Strona główna » Poradniki » Perfumy. Stulecie zapachów

Perfumy. Stulecie zapachów

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65740-50-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Perfumy. Stulecie zapachów

Zaskakujące historie stu najsłynniejszych zapachów, które ukształtowały świat perfum

Oto piękna książka, która zabierze cię w fascynującą podróż przez stulecie zapachów. Każdy flakon perfum ma do opowiedzenia własną historię – o wizjonerach, którzy je stworzyli; o wspaniałych i odważnych kampaniach, które wprowadziły je na rynek; o mężczyznach i kobietach, którzy ich używali.

W czasach I Wojny Światowej wszyscy zachwycali się zapachem lawendy. W latach 50. Estee Lauder udało się uchwycić zapach przedmieścia. W kolejnej dekadzie najbardziej rozchwytywane były aromaty na bazie olejku paczulowego. I któż nie zna kultowego zapachu dla kobiet i mężczyzn, CK One?

Uchwycone we flakonach zapachy są przepustką do przeszłości, a ta książka jest prawdziwą skarbnicą wiedzy na temat ubiegłego wieku z perspektywy najbardziej tajemniczego ze zmysłów.

Poznaj historie stu perfum, począwszy od belle epoque, przez szalone lata 60. aż po krzykliwe lata 90.

__

Lizzie Ostrom dostarcza nam niesamowitych doznań, opisując stulecie perfum od 1900 do 1999 roku. Ta książka jest wybitną kompozycją i idealną towarzyszką dla flakoniku J’Adore na półce. – „Independent”

Książka o historii społeczeństwa i piękna. Wnikliwe wejrzenie, sympatyczny styl i rozrywkowe opisy czynią dzieło drogocennym nabytkiem albo wspaniałym prezentem. – „The Debrief”

___

Lizzie Ostrom – ekspertka w dziedzinie zapachów występująca pod pseudonimem Odette Toilette. Aktywnie uczestniczy w setkach sympozjów warsztatów na temat perfum. Perfumy. Stulecie zapachów jest jej pierwszą, długo wyczekiwaną książką.

Polecane książki

W książce, zbiorowym dziele specjalistów polskich i francuskich, ukazano różnorodne problemy odpowiedzialności cywilnej w szerokim obszarze stosunków stricte cywilno-prawnych, stosunków prawa gospodarczego i handlowego oraz prawa pracy. Czytelnik znajdzie w niej ogólne zagadnienia reformy prawa cywi...
Luźna opowieść o dwóch osobach, których spotkanie przerodziło się w coś większego. Prosty romans z nutką komedii. Trochę o świeczkach, ciastach, piwie i wybujałej wyobraźni....
Opowiadanie oparte na motywach scenariusza serialu „07 zgłoś się”. Z pewnością przypomni przygody przystojnego porucznika Borewicza, przed którym drżał świat przestępczy PRL-u....
Barcelona, lata osiemdziesiąte XX wieku. Oscar Drai, zauroczony atmosferą podupadających secesyjnych pałacyków otaczających jego szkołę z internatem, śni swoje sny na jawie. Pewnego dnia spotyka Marinę, która od pierwszej chwili wydaje mu się nie mniej fascynujaca niż sekrety dawnej Barcelony. Śledz...
Chris zakochała się w Slaterze od pierwszego wejrzenia. Kiedy uwierzyła, że odwzajemnia jej uczucia, okazało się, że Slater od początku ją okłamywał i w tym samym czasie spotykał się z jej kuzynką Nathalie. Wkrótce Chris dowiaduje się, że spodziewają się dziecka i planują ślub. Zraniona i osz...
Druga część przygód sympatycznych Zwierzobotów. Kot Robokot, myszka Iskierka i ptaszek Flo zadomowili się w szkole. W wolnych chwilach pomagają dzieciom, wykorzystując swoje niezwykłe, mechaniczne umiejętności. Jednak muszą to robić w sekrecie, żeby o ich istnieniu nie dowiedział się żaden dorosły! ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Lizzie Ostrom

OkładkaKarta tytułowa

Danowi

Stulecie zapachów. Wprowadzenie

PERFUMY TO MILCZĄCY I NIEWIDZIALNY KOMPAN, który kroczy u naszego boku od zarania dziejów. Towarzyszą nam każdego dnia, gdy przecierając rano zaspane oczy, muskamy lub pryskamy nimi skórę, a wieczorem, kiedy pragniemy być zauważone, używamy ich obficiej. Niektóre zapachy, niczym miś koala obejmujący drzewo, trzymają się właściciela przez całe dekady, dopóki śmierć ich nie rozłączy. Inne nie mają tyle szczęścia i po zaledwie kilku miesiącach bądź latach są detronizowane przez kolejny zapach. Jeszcze inne pozostają skamieniałą pamiątką jakiegoś etapu życia: pierwszych perfum, studiów, podróży, wilgotnego mieszkania, do którego się włamano, pewnego dziwnego półrocza, na które spuszczamy zasłonę milczenia.

Zapach unosi się z kołnierzyków polityków, gdy święcą triumfy, ale także wtedy, kiedy odchodzą zaszczuci i złamani. Perfumami muskają się aktorzy wczuwający się w nową rolę. Zapach jest wszechobecny, wzmacnia naszą pewność siebie, towarzyszy nam podczas negocjacji, bójek, popełniania przestępstw, imprez, tworzenia, uwodzenia – jednym słowem, przy wszystkich okazjach, zarówno tych wstydliwych, jak i zupełnie powszednich. W zależności od tego, kto go nosi, może symbolizować władzę, emancypację, piękno, perwersję, przynależność lub ucieczkę. Może reprezentować ruch społeczny, plemię, subkulturę, a nawet tradycję lub – jak olejek paczulowy w latach sześćdziesiątych – jej odrzucenie. Nawet po śmierci człowieka perfumy zapewniają mu swego rodzaju zmartwychwstanie: nie możemy już porozmawiać ze zmarłymi bliskimi, ale należące do nich ubrania wciąż są przesiąknięte ich zapachem, zupełnie jakby dopiero co zdjęli swój ulubiony sweter.

Na początkowym etapie sprzedaży ten najbardziej napuszony z produktów – często o cenach tak zawrotnych, że aż kręci się od nich w głowie – chełpi się na wszystkie strony swoim potencjałem. Tak musi być; w końcu to alkohol z drobnymi dodatkami. Perfumy są jedną z przyjemności, którym najchętniej folgujemy, a w erze kanalizacji i środków dezynfekcyjnych, gdy nie musimy się już martwić maskowaniem przykrych zapachów, zajmują tak wysoką pozycję w piramidzie potrzeb Maslowa, że majaczą gdzieś wysoko na niebie ponad głowami aniołków. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że razem ze sprzedawanymi perfumami oferuje się nam obraz życia, jakiego nigdy nie zaznamy. Naturalnie częścią tego obrazu jest seks – czy to w penthousie z widokiem na wieżę Eiffla, czy na kwitnącej łące dokładnie oczyszczonej z krowich placków. Ale dzięki modelkom ułożonym na trawniku, szezlongu, łóżku czy szczycie klifu kupujemy też halucynogenne rozmarzenie, nastrój beztroski i niezmąconego spokoju. W ten stan ma nas wprowadzać swego rodzaju nieostrość, bezsensowna logika, którą znamy aż za dobrze z telewizyjnych reklam i ich osobliwych klimatów. Sparodiujmy: „Znała jego istotę. To była ich chwila. Należała tylko do nich”.

Wkraczając w tę krainę fantazji, perfumy szybko mogą się stać „nowymi szatami cesarza”, postrzeganymi nawet jako czarodziejski eliksir, a nie zwykła woda mineralna w buteleczce. Rytmem danej epoki, zapowiedzią społecznych niepokojów bądź rewolucji jest muzyka. Moda z kolei wyznacza zasady i granice autokreacji. Ale perfumy? Mało istotne, nieprawdaż? W końcu cóż mógłby wyrażać zwykły zapach?

Mówi się, że powonienie to magiczny klucz otwierający wrota pamięci. I rzeczywiście – niekiedy pojawia się żywe wspomnienie związane z jakimś konkretnym zapachem. Przy odrobinie szczęścia może pochodzić z jakiegoś idyllicznego momentu w dzieciństwie, kiedy mieliśmy własny domek na drzewie i urządzaliśmy proszone podwieczorki dla wiewiórek. Jeśli mamy pecha, dany zapach może nam się skojarzyć ze szkolną klasą, w której dostaliśmy łomot. Najczęściej jednak czując jakąś nie do końca znajomą woń, na przykład płaszcza mijającej nas osoby, odnosimy wrażenie, jakby nas porwano i przeniesiono do odległej krainy o obcym krajobrazie. Zdezorientowani, z przepaską na oczach, wyczuwamy co nieco z zapachu nowego miejsca, ale nie jesteśmy w stanie określić, gdzie dokładnie się znajdujemy. Pojawia się frustracja – przecież znamy skądś ten zapach, jesteśmy w stanie go uchwycić, ale czujemy się zbyt skołowani, by go nazwać. Dopiero gdy przyjaciółka oświeca nas, że to Paco Rabanne, wybawiając nas z nieszczęścia, doznajemy ulgi.

Kostka Rubika została ułożona! Świat ocalał! Skoro jednak zapach tak często odbiera nam mowę, jak w ogóle możemy rozpocząć opowieść o jego ważnej roli w dziejach świata?

Niemniej jednak prawie wszyscy jesteśmy ekspertami w odczytywaniu zapachów. Może i nie potrafimy nazwać poszczególnych nut czy określić marki, ale bardzo dobrze umiemy dokonywać ocen, które kategoryzują to, co czujemy. A są one osobiste i niezachwiane: „To zapach młodości. A ten przypomina zapach mojej babci. Tamten jest w stylu vintage. To butelka tanich perfum. A ta drogich. Te nadawałyby się dla hipisów. A tamte na przelotne przygody”. Gdybyśmy zebrali wszystkie te archetypy – kiczowata damulka, femme fatale, stara wiedźma – z powodzeniem mogłyby trafić do najnowszego projektu Davida Lyncha.

Rozumiejąc, jak reagujemy na zapach, zbiorowo oraz indywidualnie, możemy zacząć opowieść o roli, jaką ten niewidzialny punkt odniesienia odegrał w dwudziestym wieku. Perfumy, które pięćdziesiąt lat temu były uważane za niezwykle odważne i symbolizowały każde możliwe ryzyko, teraz uznawane są za nudne i przestarzałe – tak jak osoby, z którymi nam się kojarzą, przeistoczyły się z dzierlatek w babcie. W podobny sposób oceniamy imiona dla dzieci jako współczesne bądź staromodne albo programy telewizyjne sprzed dziesięciu lat, które teraz wydają nam się mdłe i staroświeckie.

Perfumy odzwierciedlają to, co w danej epoce jest atrakcyjne i ekscytujące, a okres, na którym skupia się niniejsza książka – czyli burzliwy wiek dwudziesty – był kluczowy dla stworzenia znanych dziś zapachów. To właśnie wtedy zaczęliśmy spryskiwać perfumami skórę zamiast chusteczek. To w dwudziestym stuleciu pewne zapachy zostały zdefiniowane jako przynależne do danej płci i określone mianem męskich bądź damskich. I to właśnie w dwudziestym wieku pojawił się cały szereg innowacji z dziedziny chemii. Domy perfumeryjne przestała ograniczać wąska paleta składników organicznych i aromatów; teraz miały do dyspozycji setki nowych cząsteczek chemicznych. Doprowadziło to do istnej eksplozji nowych zapachów i wonnych efektów, takich jak związek aromatyczny Calone – znany również pod nazwą ketonu melonowego – który zapoczątkował lawinę wszystkich zapachów morskich z lat dziewięćdziesiątych, stanowiących obietnicę nurkowania między wodorostami.

Możemy nie znać nazw poszczególnych składników, ale rozpoznajemy ich nutę w kompozycjach zapachowych.

A co można powiedzieć o osobach, które noszą dane zapachy? Z perfumami stało się to, co z wieloma innymi dobrami konsumenckim w dwudziestym wieku: eleganckie aromaty będące niegdyś towarzyszami elity i klas wyższych, niegdyś uznawane za dzieła sztuki, stały się towarem masowym. Na ich zakup mogło sobie pozwolić więcej konsumentów, stały się ogólnodostępne dla milionów ludzi, kuszonych coraz bardziej wyrafinowanymi sztuczkami marketingowymi i rozwojem kultu celebrytów. Zadecydowało o tym również przesunięcie ośrodka wpływów branży perfumeryjnej z Europy – przede wszystkim z Francji – do Stanów Zjednoczonych.

Tak naprawdę mówiąc o dwudziestym wieku, mamy na myśli naszą własną tęsknotę za „czasem utraconym”. Przekopując się niczym archeolog przez zapachy ubiegłego stulecia, możemy przypomnieć sobie te, których sami używaliśmy, a które być może do tej pory nam się podobają, te, po które sięgali nasi rodzice i przyjaciele z dawnych lat, jak również perfumy, które zawsze chcieliśmy wypróbować, ale dotąd brakowało nam odwagi. Gdy cofniemy się jeszcze dalej, do osób spoza zasięgu naszej pamięci – naszych pradziadków i ich przodków – możemy wyobrazić sobie ich świat przez pryzmat zapachów, zupełnie jakbyśmy wdychając te same perfumy, co oni, mogli również zaczerpnąć tego samego powietrza.

Warto pamiętać, że niektóre z opisanych w tej książce perfum zostały na zawsze utracone, w szczególności te z początku dwudziestego wieku. Przeczytamy tu również o tych, które pojawiły się stosunkowo niedawno, ale okazały się klapą i szybko zniknęły z półek. Wielu wybranym przeze mnie perfumom zmieniono recepturę – niektórym niemal niezauważalnie, innym bardziej drastycznie – dzięki czemu wciąż utrzymują się na rynku i wpasowują w nowoczesne trendy. Niekiedy zmiany te wynikają z nowych regulacji prawnych bądź z uwagi na to, że składniki, kiedyś łatwo dostępne, podrożały lub stały się trudniejsze do pozyskania. Dzisiejsza wersja perfum z lat dwudziestych może się opierać na tym samym zamyśle, co oryginał i będzie cieszyła zmysły pod tą samą nazwą, ale niektórzy mogą stwierdzić, że jest to już zupełnie nowy zapach.

Można się zastanawiać, jaki sens ma uwzględnianie w tym zestawieniu perfum, które podzieliły los ptaka dodo. Z łatwością możemy odwzorować suknie balowe na podstawie starych fotografii, ale nie da się równie łatwo odtworzyć zapachu, który popadł w zapomnienie.

Oczywiście zamknięty w flakonie płyn to nie wszystko – wciąż możemy cieszyć się z odkrywania perfum, które odeszły już do lamusa. W końcu nawet w przypadku tych dostępnych na rynku potrzebujemy czegoś więcej niż tylko opisu ich zapachu. I tak jak kupujemy książki z powodu ładnej okładki, tak wybieramy perfumy z uwagi na ich nazwę, ciekawe hasło reklamowe albo gwiazdy, które je promują – nieraz więc zakochujemy się w zawartości buteleczki, zanim jeszcze rozpylimy ją na skórę.

To dlatego w naszej podróży przez stulecie zapachów – po dziesięć na dekadę – każdy z nich przemawia do nas innym głosem. Na naszej drodze spotkamy takie, które idealnie obrazują kunszt swojego twórcy, zręcznie skonstruowane i po mistrzowsku odsłaniające kolejne nuty i warstwy aromatu, dzięki czemu zyskują miano klasycznych. Oprócz nich pojawią się też te, które „przeminęły z wiatrem” – wysoce cenione w swojej epoce, ale dziś wołające do nas z mroków zapomnienia, na przykład Black Satin, Hypnotique czy White Shoulders. Niektóre perfumy trafiły na karty tej książki, ponieważ celnie wyrażają cechy epoki, w której powstały. Stanowią esencję stylu życia, kultury bądź zainteresowań, nie tylko za sprawą samego zapachu, ale także flakonu, w którym są zamknięte (w dwudziestym wieku pojawiły się buteleczki w kształcie fajek, Statui Wolności, a także – niestety – granatów).

Bądźmy również przygotowani na zapoznanie się z kilkoma zapachami, które szczerze mówiąc, nie cieszą się najlepszą artystyczną reputacją – produkty te niekiedy trudno nawet nazwać perfumami (ktoś życzy sobie odrobinę Skin Bracera marki Mennen?). Są to zapachy, które tylko dzięki samozaparciu ich twórców, genialnemu marketingowi i utrafieniu w ducha czasów wyruszyły na podbój świata. Przewijały się w dzielnicach miast i na osiedlach, z miejsca rozpoznawano je na ulicach i znajdowano pod choinkami bożonarodzeniowymi, jak kraj długi i szeroki. I w tym właśnie cała rzecz: zapach mówi tyle samo o osobach, które go noszą, co o jego twórcach. Niekiedy historie ludzi, którzy je „zwęszyli” i przejęli, są bardziej wciągające od opowieści o zamyśle, jaki przyświecał ich architektom. To może być opowieść jednej osoby albo historia całej zbiorowości – przykładowo w latach pięćdziesiątych miliony Amerykanek kąpały się w Youth Dew przed wieczornym wyjściem z mężem, hordy nastoletnich chłopców chodziły z opakowaniami Lynx pod pachą, a dla całego pokolenia mężczyzn wieczór w klubie zawsze rozpoczynał się od spryskania się Joop!

Czasami mamy ochotę na dobrze wysmażony stek, innym razem zadowolimy się gorącą kanapką z bekonem z pobliskiej kawiarni. W tym samym duchu stulecie zapachów odkrywa przed nami zarówno to, co wyrafinowane, jak i to, co zwyczajne. To nie jest książka wyłącznie o najlepszych perfumach (jedynie nieliczni potrafią na podstawie woni wskazać te najwspanialsze), lecz o tych, które najbardziej kochano. O tych najbardziej osobliwych. Najbardziej szokujących. O tych, na których wspomnienie jęczymy, ponieważ kiedyś wydawało nam się, że dodają nam atrakcyjności.

Podczas naszej podróży odwiedzimy Paryż w czasach belle époque i poznamy jego nadwornych perfumiarzy, niegdysiejszych ulubieńców francuskiej arystokracji, którzy musieli się odnaleźć w nowym świecie burżuazji. Spotkamy wizjonerów i indywidualistów lat dwudziestych, którzy tworzyli zapachy oferujące bohemie jej własne emocjonujące i zakazane zachowania w formie zapachu. Odkryjemy, jak druga wojna światowa doprowadziła do nieudanej próby przemienienia grzęzawisk Florydy w nową południową Francję, gdzie po horyzont miałby kwitnąć jaśmin. Otworzymy szafkę łazienkową mężczyzny z lat pięćdziesiątych, którego zainteresowanie perfumami ograniczało się do wklepywania sobie w policzki piekącego Executive Mana, a także poznamy jego córki z wyżu demograficznego i okresu prosperity, które na swoje szesnaste urodziny domagały się nowych perfum. Przyjrzymy się perfumom demonstrującym władzę korporacji, które weszły do gry w latach osiemdziesiątych, a następnie ich reakcyjnym następcom z kolejnej dekady – perfumom dla pracowników biurowych, będącym zapachowymi odpowiednikami białej koszuli i czarnych spodni.

