
Pewnego razu w Świnioryjach
- Wydawca:
- Wydawnictwo e-bookowo
- Kategoria:
- Humanistyka
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-950151-6-8
- Rok wydania:
- 2018
- Słowa kluczowe:
- bawią
- gdzieś
- główni
- pewnego
- płynie
- różnych
- świnioryjach
- wieś
- własne
- wzruszyć
- życia
- życie
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Pewnego razu w Świnioryjach”
"Pewnego razu w Świnioryjach" to zbiór zazębiających się ze sobą epizodów z życia dwóch nierozłącznych przyjaciół - Waldka Paciaji i Mundka Waśki. Każdy z nich ma własne życie i własne kłopoty. Nie przeszkadza im to przeżywać przygód i borykać się wspólnie z problemami świata w świnioryjskiej skali. Tytułowe Świnioryje, to zabita dechami wieś, gdzieś na Mazurach. Czas płynie tam wolniej, a ludzie żyją inaczej, przede wszystkim spokojniej. Aczkolwiek nie do końca... Dwaj główni bohaterowie, co rusz popadają w jakieś tarapaty i doświadczają różnych perypetii. No cóż, takich trzech, jak ich dwóch, to w Świnioryjach nie ma ani jednego. Dzięki temu bawią, śmieszą, czasem zmuszają do refleksji, a nawet potrafią wzruszyć.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Przemysław R. Cichoń
PEWNEGO RAZU W ŚWINIORYJACH
Copyright © by Przemysław R. Cichoń 2018. All rights reserved
Copyright © by Bibliotekarium 2018
Redaktor prowadzący – Marek Żelkowski
Redakcja – Wojciech Chudziński
Korekta – Anna Potrzeba
Projekt typograficzny oraz logo serii – Tadeusz Meszko
Skład – Tadeusz Meszko
Fotografia na okładce – Fotolia
Konwersja i opracowanie formatów elektronicznych
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo.
Więcej na www.legalnakultura.pl
Polska Izba Książki
Wydanie I elektroniczne
Bydgoszcz 2018
ISBN 978-83-950151-6-8
Bibliotekarium
ul. Kaczmarczyka 17, 85-796 Bydgoszcz
e-mail: redakcja@bibliotekarium.pl
Nevicom sp. z o.o.
ul. Kaczmarczyka 17, 85-796 Bydgoszcz
O sobie i Świnioryjach
Nazywam się dokładnie tak, jak stoi na okładce. Nie używam pseudonimów. Piszę pod własnym imieniem i nazwiskiem, a właściwie imionami, bo „R” to pierwsza litera mojego drugiego imienia. Urodziłem się dość dawno temu. Co niektórzy mogliby powiedzieć, że pół wieku to wcale nie tak dużo. Cóż, wszystko jest względne, spytajcie Alberta. Nie jestem pisarzem z wykształcenia. Nie ukończyłem filologii polskiej ani literaturoznawstwa. Nie studiowałem dziennikarstwa, kreatywnego pisania czy choćby bibliotekoznawstwa. Niczego, co miałoby związek z pisaniem. Moją szkołą było przede wszystkim „życie”, a w zasadzie jest, bo nadal studiuję na tym cudownym uniwersytecie. Ostatnio obrałem sobie, jako nowy kierunek, „Pisanie”. Tak, bo na mojej uczelni jest taki kierunek – „Pisanie”, nie pisarstwo. Piszę od niedawna. W zasadzie, od bardzo niedawna. To znaczy, gdyby całe moje dotychczasowe życie trwało, powiedzmy, godzinę, to można by powiedzieć, że piszę od kilku minut. W rzeczywistości jestem samoukiem i nie mam tu na myśli tylko pisania. Jest wiele rzeczy, które potrafię robić, a których nikt mnie nigdy nie uczył. Jestem, jak mi się wydaje, dobrym obserwatorem oraz wychodzę z założenia, że wszystkiego w życiu, które jest największą i najbardziej prestiżową uczelnią na świecie, można się nauczyć.
Cykl opowiadań pod tytułem „Pewnego razu w Świnioryjach” zrodził się, jak większość moich opowiadań, z przypadku, z potrzeby chwili. Teraz nie pamiętam już, czy było to jedno z ćwiczeń na facebookowej grupie warsztatowej, czy po prostu post na „temat”. Przyznaję, że inspiracją w pewnym stopniu okazała się też twórczość jednego z moich ulubionych autorów. Bohaterowie urodzili się naturalnie, najpierw Waldek (choć jest młodszy). No cóż, już samo jego nazwisko sugeruje, że nie jest on doskonały, więc musiałem dać mu jakąś podporę, kogoś, kto go zawsze wesprze i nigdy nie zdradzi. I w ten sposób zrodził się Mundek Waśka, wielki i silny, może niekoniecznie tak bystry, jak Waldek, ale świetnie się uzupełniają. A dalej to już było z górki, choć czasami trzeba było podejść pod kolejną, żeby znowu mogło być z górki itd., itd.
Cykl powstał w niespełna pół roku, a pisanie go dało mi tyleż radości, co przysporzyło zmartwień. Nie potrafię powiedzieć, czy za parę lat nie zapragnę znów zanurzyć się w te sielskie, „pszenno-buraczane”[1] klimaty. A wtedy, kto wie, co może się jeszcze wydarzyć. Zdaję sobie sprawę, że moje opowiadania o dwóch takich, co nie buchnęli księżyca, ale nieźle namieszali w Świnioryjach, nie każdemu przypadną do gustu, ale jeśli choć parę osób czytając je uśmiechnie się, to było warto.
Bo jak powiedział kiedyś William Szekspir: Życie nie jest ani lepsze, ani gorsze od naszych marzeń. Jest od nich zupełnie inne. Więc śmiejmy się z życia, takiego, jakim jest, a może stanie się lepsze nawet od naszych marzeń…
[1] Pszenno-buraczane – tak po premierze pierwszego opowiadania z tego cyklu na antenie radiowej, wyraził się o nim Marek Żelkowski – pisarz science fiction i fantasy, scenarzysta radiowy oraz dziennikarz, prowadzący audycję „ABW” w Radiu Paranormalium.
Bez komplikacji
W Świnioryjach wstawał właśnie nowy dzień. I to jaki dzień – sobota.
Słońce nieśmiało przewlekało swoje pierwsze promyki przez skłębione gęstwiny już dawno nieprzycinanych krzaczysków, rosnących na miedzy, tuż obok obory Walendziaków. Nic pewnie nie zmąciłoby tego sielskiego krajobrazu, gdyby owe krzaczyska nie zaczęły się poruszać, a z ich wnętrza nie zaczęły wydobywać się przerażające dźwięki. Kilka siedzących w gałęziach wróbli poderwało się nagle do lotu. Gałęzie jeszcze raz się poruszyły, a przeciągły jęk ucichł. I w tym momencie, w promieniach wschodzącego jeszcze nieśmiało słońca, pojawiła się wielka, czerwona, pokryta sinymi plamami, opuchnięta morda Waldka Paciaji. Tuż za nią wypełzł z krzaków niewielki, w porównaniu, tułów podtrzymywany przez cztery, chwiejące się i uginające pod jego ciężarem kończyny. Całość była gustownie przyodziana w kufajkę poprzetykaną gdzieniegdzie źdźbłami słomy i kolczastymi gałązkami jeżyn.
Po kilku nieudanych próbach spionizowania organizmu, Waldek postanowił jednak pokonać podwórko metodą „na czterech”, chwilami czołgając się, to znów lekkim kłusem. Pokonanie dwudziestu metrów, jakie dzieliły go od chałupy Mundka Waśki, tak go wyczerpało, że nie był w stanie stawić czoła trzem schodkom, prowadzącym do wejścia. Poległ. I niechybnie skonałby tam z pragnienia, ale właśnie w tym momencie drzwi się otworzyły i stanął w nich jego najlepszy kumpel, wielki Waśka. Popatrzył krytycznie na kolegę leżącego u podnóża schodów. Następnie chwycił go oburącz za kufajkę i uniósł do góry, po czym postawił przy ścianie i podtrzymując jedną ręka, drugą otworzył drzwi do chałupy.
– Właź. Jak ty kurna wyglądasz? Coś ty Wala, całą noc w krzakach spędził?
Waldek, ledwie dotykając czubkami gumofilców podłogi, został ekspresowo dostarczony do kuchni i radykalnie usadzony przez Waśkę na krześle, które niepokojąco przy tym zaskrzypiało.
– Mu-mu-sz-sz-szę się cze-egoś-ś n-napić – drżącym głosem stwierdził Waldek.
Waśka sięgnął do starego kredensu i przy akompaniamencie kojącej nerwy orkiestry dzwoniących butelek, wyciągnął rękę, w której ściskał pół litra, tylko lekko upitej, czystej. Oczy Wali jakby trochę szerzej się otworzyły. Właściwie „otworzyły” to za wiele powiedziane. Jego powieki uchyliły się nieco szerzej. Waśka postawił butelkę na stole i ponownie sięgnął do kredensu, niedbale pomalowanego niebieską, olejną farbą, by po chwili wyjąć z niego dwie szklanki musztardówki. Nalał wódki w obie do połowy i przysunął w stronę kolegi słoik kiszonych ogórków.
– Wal, Wala. – Uniósł szklankę na wysokość czubka swojej głowy, po czym wychylił jednym haustem, chuchnął w rękaw i sięgnął do słoika po ogórka. Jego kumpel wykonał identyczny rytuał, z tym, że nie zagryzł ogórkiem. Waśka paluchem wskazał mu słoik.
– Wiesz przecież Waśka, że po pierwszym nie przegryzam.
Waśka oczywiście zrozumiał aluzję i ponownie polał do szklanek klarownego płynu z butelki. Tym razem do pełna. Po czym odstawił z hukiem pustą butelkę na blat. Waldek skurczył się nagle, jakby ktoś wbił mu nóż w trzewia, i jęknął.
– Ostrożnie, bo się rozsypie.
– Nie ma obawy. Dębowy – Waśka poklepał dłonią blat stołu.
– Nie stół. Ja się rozsypię – wyjaśnił Waldek.
– Pij, to ci szybciej przejdzie.
Wypili jak poprzednio i zakąsili ogórkami ze stojącego na blacie słoja.
– Teraz stary musisz się zbierać. Dochodzi siódma i moja Gertruda zaraz wstanie. Zacznie się szykować do kościoła. Jak wyjdzie, spotkamy się przy sklepie. To na razie.
Popchnął zdezorientowanego jeszcze Walę w stronę drzwi do sieni.
Waldek, ku własnemu zdziwieniu, poczuł się o wiele pewniej w pozycji pionowej i dość sprawnie stawiał kroki. Lekkie odchyłki od kursu mogły wynikać z niecałkowitego jeszcze przyswojenia przez organizm wypitego przed chwilą alkoholu. Wyszedł na zewnątrz, zszedł niepewnie po trzech niewysokich stopniach. Podciągnął gacie, wciągnął do płuc dym z zapalonego właśnie papierosa i obrał azymut na jedyny w Świnioryjach GS-owski sklep.
Sobota to piękny dzień tygodnia. Jednak nie dla wszystkich. Otóż w soboty Maźniakowa otwiera o dziewiątej. Tragedia, jakieś półtorej godziny czekania.
Pod sklepem, dość spora grupka entuzjastów młodego wina i innych trunków oczekiwała z utęsknieniem Maźniakowej, która czasami, nie mogąc spać z powodu reumatyzmu, który jej coraz bardziej dokuczał, otwierała nieco wcześniej. Oczywiście największe zainteresowanie wśród klientów wzbudzał pan Hieronim. Emerytowany nauczyciel chemii z pobliskiego gimnazjum w Gnijewie. Pan Hieronim cieszył się wielkim autorytetem wśród świnioryjskiego społeczeństwa, a przynajmniej jego męskiej części. A to z tej prostej przyczyny, iż był on ekspertem, a zarazem wirtuozem, w produkcji rodzimego alkoholu. Potrafił wyprodukować w zaciszu swojego laboratorium, czyli szopy na tyłach domu, całkiem przyzwoity trunek, i to prawie z niczego. Nie ma się więc co dziwić, że pan Hieronim wzbudzał w oczekujących pod sklepem swoich wyznawcach podziw i zainteresowanie, wykazujące nawet, w niektórych przypadkach, znamiona kultu. Zebrani pod sklepem czciciele „Hieronimusa”, w oczekiwaniu na Maźniakową umilali sobie czas niewielką ilością wyśmienitego trunku, którym w ramach reklamy częstował ich pan Hieronim.
W Świnioryjach jeszcze do niedawna istniał wspaniały przybytek, który jednoczył społeczeństwo i pozwalał zrelaksować się po ciężkim dniu pracy. Był to Bar „Pod Gruszą”, prowadzony przez rodzimą Gminną Spółdzielnię „Samopomoc Chłopska”. Niestety ta ostoja spokoju i wytchnienia, a czasem sielankowej zabawy, nie wszystkim się podobała. Od kiedy władzę w wiosce przejęła, dzięki sfałszowaniu wyborów, jak twierdzą byli bywalcy Baru „Pod Gruszą”, pani Sołtys, wszystko zaczęło się sypać. Ogłosiła jakieś referendum w sprawie zagospodarowania GS-owskiego budynku, który był, według niej, źle i nieefektywnie wykorzystywany. Oczywiście wywołało to ogólne oburzenie męskiej połowy lokalnego społeczeństwa. Lecz kiedy przyszło co do czego, to znaczy, kiedy trzeba było zagłosować w referendum, więcej niż połowa zainteresowanych mężczyzn była jeszcze tak pijana, że nie byli w stanie udać się do parafialnej świetlicy, gdzie wystawiono urny do głosowania. „Baby to specjalnie tak uknuły”. „Kto robi coś takiego w niedzielę i to w dzień po imieninach Józefa?”. To był główny argument zwolenników utrzymania dotychczasowego porządku rzeczy. Jak łatwo się domyślić, bar przepadł. Teraz znajduje się tam siedziba Koła Gospodyń Wiejskich i świetlica dla dzieci.
Jakich dzieci?… Tu są prawie sami emeryci. Młodzi już dawno stąd uciekli, do miasta, za granicę, polecieli w kosmos… Byle dalej od świnioryjskiego zadupia.
Waldek nieśmiało dołączył do wesołej gawiedzi pod sklepem. Niedługo i jemu udzielił się wesoły nastrój, za sprawą rękodzieła pana Hieronima. Czas płynął szybko i wkrótce Maźniakowa otworzyła podwoje sklepu. Waldek przeliczył zmięte banknoty, wyciągnięte właśnie z kieszeni spodni. Po krótkim skupieniu jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
– Niech mi pani da dwie „zero siedem” – wyartykułował dokładnie z nieukrywaną satysfakcją.
Włożył butelki do głębokich kieszeni kufajki, jedną do jednej, drugą do drugiej i dumnie wyszedł z uniesioną głową. Spojrzał w niebo. Musiało już być po dziewiątej, a Waśki ani widu. Rozejrzał się po okolicy, ale nigdzie nie zauważył swojego kumpla.
„Może Gertruda nie poszła na mszę o ósmej trzydzieści? A może coś mu się stało po drodze?” – pomyślał z niekłamaną troską Waldek. „Pójdę go poszukać” – zadecydował.
Przez wieś wiodła tylko jedna droga. Nawet nie asfaltowa, tylko wysypana takim żółtym żwirem. Kiedy było sucho, każdy przejeżdżający nią samochód wzbijał kłęby gęstego, żółtego kurzu, który opadał dopiero wtedy, gdy samochód był już dawno w Gnijewie. Natomiast, kiedy pogoda była deszczowa, przejeżdżające samochody rozpryskiwały rudo-żółtą maź na wszystkie strony. Na szczęście przez Świnioryje nie jeździło zbyt wiele samochodów, bo niby po co. Do Gnijewa oprócz tej, prowadziła jeszcze jedna, piękna, asfaltowa, szeroka i gładka jak stół szosa, oddalona od wsi o jakieś dwa kilometry. Nietrudno się domyślić, że znamienita większość, udających się do gminnego Gnijewa, wybierała właśnie tamtą drogę. Dziś pogoda była słoneczna i sucha. Waldek wyszedł na trakt i rozejrzał się w obie strony. Nic. Ani żywego ducha.
– To jasne, jest sobota, ledwie po dziewiątej, to chyba normalne – skwitował swoje rozważania. Pogłaskał z czułością kieszenie kufajki i spojrzał optymistycznie przed siebie. Na horyzoncie żółtej, niknącej gdzieś wstążce drogi, majaczyła jakaś postać albo pojazd… Wkładając ręce do kieszeni i obejmując dłońmi pieszczotliwie dwie gładziutkie, jeszcze chłodne butelczyny, ruszył w kierunku widnokręgu. Po blisko dziesięciu minutach marszu środkiem szosy, butelki w kieszeniach kufajki nie były już chłodne, a obraz na horyzoncie nie wyostrzył się ani trochę. Owszem, postać lub pojazd, nazwijmy to obiektem, zrobił się trochę większy, lecz nadal był zamazany jak fatamorgana na pustyni. W pewnym momencie Waldek zaczął nawet podejrzewać, że w istocie jest to fatamorgana, ale nie trzymał się zbyt długo tej koncepcji, ponieważ zaświtała mu w głowie zupełnie nowa myśl – i to o wiele bardziej wiarygodna.
– Tak, to na pewno omamy wzrokowe, spowodowane zbyt niskim poziomem alkoholu we krwi – wydedukował, po czym wyjął z kieszeni jedną z butelek, odkręcił korek i pociągnął z gwintu spory łyk. Gdy już oderwał usta, brakowało w niej około jednej czwartej płynu. Chuchnął w rękaw, jak miał w zwyczaju, i powiedział sam do siebie:
– Ciepła, suka… Dobrze, że po pierwszym nie przegryzam.
Mogłoby się wydawać, że nie był to pierwszy głębszy tego dnia, ale Waldek interpretował to trochę inaczej. Nie miał alkoholu w ustach już prawie godzinę, więc można było przyjąć, że ten był dla niego pierwszy.
Podniósł głowę, dłoń przyłożył do czoła, tworząc osłonę od słońca i, wytężając swój sokoli wzrok, spojrzał w stronę horyzontu. – Tak, teraz to zupełnie co innego. – