Strona główna » Obyczajowe i romanse » Pewnego razu w Arizonie

Pewnego razu w Arizonie

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-276-0727-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Pewnego razu w Arizonie

Arizona, początek XX wieku

Po przeprowadzce do Arizony Trilby jest wiecznie niezadowolona. Z trudem przywyka do pustynnego krajobrazu, tęskni za rodzinną Luizjaną, gdzie wszystko wydaje się lepsze. Tam w powietrzu unosi się zapach kwiatów, tutaj – wszechobecny kurz. Tutaj mężczyźni piją i klną, tam zachowują się jak dżentelmeni. Również Richard, o którym wciąż nie może zapomnieć. No i w dodatku tutaj musi znosić towarzystwo Thorna. Niby najbogatszy ranczer w okolicy, ale gbur i prostak. Skoro tak, to dlaczego Trilby nieustannie o nim myśli?

Polecane książki

Najpierw zobaczył ją w pięciogwiazdkowej restauracji, potem usiadła obok niego w loży w operze, a pod koniec dnia ujrzał ją w ekskluzywnym klubie, do którego wpadł na drinka. Podczas jednego wieczoru spotkał ją trzy razy! Trzy razy to nie przypadek, to przeznaczenie......
Język angielskiPoziom A1–A2 Takiego podręcznika do angielskiego jeszcze nie widziałeś. Stworzyliśmy coś bardzo nietypowego, a konkretnie materiał, który nauczy Cię „dogadać się” po angielsku. Nie każdy ma czas i ochotę wkuwać reguły gramatyczne i listy słówek. Przez cały tydzień – od poniedziałku d...
> KRÓTKIE WPROWADZENIE - książki, które zmieniają sposób myślenia! Nauka i religia to przystępne wprowadzenie do zagadnienia. Kiedy zaczęły się kontrowersje między tymi dwoma obszarami? Jakich używa się argumentów filozoficznych w dyskusji o cudach? Co wspólnego z religią może mieć fizyka kwant...
Ilu bohaterów chodzi po ziemi? Nikt dokładnie tego nie wie, bo działają oni zwykle po cichu i w tajemnicy. Czy bohaterem trzeba się urodzić? To pytanie utkwiło w głowie dziewiętnastolatki odkąd dotknęła rubelitu. Co jednak wspólnego ma święty Graal i bohaterstwo? Te i inne zagadki będzie próbowała r...
Nazwisko i imię spełniają dwie podstawowe funkcje: służą do oficjalnego, urzędowego oznaczenia człowieka oraz do wyróżnienia w kontaktach towarzyskich z innymi osobami. Zasady, zgodnie z którymi można dokonać zmiany imienia i nazwiska, tryb postępowania w tych sprawach oraz określenie organów właśc...
Mika Brzezinski, znakomita dziennikarka, gwiazda telewizji NBC, córka prof. Zbigniewa Brzezinskiego odziedziczyła po ojcu inteligencję, niebywałą trafność ocen i styl. Dlatego w ostatnio wydanej książce "Znaj swoją wartość" pisze lekko, z polotem, nieco autoironicznie, bazując na własnych doświad...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Diana Palmer

Diana PalmerPewnego razu w Arizonie

Tłumaczenie:
Anna Bieńkowska

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nad horyzontem wisiała chmura żółtego pyłu. Trilby Lang obserwowała ją z tłumionym poruszeniem. Po kilku miesiącach życia na ranczu nawet chmura kurzu była miłą odmianą, wyrywała z nudnej codzienności. Pustynna, ciągnąca się w nieskończoność Arizona nijak się miała do tętniącego życiem towarzyskim Nowego Orleanu czy Baton Rouge. Przy tamtych miastach wydawała się bezbarwna i prostacka. Dzika, nieucywilizowana, beznadziejna kraina. Był koniec października, lecz nadal żar lał się z nieba. Dla nobliwej, nienagannie wychowanej młodej kobiety tutejsze warunki były prawdziwym wyzwaniem. Wszystko było inne niż w rodzinnej rezydencji w Luizjanie. Drewniany dom, w którym teraz mieszkali, ranczo na odludziu. Do Douglas, najbliższego miasta, był spory kawałek. Miejscowi ludzie wydawali się niewiele lepsi od Indian, którzy zresztą też się tu kręcili. Ojciec zatrudniał starego Apacza i młodego Yaqui. Nie odzywali się, lecz zawsze się gapili, podobnie jak brudni od kurzu kowboje.

Większość czasu spędzała w domu, rzadko wychodziła na zewnątrz, zwykle tylko w dni prania. Raz w tygodniu razem z mamą gotowały w żeliwnym kotle białe rzeczy, na przykład koszule taty. W dwóch blaszanych baliach prały na tarze i płukały resztę ubrań.

Z zamyślenia wyrwał ją młodszy brat Teddy, który spytał:

– To kurz czy deszcz?

Spoglądając przez ramię, odparła z uśmiechem:

– Myślę, że kurz. Pora monsunowa już minęła i znowu jest sucho. Więc co innego jak kurz?

– To mógłby być pułkownik Blanco i paru insurrectos, meksykańskich buntowników zwalczających rząd Díaza – podsunął z ożywieniem. – A pamiętasz, jak przyjechał tu patrol na koniach? Poprosili o wodę, a ja przyniosłem im całe wiadro! – Teddy miał dopiero dwanaście lat i to wspomnienie było jednym z najlepszych w jego krótkim życiu.

Rodzinne ranczo Langów znajdowało się blisko granicy z Meksykiem. Dziesiątego października Porfirio Díaz znów został wybrany na prezydenta kraju. Jego główny przeciwnik, Francisco Madero, wprawdzie przegrał wybory, ale od tego czasu w Meksyku wrzało. Zdarzało się, że rebelianci, którzy niekoniecznie należeli do grup insurrectos, napadali na przygraniczne rancza, dlatego oddziały kawalerii stale nadzorowały te tereny Arizony, tym bardziej że sytuacja w Meksyku zaostrzała się, więc zagrożenie rosło.

Można powiedzieć, że ten rok należał do wyjątkowych. Wiosną ludzie z lękiem czekali na pojawienie się komety Halleya, potem nastąpiła śmierć króla Edwarda VII, w kolejnych miesiącach wybuchł wulkan na Alasce i doszło do potężnego trzęsienia ziemi w Kostaryce.

A teraz na granicy po prostu wrzało.

Teddy z podnieceniem czekał na rozwój wydarzeń, lecz ranczerzy i inni mieszkańcy przyglądali się z rosnącym niepokojem polityczno-militarnej sytuacji. Chodziło nie tylko o strach przed wojną domową w Meksyku, która mogła objąć pożogą również arizońskie pogranicze, ale i o interesy. Wiele osób miało biznesowe powiązania z kopalniami w meksykańskim stanie Sonora, który sąsiadował z Arizoną. Główne siedziby sześciu towarzystw górniczych mieściły się w Douglas. Sporo ranczerów miało ziemię w Meksyku. Tę listę można by jeszcze powiększyć, a to, że obcy właściciele eksploatowali bogactwa naturalne i czerpali zyski z meksykańskiej ziemi, budziło gorący sprzeciw i stawało się kolejnym powodem do coraz groźniejszych rozruchów.

Co z kolei, rzecz oczywista, nakazywało zwiększenie ochrony arizońskiego pogranicza. Ot, choćby dzisiaj obok domu Langów przejechał patrol kawalerii z Fortu Huachuca. Żołnierze mieli na sobie mundury khaki, oficerowie jechali w otwartym samochodzie, za którym podążał oddział konny. Wyglądali tak fantastycznie, że Trilby ledwie zdusiła w sobie niezwykłą jak na nią pokusę, by pomachać im z radosnym uśmiechem. Teddy nie miał takich obiekcji, tylko machał z takim przejęciem, że omal nie spadł z ganku. Niestety oddział nie zatrzymał się, żeby poprosić o wodę, co sprawiło chłopcu ogromny zawód.

Teddy pod każdym względem różnił się od siostry, nie tylko usposobieniem, ale i wyglądem. Ona była blondynką o szarych oczach, on miał rudą czuprynę i niebieskie oczy. Trilby uśmiechnęła się, bo przypomniał jej dziadka, do którego Teddy był niesamowicie podobny.

– Dwóch meksykańskich kowbojów, którzy u nas pracują, trzyma stronę Madera. Podziwiają go. Mówią, że Díaz to dyktator i powinno się go wyrzucić – powiedział Teddy.

– Mam tylko nadzieję, że wszystko jakoś się uspokoi i nie dojdzie do wojny – z niepokojem rzekła Trilby. – I że nic nam nie zagrozi. Mama też się tym zamartwia, więc nie mów przy niej za dużo na te tematy, dobrze?

– Dobrze – obiecał z ociąganiem. Pasjonowały go teraz samoloty, bejsbol, zamieszki w Meksyku i wspomnienia, którymi dzielił się z nim wiekowy Mosby Torrance. Nie chciał potęgować niepokoju siostry i zdradzać, jak bardzo poważna staje się sytuacja w Meksyku. Trilby nie miała pojęcia, o czym rozmawiają kowboje. On również nie powinien tego wiedzieć, lecz wiele udało mu się podsłuchać. Sam bał się nie na żarty, więc starsza siostra tym bardziej by się przeraziła.

Trilby była wychowana pod kloszem. Zawsze trzymano ją z dala od niewłaściwych ludzi i ordynarnego języka, jednak pobyt w Arizonie, wśród ludzi zmagających się z pustynią, żywym inwentarzem i pogodą, bardzo ją zmienił. Już nie uśmiechała się tak często jak w Luizjanie, nie była skora do żartów. Teddy nie mógł odżałować dawnej Trilby. Ta nowa siostra była tak bardzo cicha i wycofana, że chwilami aż się zastanawiał, czy w ogóle jest w domu.

Nawet teraz nieobecnym wzrokiem wpatrywała się w suchy krajobraz, a jej oczy znów nabrały dziwnego wyrazu.

– Richard pewnie już wrócił z Europy – wyszeptała. – Chciałabym, żeby nas odwiedził. Miło byłoby znów znaleźć się w towarzystwie dżentelmena.

Richard Bates był obiektem jej westchnień w Luizjanie, ale Teddy zbytnio za nim nie przepadał. Może Richard i był dżentelmenem, lecz w porównaniu z tutejszymi mężczyznami wydawał się cherlawy i głupi.

Oczywiście tę opinię Teddy zachował dla siebie. Owszem, miał zaledwie dwanaście lat, ale nie tylko znał się na dyplomacji, lecz i rozumiał całkiem sporo. Po co denerwować biedną Trilby? Już i tak nie jest jej lekko.