Każdy zapach niesie swoje przesłanie. Każdy jest ograniczony przez dekadę, w której powstał, ale jego echo rozbrzmiewa również w kolejnych latach. Maszerując przez stulecie, zauważymy, że wiele z perfum należących do starej gwardii wciąż kroczy przy naszym boku, rozkwitając w późniejszym wieku bądź znajdując uznanie dopiero po wielu latach od wprowadzenia ich na rynek. Tak więc mówiąc o zapachach na przykład z lat dziewięćdziesiątych – takich jak L’Eau d’Issey czy Angel Thierry’ego Muglera – mamy na myśli perfumy, które wciąż są z nami, a ich historia nie została jeszcze do końca napisana. To, czy do linii mety dobiegną sprintem, czy do niej dokuśtykają, pozostaje kwestią otwartą, tak jak moment, w którym znikną na zawsze ze sklepowych półek.

Nawet nieznajome zapachy mogą się stać rozpoznawalne dzięki roli, jaką przyszło im pełnić podczas swojej kadencji. Dla mnie zapachem dojrzewania był White Musk od Body Shop; dla kogoś o piętnaście lat starszego mogła nim być Aqua Manda Goi; kolejne piętnaście lat wcześniej – Ma Griffe od Carvena. A mowa tu tylko o Wielkiej Brytanii. Inne wspomniane na kartach tej książki perfumy wywołają reakcję u czytelników z różnych krajów. Niezależnie od tego, czy jesteśmy maniakami perfum, czy sięgamy po nie tylko od czasu do czasu, będziemy mieli okazję spojrzeć wstecz i przypomnieć sobie, jakie zapachy nosiliśmy – i kiedy. Przypomnimy sobie perfumy przywołujące w pamięci obraz osoby, z którą kiedyś się spotykaliśmy, a także te wpisane w jakąś scenę z naszego życia. Historia stulecia zapachów to również nasza osobista historia perfum.

Zatem czytajmy, wspominajmy i wyostrzajmy węch… Jeszcze wiele perfum przed nami.

Wasza

Szczodra belle époque. 1900–1909

NASZĄ PODRÓŻ ROZPOCZYNAMY u progu stulecia – epoki tak nam odległej, że może się wydać osobliwie pozbawiona zapachu, majacząc tuż poza zasięgiem naszego zmysłu powonienia. W jaki sposób możemy sprawić, by obraz należących do niej perfum się wyostrzył, zwłaszcza że tak niewiele z nich przetrwało do dziś? Czy ówcześni ludzie w ogóle ich używali, czy może byli na to zbyt pruderyjni?

Na początek przenieśmy się na London Bridge, gdzie w 1908 roku angielski dom perfumeryjny Gosnell urządził śmiały pokaz, by przyciągnąć uwagę przechodniów śpieszących na drugą stronę rzeki albo na pociąg powrotny do domu. Wysoko nad mostem krążył balon w kształcie flakonu perfum, a dokładnie buteleczki słynnych Cherry Blossom Gosnella, które świętowały właśnie swoje dwudzieste urodziny. Z kosza balonu nad głowami przechodniów zrzucano setki ulotek, z których część prawdopodobnie lądowała w wodach Tamizy. Te powietrzne popisy – odpowiednik dzisiejszych samolotów ciągnących napis „Sheila, wyjdziesz za mnie?” – były niebezpieczne, gdyż niespotykany kształt balonu oznaczał, że wznosił się on i opadał w sposób nieprzewidywalny, ku dość poważnemu zaniepokojeniu pilota. W Paryżu amatorów angielskich perfum zabawiał drugi bliźniaczo podobny balon.

Nawet dziś taki pomysł wydaje się innowacyjny; w istocie wiele z tego, co uważamy za nowatorskie i porywające, zostało wypróbowane już w dziewiętnastym wieku bądź na początku następnego stulecia, zanim jeszcze definicję zapachu zawężono do płynu, którym spryskujemy nadgarstki.

Przykładowo w wiktoriańskiej Anglii znana firma perfumeryjna Eugène Rimmel stosowała różnego rodzaju cudaczne strategie marketingowe. W ofercie pojawiły się fontanny perfum do wynajęcia na przyjęcia i bale, które wypełniały powietrze mgiełką wspaniałych woni. (Kiedy dwudziesty pierwszy wiek doczeka się podobnych instalacji, dajmy na to w eleganckich barach koktajlowych, uznając je za innowacyjne?). W 1867 roku podczas paryskiej Wystawy Światowej Rimmel postawił pawilon z pracującym destylatorem perfum, by widzowie mogli się zapoznać z częścią procesu produkcji, a także kwiatowe zegary odkrywające różne ich rodzaje w zależności od pory dnia. A co dopiero potrafili robić „na papierze”! Perfumowane programy teatralne, wachlarze i almanachy, karty walentynkowe z hasłami takimi jak „Czy wybierzesz się ze mną na przejażdżkę łodzią? Ja wiosłuję!”. Rimmel sprzedawał nawet flakony perfum z przytwierdzoną do nich poręczną lornetką operową. Tymczasem jedna z konkurencyjnych firm, a mianowicie Piesse & Lubin przy New Bond Street 2, uwijała się jak w ukropie, promując swój nowy produkt o nazwie „Pierścionek-Fontanna”. Otóż w ozdobie był zamknięty mechanizm, który posyłał w powietrze lekką mgiełkę perfum – idealny dodatek na bal lub koncert.

Dzięki błyskotliwym pomysłom marketingowym Rimmela, dobrze znanym już w roku 1900, wiemy, jak szeroko rozpowszechnione były wówczas towary perfumowane. Można je było kupić jako gotowy produkt, ale hobbyści mogli je również stworzyć sami w domu. Reportaż „Chicago Daily Tribune” z grudnia 1903 roku opisuje prawdziwy szał, jaki zapanował wśród członkiń klubów szydełkowania na robienie bożonarodzeniowych woreczków zapachowych, na przykład z orientalnymi wzorami (głowy japońskich lalek, tzw. Chińczycy), wypełnionych koralikami perfumowanymi olejkiem z drzewa sandałowego. Inną powszechną praktyką było wyściełanie wewnętrznych krawędzi szafy bawełną, posypanie jej proszkiem zapachowym i przykrycie muślinem, by zapewnić powolne uwalnianie się zapachu.

Żadna z tych marek nie była „dla bogatych”. Nazwy, które przetrwały w annałach, to symbole prestiżu i połyskującego luksusu, mieniących się flakonów od Lalique’a i szeleszczącej wzorzystej bibuły: Houbigant, Guerlain, Coty, Caron. I słusznie, biorąc pod uwagę ich prawdziwie artystyczne osiągnięcia. Jednak równie ważni byli wytwórcy mniej wykwintnych perfum, tacy jak Sears, Colgate czy California Perfume Company, zaopatrujący miliony w swoje produkty dzięki komiwojażerom i sprzedaży katalogowej, które jednak ze względu na swój masowy i pospolity charakter odeszły w zapomnienie.

Jak się przekonamy, w szczodrej belle époque perfumy szeroko komentowano. Marki były bardzo rozpoznawalne; uwielbiano jedne i gardzono innymi, tak jak i dziś ubóstwiamy je bądź wyszydzamy. Jednak z uwagi na to, że takie odniesienia pojawiały się nie w literaturze pięknej, lecz popularnej – która pogrążyła się w mrokach niepamięci razem z produktami Searsa – wyjątkowo trudno je znaleźć. Łatwo przeoczyć krótką wzmiankę o Le Trèfle Incarnat w jednym z romansów, która na domiar złego wymyka się kontekstualizacji, skoro na świecie nie pozostał już nikt, kto mógłby pamiętać woń tych perfum, a co dopiero naprawdę rozumieć, co znaczyły dla tamtego pokolenia. Ta książka zawiera próbę odtworzenia podobnych kontekstów, choć, co zrozumiałe, nie jest w stanie uchwycić wszystkich niuansów znaczeniowych.

Jednak łatwiej będzie nam zrozumieć dużo lepiej udokumentowaną „historię zakulisową” ówczesnych perfum. A jest to opowieść o innowacjach technologicznych i triumfie chemii. Dzięki odkryciu sposobu na wyizolowanie indywidualnych cząsteczek z surowców, a następnie metod ich syntezy, pojawiły się pierwsze perfumy łączące syntetyczne cząsteczki kumaryny (związku chemicznego, który swą nazwę zaczerpnął z języka francuskiego – coumarou, czyli „tonkowiec wonny”) z waniliną. Były nimi dostępne do dziś Fougère Royale Houbiganta (1882) oraz Jicky od Guerlaina (1889). Ich pojawienie się na rynku okazało się zwiastunem zmian, stopniowego przejścia od całkowicie organicznych perfum, które przy całej swojej wspaniałości nie są pozbawione ograniczeń, ku „nowoczesnemu” przemysłowi perfumeryjnemu w formie, jaką dziś znamy. Kilka lat po pojawieniu się tych pionierów, na przełomie wieków, przedsiębiorcy odkryli, że jeśli wprowadzą do swojej palety część nowych syntetycznych składników, będą w stanie odtwarzać kosmicznie drogie perfumy i sprzedawać je za ułamek dotychczasowej ceny. Amatorzy perfum z początku dwudziestego stulecia nigdy by nie przypuszczali, że pojawienie się tak wielu fiołkowych zapachów jest w jakikolwiek sposób powiązane z nowo odkrytymi związkami aromatycznymi o nazwie jonony; to była wiedza branżowa, irrelewantna dla klienta, a jej rozpowszechnianie mogłoby zagrozić romantycznemu obrazowi perfum. Podczas gdy inne wynalazki – telefony, gramofony, samochody – ekscytowały, rozpalały wyobraźnię, a zarazem niepokoiły swoimi tajemniczymi zdolnościami błyskawicznego przenoszenia ludzi i informacji, perfumy pozostawały poza obrębem technologicznego dyskursu, a to dlatego, że związki chemiczne tak doskonale imitowały swoje organiczne odpowiedniki, że nie sposób je było od siebie odróżnić.

Fakt, że ówczesne społeczeństwo jeszcze nie zauważało zmian zachodzących w przemyśle perfumeryjnym, bardzo dobrze obrazuje artykuł z amerykańskiego „Vogue’a” z 1906 roku o zbiorach róż w Grasse na południu Francji. Autor widział je jako iście arkadyjskie doświadczenie, obraz idylli, w którym „setki przebranych w barwne stroje ludowe kobiet i dzieci zbierają pąki kwiatowe, ucinając sobie wesołe pogawędki i śpiewając przy swoim poetyckim zadaniu”. Następnie porównywał każdy kwiat do wróżki bądź elfa, których duch jest zamykany we flakoniku niczym zapachowy świetlik niosący rozkosz dla zmysłów. Naturalnie zbiory róż przetrwały do dziś – ich płatki są poddawane ekstrakcji rozpuszczalnikowej dla uzyskania absolutu – a podobne „romantyczne” artykuły wciąż się pojawiają; tak silne jest to wyobrażenie. Ale w pierwszej dekadzie dwudziestego wieku stara gwardia perfumerii kwiatowej – stefanotis, heliotrop i werbena – miała ustąpić miejsca bardziej ekscytującym zapachom. A one zrobiły furorę wśród publiki, nieświadomej ich częściowo laboratoryjnego pochodzenia.

Le Parfum Idéal

B Y  H O U B I G A N T, 1900

PERFUMY KRÓLOWEJ PSZCZÓŁ

POD KONIEC DZIEWIĘTNASTEGO WIEKU pojawił się obraz młodych, szalenie modnych kobiet, tzw. Dziewczyn Gibsona, które symbolizowały wygodne życie w stylu fin de siècle. Lekko karykaturalne postacie stworzone przez amerykańskiego rysownika Charlesa Danę Gibsona uosabiały żywiołowość nowego pokolenia kobiet, które cieszyły się większą wolnością i swobodą łamania męskich serc niż ich matki i babcie. „Dziewczyny Gibsona” były pierwowzorami dzisiejszych dziewcząt z kalendarza o figurze lalki Barbie: charakteryzowała je niemożliwie wąska talia, rachityczne ramiona i najprawdopodobniej niewyobrażalnie obfity biust. Szczupłą sylwetkę miały zawdzięczać uprawianiu sportu, ale tak naprawdę uzyskiwały ją dzięki modnym wówczas gorsetom o płaskim przodzie. A te fryzury w stylu edwardiańskim! Nosiły tak bufiaste, wysokie koczki, że można było trzymać w nich drugie śniadanie.

Na pierwszy rzut oka „Dziewczyny Gibsona” wyglądają na tak wyluzowane, jakby wybierały się właśnie na małą przyjacielską partię tenisa, ale wystarczy przyjrzeć się im bliżej, a zauważymy, że zawsze mają wyniosły, nieprzystępny wyraz twarzy. Innymi słowy, były bogatymi sukami. Najlepsze z rysunków przedstawiają je w grupkach torturujących swoich wielbicieli niewinnym spojrzeniem albo dźgających szpilką Tomcia Palucha. Jest taki uroczy rysunek Miłość w ogrodzie ukazujący dziewczę w wykrochmalonej, nieskazitelnie białej sukni, instruujące swoich pięciu usychających z miłości amantów, jak mają uporządkować jej ogród. Jeden wpatruje się w nią tępo, nie zauważając, że wjeżdża kosiarką w terakotowe donice, dwaj inni są zbyt zakochani, by zorientować się, że posadzili drzewko do góry nogami.

Z rysunkowych postaci „Dziewczyny Gibsona” szybko stały się handlowym fenomenem: ich twarze pojawiły się na obrusach, popielniczkach i porcelanowych talerzach. Skoro durszlaki z ich podobiznami sprzedawały się tak świetnie, to wyobraźmy sobie, jaką zrobiły furorę, gdy zlecono im wypromowanie perfum! A tymi perfumami mogły być tylko Le Parfum Idéal.

Te „idealne perfumy” były dziełem francuskiego domu perfumeryjnego Houbigant, którego iście arystokratyczne korzenie sięgały roku 1775. Plotka, czy też reklama, głosi, że gdy królowa Maria Antonina próbowała uciec jakobinom w przebraniu wieśniaczki, została rozpoznana i schwytana właśnie dzięki zapachowi perfum od Houbiganta. Sam Houbigant przeżył rewolucję i znalazł nowych patronów w osobach cara i carycy Rosji, a także większości rosyjskiej arystokracji, których względy i przychylność były kluczowe dla odniesienia sukcesu w branży. Przy tak znamienitej klienteli presja, by stworzyć coś wyjątkowego, musiała być ogromna.

Le Parfum Idéal były jednym z pierwszych przebojów dwudziestego wieku. Tak naprawdę powstały kilka lat wcześniej, ale swoją premierę miały podczas paryskiej Wystawy Światowej w 1900 roku, gdzie były reklamowane jako perfumy nowej ery. Te największe targi świata – z osiemnastoma imponującymi sektorami, pawilonami dla każdego z goszczących na nich krajów oraz wieżą Eiffla u wrót – przyciągnęły miliony odwiedzających, zwiększając populację francuskiej stolicy o siedem procent. Obok pokazów działania pierwszej w historii windy i iluminacji odkrywających przed widownią magię elektryczności, dość mocno promowano nowy styl w sztuce i rzemiośle o nazwie art nouveau, szerzej znany jako secesja. Wszyscy liczący się perfumiarze prześcigali się w prezentowaniu swoich wyrobów wystawionych w pawilonach tematycznych, których zaprojektowanie powierzono najbardziej rozchwytywanym architektom, takim jak Hector Guimard, autor projektu nowego metra. Pawilony były pełne altanek, fresków i fontann, a wszystko po to, by ukazać flakony w jak najbardziej efektownym świetle, zwłaszcza że tuż za rogiem widzowie mogli obejrzeć pierwszy w historii film dźwiękowy.

Le Parfum Idéal były perłą w koronie twórczości Houbiganta. Charakterystyczny kryształowy flakonik w kształcie karafki od słynnego Baccarata spoczywał w ozdobnym puzderku we wzory orientalnego dywanu. Akcent końcowy stanowiła lśniąca złocona pieczęć z profilem „Dziewczyny Gibsona” wąchającej kwiat z błogim wyrazem twarzy. Ten fikcyjny, uniwersalny ideał piękna stał się twarzą produktu, tak żywą, jak twarze dzisiejszych gwiazd-ambasadorek perfum. Jak napisała w latach trzydziestych redaktorka działu urody „Vogue’a”: „Na samą myśl o tej złotej damie na etykiecie zatapiamy się w nostalgicznych wspomnieniach o czasach, kiedy flakon Le Parfum Idéal zajmował honorowe miejsce na toaletkach naszych matek”.

Same perfumy przywodziły na myśl doskonałość, pachniały kwiatem idealnym – nie jednym konkretnym rodzajem, ale całym bukietem. Dziewiętnasty wiek dobrze znał perfumy o wzorze Millefleurs (z francuskiego „tysiąc kwiatów”), które jednak bazowały na ograniczonej naturalnej palecie. Oddając hołd nowej technologii i sięgając po syntetyczne składniki, Le Parfum Idéal biły na głowę całą konkurencję, a swojej amatorce składały w darze pewną tajemniczość. Trudno było rozłożyć ich zapach na czynniki pierwsze, uchwycić jego istotę – i o to właśnie chodziło. Perfumy te stanowiły dzieło sztuki i tajemnicę, coś znacznie przewyższającego zapach, jaki można było uwarzyć w domowym zaciszu według jakiejś wiktoriańskiej receptury, a co za tym idzie – warte swojej wygórowanej, wręcz kosmicznej ceny. Lśniąca pieczęć z wizerunkiem „Dziewczyny Gibsona” wieńczyła reklamowy obraz perfum, kusząc kobiety aluzją, że i one mogą sięgnąć po zapach, by przedłużyć swój czar – perfumy godne królowej pszczół.

Le Trèfle Incarnat

L. T.  P I V E R, 1900

PERFUMY SYNTETYCZNE

„NATURALNE CZY SYNTETYCZNE?” – oto odwieczne pytanie stawiane perfumom. Często słyszy się, że ktoś uznaje wyłącznie perfumy naturalne czy też organiczne, pozbawione „tych obrzydliwych syntetyków”, których wszędzie dziś pełno.

Takie opinie pojawiają się z trzech głównych powodów. Pierwszy z nich wypływa z pragnienia prostoty, bezpieczeństwa płynącego z wody toaletowej o pojedynczej nucie werbeny i wyrazistym, uspokajającym aromacie cytryny zamiast dezorientującej gmatwaniny woni wielu składników.

Drugi wynika z przyjemności posiadania perfum, które pachną dokładnie tak samo, jak ich odpowiednik w naturze, niezależnie od tego, czy jest nim róża herbaciana czy mandarynka. To prawda, że niektóre perfumy mają „chemiczny” zapach, od którego aż kręci w nosie, ale to niekoniecznie znaczy, że są bardziej syntetyczne od innych; ich aromat jest częściej odczytywany jako „sztuczny”, a nie „naturalny”, ponieważ za bardzo przypomina produkty higieniczne, tanie spreje toaletowe i inne paskudztwa, których nie chcemy kojarzyć z eleganckimi perfumami.

Trzeci powód dotyczy bezpośrednio składników syntetycznych i pochodzi z tego samego źródła, co podobne obawy związane z produktami do pielęgnacji skóry, tkaninami i żywnością – to przekonanie, że rzeczy naturalne są prawdziwe i łagodne, a syntetyczne – ostre, trujące i podrażniające.

Tak naprawdę chemia jest we wszystkim, a sprawa staje się coraz bardziej złożona: obecnie usuwa się niektóre elementy składu cząsteczkowego nawet z surowców naturalnych, a wraz z nimi potencjalne alergeny.

W 1900 roku większość społeczeństwa nie miała pojęcia o sztucznych cząsteczkach, mimo że kupowano flakoniki perfum zawierających kumarynę czy jonony. Te składniki były obecne w zapachach dopiero od jakichś piętnastu lat, a klienci nawet nie podejrzewali, że w ich perfumach było coś więcej niż tylko wyciąg z kwiatów, owoców czy drzew. Gdy na paryskiej Wystawie Światowej w 1900 roku przedstawiono publiczności stworzony cztery lata wcześniej Le Trèfle Incarnat („szkarłatna koniczyna”), o jego składzie dyskutowały jedynie osoby z branży, choć wszyscy byli pod niesamowitym wrażeniem. A to dlatego, że dzieło L. T. Pivera było w całości dzieckiem postępu, a sam dom perfumeryjny zrobił niezwykle odważny krok, stawiając na nowe możliwości, zamiast tkwić w skostniałej przeszłości.

Baza zapachu, fougère („paproć”) – sama będąca wymyślonym aromatem, jako że niewiele gatunków paproci posiada woń – została uzyskana dzięki wprowadzeniu do kompozycji nowego związku o nazwie salicylan amylu, który nadawał perfumom ostrą nutę świeżo skoszonej trawy. Ze swoim bukietem łączącym zapach siana z bergamotką i lawendą, a także wspierany przez symbol szczęśliwej koniczyny, Le Trèfle Incarnat odniósł oszałamiający sukces. Była to zupełnie nowa propozycja zapachowa, porywająca, ale i bezpiecznie osadzona w dyskursie natury – przywodziła na myśl wspaniałe tradycje pikników na łące epoki edwardiańskiej. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy kobietą od lat skazaną na te same perfumy w innym wcieleniu – aż tu nagle pojawia się zupełnie nowa oferta zapachowa. To musiało przypominać niespodziewane pojawienie się całkowicie oryginalnego stylu w modzie. W ciągu zaledwie kilku lat nazwa „Le Trèfle Incarnat” na stałe weszła do języka, zupełnie jakby od zawsze była w powszechnym użyciu. Wślizgnęła się do kanonu prawdziwie tanecznym krokiem.

Jednak perfumy wzbudzały także kontrowersje – głównie z powodu charakterystycznego aromatu. W kręgach moralistów postrzegano go jako wysoce podejrzany. Składniki syntetyczne może i przeszły niezauważone, ale woń, która wymykała się klasyfikacji, i popularność perfum wśród imprezowiczek przypięły Le Trèfle Incarnat łatkę sztuczności.

Wątpliwości te znajdują szczególnie trafny wyraz w popularnej powieści Berty Ruck z 1915 roku zatytułowanej Miss Million’s Maid („Pokojówka pani Million”; motywem przewodnim jest zamiana miejsc między panią a służącą), a dokładnie w słowach bardziej cnotliwej z kobiet, Beatrice, która stara się ukrócić swawole swojej dawnej pokojówki Million, upojonej nową pozycją. Gdy Beatrice wchodzi za nią do tętniącej życiem restauracji, uderza ją „powiew cieplejszego powietrza”, który niesie mieszankę gryzących się ze sobą zapachów „kawy, papierosów, gorących dań i tych perfum, które można poczuć, przechodząc przez Pasaż Burlingtona”. Beatrice rozpoznaje nutę kwiatu lilii, opoponaksu, „rosyjskich fiołków” oraz woń słynnych perfum Phulnana od Grossmitha, a także „ten najbardziej przenikliwy ze wszystkich zapachów, którego nie sposób z niczym pomylić: Le Trèfle Incarnat”. Z przekąsem zauważa, że prawdziwa dama nie potrzebuje perfum.

Le Trèfle Incarnat pojawia się w jeszcze kilku innych angielskich powieściach, głównie jako symbol szemranego nocnego życia Piccadilly. Carnival („Karnawał”) Comptona Mackenzie (1912), opowiadający o losach pewnej londyńskiej tancerki, zawiera opis podupadłego Orient Palace of Varietes, który jest przesiąknięty zapachem tych perfum: „Ponad wonią wszystkich tych plumerii, paczuli i trèfle incarnat unosił się smród kóz”.

Z kolei w trzeciorzędnej powieści Diamonds Cut Paste (1909), pióra duetu małżeńskiego Egertona i Agnes Castle, Le Trèfle Incarnat jest opisany jako woń zanieczyszczająca powietrze w pokoju, która „zdusza świeży zapach kwiatów”. Pewna cnotliwa postać kobieca mówi do znajomej: „Nie znasz Le Trèfle Incarnat? To pokazuje, w jak wysoce moralnych kręgach się obracasz. Moja droga, to zapach, który chwyta za gardło w szczególnego rodzaju hotelach i restauracjach – a w niedzielne popołudnia unosi się nad rzeką”.

Niegrzeczna przejażdżka łodzią po rzece? Z miłą chęcią!

Climax

S E A R S, ok. 1900

PERFUMY Z KATALOGU

BIORĄC POD UWAGĘ, że niemal wszystkie słynne zapachy z początku stulecia, które przetrwały do dziś, wyszły spod ręki producentów luksusowych perfum, całkowicie naturalnym wydaje się założenie, że około roku 1900 pachnidła były rozkoszą dla bogatych, poza zasięgiem portfeli i marzeń klasy pracującej.

A tu niespodzianka. Rynek masowy „eleganckich towarów” miał się bardzo dobrze, szczególnie w Stanach Zjednoczonych. Chodzi po prostu o to, że produkty te były dość sztampowe, przez co wszystkie zostały niemal zapomniane. Fakt, że na początku dwudziestego wieku firma Colgate sprzedawała setki rodzajów wody toaletowej, naprawdę wprawia w osłupienie (a my narzekamy, że obecnie pojawia się zbyt wiele nowych produktów!). Richard Hudnut, pierwszy w Stanach Zjednoczonych producent kosmetyków na tak wielką skalę, już od lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku sprzedawał klasie średniej swoje wyroby, dostępne w aptekach i sklepach kolonialnych, proponując klienteli takie produkty jak Queen Anne Cologne czy Violet Sec. Innymi znanymi producentami kosmetyków były firmy Frederick Strearns & Co. z Detroit oraz California Perfume Company, czyli późniejszy Avon.

Jednak detalistą, który przypuszczalnie najbardziej przysłużył się popularyzacji perfum na początku dwudziestego wieku, był Sears (późniejszy Sears, Roebuck & Co.). Założyciel przedsiębiorstwa, Richard Sears, wprowadził swój katalog wysyłkowy w Chicago już w 1888 roku, wstrzeliwując się w idealny ku temu moment.

Nowo powstała infrastruktura kolejowa połączyła właśnie najbardziej oddalone od siebie części tego rozległego terytorium, jakim jest Ameryka Północna, zamieniając krajowy transport towarów z dotychczasowego koszmaru w marzenie każdego przedsiębiorcy. Początkowo Sears prowadził katalogową sprzedaż zegarków, oferując dostarczenie towarów najwyższej jakości do wszystkich zakątków Stanów, gwarancję zwrotu pieniędzy, a od roku 1896 również darmową dostawę na terenach wiejskich. Bardzo szybko rozwinął skrzydła, wydając swój katalog dwa razy w roku i znacznie rozszerzając asortyment – w jego ofercie znalazły się przyprawy, przybory kuchenne, ubrania, wanny, maszyny rolnicze, zasłony, a nawet zestawy do budowy domu. Łatwiej wymienić wszystko, co było dostępne w jego katalogach, niż znaleźć coś, czego w nich brakowało, a to oznaczało, że Sears w wyjątkowym stopniu przyczynił się do zniwelowania różnic społecznych między Amerykanami. Jego firma była w stanie dostarczyć klientom te same towary bez względu na miejsce zamieszkania. Od wybrzeża do wybrzeża, jak kraj długi i szeroki, amerykańskie rodziny mogły zamówić najmodniejsze materiały sezonu i tapety o najnowszych wzorach, wybierane na podstawie próbek dołączanych do katalogu. Albo oryginalne perfumy Searsa – Tea Rose.

Swój sukces Sears zawdzięczał nie tylko szerokiemu asortymentowi, ale również podejściu do klienta. Zamiast budować armię przedstawicieli handlowych, z których każdy miał swój własny styl sprzedaży (tak jak w przypadku California Perfume Company), katalog Searsa przemawiał wszędzie tym samym głosem. Gorliwie opowiadał się po stronie klienta, oferując mu najatrakcyjniejsze ceny i sprzedaż bezpośrednią, bez zbędnych pośredników. Sears demonstrował swoje żarliwe oddanie poprzez nagminne użycie krzykliwych wersalików: „NIE MA TAKIEGO AMERYKAŃSKIEGO MIASTA, W KTÓRYM NIE SPRZEDAWALIBYŚMY SWOICH TOWARÓW… ODLEGŁOŚĆ NIE MA DLA NAS ZNACZENIA”. Sięgnął nawet po wizerunek Temidy z przepaską na oczach, by uwiarygodnić „politykę firmy”, tak jakby katalog był nową Kartą Praw.

