoriach Uniwersytetu Wisconsin w Madison. Prowadził tam doświadczenia tak utajnione, że poza paroma osobami na świecie nikt nie miał o nich najmniejszego pojęcia. Potem zrozumiał, że chce czegoś znacznie więcej: chce własnych niezależnych badań. Nie próbował nawet nikomu opowiadać o swoich koncepcjach. Wyśmiano by go lub potraktowano jak nawiedzonego. Potrzebował pieniędzy, bo tylko one mogły zagwarantować niezależność, pozwalając mu na pójście drogą, która zdawała się tak pasjonującą…

Wtedy zainteresował się giełdą papierów wartościowych. Okazało się, że i w tej dziedzinie jest prawdziwym geniuszem. Bardzo prędko zgłębił tajniki teoriifalElliota.Koncepcjapięciofalowychstruktur impulsu i trzyfalowych struktur korekty przypadła mu do gustu. Szybko jednak pojął, jak trudno teorię zastosować w rzeczywistości.

W ciągu pierwszego roku inwestowania stracił trzydzieści procent swojego portfela, ale wiele się nauczył. Przyszła chwila, gdy po raz pierwszy podjął słuszną decyzję, zarabiając duże pieniądze. Był na dobrej drodze. Zaczął jeszcze intensywniej studiować teorię Elliota. Osiągał coraz większe sukcesy…

W roku l997 usłyszał o sklonowaniu owieczki Dolly. Ogarnął go pusty śmiech. Śmiał się przez kilkanaście minut…

W owym czasie był już właścicielem pięknej rezydencji. W jej podziemiach urządził prawdziwe– jak mawiał– laboratorium diabła. Robił tam takie doświadczenia, że reprodukcja owcy wydawała się przy nich czymś zupełnie niewinnym…

Na pomysł, dzięki któremu je przeprowadzał, wpadł przed pięcioma laty. Wysłuchał wówczas pewnej audycji telewizyjnej poświęconej Niezidentyfikowanym Obiektom Latającym. Wyglądało to wtedy na wierutne bzdury, ale ponieważ należał do pragmatyków, postanowił sprawdzić prawdziwość owych relacji. Skontaktował się z przyjacielem, zajmującym się takimi sprawami. Ten obiecał pomóc i pomógł. Wyniki okazały się nadzwyczaj interesujące… nadzwyczaj…

Co do kobiet, to cóż, nie miał do nich szczęścia. Owszem, zdarzyło mu się parę razy związać z różnymi paniami… Po pewnym czasie albo on rezygnował, albo rezygnowały one. Wreszcie przyzwyczaił się do samotności. Nawet ją sobie cenił.

Tego dnia oczekiwał bardzo szczególnego gościa. Człowiek ten ukończył pięćdziesiąt lat. Chociaż nie figurował na liście najbogatszych ludzi świata czasopisma Forbes, to niewątpliwie do takich należał. Może nawet był najzamożniejszy…

Henning Porter przybył punktualnie. Towarzyszyło mu dwóch „aniołów stróżów”. Miliarder był szczupłym niewysokim mężczyzną o cynicznej inteligentnej twarzy. Nosił okulary. Sposób, w jaki załamywało się w nich światło, wskazywał, że jest krótkowidzem. Grubość szkieł sugerowała niewielką wadę wzroku.

Porter wydawał się niemile zaskoczony, gdy na własne oczy ujrzał gospodarza. Słyszał o nim najróżniejsze rzeczy, w tym takie, o których lepiej było nawet nie wiedzieć. Musiał jednak przyznać, że wygląd, a także postać Christophera Russella potwierdzają owe informacje.

Naukowiec w faszystowskiej Rzeszy z pewnością uchodziłby za fizyczny wzór esesmana. Największe wrażenie wywierały jego oczy. Miały stalową nieprzyjemną barwę. Zdawały się patrzeć tak, jak gdyby ich właściciel był pozbawiony jakichkolwiek uczuć wyższych. W dodatku nie mrużył powiek…

Porter czuł się w jego obecności, a nigdy mu się to dotychczas nie zdarzyło, jak myszka przy kocie.

– Mam niewiele czasu, panie Porter– oznajmił bez najmniejszych skrupułów profesor.– Dlatego proponuję, abyśmy od razu przeszli do rzeczy. Pańscy ludzie niech tutaj poczekają, a my zjedziemy windą na dół. Pokażę panu moją kolekcję, a jest ona doprawdy wyjątkowa. Przy okazji porozmawiamy o pana problemie.