– Uwielbiam pustynię – powiedział. – Ale ty w ogóle jej nie lubisz, prawda?

– Cóż, powoli się przyzwyczajam – odparła cicho. – Ale ten żółty kurz mnie dobija. Dostaje się do wszystkiego, co gotuję, i wchodzi w ubrania.

– Babskie prace i tak są lepsze niż cechowanie bydła, tyle ci powiem. – Mówił zupełnie jak ich tata. – Wiesz, ile jest przy tym krwi, kurzu i hałasu? W dodatku kowboje strasznie klną.

– Domyślam się – odparła z uśmiechem. – Tata też klnie, ale nigdy przy nas. No, chyba że zdarzy się jakiś wypadek.

– Przy cechowaniu bydła wciąż są wypadki – oznajmił spokojnie, naśladując Mosby’ego, emerytowanego strażnika Teksasu i najstarszego pracownika na ranczu.

– Przecież wiem. Z apteczki co i rusz znikają opatrunki.

Teddy w zadumie popatrzył na siostrę, po czym spytał całkiem niespodziewanie:

– Trilby, czy ty w ogóle zamierzasz wyjść za mąż? Jesteś już stara.

– Mam dopiero dwadzieścia cztery lata – broniła się niepewnie. Prawda była taka, że niemal wszystkie jej koleżanki z Luizjany już miały mężów i dzieci. Ale cóż, od pięciu lat cierpliwie czekała na oświadczyny Richarda. Jak dotąd byli jedynie przyjaciółmi, co kładło się ciężarem na jej sercu.

Być może gdyby na jej drodze pojawili się inni młodzi mężczyźni, coś by się z tego narodziło, jednak nikt się o nią nie starał. Nie była pięknością, mężczyźni nie mdleli na jej widok. Co z tego, że miała gorące serce i dobry charakter? Nawet w Luizjanie, gdzie rodzina Langów miała wysoką pozycję towarzyską, nie cieszyła się dużym powodzeniem, a w Arizonie wybór był bardzo ograniczony. Zresztą żaden z tutejszych mężczyzn jej nie odpowiadał. Wiele by mogła powiedzieć o kowbojach, ale wystarczy choćby stwierdzić, że większość z nich bez umiaru piła i paliła, za to jak ognia unikała mydła i wody.

Serce jej zadrżało na wspomnienie Richarda. Zawsze był taki wytworny! Jaka szkoda, że wyjechali z Luizjany… Ale cóż, ojciec odziedziczył ranczo po bracie, co diametralnie odmieniło życie luizjańskiej familii Langów. Rodzice włożyli w ranczo wszystkie oszczędności i choć cała rodzina ciężko harowała, trzeba było zatrudnić dodatkowych pracowników. To był suchy rok, choć jak na ironię zdarzyło się kilka powodzi. Do tego ranczerzy wciąż tracili bydło, które kradziono i uprowadzano za granicę. Tyle problemów, a Arizona dopiero aspirowała do tego, by zostać stanem. W każdym razie takie były ambicje tego dzikiego, prymitywnego regionu.

Dla ludzi nawykłych do bagien, moczarów i wilgoci pustynia była dramatyczną zmianą. Rodzice Trilby pochodzili z zamożnych domów i tylko dzięki temu Jack Lang mógł dobrze wystartować, jednak przez ostatnie miesiące ich finanse mocno ucierpiały. Znowu wrócili do punktu wyjścia. Co ciekawe, cała rodzina przystosowała się do nowych warunków zaskakująco dobrze, nawet Trilby, która od pierwszego spojrzenia znienawidziła tę krainę i zapewniała, że nigdy nie będzie tu szczęśliwa. Ranczo na środku pustyni, gdzie jedyny cień dawały dwa samotne drzewa paloverde…

– Patrz, czy to nie pan Vance? – zapytał Teddy, osłaniając oczy i patrząc na samotnego jeźdźca na ogromnym bułanym koniu.

Trilby zacisnęła zęby. Tak, to Thornton Vance. Nikt w pobliżu Blackwater Springs, rancza Langów, nie jeździł konno z taką prężną arogancją ani nie nasuwał kapelusza skośnie na jedną brew.

– Mogłyby mu puścić popręgi – mruknęła zjadliwie.

– Czemu tak go nie lubisz? – ze smutkiem spytał chłopiec. – Dla mnie jest bardzo miły.

– Nie wątpię. – Jednak w stosunku do niej był nieprzyjemny, wręcz wrogi. I to od pierwszego spotkania, jakby z miejsca poczuł do niej niechęć. Jakby? Och, po co to „jakby”…

Thorntona Vance’a poznali na parafialnej imprezie jakieś trzy tygodnie po zamieszkaniu w Blackwater Springs. Pamiętała jego delikatną, nieco wyniosłą żonę, niedbale trzymającą go pod ramię. I zimne ciemne oczy Thorntona, które zwęziły się wrogo, gdy tylko dostrzegł Trilby.

Nie mogła pojąć tego dziwnego zachowania. Bo niby jak miała pojąć? Natomiast żona Thorntona Vance’a potraktowała ją z ledwie wyczuwalną protekcjonalnością. Była piękną i świadomą swej urody kobietą. Miała na sobie niewyobrażalnie drogą suknię z luksusowego sklepu, jej torebka i sznurowane buciki też musiały kosztować krocie. Blondynka o niebieskich oczach, wyniosła i imponująca dama z wciąż nieokrzesanego Południa, żona bogacza, ważna persona. Powściągliwa pogarda, z jaką mierzyła skromne odzienie Trilby, była trudna do przełknięcia. Mała córeczka pani Vance wyglądała na przygaszoną i stłamszoną, ale co się dziwić.

W Luizjanie Trilby ubierała się inaczej, znacznie szykowniej. W Arizonie nie było pieniędzy na głupstwa, więc musiała zadowolić się tym, co było w zasięgu rodzinnych możliwości. Jawne potępienie widoczne w chłodnych oczach pani Vance trafiało ją prosto w serce. Być może nieświadomie przeniosła niechęć, jaką budziła w niej ta kobieta, na jej męża.

Thornton Vance od początku trochę ją przerażał. Wysoki, nieokrzesany i porywczy, nie przebierał w słowach i ostro wypowiadał swoje opinie. Za grosz nie miał towarzyskiego obycia. Jako człowiek bardzo majętny idealnie wpisywał się w ten kraj bezprawia, sam stanowiąc prawo na swoim terenie i wprowadzając własne reguły. Pod każdym względem różnił się od jej Richarda, byli jak noc i dzień. No, może jeszcze nie całkiem jej Richarda. Gdyby pomieszkała w Luizjanie jeszcze trochę, gdyby była odrobinę starsza… Jęknęła w duchu. Czemu los zetknął ją z tym Thorntonem? Nie mogła tego zrozumieć.

Curt, kuzyn Thorntona, był jego przeciwieństwem. Od pierwszej chwili wzbudził w niej sympatię. Kulturalny, obyty w towarzystwie, prawdziwy dżentelmen. W pewnym stopniu przypominał jej Richarda. Widywała go rzadko, lecz bardzo lubiła.

Żona Thorntona, Sally, też ciepło odnosiła się do Curta. Zawsze znalazła sposób, żeby przeszkodzić im w rozmowie, po prostu z wyczuwalną zaborczością ujmowała Curta pod ramię. Bardzo szybko stało się oczywiste, że odnosi się nie tyle niechętnie, co po prostu wrogo do Trilby, która wyciągnęła z tego wnioski i zaczęła unikać wszelkich okazji do spotkań z Sally Vance.

Los jednak zesłał swój niepojęty wyrok. Mianowicie dwa miesiące po przeprowadzce Langów do Arizony Sally zmarła w wyniku bardzo podejrzanego wypadku. Thornton Vance przyjął zwyczajowe kondolencje od rodziców Trilby, ale gdy przyszła kolej na nią, odwrócił się na pięcie i odszedł, gestem nakazując córce to samo. To był publiczny afront.

Nie zdobyła się na odwagę, żeby wprost zapytać o powody takiego traktowania. Przecież niczym go nie uraziła, tak naprawdę właściwie się nie znali. Nawet nie zdążyła mu się dobrze przyjrzeć. Vance unikał jej jak zarazy nawet podczas publicznych spotkań, na które przychodził z córeczką. Mała zdradzała nieśmiałymi gestami i spojrzeniami, że lubiła Trilby, lecz mina ojca powstrzymywała ją od bliższego kontaktu. Przy ojcu była bardzo spięta, co Trilby doskonale rozumiała, jako że Vance onieśmielał ludzi.

Choć w ciągu tych dwóch miesięcy stał się bardziej przystępny. Często zajeżdżał na ranczo, żeby pogadać z tatą. Najczęściej rozmawiali o prawie wodnym i dramatycznych skutkach suszy. Ogromne stada Vance’a bardzo ucierpiały. Był wielkim posiadaczem ziemskim, jego tereny sięgały aż za granicę Meksyku. Miał tysiące akrów w Arizonie i w meksykańskim stanie Sonora. Jedyne pewne źródło wody znajdowało się na terenie Blackwater Springs, a Vance wychodził ze skóry, żeby pozyskać je dla siebie. Jednak Jack Lang nawet nie chciał o tym słyszeć, nie zamierzał sprzedawać choćby kawałka ziemi. Taki już był jej ojciec. Nie było też mowy o tym, by zrzekł się praw do wody.

Zreflektowała się i powróciła do rzeczywistości, gdy Thornton Vance podjechał tuż pod ich schody. Zacisnął opalone dłonie na łęku. Choć bardzo bogaty, ubierał się jak kowboj, był w starych dżinsach i podniszczonych skórzanych ochraniaczach na nogi. Do tego znoszona koszula w niebieską kratę, na mankietach porysowane skórzane opaski. Mocna szyja owinięta czerwoną, zakurzoną i zmiętą kowbojską chustą zwaną bandaną. Nakrycie głowy w podobnie fatalnym stanie. Wysokie buty poniżej krytyki, zdarte i powyginane od wilgoci. Nie robił dobrego wrażenia. Niesmak, jaki wywarł na niej ten widok, odmalował się na jej twarzy.

– Dzień dobry, panie Vance – powitała go z ociąganiem, poniewczasie przypominając sobie o dobrych manierach.

Patrzył na nią bez słowa, dopiero po chwili spytał:

– Ojciec jest w domu?

Pokręciła głową. Miał głęboki aksamitny głos, lecz tenże głos potrafił zabrzmieć niczym smagnięcie biczem, jak teraz.