Co równie ważne, Sears był, mówiąc metaforycznie, niewidomym ekspedientem. Klientom wstydzącym się kupować niektóre produkty w miejscowym sklepie, gdzie mogli się stać obiektem plotek, gwarantował anonimowość i dyskrecję. Przypuszczalnie dzięki temu każda kobieta, która nie chciała, by dowiedziano się o jej zainteresowaniu perfumami i kosmetykami, mogła w tajemnicy folgować swoim zachciankom, a z nowego katalogu zamawiać, ile dusza zapragnie.

Potwierdza to organizacja jego wczesnych wydań – przykładowo w 1897 roku perfumy pojawiły się obok wstydliwych środków antykoncepcyjnych, w które zaopatrywano się w sekrecie. Dwa lata później znalazły się koło preparatów kosmetycznych, takich jak środek przeciw piegom Secret de Ninon czy arszenikowe płatki do wybielania cery. A w roku 1900 zasłużyły sobie na własną „sekcję”, zdobywając dodatkowe strony wraz ze wzrostem popytu.

Czytelniczki musiały być naprawdę dobrze obeznane z rodzajami oferowanych zapachów, skoro w katalogu często wymieniano tylko kilka nazw, takich jak New Mown Hay czy Lilac Blossom, dodając dopisek „itp.”, jakby mówiono: „Same dobrze wiecie, o które perfumy chodzi”. Ceny zaczynały się już od dwudziestu pięciu centów za mały flakon, co odpowiada mniej więcej dzisiejszym siedmiu dolarom, ale Sears sprzedawał to samo, co wszyscy; ich towary nie różniły się niczym od tego, czym handlowali Hudnut czy Colgate. Jednak Sears wyszedł najlepiej na ich sprzedaży, oferując oszałamiającą hierarchię kuszących opakowań, które wyróżniały go na tle reszty. Zamiast kontrastować wody toaletowe z perfumami, sprzedawał Triple Extract w prostej, skromnej buteleczce, a Seroco (których nazwa brzmiała z włoska, ale tak naprawdę pochodziła od pierwszych liter Sears, Roebuck & Company) – w najdroższej i najbardziej eleganckiej. Między nimi znalazł się Climax. Czy to właśnie tu należy się doszukiwać powodów, dla których perfumy zajęły miejsce obok artykułów związanych z seksem? Czy Climax Searsa z jagodlinem wonnym był eliksirem miłosnym, swego rodzaju afrodyzjakiem? Potencjalnie tak, a w wyborze tak podniecających nazw musimy dostrzec kolejny przykład wykorzystania przez firmę hiperboli językowej jako sposobu na wzbudzenie zainteresowania czytelników. Gdy jednak przyjrzymy się katalogowi bliżej, zauważymy, że nazwę „Climax” stosowano również w przypadku przeróżnych produktów spoza sypialni. Były więc bambusowe wędki Climax, wózki spacerowe Climax, a nawet papier toaletowy Climax.

Perfumy stawały się czymś pospolitym, za co musimy podziękować właśnie Searsowi.

Mouchoir de Monsieur

G U E R L A I N, 1904

PERFUMY FLANERA

PRZEZ MOJĄ NIENAGANNĄ ZNAJOMOŚĆ FRANCUSKIEGO byłam kiedyś przekonana, że Mouchoir de Monsieur tłumaczy się jako „pan wąsacz”, co byłoby wspaniałą nazwą dla wody kolońskiej, którą właśnie podsunęłam swoim bardziej przedsiębiorczym czytelnikom, myślącym o stworzeniu własnej marki perfum. Jednak poprawne tłumaczenie Mouchoir de Monsieur to „chusteczka dżentelmena”, co rozbudza kolejne fantazje o mężczyźnie rzucającym chusteczkę w przedpojedynkowym rytuale bądź uwodzącym z jej pomocą eleganckie damy. Choć dywagacje na temat tego, gdzie trzymał rzeczoną chustkę, są już wysoce niestosowne.

Jednak tak naprawdę nazwa ta jest niestety bardziej prozaiczna od naszych romantycznych wyobrażeń, ponieważ w dziewiętnastym wieku wiele płynnych zapachów służyło właśnie do spryskiwania chusteczek. Dżentelmeni epoki regencji oraz ich następcy skrapiali nimi materiał, którym w razie potrzeby można było zakryć nos, chroniąc się przed nieprzyjemnymi zapachami i zanieczyszczonym powietrzem.

Naturalnie perfumy same w sobie stanowiły przyjemność dla zmysłów, nie tylko jako elegancka wersja Dettolu. Do lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku perfumowane chusteczki stały się nieodłącznym atrybutem panów troszczących się o nieskazitelny wizerunek, padając od czasu do czasu ofiarą kpin komentatorów społecznych.

Pewien satyryczny rysunek z około 1819 roku przedstawia tyczkowatego eleganta, który upuścił swoją chusteczkę na chodnik, i teraz jest w kropce, a to z powodu swojego niewiarygodnie ciasnego stroju. Schyla się po nią, niemal robiąc przy tym szpagat, czym wywołuje salwy śmiechu wśród gapiów.

Mouchoir de Monsieur został stworzony w 1904 roku, czyli u schyłku epoki chusteczek. Zamiast nowej, porywającej propozycji Guerlain zrobił ukłon w stronę anielskiej tradycji perfumeryjnej, tworząc francuską wersję brytyjskiego klasyka, przy jednoczesnym odniesieniu do swojego wcześniejszego dzieła – Jicky. U progu belle époque ta klasa dżentelmenów nieśpiesznie spacerujących po mieście – idealnych klientów Guerlaina – zdążyła już zyskać miano flanerów (po francusku flâneur), co tłumaczy się jako „spacerowicze” (z pozytywnym oddźwiękiem) bądź „wałkonie” (z oddźwiękiem negatywnym). Byli bardzo zapracowani, szukając przelotnych przyjemności na bulwarach, zatrzymując się przy ulicznym przedstawieniu, wstępując na chwilę do kafejki, napawając się tym lub owym zapachem, który potem opisywali w swoich listach i dziennikach. Flanerzy starali się zachować odrębność od życia, które toczyło się na ich oczach, aby móc tym lepiej doświadczać osobliwego poczucia wyalienowania. Mouchoir de Monseur był idealnym towarzyszem tej paryskiej włóczęgi. Podobnie jak Le Trèfle Incarnat bazował na nucie fougère – tego wyobrażenia zapachu paproci, stworzonego dzięki połączeniu kremowej kumaryny z kamforową lawendą. Ale skrywał też w sobie bardziej drapieżną, zwierzęcą nieczystość („animalistyczne” perfumy pochodziły od zwierząt lub roślin o zwierzęcej nucie, takich jak nasiona piżmianu). Dzięki połączeniu z sugestią miejskiego brudu, „Mouchoir de Monsieur” odwzorowuje flirt flanera z doświadczeniem tłumu, jednocześnie przypominając swojemu właścicielowi, że w każdej chwili może się skryć w swoich eleganckich pokojach zastawionych garnkami złota.

L’Origan

C O T Y, 1905

PERFUMY Z SALONU PIĘKNOŚCI

BUDYNEK SZEROKOŚCI PRZECZNICY. Manekiny ubrane w najnowsze futra i olśniewające stroje, mrugające do przechodniów zza połyskujących witryn. Przestrzeń, lustra, stal. Popołudniowa herbatka przy akompaniamencie kwartetu smyczkowego. Pokazy gotowania. Tableaux vivants przedstawiające orientalne sceny z życia. Więcej, więcej, więcej.

U progu nowego wieku i ku przerażeniu drobnych sklepikarzy handel detaliczny kwitł głównie w domach towarowych, które wyrastały we wszystkich większych miastach jak grzyby po deszczu, co sprawiło, że zakupy stały się sposobem spędzania wolnego czasu. Przestrzeń handlowa została teraz podzielona na osobne sekcje przeznaczone dla poszczególnych rodzajów towaru, a więc również perfumy otrzymały swoje przestronne sanktuaria. Jeden z największych i najsłynniejszych domów towarowych, londyński Selfridges, w 1910 roku umieścił je strategicznie na parterze, którego nie opuściły do dziś, zgodnie z zasadą, że piękny zapach przyciąga więcej klientów. Jeden z bohaterów powieści Zoli Wszystko dla pań (1883), sprytny kierownik sklepu Octave Mouret, przy okazji wyprzedaży pościeli umieszcza w sklepie fontannę z wodą fiołkową, co stanowi literacki przykład jednego z pierwszych zapachowych chwytów marketingowych.

Ale to François Coty, niefikcyjny przebojowy przedsiębiorca z Korsyki o wyjątkowo wyostrzonym zmyśle powonienia, był tym, który stworzył wzorzec handlowy dla przemysłu perfumeryjnego ery domów towarowych. Zaczęło się od tego, że jego zainteresowanie wzbudziły najnowsze wzory wyrobów szklanych od Lalique’a i Baccarata, prezentowane na Wystawie Światowej w Paryżu w 1900 roku. Wtedy właśnie zrozumiał, jak wielkie znaczenie dla przyciągnięcia klienta ma pięknie zaprojektowany flakonik. Zauważył również, że pojawiła się możliwość znacznego poszerzenia palety zapachowej w oparciu o wykorzystanie nowych związków syntetycznych i baz zapachowych większych wytwórców. Dzięki swojej intuicji Coty miał wkrótce zbić wielką fortunę (dziś byłby miliarderem) i stać się jednym z najbogatszych i najsłynniejszych Francuzów. Dzięki zatrudnieniu chemika i swojej niezwykłej zdolności perswazji, zdołał namówić do współpracy Lalique’a oraz jedną z wiodących firm chemicznych. A projektowaniem ozdobników i końcowych akcentów zajęła się jego żona, Marie. Coty osiągnął sukces tam, gdzie inni zawiedli, a to dzięki skalowaniu produkcji, przekształcaniu cennych klejnotów w wyroby, które można było powielać i dostarczać do wszystkich zakątków świata. Otwarcie własnej ogromnej manufaktury, La Cité des Parfums, było znakiem narodzin nowego imperium.

Legenda głosi, że aby zaintrygować kierownictwo prestiżowego domu towarowego Les Grands Magasins du Louvre, Coty odegrał scenę rodem z teatru, rozbijając flakonik La Rose Jacqueminot o sklepową podłogę, na co zewsząd zaczęły nadciągać zachwycone kobiety, pytając, co to za zapach i gdzie można go dostać. Niektórzy twierdzą, że Coty wynajął aktorki, a nawet że sam wymyślił całą tę historię. Inni mówią, że to jego żona, która w tymże domu towarowym prowadziła kwiaciarnię, upuściła flakonik – przypadkiem bądź celowo. Być może ta anegdota urosła do legendy, ponieważ wskazuje konkretny moment, w którym nastała nowoczesność, stanowiąc alternatywę dla prawdziwej narracji, opowiadającej o stopniowych i nieuchwytnych zmianach, które ją przyniosły. Nawet jeśli była prawdą, mit założycielski imperium Coty’ego nie jest zbyt zgodny z obrazem amerykańskich początków marki. Jednym z pierwszych detalistów, którzy reklamowali ich perfumy już w 1905 roku, była drogerio-apteka Schramma z Salt Lake City, niemająca w sobie ani grama blichtru domów towarowych.

La Rose Jacqueminot odniosły duży sukces; bogaty, rezonujący aromat róż musiał naprawdę harmonijnie współgrać z fiołkową nutą. Dom perfumeryjny Coty szybko zyskał światową renomę, a jego produkty zaczęto stawiać w jednym szeregu z propozycjami firm o wiele dłużej obecnych na rynku, takich jak Roger & Gallet czy Houbigant.

Wszystkie perfumy marki Coty z lat 1905–1925 to przeboje, standardy jazzowe, które, jak mówi historyk perfum Denyse Beaulieu, stały się podstawą równie przebojowych „wariacji na temat” innych artystów, wśród których na szczególną uwagę zasługuje sam Jacques Guerlain. To właśnie dzięki Chypre firmy Coty stworzył Mitsouko; na fundamentach Emeraude z 1921 roku powstał zapach Shalimar, a L’Origan to matka chrzestna L’Heure Bleue, także od Guerlaina.

Można powiedzieć, że wraz z L’Origan pojawił się nowy rodzaj kwiatowo-orientalnych perfum, które zamykały w sobie nutę przyprószonego pyłkiem kwiatu pomarańczy, gałki muszkatołowej, goździków, wanilii i kadzidła.

Ta pyszna zapachowa primadonna opowiada o miłosnych czarach pod osłoną nocy i schadzkach w powozie. Odkąd tylko pojawiła się na rynku, jej sprzedaży nie było końca: do 1919 roku zarabiała rocznie ekwiwalent dzisiejszych 6,7 miliona dolarów. L’Origan stał się tak charakterystycznym zapachem, ponieważ – oprócz tego, że był dostępny w formie ekstraktu oraz wody toaletowej – zaczął być używany jako podstawa wielu innych produktów, stając się zapachowym symbolem pogoni za szczęściem. Znajdziemy go w pierwszych pudrach dezodorujących, którymi posypywano pachy, a w późniejszych latach również w Air Spun, słynnym pudrze do twarzy firmy Coty, kupowanym przez miliony kobiet chcących uniknąć nieznośnej błyszczącej cery. Nasuwa się więc pytanie: gdyby w nasze ręce trafił flakon oryginalnego L’Origan, to czy poczulibyśmy jego pudrowy, łagodny zapach w oderwaniu od późniejszego kontekstu, czy może odczytalibyśmy go przez pryzmat tego, że puder do twarzy pachnie zupełnie jak L’Origan?

Shem-el-Nessim

G R O S S M I T H, 1906

ZAPACH Z TYSIĄCA I JEDNEJ NOCY

NA ŁAMACH PISM DLA KOBIET z czasów belle époque, a dokładniej na stronach z ogłoszeniami, czytelniczki mogły się natknąć na niewielką, chociaż kuszącą reklamę poprzedników L’Origana, tak zwanych perfum orientalnych. Termin ten stał się wyjątkowo oklepany, ponieważ używano go do promocji połowy towarów ze sklepowych półek. Sądzicie, że to dzisiejsze domy towarowe zbyt często sięgają po techniki merchandisingowe? A co powiecie o pokazach mody o znaczącej nazwie „Ogrody Allaha” albo o całych piętrach zamienionych w starożytne wschodnie świątynie?

Pod koniec dziewiętnastego i początku dwudziestego stulecia terminu „orientalne” używano do opisania każdych perfum, które swoją intensywnością, uzyskiwaną głównie dzięki głębokim ambrozyjskim składnikom, miały zwalać z nóg i powodować lawinę omdleń. Z uwagi na ich tajemnicze, mocne receptury, były niekiedy uszczypliwie nazywane zapachami dla „skomplikowanych” kobiet (w przeciwieństwie do tych „wybrednych”, do których bardziej pasowała pojedyncza nuta kwiatowa). Orientalne aromaty często „wprowadzano na pokoje”, uzyskując słodką woń powietrza o nieokreślonym źródle, a to dzięki jedwabnym zapachowym woreczkom, które ukrywano w tapicerce mebli bądź wrzucano do wazonów, po czym zapewne na wieki o nich zapominano.

„Wiele kobiet kocha słodycz nie dlatego, że tak wypada, lecz z tego powodu, że nie może się jej oprzeć” – czytamy w artykule wstępnym o perfumach w jednym z wydań amerykańskiego „Vogue’a” z 1899 roku, stawiającym orientalne perfumy w jednym szeregu z produktami, do których płeć piękna ma wyjątkową słabość. Rzeczywiście w materiałach promocyjnych wielu sprzedających je marek pojawia się obraz spoczywającej na sofie kobiety, która upajając się ich zapachem, momentalnie przenosi się w krainę marzeń, zupełnie jakby została odurzona jakimś narkotykiem. Shem-el-Nessim angielskiego domu perfumeryjnego Grossmith, nazwane tak na cześć starożytnego egipskiego święta płodności, stanowiły „marzenie każdej kobiety, obietnicę orientalnego luksusu”. Ozdobą flakonika był wizerunek androgynicznej kobiety-dżina, śpiącej pod chmurą perfum czy też marzeń sennych. Jest coś dekadenckiego w tym obrazie kobiet w gorsetach przenoszących się z bawialni do jakiejś magicznej krainy za sprawą niepokojących opiumowych zapachów.

Jednym z krytyków tej gnuśniejącej na sofie klasy miłośników perfum był Amerykanin Bernarr Macfadden, twórca ruchu kultury fizycznej. Ten żarliwy społecznik otworzył na londyńskiej Fleet Street jeden z pierwszych sklepów ze sprzętem do ćwiczeń, a także stworzył czasopismo „Physical Culture”, prezentujące wartości, jakie przyświecały jego minikrólestwu. Później magazyn zmienił nazwę na atrakcyjniejszą: „Beauty and Health”. Dzisiejszym czytelnikom jego treść nie wyda się zbyt zachęcająca. Obok reportaży o przedszkolakach podnoszących ciężary, czasopismo wzywało kobiety do porzucenia gorsetów (co akurat się chwali) i pianin (co już jest mniej chwalebne), bo gra na tych instrumentach nigdy nie pomoże im złapać męża. Paniom, które marnowały sobie zdrowie i mięśnie przez siedzący tryb życia oraz „niesportowe” zajęcia, należało współczuć. A dlaczego? Ponieważ nie będą miały siły, by cieszyć się „wigorem seksualnym”, który, rzecz jasna, pojawia się wyłącznie w małżeństwie i prowadzi do szerzenia się, jak określił to autor artykułu, „rasy panów”.

Dla wyznawców kultury fizycznej perfumy, nawet te lekkie, były nie do przyjęcia. Tak jak kosmetyki, najlżejszy nawet zapach kojarzył się z kobietami, które, jak czytamy w jednym z traktatów Macfaddena, były „koślawe, garbate, zbyt chude bądź za grube, o zapadniętych klatkach piersiowych… i pomalowanych twarzach. Po cóż przyznają się do makijażu? Choć zarówno z nim, jak i bez niego wyglądają tak samo okropnie. A na domiar złego używają wody toaletowej, tym samym oznajmiając wszem i wobec, że brakuje im balsamicznego zapachu zdrowego ciała”.

Tak więc perfumy Shem-el-Nassim z 1906 roku na pewno nie przypadłyby do gustu redakcji „Physical Culture”, przede wszystkim ze względu na swój przepyszny marcepanowy aromat, który przywodzi na myśl złoty pył opadający lekko na skórę. To nie zapach na świeże powietrze; jego miejsce jest w zamkniętym pokoju, z dala od wścibskich oczu, gdzie można do woli „wylegiwać się” w towarzystwie kilku szklaneczek sherry. Na szczęście Grossmith postanowił po latach wznowić produkcję i ponownie wprowadzić na rynek swoje najsłynniejsze dawne zapachy, choć o nieco zmienionej recepturze, dzięki czemu znowu możemy się cieszyć głębokim bukietem Shem-el-Nassim, ale tym razem bez obaw, że za rogiem czai się pan Macfadden, by popsuć nam tę przyjemność.

Après l’Ondée

G U E R L A I N, 1906

FIOLETOWE PERFUMY

AROMAT DRAŻETEK Parma Violets jest kontrowersyjny. Ci, którzy dorastali w czasach papierowych toreb z cukierkami dla dzieci, zapewne pamiętają powroty do domu z bólem brzucha, ponieważ po harcach w dmuchanym zamku przychodził długo wyczekiwany moment, kiedy sięgało się do torby z nadzieją na wyciągnięcie paczki Love Hearts, a zamiast tego w naszych rękach lądowały fioletowe drażetki Swizzelsa. To była naprawdę przygnębiająca chwila.

Parma Violets przywołują tak niewiarygodnie dużo wspomnień i budzą tak wiele skojarzeń z dawnymi toaletkami i babciami w bujanych fotelach, że prawie nie sposób poczuć ich prawdziwego zapachu. Gdyby to było możliwe, wydałyby się nam zachwycające i magiczne, a to dlatego, że są jedyne w swoim rodzaju.

W epoce edwardiańskiej zapach fiołków był wszechobecny; każdy, kto go nie znosi, miałby wtedy ciężkie życie. Były to czasy iście kwiatowego zaczadzenia, a wszystkie domy perfumeryjne bezustannie pracowały nad nowymi fiołkowymi perfumami. Stała za tym twarda rynkowa logika: podczas gdy naturalne fiołki były drogie i coraz trudniejsze do zdobycia, produkcja syntetyków imitujących ich woń nagle bardzo potaniała, a perfumy na ich bazie błyskawicznie znikały z półek sklepowych.

A wszystko dzięki odkryciu jononów – związków chemicznych, które wytwarzały woń do złudzenia przypominającą zapach prawdziwych fiołków. Pierwszymi perfumami nowej fiołkowej fali były Vera Violetta marki Roger & Gallet z 1892 roku. Do końca pierwszej dekady dwudziestego wieku pojawiły się ich dziesiątki.

Oprócz muskania skóry fiołkową wonią, można się było również rozkoszować czekoladą z fiołkowym kremem marki Charbonnel et Walker, a także ostatnim krzykiem mody prosto z Francji: fiołkowym likierem. Pojawiły się pudry do twarzy o zapachu fiołków. W całym kraju dekorowano fiołkami stoły i jedynie te kwiaty wybierano do walentynkowego bukietu. Bardzo modnym imieniem dla dziewczynek była Violet i nawet ubrania nagle zaczęły wyglądać podejrzanie fioletowo.

Większość licznych perfum fiołkowych tej epoki pachniała niemalże identycznie, z jednym chwalebnym wyjątkiem, który do dziś pozostaje w sprzedaży. Dzięki podkreśleniu fiołkowej nuty innymi składnikami, udało się stworzyć coś znacznie bardziej oryginalnego. Ich nazwa, Après l’Ondée („po ulewie”), przywodzi na myśl obraz ogrodu tuż po deszczu, kiedy z kwiatów wciąż kapią krople wody, a w powietrzu czuć orzeźwiającą świeżość. Poza fiołkami perfumy te zamykają w sobie chłodny korzenny aromat anyżu (podobny do aromatu sambuku) i uwznioślającą bergamotkę – to prawdziwa gra światła i cienia. Wyobraźmy sobie edwardiańską piękność rozpaczliwie pragnącą urządzić garden party po ulewie, która zmusza gości do wyjścia na zewnątrz, narażając ich na pobrudzenie rąbków sukien i przeszywający chłód. Oto zabawa z Après l’Ondée. U kresu ery fiołków Guerlain potrafił wywołać u klientek potok wspomnień, wzbudzając poczucie zadumy i kontemplacji, a co ważniejsze – wiedział, że wśród entuzjastów perfum pojawi się kluczowe pytanie: „Ciekawe, skąd ta nazwa?”.

Pompeia

L. T.  P I V E R, 1907

PERFUMY HOODOO

PERFUMY O NAZWIE POMPEIA to kusząca propozycja – wyobrażenie woni kryjącej się w odnalezionej starożytnej amforze, która przeleżała pod popiołami tysiące lat, ale zamknięte w niej cenne eliksiry przetrwały w nienaruszonym stanie. Jest coś ekscytującego w pomyśle, że muśnięcie dekoltu tym zapachem pozwala na krótką chwilę przenieść się do świata antycznego i rzucić okiem na życie bogatej kobiety, tak tragicznie przerwane przez niespodziewaną erupcję wulkanu.

Nasza dzisiejsza obsesja na punkcie Pompejów jest niczym w porównaniu z tym, co było przed pojawieniem się na początku wieku perfum, które od nich właśnie zaczerpnęły swoją nazwę. To starożytne miasto już wtedy było znaną atrakcją turystyczną, nawet nieco oklepaną (choć erotyczne malowidła ścienne ukryto przed wzrokiem zwiedzających), a na kanwie przeboju wydawniczego Edwarda-Bulwera Lyttona Ostatnie dni Pompei (1834) kręcono właśnie aż trzy różne filmy. Zdecydowano się na to po niesławnej inscenizacji z lat siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku, która sama była katastrofą naturalną: akrobaci spadali z wysoka wprost na widownię, a wulkan złamał się na pół.

Tak więc czy ten nowy zapach był odtworzeniem aromatu wonnych olejków znalezionych przez archeologów w odkopanej willi? Niestety nie. Większość odgrzebanych pojemników, w których, jak sądzono, trzymano niegdyś perfumy, najprawdopodobniej służyła do przechowywania sosu rybnego.

Woda toaletowa Pompeia z 1907 roku nie miała nic wspólnego z sosem rybnym; zamykała w sobie nutę paczuli i róży, a także niektóre składniki wcześniejszego przeboju L. T. Pivera – Le Trèfle Incarnat. Flakonik może i był ozdobiony kolorowym rysunkiem przedstawiającym Rzymiankę, ale na tym kończył się związek perfum z najsłynniejszymi ruinami świata.

A jednak, jak na ironię, produkty L. T. Pivera stały się przedmiotem nieco innego rodzaju wykopalisk. Jako jeden z wiodących francuskich domów perfumeryjnych, marka ta zaopatrywała w swoje zapachy cały zachodni świat – luksusowe perfumy były jednym z podstawowych francuskich towarów eksportowych. Piver mógł się pochwalić setką perfumerii, w tym wieloma na terenie Stanów Zjednoczonych. Wiele ich dostaw sprowadzano drogą morską do Nowego Orleanu, zamożnego miasta portowego o francuskich korzeniach i bogatej tradycji. Ale jedna partia towaru nie dotarła na miejsce: w 1865 roku parowiec „SS Republic” zatonął na Atlantyku w drodze z Nowego Jorku do Nowego Orleanu. Blisko sto pięćdziesiąt lat później nurkowie ekspedycji poszukiwawczej wydobyli z jego wraku pięćdziesiąt kamiennych dzbanów z kosmetykami opatrzonych etykietami Pivera, które miały trafić w ręce nowoorleańskich piękności.

Co ciekawe, moda na europejskie perfumy w południowych stanach zbiegła się w czasie z czymś z zupełnie innego świata: pojawieniem się nowoorleańskiej tradycji hoodoo i haitańskiego voodoo. Te dwa równoległe odłamy ludowej magii przybyły do afroamerykańskiej społeczności delty Missisippi wraz z niewolnikami z zachodniej Afryki. W pierwotnym zamyśle hoodoo miało zapewniać swoim wyznawcom powodzenie i kontrolę nad własnym losem. To jaskinie hazardu stały się naturalnym środowiskiem dla praktykowania jego zaklęć i szczęśliwych uroków. Wiele z nich wymagało uwarzenia magicznych mikstur, którymi należało się spryskać przed karcianą rozgrywką w celu uzyskania łaski niewidzialnych bóstw. W jednej z takich niezwykłych receptur czytamy, że trzeba ugotować żywcem kota, po czym zmielić jego łopatkę na „pył z czarnego kota”, który można było dosypać do flakonu Jockey Club, popularnego dziewiętnastowiecznego zapachu, którego zwolennikiem został w późniejszym czasie prezydent Kennedy.

Podobnie jak Jockey Club, również Pompeia, z uwagi na swoją lokalną dostępność, stała się jednym z głównych „rytualnych zapachów” hoodoo.

Mniej więcej w połowie dwudziestego wieku zaczęły się problemy finansowe marki, która ostatecznie zmieniła właściciela, a Pompeia stała się dostępna w formie perfum i mleczka, sprzedawanych w sklepach z artykułami magicznymi, tyle że w tańszej, zmienionej wersji. I wciąż pozostaje w użyciu. W jednym z podręczników hoodoo czytamy, że to ulubione perfumy Dambali, władcy nieba i boga-stworzyciela kosmosu, a dobrą ofiarą dla niego jest obmyte mleczkiem Pompeia kurze jajko, które należy położyć na szczycie kopca mąki. Z kolei przepis na „kąpiel medium” każe nam wlać do wody napar ze „sznurowadła diabła” (potoczna nazwa ziela z rodziny wiciokrzewów) oraz właśnie perfumy od L. T. Pivera. Do dziś za trzydzieści dolarów można kupić na eBayu mleczko Pompeia w zestawie ze sprzętem do hoodoo, tyle że w zwykłej buteleczce (choć wciąż z rysunkiem Rzymianki na etykiecie). Oryginalne opakowania z 1907 roku, w tym piękne puzderka na talk w stylu belleépoque, są przedmiotami kolekcjonerskimi, idealnymi szkatułkami na cenną biżuterię.

Perfumy należą do najściślej kontrolowanych towarów luksusowych. Właściciele marek twardą ręką rządzą zasadami ich kupna i sprzedaży, pilnując, by odpowiedni klienci nabywali ich produkty we właściwych sklepach. Jednak zdarza się, że któreś perfumy oswobadzają się z tego żelaznego uścisku i wypływają na nieznane wody, o jakich ich twórcom nawet się nie śniło. Jest coś niezmiernie intrygującego w zapachu, który zaczynał swój rejs jako przedstawiciel jednej kultury, po czym został przywłaszczony przez zupełnie inną tradycję.

American Ideal

C A L I F O R N I A  P E R F U M E  C O M P A N Y, 1907

WYRÓB KRAJOWY