– Dobrze– zgodził się miliarder.

Wyszli z pokoju do holu. Tutaj Russell uruchomił pilotem windę.

– To konieczne środki bezpieczeństwa– stwierdził.– Poza mną nikt nie ma dostępu do niższych kondygnacji budynku.

– Co pan mi pragnie pokazać?

– Za chwilę pan ujrzy. Proszę o trochę cierpliwości.

Winda się zatrzymała, bezszelestnie otworzyła. Obszernym korytarzem dotarli do metalowych drzwi… weszli do środka.

Miliarder drgnął. To było terrarium. Olbrzymie terrarium. Największe, jakie do tej pory widział.

– Hoduje pan węże?– spojrzał na profesora.

– Tak. To moje hobby. Interesują mnie wyłącznie jadowite. Są według mnie najciekawsze. Mam też anakondę i pytona. Stworzyłem im specjalne warunki, bo to duże zwierzęta. Pokażę panu co ciekawsze egzemplarze. Przy okazji ustalimy szczegóły naszej, że tak powiem, współpracy…

– Ma pan szczególne zainteresowania. Ja nie znoszę wszystkiego, co pełza…

– Tak, wielu ludzi patrzy na to w ten sposób. Ja nie… Więc pragnie pan, abym sklonował osobnika z pana komórki?

– Tak!

– Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że ten osobnik będzie pana kopią wyłącznie genetycznie?

– To znaczy?

– Cóż… Przyjdzie na świat małe dziecko. Ktoś je wychowa. Pójdzie do jakiejś szkoły… W sensie psychicznym nie będzie pana duplikatem. Będzie odrębnym, niezależnym istnieniem…

– Ale będzie wyglądało tak jak ja i będzie miało moje cechy charakteru?

– To na pewno.

Zatrzymali się przed jednym z akwariów. Wokół wyrastały z doniczek palmy. Porter miał wrażenie, że znalazł się w dżungli.

– Niech pan popatrzy na tego węża– uśmiechnął się profesor.– Zapewne nie zna pan jego nazwy?

– Przypomina wielką dżdżownicę…

– Proszę tak nie żartować! To piękne stworzenie. Nazywa się Mamba Czarna. To pełzająca śmierć, proszę pana! Ten okaz ma prawie cztery metry, a porusza się tak prędko, że potrafi prześcignąć konia. Pana ochroniarze nie mieliby najmniejszych szans, gdyby znaleźli się w jego towarzystwie. Gruczoły jadowe Mamby posiadają zapas trucizny wystarczający do zabicia nawet dziesięciu dorosłych mężczyzn. Wąż ten jest ogromnie agresywny. Niekiedy atakuje pierwszy. Wtedy ukąsza kilka razy… raz po razie… Człowiek zaczyna się dusić, serce uderza jak oszalałe…

– Niech pan przestanie. To przerażające. Wróćmy do naszej rozmowy…

– Oczywiście. Rzecz jasna zebrał pan wiadomości o mojej skromnej osobie. Dlatego wie pan, że w tej chwili jestem najlepszy na świecie i najdroższy…

– Pieniądze nie grają roli…

– Rozumiem! Teraz doszliśmy do równie ciekawego przedstawiciela węży. To Tajpan! Jest tak samo niebezpieczny jak jego poprzednik, podobnie agresywny…

– Więc?

– Więc pięćdziesiąt milionów dolarów, panie Porter!

– To strasznie dużo!

– Sam pan powiedział, że forsa nie ma znaczenia. Decyzja należy do pana…

– Dobrze. Zgadzam się. Kiedy pan przystąpi do całej operacji? Ile zajmie czasu?

– Co najmniej dwa lata. Co najmniej…

– W porządku.

– Już teraz przeleje pan na moje konto w Szwajcarii połowę tej sumy, a gdy doczeka pan szczęśliwie swojej młodszej wersji, dalszą część…

Zatrzymali się przed wielkim akwarium, zabezpieczonym od wewnątrz kratami.

– To przedmiot mojej szczególnej dumy– oznajmił Russell.– Przechowuję tutaj anakondę dochodzącą prawie do dwunastu metrów długości. To jeden z największychokazów na świecie. Chociaż podobno widziano egzemplarz dwukrotnie większy.

– Pewnie dużo żre? A co będzie, panie Russell, gdy klonowanie nie wyjdzie?

– Pana połknęłaby na zakąskę… Oczywiście zwrócę pieniądze. Jest jeszcze jedna rzecz… Proszę o absolutną dyskrecję. Nikt nie może o niczym wiedzieć. Tak będzie lepiej dla samego dziecka i dla pana również…

– To zrozumiałe. Przyjmuję pana warunki. W przyszłym tygodniu wpłynie na pańskie konto dwadzieścia pięć milionów dolarów… A teraz chciałbym już opuścić to piękne pomieszczenie. Ciarki mnie przechodzą, gdy patrzę na te gadziska.

– Nie docenia pan ich możliwości– uśmiechnął się profesor.– To wielki błąd. Aha… Jeszcze jedno. Niedługo wyjeżdżam z Nowego Jorku do Snow Hills. To takie niewielkie miasteczko u podnóża Gór Skalistych. Proszę mnie nie odwiedzać. Ja będę się kontaktował co pół roku z panem. Tak będzie najlepiej.

– Dlaczego pan wyjeżdża na takie zadupie?

– Potrzebuję spokoju. Poza tym tam odnalazłem coś, czego od dawna szukałem.

Miliarder nie pytał o nic więcej. Otarł chusteczką z czoła pot. Wydawało mu się, że rozmowa z Russellem wyciągnęła z niego całą energię. Było mu niedobrze. Pragnął czym prędzej wyjść z tego ohydnego pomieszczenia. Profesor zrobił na nim okropne wrażenie. Przygniótł go swoją osobowością. Przeraził dziwnymi zainteresowaniami. Był jednak wybitnym uczonym, a wybitni uczeni– myślał Porter– mają prawo do dziwactw.

4

Snow Hills należało do spokojnych miasteczek, było jednym z tych amerykańskich miast, w których życie toczyło się utartym torem, a ludzie przywykli do odwiecznych zwyczajów i ceremonii.

Tak było do zeszłego roku. Wówczas paru mieszkańców dostrzegło na niebie UFO. Wtedy się zaczęło… Przez Snow Hills przetoczyła się lawina dziennikarzy. Tylko nieliczni z nich napisali sensowne artykuły.

Opinie wygłaszano bardzo zróżnicowane. Jedni ślepo, wręcz bezkrytycznie wierzyli w zaobserwowany fenomen. Drudzy stukali się znacząco w czoło, unikając rozmów na ten temat.

Do nich należała Frances Mortimer. Tylko jej zachowanie wcale nie wynikało z niedowiarstwa, wynikało z obaw przed ośmieszeniem, z wrodzonej ostrożności…

Frances pewnego dnia jechała do rodziny, mieszkającej około pięćdziesięciu mil za Snow Hills…

Była piękna lipcowa noc, upalna noc. Frances czuła się nieco zmęczona, bo tego dnia zwaliły się na jej głowę najróżniejsze sprawy. Między innymi musiała pójść z małą Doris do dentysty, gdyż nagle rozbolały ją zęby. Potem robiła zakupy, a jeszcze potem malowała ścianę…

Zmierzchało.

Miała za sobą kawał drogi.

Na raz samochodem zarzuciło. Wcisnęła odruchowo hamulec… bezskutecznie! Nie panowała nad autem. Ford przejechał kilkadziesiąt jardów, zatrzymał się. Wszystkie światełka na tablicy rozdzielczej zgasły. Przekręcała klucz w stacyjce na prawo i lewo, lecz nie mogła uruchomić silnika. Wtem, ku jej zdumieniu i przerażeniu, pojazdem zatrzęsło…

Wtedy to ujrzała!

Nad autem unosił się potężny ciemny kształt. Przypominał dysk. Nie słyszała najmniejszych odgłosów. O Boże– pomyślała– to nie dzieje się naprawdę… To nie może dziać się naprawdę…

Potem coś się stało…

Obudziła się nad ranem , w samochodzie, z głową opartą na kierownicy. Spojrzała na zegarek. Dochodziła godzina piąta nad ranem. Z jej życia uciekło dziewięć godzin. Nic nie pamiętała…

Nawet wolała nie pamiętać. Kiedyś oglądała w telewizji program o latających spodkach. Ludzie opowiadali o swoich przeżyciach związanych ze spotkaniem UFO. Uważała wtedy, że to naiwne bajeczki, mające na celu reklamowanie własnej osoby. Teraz ją spotkało to samo.

Powinna pójść do psychoanalityka, poddać się hipnozie, odtworzyć w pamięci zagubiony czas. Jednak bała się tego, co może usłyszeć. Dlatego starała się zapomnieć. Poza tym milczała z innego jeszcze powodu. Sądziła, była wręcz tego pewna, że Jacob nigdy nie zrozumie jej lęków, a całą historię potraktuje z przymrużeniem oka.

Więc milczała.

Minęło kilka tygodni. Czuła się dziwnie, nie najlepiej. Czasami miała wrażenie rozdwajania się… Była zarazem dawną Frances, ale była też i inną, jakąś nową… Oprócz swoich myśli słyszała w głowie inne, jak gdyby cudze…

To było straszne. To obłęd– sądziła.

Głos mówił jej o przyszłości, szydził z niej zapowiadając, że przyjdzie dzień, w którym jej nędzne życie dobiegnie końca. Oprócz tego namawiał ją do różnych brzydkich rzeczy. Z początku starała się z nim walczyć. Później zauważyła, że bardzo często ma rację, a nawet w pewien sposób jej pomaga. Wreszcie zaczęła go traktować jako część swojej własnej osobowości. Wcale go nie łączyła z tym, co niegdyś zobaczyła nad szosą, gdy jechała samochodem do rodziny.

Układy pomiędzy nią a Jacobem powoli się zmieniały. Mijało jedenaście lat ich pożycia małżeńskiego… Frances zaczynała czuć pewien niedosyt. Owszem, miała porządnego męża i udane dzieci. Czegoś jednak w tym wszystkim brakowało. Może brakowało odrobiny szaleństwa? Ich związek przypominał pociąg jadący po z góry zaplanowanym torze. Nic nie wskazywało na to, aby z niego zboczył. Właśnie to poczucie niezmienności doprowadzało ją coraz częściej do rozpaczy…

Minęło popołudnie.

Była sama w domu. Dzieci bawiły się na podwórzu. Jacob wracał z pracy zazwyczaj około szóstej wieczorem.

Właśnie przygotowywała obiad, kiedy zadzwonił domofon. Otworzyła drzwi, wpuszczając Teda Mertona, przyjaciela swojego męża jeszcze z lat szkolnych. Oczywiście wiedziała, że łączą ich wspólne interesy. Zawsze gdy spotykała Teda, było jej nieco przykro, ponieważ dała mu kosza, kiedy poprosił o jej rękę, a potem związała się z Jacobem.

Merton zdjął kapelusz, powiesił go na wieszaku. Ubrany był w dżinsowe spodnie i kurtkę, którą również z siebie ściągnął. Został w białej podkoszulce. Miał silne umięśnione ręce, mocną, ładnie uwypukloną klatkę piersiową.

– Rzecz jasna wiesz– uśmiechnęła się Frances– że Jacoba jeszcze nie ma w domu…

– Wiem– odparł.– Za to ty jesteś…

Jego oczy prześlizgnęły się szybko po pełnych kształtach kobiety, wreszcie spoczęły na własnych dłoniach. Ted, pomimo swojej siły oraz sprawności, należał do nieśmiałych mężczyzn. W tej chwili pomyślał, że całkiem dobrze i sensownie odpowiedział Frances. Byle tak dalej– przeszło mu przez głowę.

– Wejdź do kuchni– powiedziała.– Właśnie przygotowuję obiad. Dotrzymasz mi towarzystwa.

Merton nigdy nie pogodził się z decyzją Frances. Ktoś mógłby powiedzieć, że z Jacobem stanowili parę prawdziwych przyjaciół. Razem ukończyli szkołę podstawową, razem grali w piłkę, razem brali udział w spływach kajakowych, wreszcie każdy z nich starał się o względy tej samej dziewczyny…

Prawda była inna…

Ted Merton nienawidził Jacoba z całego serca i z całej duszy, a znienawidził go w momencie, gdy tamten odebrał mu ukochaną przezeń kobietę. Ted udanie stworzył pozory, że nie ma do swojego kolegi żalu, że pogodził się z sytuacją. Tak naprawdę nadal kochał z całego serca Frances. To uczucie powodowało jego postępowaniem. Dla niej mógł zrobić wszystko. Mógł się nawet rzucić do bagna pełnego aligatorów. Więc tym bardziej mógł oszukiwać Jacoba, wmawiając mu, jaki dobry zeń przyjaciel.

Frances stała odwrócona do Teda tyłem. Krzątała się przy rondlach Zeptera, z których była bardzo dumna, a które mąż sprezentował jej w rocznicę ślubu.

Czuła na sobie, na swoich plecach, na pośladkach, wzrok Mertona. Nawet sprawiało jej to pewną przyjemność. On nadal się we mnie kocha– rozważała.– Rzeczywiście mu na mnie zależy… Tyle lat minęło, a jego uczucia są niezmienne…

Gówno prawda, malutka– odpowiedział głos w jej głowie.– On pragnie cię, ty naiwna cipeńko, przelecieć… Chodzi mu wyłącznie o twoją słodką dupeczkę. I tak naprawdę powinnaś być z tego zadowolona, bo nie jesteś już pierwszej młodości… Nie masz osiemnastu lat… I nawet się nie zastanawiaj nad tym, co masz zrobić… Po prostu mu pozwól…

To nieprawda, odpowiadała. To podłe kłamstwa. On zawsze mnie szanował. Nadal szanuje…

Przede wszystkim szanuje twój tyłeczek. Twoją dziurkę…

Przestań!

Boże! Jakże nie cierpiała tego mądrali, tego złośliwca wewnątrz siebie. Po cichu nazywała go, sama nie mając pojęcia dlaczego, Aniołkiem.

– Co u ciebie słychać, Ted?– zapytała.

– Po staremu– odrzekł.

– Masz kogoś na oku?

– Nic z tych rzeczy. Za bardzo pamiętam dawne czasy…

Umilkła. Wyraźnie dał jej do zrozumienia, jak ogromnie mu nadal na niej zależy. Było coś wzruszającego w tej trwałości uczuć.

Tymczasem Ted po raz pierwszy dostrzegł w zachowaniu Frances różnicę. Wcale nie zachowywała się wobec niego zimno czy lekceważąco, wręcz przeciwnie! Płynęło od niej jakieś ciepło, przyzwolenie. Było to tak namacalne, tak nie ulegające wątpliwości, że Merton niewiele się zastanawiając wstał z krzesła, podszedł do kobiety, kładąc dłonie na jej biodrach…

Frances zesztywniała.

– Ted!– ledwo wydusiła ze ściśniętego gardła.– Co ty robisz? Przecież tak nie można… Przecież Jacob…

Ręce mężczyzny przesunęły się niżej. Dotknęły jej nóg, wzdłuż ud powędrowały pod sukienkę. Frances poczuła ciepło, wręcz gorąco płynące od dłoni Teda. Delikatnie pieściły skórę, jakby niepewne, jakby badające, na ile mogą sobie pozwolić…

Frances zrobiło się przyjemnie. Miękko przegięła ciało do tyłu… Wtedy ręka Teda powoli wpełzła pod jej bluzkę, zatrzymała się na brzuchu, powędrowała ku piersi… Palce mężczyzny dotknęły sutka, lekko go pocierając…

Druga dłoń przesuwała się wzdłuż uda, aż wreszcie zboczyła pomiędzy nogi…

Frances poddała się ogarniającej ją fali podniecenia.

Ted to wyczuł, stał się pewny siebie.

Pociągnął Frances za sobą, oparł o ścianę. Zsunął z niej majtki, uchwycił dłońmi za pośladki, podniósł do góry. Ona objęła nogami jego plecy…

Ted wszedł w nią ostrożnie, kołysał i delikatnie poruszał biodrami. Jego gorące suche wargi co chwila dotykały białych ślicznie ukształtowanych piersi, a zęby muskały ciemne nabrzmiałe sutki…

Przesuwał dłonie po gładkich udach, ciesząc się ich kształtem i przyjemnym lekkim chłodem skóry.

Frances zdawało się, że zamienia się w ptaka. Przed sobą ujrzała błękitne niebo, leniwie płynące po nim białe obłoki. Rozłożyła szeroko, jak najszerzej skrzydła, pofrunęła… Wzbijała się w przestwór coraz szybciej i szybciej, chłonąc w piersi łapczywie powietrze…

Naraz przeniknął ją potężny przyjemny płomień. Zanikała w nim, a jednocześnie trwała…

Ocknęła się w ramionach Teda…

Leżeli na podłodze nadzy. Pieścił opuszkami palców jej piersi.