– A matka?

– Pojechali do sklepu – poinformował Teddy. – Pan Torrance zawiózł ich bryczką. Tata mówi, że pan Torrance już do niczego się nie nadaje, ale to nieprawda. Wcale tak nie jest. Wie pan, że był kiedyś strażnikiem Teksasu?

– Wiem, Teddy. – Znowu przesunął wzrok na Trilby. Miał twarz o ostrych, wyrazistych rysach, prosty nos, mocno opaloną skórę, czarne brwi i czarne włosy.

Z jakichś nieokreślonych powodów poczuła się nieodpowiednio ubrana, choć kretonowa sukienka była nad wyraz skromna. Mimowolnie otarła ręce o fartuch.

– Muszę wracać do kuchni, bo szarlotka się spali – rzekła z nadzieją, że Vance okaże się domyślny i odjedzie.

Ale nie odjechał, tylko spytał:

– Zostanę poczęstowany?

Niemal wpadła w panikę, ale Teddy odpowiedział za nią, wołając z entuzjazmem:

– Oczywiście! Trilby piecze najpyszniejszą szarlotkę, panie Vance. Najbardziej lubię ze śmietanką, ale nasza krowa straciła mleko, więc musimy obyć się bez śmietany.

– Ojciec nic nie mówił o krowie – rzekł Vance, zręcznie zeskakując z konia i przywiązując wodze do barierki, po czym wszedł na ganek. Poruszał się sprężyście i z gracją. Wysoki i mocno zbudowany, zdecydowanie górował nad Teddym i Trilby.

Pośpiesznie weszła do domu. Cieszyła się, że włosy splotła w ścisły warkocz, bo w domu zwykle nosiła je rozpuszczone. Wyglądała na opanowaną i chłodną, choć wcale się tak nie czuła. Żałowała, że nie ma pieprzu kajeńskiego. Mogłaby dosypać sporą porcję do ciasta Vance’a. Ostry pieprz i arszenik dobrze by mu zrobiły, pomyślała złośliwie.

– Od wczoraj mamy nową krowę, od pana Barnesa – mówił Teddy. – Tylko siostra była zajęta pieczeniem i jeszcze jej nie wydoiła. Ja mogę to zaraz zrobić, Trilby, a ty pilnuj ciasta. To zajmie chwilkę.

Chciała go powstrzymać, lecz chłopiec złapał blaszane wiadro i wybiegł z domu, nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, i w ten sposób została sam na sam z niemile widzianym gościem.

Gdy Teddy wyszedł, Vance nawet nie starał się maskować niechęci, którą do niej żywił. Nie musiał nic mówić, okazywał to mową ciała. Wyjął z kieszeni woreczek z tytoniem i plik bibułek, po czym skręcił papierosa.

Trilby zaczęła krzątać się przy piecu. Musiała sprawdzić, co z ciastem. W Luizjanie mieli piekarnik gazowy. W skrytości serca odrobinę się go obawiała, jednak teraz za nim tęskniła. Tutaj mieli piec opalany drewnem, na nic lepszego nie było ich stać. Zakup bydła pochłonął majątek, a utrzymanie stada z każdym dniem stawało się większym wyzwaniem. Kłopoty, kłopoty, kłopoty… Ale nikt, a już szczególnie Vance, nie powinien o nich wiedzieć. Teddy niepotrzebnie się wygadał, że krowa straciła mleko.

Zajrzała do pieca. Ciasto pięknie się ozłociło, a aromat był boski. W kuchni zapachniało cynamonem, cukrem i pieczonymi jabłkami. Sięgnęła po ściereczkę, wyjęła szarlotkę z pieca i postawiła na długim stole. Ręce jej się trzęsły, ale na szczęście nie upuściła ciasta.

– Denerwuje się pani przy mnie? – zapytał Thornton, wysuwając sobie krzesło i siadając na nim okrakiem. Rozparł się wygodnie. Wyglądał bardzo męsko. Muskularne ciało, dżinsy i ochraniacze opinające długie, mocne nogi…

Poczuła się nieswojo. Nigdy nie zwróciła uwagi na nogi Richarda. To nagłe zainteresowanie Thornem wprawiło ją w zakłopotanie.

– Ależ skąd, panie Vance – odparła z wymuszonym uśmiechem. – Wrogość jest bardzo inspirująca.

Uniósł brwi i zdusił uśmiech.

– Naprawdę? Ręce się pani trzęsą.

– Rzadko bywam w towarzystwie mężczyzn, oczywiście z wyjątkiem ojca i brata. Pewnie dlatego czuję się nieco skrępowana.

Z drwiącą miną obserwował, jak Trilby odgarnia na bok pasemko jasnych włosów.

– Miałem wrażenie, że na spotkaniu towarzyskim, które odbyło się w ubiegłym miesiącu, mój kuzyn zyskał pani zainteresowanie.

– Curt? – Kiwnęła głową, nie zauważając pogardliwego spojrzenia Thorna. – Bardzo go lubię. Ma doskonałe maniery i miły uśmiech. Dał mojemu bratu miętowego lizaka. – Uśmiechnęła się na to wspomnienie. – Teddy nigdy nie zapomina takich rzeczy. – Zerknęła na Vance’a z rezerwą. – Pański kuzyn przypomina mi kogoś z Luizjany. Kogoś bardzo miłego, a także prawdziwego dżentelmena – dodała znacząco, ale już sama jej mina mówiła wszystko.

Miał ochotę roześmiać się w głos. Sally wyznała mu, że widziała Curta i pannę Lang w czułym uścisku. Nie ona jedna coś na ten temat wiedziała. Bywająca w kościele dama, wyjątkowa plotkara, widziała Curta ściskającego się z jasnowłosą kobietą na jednym z towarzyskich spotkań. Kiedy powtórzył to Sally, opowiedziała mu o Trilby. Zrobiła to pośpiesznie, z zapałem, choć zarazem jakby wbrew sobie. Wychwycił tę sprzeczność, jak i to, że żona bardzo pobladła. Cóż, sprawa była bulwersująca.

Nic dziwnego, że te rewelacje wzbudziły w nim niechęć i pogardę do Trilby. Curt był żonaty, a jednak pannie Lang jakoś to nie przeszkadzało. Na pozór zachowuje się jak dama, a jednak… Z drugiej strony kobiety potrafią być bardzo pokrętne, sam wiedział o tym aż za dobrze. Sally udawała, że go kocha, a tak naprawdę zależało jej tylko na tym, by żyć w dobrobycie.

– Żona Curta też go uwielbia – rzekł z naciskiem, a gdy Trilby nie zareagowała, westchnął ciężko i pociągnął papierosa. Cały czas bacznie przy tym ją obserwował. – Zła kobieta może zniszczyć porządnego mężczyznę i całe jego życie.

– Nie natknęłam się tu na wielu porządnych mężczyzn – odparła bezbarwnym tonem. Kroiła ciasto. Ręce jej drżały i była zła, że Vance to widzi i uśmiecha się przy tym drwiąco.

– Pustynia nie jest dla pani za gorąca, panno Lang? Większość ludzi ze Wschodu nie cierpi naszego klimatu.

– Pochodzę w Południa, panie Vance – sprostowała. – Lato w Luizjanie jest upalne.

– W Arizonie żar leje się z nieba przez cały rok. Za to nie ma plagi komarów, bo bagien tu nie uświadczysz.

– Ten żółty kurz wystarczy za komary – skomentowała kąśliwie.

– Naprawdę? – zapytał drwiąco, naśladując południowy śpiewny akcent przywołujący obraz kotylionów, balów przebierańców i imponujących rezydencji.

Otarła dłonie, odłożyła nóż. Nie rzuci nim w Vance’a, niestety!

– Tak uważam. – Poszła do serwantki po talerzyki na ciasto. Modliła się w duchu, żeby niczego nie upuścić. – Ma pan ochotę na mrożoną herbatę? – Jaka szkoda, że nie może mu dodać cykuty.

– Tak, bardzo proszę.

Otworzyła lodówkę, odłupała z bryły lodu kilka kawałków, wrzuciła je do szklanek i zamknęła drzwiczki.

– W taki upał lód jest najlepszy. Chciałoby się mieć go jeszcze więcej.

Gdy nie odpowiedział, sięgnęła po dzbanek z herbatą, nalała ją do trzech wysokich szklanek, bo Teddy lada moment powinien się zjawić. Jeśli zaraz nie wróci, obedrze go ze skóry, bo przy Thornie czuła się niemożliwie spięta.

Nałożyła porcję szarlotki na talerzyk i postawiła go na stole, podała srebrny widelczyk z kompletu podarowanego przez babcię tuż przed ich wyjazdem z Baton Rouge. Gdy na lnianej serwetce postawiła szklankę z herbatą, lód zadźwięczał cichutko… a Thorn całkiem niespodziewanie ujął Trilby za nadgarstek.

Wstrzymała dech, patrząc na niego czujnie.

Skrzywił się, widząc jej reakcję. Przeniósł spojrzenie na jej dłoń, szorstkim kciukiem przesunął po delikatnej skórze.

– Zaczerwieniona i spracowana, ale bardzo kobieca. Dlaczego tu przyjechałaś, Trilby?

W jego ustach jej imię zabrzmiało inaczej, po prostu obco. Kolana się pod nią ugięły. Wpatrywała się w mocną, nawykłą do ciężkiej pracy dłoń Thorna. Ciemna skóra kontrastowała z bladością jej palców.

– Nie miałam wyboru. Poza tym mama mnie potrzebuje. Jest słabego zdrowia.

– Delikatna z niej kobieta. Prawdziwa dama z Południa, jak ty – skomentował wzgardliwie.

– Jak mam to rozumieć? – spytała, patrząc na niego nieufnie.

– Nie wiesz? – odparł chłodno, przypatrując się jej z niesmakiem. – Tutaj, na Zachodzie, ludzie żyją inaczej, moja panno. Życie jest ciężkie, więc i my musimy być twardzi. Jeśli człowiek mieszka na skraju pustyni, musi być twardzielem, inaczej zginie. Takie cizie jak ty długo tu nie pociągną. Jeśli sytuacja polityczna jeszcze bardziej się zaostrzy, gorzko pożałujesz wyjazdu z Luizjany.

– Nie jestem żadną cizią! – rzuciła gniewnie, dodając w duchu, że to określenie dużo bardziej pasowało do jego zmarłej żony. Jednak Trilby była zbyt dobrze wychowana, by powiedzieć to głośno nawet w kłótni. Niemniej nie zamierzała tak całkiem odpuścić. – Nie szukam z panem kontaktu, unikam pana, a pan wciąż się mnie czepia, wciąż mnie atakuje. Dlaczego tak bardzo mnie pan nie lubi?