Frances gwałtownie przymknęła oczy.

– Ted– rzekła– to się nigdy nie może powtórzyć! Rozumiesz? Nigdy!

Pieprzysz, moja droga– oznajmił Aniołek.– Sama wiesz, że było ci tak dobrze, jak nigdy. Zrobisz to znowu… Wyrzuty sumienia nic ci nie pomogą, po prostu tego chcesz i tyle…

– Frances, ja cię kocham… Zawsze cię kochałem…

– Mam męża i dzieci… Co będzie, gdy Jacob się dowie?

– Przecież nie musi! Będziemy ostrożni… Będziemy się spotykali tylko wtedy, gdy wyjdzie z domu, gdy nie będzie dzieci…

– Sama nie wiem. Muszę to przemyśleć. Teraz już idź sobie. Mój Boże, nigdy nie sądziłam, że coś takiego zrobię.

Już wiedziała, że chce się z nim kochać ponownie. Będziemy kochankami, postanowiła. To wniesie coś nowego w moje życie. Ostatecznie żyje się tylko raz, więc należy korzystać z okazji.

5

Jechali całą grupą. W poniedziałek byli już w Black Kanion, do Snow Hills zostało im czterdzieści mil. Zamierzali tam zostać na dłużej, przynajmniej na dwa miesiące.

Jechali na Hondach. Dwudziestu muskularnych facetów w skórzanych kurtkach, zarośniętych niczym małpy. Towarzyszyły im trzy kobiety. Swojego przywódcę nazywali Procentowym Johnem. Po części dlatego, że potrafił sporo wypić, a po części dlatego, że niewiele potrzebował, aby wywołać awanturę. W każdym razie to właśnie on wymyślił nazwę dla całej gromady, a mianowicie Jeźdźcy Nocy. Nie była to nazwa na pewno wyszukana, jednak dosyć dobrze ich charakteryzowała, ich i ich wyczyny. Zostawiali poza sobą okradzione sklepy, zdewastowane bary, zgwałcone kobiety…

Zatrzymali się trzy mile przed Snow Hills przy ładnej rzece, płynącej bystrym nurtem przez skaliste złomowiska. Tuż przy drodze rozciągała się niewielka łąka. Na niej rozbili obóz. Postawili namioty. Rozpalili ognisko. Zaczęli przysmażać kiełbasy, obficie racząc się piwem z puszek.

– Popatrzcie sukinsyny na to miejsce– krzyknął Procentowy John, obejmując jedną z panienek.– Mówiłem, że to będzie świetne miejsce. Musimy skombinować więcej skórek (tak zawsze nazywał kobiety). Musimy… Wtedy zabawimy się na całego.

Był całkiem inteligentnym człowiekiem. Dobrze wiedział, czego potrzebują do szczęścia jego ludzie. Potrzebowali, krótko mówiąc, dobrej zabawy, w tym bijatyki, potrzebowali alkoholu, no i potrzebowali dziewcząt. Gdy mieli te rzeczy, to mieli wszystko.

Procentowy John jako jedyny przeleciał wszystkie panienki w swojej grupie. Z jedną miał nawet syna, ale chłopak ciężko zachorował i zmarł. Ta, którą obejmował, nosiła dźwięczne imię Katherine. Wszyscy wołali na nią Kitty.

Kitty zwiała ubiegłej jesieni z domu. Wyglądała na co najmniej dwadzieścia lat, lecz nie skończyła nawet szesnastu. Patrzyła na Procentowego Johna jak na boga. Pewnie poszłaby za nim do samego piekła. Była to ładna smukła blodyneczka średniego wzrostu, o przedwcześnie dojrzałej twarzy.

Druga dziewczyna miała na imię Dorothy. Liczyła sobie o dwa lata więcej od Kitty. Każdej nocy spała w innym namiocie z innym chłopakiem. Z wyglądu wydawała się nijaka. Włosy miała rude, więc wołano na nią Płomień. Opatrzność obdarzyła ją zgrabnym ciałem.

Trzecia była najładniejsza. To właśnie jej zazdrościli kumple Procentowemu Johnowi.