Sposępniał jeszcze bardziej. Chciał rzucić jej w twarz całą tę pogardę, którą czuł do niej, lecz milczał. Jednak cisza nie trwała długo, bo do kuchni wszedł Teddy, przynosząc pół wiadra mleka. Wtedy Thorn powoli puścił rękę Trilby.

Potarła ją w pierwszym odruchu. Rano pewnie w tym miejscu pojawi się siniak. Miała delikatną skórę, a to nie był lekki uścisk.

– Przyniosłem mleko. Ukroisz mi ciasta, Trilby?

– Oczywiście, Teddy. Usiądź, zaraz ci podam.

– Dzięki. – Chłopiec udawał, że nie zauważa, jak bardzo siostra jest skrępowana, a gdy skończyli szarlotkę, spytał Thorna: – I co, nie było pyszne?

– Niezłe. – Thorn pochłonął swoją porcję z wielką przyjemnością, jednak był skąpy w pochwałach. Przez chwilę patrzył na Trilby, po czym dodał: – Wiesz, Teddy, twoja siostra chyba ma mnie dość.

– Ależ skąd – zaoponowała ze zjadliwym uśmieszkiem. – Trzeba sobie radzić z trudnymi sytuacjami. – Zebrała naczynia ze stołu i wstawiła je do zlewu z zainstalowaną pompą. Napełniła wodą czajnik i postawiła go na piecu.

– W lecie z piecem ciężko wytrzymać – oznajmił Teddy.

– Jeśli trzeba, to człowiek się przyzwyczaja – odpowiedział Thorn.

Zrobiło się jej go żal. Stracił żonę, a pewnie był z nią bardzo związany. Nie jego wina, że jest obcesowy i mało cywilizowany. Nie wychował się na Wschodzie.

– Szarlotka była pyszna – rzekł Thorn takim tonem, jakby był tym zaskoczony.

– Dziękuję. Babcia nauczyła mnie gotować, gdy byłam małą dziewczynką.

– Ale już nią nie jesteś, co? – rzucił szorstko Thorn.

– Nie – potwierdził Teddy, nie rozumiejąc, że to była drwina, nie pytanie. – Trilby jest stara. Ma dwadzieścia cztery lata.

– Ted! – Najchętniej by się zapadła pod ziemię.

Thorn przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, po czym oznajmił:

– Myślałem, że jesteś młodsza.

– Panie Vance, chyba już… – Zarumieniła się.

– Tak? – Uśmiech złagodził jego rysy, czarne oczy błysnęły.

– A pan ile ma lat? – wtrącił Teddy.

– Trzydzieści dwa. Domyślam się, że według ciebie pasuję do twoich dziadków, prawda?

– I do bujanego fotela – dodał rozbawiony Teddy.

Vance również się zaśmiał. Wstał od stołu, wyjął z kieszeni zegarek, a gdy go otworzył, skrzywił się.

– Po południu będę miał gościa ze Wschodu. Przyjedzie pociągiem. Muszę już iść.

– Niech pan znów nas odwiedzi – zapraszał Teddy.

– Przyjdę, jak ojciec będzie w domu. – Z zastanowieniem popatrzył na Trilby. – W piątek wieczorem urządzam spotkanie towarzyskie na cześć mojego gościa. To krewny mojej żony, w kręgach akademickich uchodzi za znakomitość. Jest antropologiem. Zapraszam was wszystkich do mnie.

– Mnie też? – z przejęciem zawołał Teddy.

– Tak. Będą inne dzieci. I Curt z żoną – dodał, znacząco patrząc na Trilby.

Nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć. Od przyjazdu do Arizony nie byli na żadnym przyjęciu. Wprawdzie kilka razy ich zapraszano, ale mama nie przepadała za spędami towarzyskimi. Choć teraz może się zgodzi, bo nie wypada odmawiać bogatemu i wpływowemu Thorntonowi, nawet jeśli wygląda i zachowuje się jak desperat.

– Powiem o tym rodzicom.

– Bardzo proszę. – Sięgnął po kapelusz i ruszył do wyjścia.

Trilby i Teddy szli tuż za nim.

Zawadiacko nasunął kapelusz, zręcznie wsiadł na konia.

– Dziękuję za ciasto – powiedział do Trilby.

Lekko przechyliła głowę i uśmiechnęła się chłodno.

– To żaden kłopot. Szkoda tylko, że nie mogłam zaproponować śmietanki do szarlotki.

– Już wypita?

– Nie. – Spiorunowała go wzrokiem. – Zwarzyła się przez pana.

Rozbawiony zawrócił konia i ruszył. Patrzyli za nim, aż zniknął w oddali.

– On cię lubi – droczył się Teddy.

– Też mi coś! – Uniosła brwi. – Takie jak ja go nie obchodzą.

– Dlaczego?

Spoglądała za niknącą sylwetką Thorna z ekscytacją i niechęcią jednocześnie.

– Pewnie lubi takie, które dają się przygnieść butem do ziemi.

– Och, Trilby, głupia jesteś! Lubisz go? – naciskał.

– Nie, nie lubię – odparła szorstko, po czym dodała: – Mam sporo do zrobienia.

– No to znajdę sobie jakieś zajęcie. Ale mówię ci, że pan Vance ma do ciebie feblika!

Zbiegł z ganku. Trilby stała nieruchomo, patrząc za bratem i czując wzrastający niepokój. Żaden feblik, żaden pociąg, to wykluczone. Po prostu Thorn coś knuje. Tylko co?

Kiedy rodzice wrócili, Teddy od razu powiedział im o wizycie Thorna. Matka i ojciec uśmiechnęli się do siebie znacząco, a Trilby poczerwieniała jak burak.

– Ja go nie obchodzę. Przyjechał do was – oświadczyła.

– A w jakim celu?

– W piątek wydaje przyjęcie! – z podnieceniem oznajmił Teddy. – Powiedział, że wszyscy jesteśmy zaproszeni, ja też mogę przyjść. Pojedziemy do niego? Tak dawno nie byliśmy na przyjęciu. – Popatrzył na rodziców błagalnie. – I pewnie nie pozwolicie mi iść na czwartkowe przedstawienie Buffalo Billa. Podobno to już ostatnie. Będzie też Pawnee Bill i prawdziwe słonie!

– Przykro mi, Teddy – rzekł ojciec – ale nie damy rady. W tym tygodniu wysyłamy bydło do Kalifornii, a mamy jeszcze masę rzeczy do zrobienia.

– Ostatni występ Buffalo Billa, a ja go nie zobaczę! – lamentował chłopiec.

– Może jeszcze nie przejdzie na emeryturę – pocieszała mama. – Niedługo w Douglas powstanie grupa skautowska, bo ten ruch szybko się rozwija. Zobaczymy, może się do nich przyłączysz.

– Może. Ale pójdziemy na to przyjęcie? To będzie wieczorem, wtedy się nie pracuje – nalegał.

– To prawda – powiedziała Mary. – Poza tym nie wypada odmawiać sąsiadowi.

– Nie mówiąc o tym – figlarnie uśmiechnął się ojciec, patrząc na córkę – że jeśli Trilby nie pójdzie, to Thorn nie będzie miał z kim tańczyć.

Ze zjadliwym uśmieszkiem wyobraziła sobie, jak Thorn tańczy solo.

– Trilby mówi do niego „panie Vance” – powiedział Teddy.

– Odnosi się do niego z szacunkiem, i bardzo dobrze – odparł ojciec. – Ale Thorn i ja jesteśmy hodowcami, więc mówimy sobie po imieniu.

– Czyli pójdziemy do niego? – spytała.

– Tak – z uśmiechem odparła mama. Była piękną kobietą. Dobiegała czterdziestki, lecz wyglądała o dziesięć lat mniej. – Masz tę ładną sukienkę, której w Arizonie jeszcze nigdy nie włożyłaś.

– Szkoda, że nie mam tego ślicznego jedwabnego kompletu. – Trilby uśmiechnęła się do niej. – Zaginął podczas podróży. Dworski komplet…

– Po co wymyślać nazwy na głupie rzeczy? – skomentował Teddy.

– A nazywanie pluszowego misia Teddym Rooseveltem, jakby był prezydentem, nie jest głupie? – skwitowała Trilby.

– No skąd! Niech żyje Teddy! – Chłopiec roześmiał się. – W czwartek są jego urodziny, tego samego dnia, co występ Buffalo Billa. Czytałem o tym w gazecie. Skończy pięćdziesiąt dwa lata. Tato, ja mam imię po prezydencie?

– Tak. Jest moim bohaterem. Jako dziecko był słaby i chorowity, ale pozbierał się i stał się doskonałym żołnierzem, kowbojem, politykiem, a w końcu objął najważniejszy urząd w państwie.

– Szkoda, że znowu nie został wybrany – powiedziała mama. – Ja bym na niego głosowała – dodała, znacząco patrząc na męża. – Ale cóż, kobiety są tak głupie, że nie zasługują na prawo głosu.

– Wiesz, że tak nie myślę! I wreszcie nadejdzie dzień, że to się zmieni, zobaczysz – z uczuciem zapewnił ojciec, obejmując żonę. – W czerwcu prezydent Taft podpisał statut stanowy Arizony, więc nadejdzie wiele zmian. Zostanie ratyfikowana konstytucja. Ale cokolwiek się wydarzy, zawsze będziesz dla mnie najlepsza i najważniejsza.

Roześmiała się, otarła się policzkiem o jego ramię.

– A ty dla mnie.

Trilby z uśmiechem pociągnęła brata do wyjścia. Po tylu latach małżeństwa rodzice wciąż byli zapatrzeni w siebie jak nowożeńcy. Miała nadzieję, że kiedyś i ona będzie mieć tyle szczęścia w małżeństwie.

ROZDZIAŁ DRUGI

Był w połowie drogi, gdy dogoniła go chmura pyłu. A raczej Naki, jeden z dwóch pracujących u niego Apaczów. Tak jak i Thorn, zatrzymał konia. Był wysoki, czarne włosy, na czole spięte czerwoną bandaną, spływały na ramiona. Miał na sobie czerwoną kraciastą koszulę, skórzane spodnie i wysokie buty z koźlej skóry.

– Byłeś na polowaniu? – zapytał Thorn, a gdy Naki skinął głową, dodał: – Coś znalazłeś?

Apacz nawet nie patrząc na niego, wyciągnął rękę, w której trzymał grubą, solidnie oprawioną książkę, i oznajmił:

– Wszędzie tego szukałem.

– Pytałem, czy ustrzeliłeś coś na kolację – uściślił ostro Thorn.

– Ja miałbym coś ustrzelić? – Naki uniósł brwi. – Zabić bezbronne zwierzę?

– Jesteś Apaczem – z przesadną cierpliwością rzekł Thorn. – Myśliwym. Mistrzem łuku i strzały.

– Nie ja. Wolę wielostrzałowego remingtona – odparł doskonałą angielszczyzną.

– Myślałem, że coś dla nas ustrzelisz.

– Ustrzeliłem. – Znów pokazał książkę. – „Opowieści Skórzanej Pończochy” Jamesa Fenimore’a Coopera.

– O Boże! Co z ciebie za Apacz?

– Wykształcony, rzecz jasna – odparł z przesadną rewerencją. – Musisz coś zrobić w sprawie Jorgego – dodał rzeczowym tonem już bez uśmiechu. – Rano straciłeś pięć sztuk bydła, ale nie z powodu suszy czy braku wody. Ricardo je skonfiskował.

– Niech to szlag! Znowu? – Thorn nie krył złości.

– No właśnie, znowu. Ricardo dostarcza żywność rewolucjonistom, którzy ukrywają się w górach. Rozumiem jego lojalność wobec rodziny, jednak moim zdaniem przekroczył już wszelkie granice.

– Pogadam z nim. – Popatrzył na horyzont. – Ta cholerna wojna niebezpiecznie się zbliża.

– Nie zaprzeczę. – Naki schował książkę do sakwy, po czym wyjął dwa związane rzemieniem króliki i rzucił je Thornowi. – Kolacja.

– Przyłączysz się?

– Ja? – obruszył się Naki. – Miałbym zjeść królika? Wolę głodować!

– A co masz w planie, jeśli wolno spytać?

– Smażonego grzechotnika – odparł z błyskiem w oku, uśmiechając się szeroko.

– Ty snobie!

– Akurat! – Naki wzruszył ramionami. – Trudno się spodziewać, żeby człowiek z europejskim rodowodem mógł mierzyć się z odwieczną i wyrafinowaną kulturą Apaczów – podkpiwał, a oczy mu się skrzyły. – Tak czy inaczej wytropię Jorgego i ściągnę go do ciebie.

– Tylko nie zrób mu krzywdy.

– Ja?

– Daruj sobie tę niewinną minę. Doskonale wiem, jakim cudem domokrążca, który sprzedał ci nic niewarte mazidło zamiast leku na jad węża, znalazł się na mrowisku związany rzemieniem. Ty też wiesz, czyja to sprawka, prawda?

– To była poglądowa lekcja, na czym polega rzetelny handel i jaki los czeka oszustów.

– Nie wiedział, że ma do czynienia z wykształconym człowiekiem, a już na pewno nie miał pojęcia, jak dużo wiesz o ziołolecznictwie. Nie miał szans w konfrontacji z tobą.

– Dostał nauczkę, inaczej lekcje poglądową.

– Nie przeczę, racja była po twojej stronie. Ale ty dostałeś poglądową lekcję, że nie zawsze wystarczy mieć rację po swojej stronie. Bo ten oszust nasłał na ciebie zbirów, żeby cię zlinczowali.

– Dzięki tobie przeżyłem. – Tak zaczęła się ich trwająca już od wielu lat przyjaźń.

Thorn musiał przyznać, że Naki w tym czasie nieco się zmienił. „Nieco” jest tu kluczowym słowem.

– Przynieś węża, poproszę Tizę, żeby go nam przyrządził.

– On tak dobrze gotuje, jak jeździ konno – kwaśno skomentował Naki.

– No to ja go przyrządzę.

– Przyprowadzę ci Ricarda. – Spiął konia i odjechał.

Dni mijały nadspodziewanie szybko. I stanowczo zbyt szybko. Trilby z niechęcią szykowała się na przyjęcie u Vance’a. Nie miała ochoty tam jechać, obawiała się tego wieczoru, i to bardzo.

Miała tylko jedną kosztowną sukienkę, jeszcze z Luizjany, z beżowej koronki. W burzy piaskowej, która dopadła ich, gdy jechali z Douglas do Blackwater Springs, stracili większość bagaży. Nawet teraz czuła zapach żółtego piasku, pod którym omal nie zostali pogrzebani żywcem. Któryś z sąsiadów, wysłuchawszy opowieści o tym koszmarze, specjalnie się nie przejął, tylko z uśmiechem skomentował, że mogą zrobić tylko jedno, a mianowicie jak najprędzej przywyknąć do takich burz.

Poniekąd tak się stało, jednak Trilby co jakiś czas dopadała tęsknota za zielonymi krajobrazami, wśród których minęło jej dzieciństwo i pierwsza młodość, za gwarnymi ulicami i wszechobecnym tłumem, gdy w soboty jechała do cukierni po pączki, a potem buszowała po sklepach i kupowała nowe sukienki.

Pieniądze nie stanowiły problemu, miło też było pojechać do miasta fordem T prowadzonym przez kuzyna Rene, z którym się przyjaźniła. Życie było piękne: przyjęcia, popołudniowe herbatki, pikniki… Potem nagle pojawił się Richard, lecz nim doszło do czegoś więcej niż uścisk dłoni, zmarł jej wujek, a tata postanowił przenieść się z rodziną do Arizony.

Płakała całymi dniami, lecz rodzice byli nieugięci. Natomiast Richard pojechał z rodziną do Europy. Uczynił to z ociąganiem, co jej pochlebiało. Oczywiście obiecał pisać, jednak choć ona wysłała do niego mnóstwo listów, od niego dostała tylko jedną kartkę z Anglii. Ot, przyjacielskie pozdrowienia, nic więcej. Co jakiś popadała w zwątpienie, przestawała wierzyć, że zdobędzie jego miłość, i ogarniała ją czarna rozpacz.

Po czym nakazywała sobie, by wrócił jej rozum i rozsądek. Nie wolno oglądać się za siebie, teraz jej dom jest tutaj. Musi przywyknąć do tego, przestawić się na inne życie.

Jednak Richard mógłby się tu przenieść, uświadomić sobie, że w głębi serca od dawna ją kocha. Westchnęła z rozmarzeniem… i znów przywołała rozum i rozsądek.

Włożyła sukienkę, wzdychając za dawnymi czasami, gdy miała mnóstwo szykownych strojów. Niestety obecnie z pieniędzmi było bardzo krucho. Chętnie zostawiłaby rozpuszczone włosy, jednak z uwagi na Vance’a postanowiła je upiąć. Nie będzie mu dawać powodów do drwin. Czasami przyglądał się jej dziwnie, jakby uważał ją za latawicę. Czuła się tym zaskoczona i dotknięta, jednak, co oczywiste, nigdy tego po sobie nie okaże.

Splotła włosy w warkocz, przewiązała niebieską wstążką i upięła na czubku głowy. Skrzywiła się do lustra, patrząc na swoje odbicie. Bardzo zmizerniała. Z powodu upału straciła apetyt, choć szczupła z natury, stała się jeszcze szczuplejsza.

Uszczypnęła się w policzki i usta, żeby nadać im więcej koloru. Otuliła się czarną koronkową mantylką, którą tata przywiózł jej niedawno z Meksyku.

– Ślicznie wyglądasz – ciepło powiedziała mama.

– Ty też. – Objęła mamę serdecznie. Mary Lang świetnie prezentowała się w eleganckiej czarnej sukni.

Tata włożył czarny garnitur, Teddy był w krótkich spodniach i marynarce. Wyglądali świetnie. Wsiedli do forda T, po chwili ruszyli. Przez całą drogę Trilby modliła się w duchu, żeby dojechali szczęśliwie. Bała się, że coś się popsuje albo złapią gumę na drodze pełnej kolein. Mżył deszcz. Lepiej nie myśleć, co by wtedy było. Całkiem by zmokli, czekając na pomoc.

Na szczęście nic złego ich nie spotkało. Długim przykurzonym podjazdem wjechali na ranczo Los Santos. Dom robił wrażenie. Zbudowany z suszonej cegły, piętrowy, z balkonem obiegającym górną kondygnację, na dole patio i ogród. Rośliny w pełnym rozkwicie, nawet rosnące na froncie ocotillo. Z zachwytem patrzyła na kwiaty tej wysokiej rośliny, które widziała po raz pierwszy. Wszystko było jak z obrazka, imponujące i eleganckie.

Thornton czekał na gości na przestronnym i zapraszającym do wypoczynku ganku. Z jednej strony był hamak, z drugiej stały wygodne fotele. W oknach jarzyło się światło, które padało na kaktusy w ogrodzie przed domem. Wiał lekki wietrzyk, lecz noc była ciepła, nawet mimo mżawki. Dom robił miłe wrażenie, jakby zapraszał gości. W przeciwieństwie do gospodarza, pomyślała Trilby, widząc jego wrogie spojrzenie. W ciemnym garniturze i białej koszuli Thorn wydawał się surowy i wyniosły. Czarne włosy miał starannie przyczesane. Z powodu prezencji śmiało mógł stawać w szranki z nowoorleańskimi dżentelmenami. Zaskakujące, jak świetnie wygląda, kiedy się dobrze ubierze, pomyślała.

– Miło, że nas zaprosiłeś – pogodnie powitał go Jack, pomagając żonie, a potem córce wysiąść z samochodu.

– Cała przyjemność po mojej stronie. – Po czym dodał szorstko: – Uważaj, Trilby, idziesz prosto w błoto. – Spojrzał na najmłodszego z Langów: – Ted, potrzymaj przez chwilę. – Podał chłopcu szklankę.

I chwycił Trilby na ręce, wprawiając ją w szok, a rodziców w zadowolenie, które szybko ukryli.

Thorn ruszył do schodów. Niósł ją z taką łatwością, jakby nic nie ważyła. Jej bliskość nie robiła na nim wrażenia, za to na niej jego – ogromne. Z trudem oddychała. Czuła delikatny zapach wody kolońskiej, siłę i ciepło ramion, mocne mięśnie skryte pod tkaniną koszuli i marynarki. Nie widać było po nim wysiłku.

– Trzymaj się – wymruczał z lekkim rozbawieniem, ale co się dziwić, skoro cała stała się sztywna i wstrzymała oddech. Ciekawe, pomyślał, że kobieta z takim charakterem w męskich ramionach zachowuje się tak bardzo nerwowo. Nie w każdych męskich ramionach, dodał kwaśno w duchu. W objęciach Curta na pewno taka nie była! – Schody są strome.

Przeciągły, głęboko brzmiący, aksamitny głos działał na nią niesamowicie. Nigdy nie była tak blisko mężczyzny, a Vance jest niebezpieczny nawet na odległość, to już wiedziała doskonale. W dodatku przekracza wszelkie granice dobrych manier. Chciała zaprotestować, lecz rodzice skwitowali to pogodnym śmiechem.

– Spokojnie, dziewczyno! – powiedział rozbawiony tata. – Thorn cię nie upuści.

Z zakłopotaniem objęła go szczupłymi ramionami.

W słabym świetle padającym od okien ich spojrzenia się skrzyżowały. Zatonęła w jego ciemnym spojrzeniu, a gwar i muzyka nagle gdzieś znikły.

Thorn nie zwolnił, lecz już na nią nie patrzył, a kiedy znaleźli się na ganku, nim postawił Trilby na ziemię, przygarnął ją do siebie mocniej.

Zadrżała zaskoczona takim postępkiem. Nie była w stanie ukryć, jak wielkie wrażenie na niej to zrobiło.

Thorn bez słowa powoli opuścił ją na podłogę, pochylił się przy tym, więc jego usta znalazły się tuż przy jej ustach. Popatrzył Trilby w oczy, a przez jej ciało przebiegła fala gorąca. Widziała tęsknotę malującą się w oczach Thorna i bezbłędnie odczytywała, co się za tym kryło. Gdy puścił ją i wyprostował się, nie mogła ani się poruszyć, ani wydobyć z siebie głosu.

Przypatrywał się jej badawczo. Oczywiście wyczuł, jak niesamowicie Trilby Lang zareagowała na jego dotyk. Jasne, światowa i purytańska panna mogła stracić głowę, gdy zainteresowanie okazał jej gburowaty hodowca bydła. To ewenement, coś dla niej całkiem nowego. Poza tym wie doskonale, że jestem majętnym człowiekiem, skwitował na koniec w duchu.

– Napijesz się ponczu, Trilby? – zapytał, patrząc na jej usta w taki sposób, jakby w każdej chwili znów mógł pochylić się i…

Z trudem wydobywała z siebie słowa. Była tak poruszona, że torebka omal nie wypadła jej z rąk.

– Tak – wykrztusiła. – Z miłą chęcią.

Gdyby tylko przestał się tak gapić! Drżała z emocji, których nie pojmowała. Nogi miała jak z waty, nie mogła oddychać, serce trzepotało jej w piersi. A wszystko przez to, że Thornton Vance wpatruje się w jej usta!

Ujął ją za ramię. Widział spojrzenia, które wymienili jej rodzice. Czyli mają nadzieję… Uśmiechnął się w duchu. Dobrze, że Trilby czuje się wobec niego tak bardzo bezbronna. Jest atrakcyjną panną, a on od dawna nikogo nie miał. Nie szukał szczęścia w Tucson czy gdziekolwiek indziej, od śmierci żony był sam, co już mocno mu dokuczało. A jeśli chodzi o Trilby, to wszystko jest jasne. Wiadomo, co z niej za ziółko. Nie musi obawiać się, że z jego powodu straci reputację, ta panna ścichapęk.

Jeśli odrobinę się w nim zakocha, to tylko lepiej. Będzie mieć satysfakcję, obserwując jej zaangażowanie, zanim zakończy znajomość. Trilby zniszczyła małżeństwo Curta. Plotki rozchodziły się szybko, a Lou, żona Curta, wiele razy wypłakiwała się na jego ramieniu. Nie wiedziała, kim jest tajemnicza kochanka jej męża, wiedziała jedynie, że to blondynka. A Sally przyłapała Trilby z Curtem.

Szkoda, że Jack Lang, odziedziczywszy ranczo po bracie, postanowił je prowadzić. W innym razie odkupiłby od niego Blackwater Springs i skończyłyby się problemy z wodą. Na swoich ziemiach leżących w Meksyku Thorn miał dostęp do wody, jednak obecnie trzymanie tam bydła było zbyt ryzykowne. Odkąd po reelekcji Díaza zaczęły się rozruchy, wielokrotnie ucierpiał w wyniku działań rebeliantów.

Musi chronić rodzinne ranczo, nie dopuścić do upadku. Ziemia jest najważniejsza. To wpoili mu ojciec i dziadek. Na nim spoczywa odpowiedzialność za ten kawałek amerykańskiej ziemi, za rodowe dziedzictwo. Za wszelką cenę musi utrzymać ranczo.

Problem by się rozwiązał, gdyby ożenił się z Trilby, ale natychmiast odrzucił ten pomysł. Nie taką kobietę chciałby widzieć pod swoim dachem. Zresztą może w ogóle żadnej nie potrzebuje.

Sally przysięgała mu wieczną miłość, wszystko jednak się zmieniło, gdy się z nią ożenił i zaczęli dzielić łoże. Okazało się, że kocha wystawny styl życia, ale nie namiętnego męża. Po kilku tygodniach mrożącego chłodu ze strony żony jego uczucie zaczęło stygnąć, a odkrycie, że zaszła w ciążę, przepełniło czarę. Sally nie chciała dziecka, nigdy nie pogodziła się z macierzyństwem. Natomiast kilka miesięcy przed śmiercią nastąpiła w niej wyraźna przemiana. W oczach znowu pojawił się blask, twarz promieniała, ale nie w towarzystwie męża. Nienawidziła go i wciąż mu to powtarzała. Nawet Samantha odczuła na sobie jej wrogość. Sally nie znosiła własnej rodziny.

Zginęła w wypadku, który wydarzył się pewnej deszczowej nocy. Pojechała do chorej sąsiadki, a gdy nie wróciła do rana, Thorn wyruszył jej szukać. Znalazł ją w rozbitej bryczce, która wpadła do strumienia przy nieuczęszczanej drodze położonej całkiem gdzie indziej niż dom sąsiadki. Uznał, że Sally po ciemku zmyliła drogę, i miał wyrzuty sumienia, że pozwolił jej jechać samej. Cóż, takie zaniechanie wobec każdej osoby byłoby niewybaczalne, a tu chodziło o żonę i matkę jego dziecka. Wprawdzie w ich małżeństwie nie było miłości, jednak kiedyś darzył Sally wielkim uczuciem. Niestety zostało zniszczone przez jej samolubstwo i zachłanność. Ot, pogmatwane ludzkie losy…

Otrząsnął się z zadumy i popatrzył na Samanthę, która z wystraszoną buzią stała przy drzwiach. Jest taka krucha, pomyślał. Choć Sally nie była wzorową matką, mimo wszystko trudno zrozumieć, dlaczego po jej śmierci córka wydaje się mniej spięta. Nadal jednak jest smutna i nieśmiała. A jeszcze dziwniejsze jest to, że obecność Curta i Lou działa na nią bardzo stresująco.

Thorn troszczył się o córeczkę, jednak miłość, to radosne i uskrzydlające uczucie, gdzieś się rozwiała. Nie miał już jej w sobie, pod tym względem był jałowy, pusty. Ale czymże jest miłość? – z goryczą pytał siebie w duchu. Złudzeniem, niczym więcej. Małżeństwo z rozsądku znacznie lepiej rokowało. A co do innych potrzeb, to żaden problem, bo chętnych pań jest aż nadto, więc akurat do tego nie potrzeba mu żony. I jakby mimowolnie spojrzał na szczupłą, pełną gracji Trilby.

Samantha powitała ich niespokojnym spojrzeniem, uśmiechnęła się niepewnie do Trilby i wreszcie powiedziała:

– Dobry wieczór.

– Dobry wieczór, Samantho – ciepło odparła Trilby, po czym dodała z uśmiechem: – Ślicznie wyglądasz.

– Dziękuję. – Dziewczynkę wyraźnie zaskoczył ten komplement. – Tato, mogę już iść spać? – zapytała z taką nieśmiałością, że aż przykro było na to patrzeć.

– Oczywiście. – Odnosił się do dziecka sztywno i z dystansem, zupełnie inaczej niż jej kochający ojczulek. – Maria cię zaprowadzi. – Skinął na gosposię, która szybko podeszła do dziewczynki i zabrała ją na górę.

– Nie kładzie pan jej do łóżka? – zapytała bez zastanowienia.

– Nie. – Jego ton nie zachęcał do dalszych pytań. – Poncz limonkowy czy owocowy?

– Limonkowy, proszę.

Napełnił szklaneczkę i postawił na spodeczku. Ponieważ ręce Trilby drżały, musiał je przytrzymać.

– Ma pani ręce jak lód. – Spojrzał na nią badawczo. – Chyba pani nie zmarzła?

– Owszem, zmarzłam, ale to nic dziwnego. Jestem szczupła, więc bardziej odczuwam chłód niż większość ludzi.

– O to chodzi, Trilby? – Ściszył głos, pochylił się. Jego oczy znalazły się przy jej twarzy. Przesunął palcami po wnętrzu jej dłoni. – A może o to? – Zmysłowym gestem gładził kciukiem jej skórę.

Ogarnęła ją panika… i poncz chlusnął ze szklanki, na szczęście nie na ich ubrania.

– Och, bardzo przepraszam… – wykrztusiła, oblewając się rumieńcem.

– Nic się nie stało. – Skinął na kelnera.

– Zwykle nie jestem taką niezdarą – powiedziała nerwowo, mając nadzieję, że nikt nie zauważył tego incydentu, tym bardziej że rodzice i Teddy już wmieszali się w tłum.

Pociągnął ją do niewielkiej niszy prowadzącej do oświetlonego patio. Papierowe lampiony rozjaśniały mrok. Thorn ujął twarz Trilby i uniósł ją ku sobie.

– Myślę, że to nie była niezdarność. – Musnął ustami jej wargi.

Czego dotąd nie zrobił żaden mężczyzna, nawet Richard. Tylko we śnie… Cicho wypuściła powietrze, czując się kompletnie bezradną.

Thorn podniósł głowę. Wyraz jej twarzy, jej oczu… Tego nie sposób udawać, tego szczerego zaskoczenia, zachwytu, fascynacji. Widział, że to wszystko jest dla niej czymś absolutnie nowym. Niesamowite, że kobieta z takim doświadczeniem może aż tak zareagować. Chyba że jednak udaje…

Pochylił się znowu, lecz szarpnęła się w tył, zasłoniła usta dłonią. Szare oczy zrobiły się wielkie jak spodki, na delikatnej twarzy malowała się niepewność.

Zirytował się, z zaciętą twarzą patrzył na nią zimno, z pogardą.

– Nie powiesz mi, że zwykle tak reagujesz na pieszczoty? – rzucił drwiąco. – Trilby, przy mnie nie musisz udawać. Dobrze wiemy, że dotyk męskich ust to żadna nowość dla ciebie. Nie tylko na ustach, i gdzie indziej…

Jego bezczelność wprost ją poraziła. Wyszarpnęła rękę, oczy błysnęły jej gniewnie.

– Gdybym miała broń, już byś nie żył! Jak śmiesz tak do mnie mówić!

– A jakiego traktowania się spodziewałaś, panno Lang? – Thorn uniósł brwi. – Myślisz, że udając cnotliwą pannę, zdołasz mnie zmylić?

– Udaję… cnotliwą… pannę? – Patrzyła na niego w osłupieniu.

– Jak na kogoś takiego jak ty to mało przekonująca zagrywka. – Spoglądał na nią szyderczo. – Oboje wiemy, że nie chodzi ci o kilka buziaków, tylko o coś znacznie więcej.

Niesłychane! Takie zarzuty?! Takie obelgi?! Spiorunowała go wzrokiem, odwróciła się na pięcie i odeszła niemal biegiem.

Thorn nalał sobie ponczu i poszedł do gości. Czynił honory domu, jednak wciąż myślał o Trilby. Nie powinien jej tak atakować. Nawet jeśli miała romans z Curtem, to jeszcze nie znaczy, że się puszcza. Może się w nim zakochała? Tak czy inaczej, nie pojmował, dlaczego tak na nią naskoczył. Czyżby przez to, że uczepiła się jego kuzyna?

W końcu ją wypatrzył. Tańczyła, a jakże, z Curtem! Był jego wzrostu, lecz nieco tęższy, a jeśli chodzi o usposobienie, to o wiele milszy i nieporównywalnie bardziej otwarty na ludzi. Curt często się uśmiechał i widać było, że lubi kobiety. One też ceniły jego miastowe maniery i ujmujący sposób bycia.

Thorn, choć uważał go za dandysa, również darzył sympatią, ale tylko do czasu, gdy żona podała Curta za przykład „kulturalnego mężczyzny”. To go mocno dotknęło. Sally ważyła się porównać go z fircykiem! A teraz na widok Trilby w ramionach Curta coś w nim eksplodowało, zwłaszcza że wściekła Lou mierzyła ich nienawistnym, wręcz morderczym wzrokiem.

– Jak tam meksykańska sprawa? – zagadnął Jack Lang, zatrzymując się obok niego.

– Wygląda to coraz gorzej – odparł Thorn, znów zerkając na Trilby. Najchętniej dołożyłby Curtowi za obłudę, hipokryzję, podwójne życie. – Radzę, by kobiety trzymały się blisko domu. Skradziono nam kilka sztuk bydła. Jeden z moich ludzi wytropił w Meksyku złodziei, ale ich nie dopadliśmy.

– Trudno mieć pretensje do peonów, tych wszystkich wyrobników i bezrolnych biedaków, że stają po stronie powstańców – cierpliwie tłumaczył Jack. – Pod rządami Díaza ludzie popadają w coraz większą nędzę, warunki do życia są po prostu katastrofalne. W każdym razie tak twierdzą moi kowboje, którzy mają rodzinne powiązania z Meksykiem, więc wiedzą, co tam się dzieje.

– Nigdy nie żyli we względnym choćby dostatku i nigdy nie będą – niecierpliwie odparł Thorn. – Meksykańscy chłopi zawsze byli uciskani, najpierw przez Azteków, potem przez Cortéza, Hiszpanów i Francuzów, a teraz przez Díaza. Od wieków zawsze są poddanymi. Musi minąć wiele pokoleń, żeby zmienili niewolniczą mentalność i sposób myślenia, a oni jak dotąd nigdy nie mieli ku temu odpowiednich warunków i wystarczająco długiego czasu.

– Madero działa w tym kierunku.

– Tak, jest odważny i ma serce na właściwym miejscu. Myślę, że może zaskoczyć federalnych. – Tym terminem określano zarówno podległą rządowi policję, jak i wojsko. – Nie doceniają go. I kiedyś gorzko tego pożałują.

– Jego armia to zgraja rozwydrzonej hołoty – zaoponował Jack.

– Powinieneś postudiować historię – chłodno odparł Thorn. – Niejedna taka „rozwydrzona” armia zawojowała kontynenty.

– No tak, racja… – Jack milczał przez chwilę. – Jesteś zdumiewająco przenikliwy.

– Dziwisz się, że coś tam wiem, a przecież od urodzenia mieszkam na ranczu i hoduję bydło? Od dziecka dużo czytam, co bardzo wspierali moi rodzice, a wśród moich znajomych są też prawdziwi intelektualiści. – Uśmiechnął się. – Jeden z nich, fanatyk historii, niewiele wie o dniu dzisiejszym, za to mnóstwo o przeszłości. Poznałeś już mojego gościa ze Wschodu? McCollum jest antropologiem, wykłada też archeologię. Każdej wiosny przyjeżdża do mnie ze studentami i spisuje opowieści Indian. Szuka śladów dawnych kultur, utrwala je dla potomności.

– Coś takiego! Ani słowem o tym nie wspomniał – powiedział Jack, odnajdując wzrokiem wysokiego blondyna o znużonej twarzy, który rozmawiał z lokalnymi biznesmenami.

– McCollum nie opowiada o swojej pracy. Ma wyrobione zdanie na każdy temat – odparł rozbawiony Thorn.

McCollum zerknął na niego i posłał mu spojrzenie spode łba, a po chwili zakończył rozmowę i podszedł do nich.

– Rozmawialiście o mnie? – zapytał prosto z mostu. – I to za moimi plecami.

– Opowiadałem mojemu sąsiadowi, że masz ogromną historyczną i antropologiczną wiedzę – z uśmiechem rzekł Thorn. – Pozwól, że was przedstawię. Jack Lang, właściciel rancza Blackwater Springs. Doktor Craig McCollum.

– Bardzo mi miło – rzekł Jack. – Planuje pan wykopaliska?

– Niestety nie, przynajmniej na razie. Mam w mieście sprawy do załatwienia, więc przy okazji zajrzałem do Thorna. Co pan sądzi o sytuacji w Meksyku?

Gdy Jack przedstawił mu swoje spostrzeżenia, McCollum spytał mocno przejęty:

– Myśli pan, że peoni mają szansę?

– Tak – odparł Jack. – A pan?

– Sam nie wiem. – McCollum wzruszył ramionami. – W takich rokowaniach wskazana jest wielka ostrożność. Na pewno pan wie, że u Thorna pracuje kilku meksykańskich kowbojów. Ich ojcowie pracowali dla jego ojca. Dla nich obca dominacja jest chlebem codziennym. Czymś przykrym i dokuczliwym, lecz nieodwracalnym. Potrzeba czasu, żeby dokonała się zmiana.

– Madero wygra?

– Tak sądzę – z namysłem powiedział Thorn. – Przejmuje się losem ludu, chce poprawić jego los. Zdobył poparcie większości, będą walczyć, więc ma duże szanse na zwycięstwo. Jednak zanim do tego dojdzie, poleje się wiele krwi. Najbardziej się boję, że również naszej. My, mieszkańcy pogranicza, siedzimy jak na beczce prochu.

– Nie musimy się w nic angażować – upierał się Jack.

– Naprawdę tego nie widzisz, że już jesteśmy wciągnięci? – Thorn uśmiechnął się pobłażliwie. – Nie zauważyłeś też, że niektórzy z twoich pasterzy znikają na dzień czy dwa?

– Owszem. Jadą odwiedzić rodziny.

– Wierzysz w to? – Thorn dopił poncz. – Bo ja nie. Prawda jest inna. Dołączają do zwolenników Madera i razem z nimi najeżdżają rancza sąsiadów. Twojego nie. Ostatnio tobie też skradziono trochę bydła, prawda?

– Kilka sztuk. Nic poważnego.

– Może to była tylko przygrywka. Może chcą sprawdzić, czy ruszysz w pościg – w zadumie dodał Thorn. – Na wszelki wypadek miej oczy i uszy szeroko otwarte, bardziej pilnuj stada.

– Tak zrobię. – Jack z ciężkim westchnieniem zerknął na żonę, która była pochłonięta rozmową z sąsiadami. – Ściągnąłem tu rodzinę, nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji. Nie sądziłem, że Meksykanie mogą się zbuntować. Wpakowałem w to ranczo wszystkie pieniądze, ale nie idzie tak, jak sobie planowałem. Jeszcze trochę, a pójdę z torbami.

– Nie załamuj się, daj sobie trochę czasu – rzekł Thorn, myśląc przy tym, czy nie otwiera się przed nim szansa przejęcia rancza Jacka. – Wszystko zwykle się jakoś układa.

– Tak, tylko czy do tego czasu, jak już wszystko się ułoży, coś jeszcze mi zostanie?

– Nie bądź takim pesymistą. Nawet jeśli zacznie się coś dziać, w okolicy jest dużo naszego wojska, które w razie zagrożenia natychmiast zareaguje. Jeśli zajdzie potrzeba, nasze oddziały dostaną posiłki z Fortu Huachuca. Rozchmurz się i bądź dobrej myśli. Chodźmy, poznam cię z kilkoma bankierami. Takie kontakty kiedyś mogą ci się przydać. Craig, chodź z nami.

Przyglądała się, jak Thorn Vance i Craig McCollum rozmawiają z tatą. Ona i Curt gawędzili z dwiema młodymi kobietami o zbliżającym się ślubie trzeciej pani. McCollum prezentował się nieźle, lecz to Thorn przykuł jej uwagę. Z niechęcią musiała mu oddać, że gdy się postarał, to wyglądał całkiem do rzeczy. Pasowała mu czerń, wydawał się bardziej muskularny i jeszcze wyższy.

Gdy Thorn odwrócił głowę, pochwycił jej spojrzenie. Oczy błysnęły mu gniewnie. Trilby zarumieniła się i pośpiesznie odwróciła wzrok. Serce biło jej w piersi jak szalone, brakowało powietrza, nogi miała jak z waty. Przy Richardzie nigdy czegoś takiego nie doświadczyła. Co się z nią dzieje? Odkąd tu weszła, myślała tylko o tym, jak to by było, gdyby Thorn naprawdę ją pocałował, a nie tylko musnął usta. Niemal żałowała, że nie doszło do czegoś więcej, ale przecież nie mogła go zachęcać. To niestosowne, niegodne dobrze wychowanej kobiety, wręcz niemożliwe. Thorn jest wdowcem, oczekuje więcej, niż jest gotowa mu dać. Zaś on z pewnością nie zaproponuje małżeństwa. Jest bawidamkiem, co wywnioskowała z wcześniejszej rozmowy, a na jej temat ma nie najlepsze zdanie. Nie stoczy się ku rozpuście tylko dlatego, że jej ciało tak bardzo na niego reaguje. Po prostu musi trzymać Thorna na dystans.

– Spójrz na nią – syknęła ciemnowłosa Lou, gdy kilka minut później Thorn poprosił ją do tańca. Była dużo starsza od Trilby, która stała obok Curta, i mierzyła ją nienawistnym wzrokiem. – Czy ona za grosz nie ma wstydu?

– Zostaw to mnie. Nie denerwuj się.

– Co za bezczelność! – Złość aż ją dławiła. – Mamy dwoje dzieci, ale jego w ogóle nie obchodzi, co ludzie gadają. Trilby nie jest jedyna, ma jeszcze kogoś w Del Rio. – Otarła oczy. – Żałuję, że go w ogóle poznałam.

– Powiedziałaś, że ma kogoś w Del Rio?

– Atrakcyjną meksykańską chłopkę, córkę właściciela tawerny – wyjawiła. – Curt wciąż tam wysiaduje.

Dziwne, pomyślał Thorn. Jeśli Curt ma romans z Trilby, to po co widuje się z inną? W dodatku z biedną Meksykanką?

– Lubi mnie upokarzać i ranić – wyszeptała Lou, wilkiem zerkając na męża. – Sprawia mu przyjemność, gdy cierpię.

– Dlaczego?

– Gdy się pobieraliśmy, byłam… przy nadziei – odparła niechętnie, rumieniąc się przy tym. – Wciąż mi to wypomina, nie pozwala o tym zapomnieć. Nie chciał się ze mną żenić.

No tak, pomyślał Thorn. Wreszcie wszystko zaczyna się układać.

– Jesteś pewna, że Curt spotyka się z Trilby?

– Nigdy ich nie przyłapałam. – Wzruszyła ramionami. – Ale znika co drugą noc. Może spotyka się z jedną i drugą? Skąd mogę wiedzieć? Nienawidzę go!

– Nie, myślę, że to nie tak…

– Masz rację. – Lou pociągnęła nosem. – I bardzo tego żałuję. Czysta nienawiść byłaby łatwiejsza. – Oparła głowę na jego piersi. – Dlaczego nie zakochałam się w tobie? Ty nie zdradzałeś żony.

– To nie w moim stylu.

– Popatrz tylko na nią – wyszeptała zjadliwie, zerkając na Trilby. – Taka kulturalna, miastowa i elegancka, a tak naprawdę nie ma na czym oka zawiesić. Sama skóra i kości, twarz nieszczególnie urodziwa. Ja przy niej prezentuję się o niebo lepiej!

– Lou, przestań – łagodził. – To droga donikąd.

– Jestem złośliwa, wiem. – Potknęła się, prawie straciła równowagę. – Dlaczego rodzina nią nie potrząśnie? Gdyby ją dobrze wychowali, nie szlajałaby się z moim mężem!

To dało mu do myślenia. Mary i Jack to porządni ludzie, nie wychowali córki na rozpustnicę. Gdyby wiedzieli o jej romansie z Curtem, z pewnością położyliby temu kres. Oczywiście mogą być niczego nieświadomi.

Po chwili podszedł do Curta i Trilby i ujął jej rękę.

– Pozwolisz, prawda? – bez cienia uśmiechu zwrócił się do Curta.

Kuzyn zrobił zdziwioną minę, ale nic nie powiedział.

Ponieważ wynajęty zespół grał od jakiegoś czasu, Thorn poprowadził Trilby na parkiet, gdzie kilka par tańczyło walca.

– Pora, żeby Curt zajął się trochę swoją żoną – rzekł chłodno.

Zaczerwieniła się z gniewu.

– Jak miło, że tak się pan dla niej poświęca. – Uśmiechnęła się chłodno.

Popatrzył na Lou, która namawiała męża do tańca. Ta sytuacja budziła w nim niesmak.

Trilby zesztywniała, gdy objął ją ramieniem.

– Równie dobrze mógłbym tańczyć z kłodą drewna – skomentował w swoim stylu, obejmując ją w pasie i lekko potrząsając. – Odpręży się pani trochę?

Była wściekła z powodu jego uwag, a zarazem spanikowała, bo trzymając ją za rękę, zaczął przesuwać palcami po jej skórze, splatać je z jej palcami. Kolana się pod nią ugięły. Najpierw ją atakował, a teraz zachowuje się, jakby próbował ją uwieść!

– Proszę przestać – zaoponowała gniewnie, uwalniając dłoń.

– Co mam przestać, panno Lang? – zapytał z niewinną miną.

Zmierzyła go ostrym spojrzeniem, spuściła wzrok.

– Sam pan wie.

– Proszę się zrelaksować, wtedy przestanę… to robić.

Zacisnęła zęby, po czym spytała z godnością:

– Naprawdę jest pan taki nieokrzesany? Nie wie pan, jak należy się zachowywać?

– Jestem mężczyzną – powiedział cicho, z naciskiem. – A może pani ich nie zna?

Szare oczy Trilby błysnęły złowrogo.

– Mogę zapewnić, że miałam okazję poznać kilku mężczyzn!

– Miejskich gogusiów – odparował. – O świetnych manierach, wypielęgnowanych paznokciach i zaczesanych do tyłu włosach.

– Dobre maniery to nic złego, panie Vance – zareplikowała ostro. – Dodam przy tym, że akurat ja bardzo je cenię.

– Strasznie się pani oburzyła. Wygląda pani jak nastroszona kura, bo śmiałem zakpić z pani środowiska – rzucił drwiąco, lecz nagle jego uśmiech zgasł. – Własnymi rękami pochowałem rodziców. – Zaszokowana Trilby podniosła na niego wzrok. – Zginęli z rąk meksykańskich bandytów, którzy wtargnęli na nasz teren. Nienawidzę bandziorów, ale jeszcze mniej serca mam dla nowicjuszy ze Wschodu, dla których głównym kryterium oceny jest sposób wysławiania się. Tutaj, panno Lang, o wartości człowieka stanowi to, czy potrafi utrzymać swoją własność i zapewnić bezpieczeństwo bliskim, żeby mogli tu przeżyć. Pięknymi słówkami nie zatrzyma się kul i nie zbuduje rodzinnej posiadłości, naszego małego imperium, które zapewnia nam godną egzystencję.

– Bardzo krytycznie ocenia pan ludzi z miasta.

– Owszem. Dwaj bardzo ważni dżentelmeni z Waszyngtonu zjawili się tu po śmierci moich rodziców. Próbowaliśmy wyjaśnić im skomplikowaną i wciąż zmieniającą się sytuację w Meksyku, a także podkreślaliśmy konieczność zapewnienia osadnikom lepszej ochrony. Skończyło się na obiecankach.

– Waszyngton jest kawał drogi stąd.

– Dla mnie i tak za blisko – skomentował gniewnie. – Nie doczekałem się żadnego wsparcia ani od Waszyngtonu, ani od wojska. Dlatego sam rozwiązałem problem.

– Problem?

– Ruszyłem za mordercami moich rodziców aż do Meksyku.

– Znalazł ich pan?

– Tak.

Nie drążyła dalej. Wyraz jego ciemnych oczu był aż nadto czytelny. Zastrzelił bandytów. Wyobraziła sobie tę przerażającą scenę.

Przytrzymując Trilby w pasie, poczuł, że drży.

– Jeśli zamierza pani tu zostać, musi się pani przestawić na inny styl życia.

– Czy kiedykolwiek mówiłam, że chcę tu zostać? – obruszyła się. – Przyjechałam do Arizony tylko dlatego, że nie miałam wyboru.

– Coś jednak musiało się tu pani spodobać. Przynajmniej taką mam nadzieję – powiedział z niejakim sarkazmem.

– Tak, ten kurz! Prawdziwy cud natury. Chyba zacznę go eksportować, żeby cały świat mógł się nim nacieszyć, a ja przy okazji zarobię miliony. – Miała dość tej rozmowy. – Skończmy już ten taniec.

– Dlaczego? – Jej krytycyzm obudził w nim opór. Pustynia jawiła się jej jako obca, nieprzyjazna kraina. Zaczynał czuć się przy Trilby jak nieucywilizowany dzikus. Hm, może i taki był, jednak nie podobała mu się ta jej wyniosłość. Trilby nie miała żadnego prawa, by go oceniać, a już zwłaszcza po tym, co wyrabiała z Curtem.

Przygarnął ją bliżej, przycisnął do mocnego torsu.

– Nie lubisz być tak blisko, Trilby? – zapytał drwiąco, obserwując szok malujący się w jej oczach.

– To już przekracza wszelkie granice! – Zesztywniała, zatrzymała się w miejscu. Żaden mężczyzna nie mówił do niej w taki sposób. Wlepiała w Thorna wzrok, jakby wciąż nie wierzyła własnym uszom.

– Pięknie ci idzie – skomentował cynicznie. – Prawie mnie przekonałaś, że cię zaszokowałem.

Czuła się zagubiona i zażenowana, a także przepełniona niechcianymi emocjami.

– Szok to mało powiedziane. Proszę mnie puścić.

– Bardzo proszę. – Rozluźnił uścisk. – Tylko niech pani nie liczy, że mi pani umknie – dodał drwiąco. – Nie odpuszczam, gdy coś lub ktoś obudzi we mnie ciekawość. – Zabrzmiało to dość złowrogo.

– Już bardziej bym wolała, żeby zainteresował się mną grzechotnik! – odparowała.

Rozbawiła go. Uśmiechnął się, co tylko pogorszyło sytuację. Trilby odwróciła się i mamrocząc coś pod nosem, poszła poszukać rodziców i Teddy’ego.

Co innego, jeśli ktoś wysunie jasne oskarżenie, na które można dać odpowiedź. Jednak Thorn poprzestawał na mglistych aluzjach, a z takimi niedopowiedzeniami nie potrafiła sobie radzić. Nie mogła zrozumieć, dlaczego ma o niej tak fatalną opinię.

Gdyby to było dla niej ważne, może wydusiłaby z niego odpowiedź. Jednak dla niej nie istnieje inny mężczyzna niż Richard, więc co ją obchodzi zdanie pana Vance’a?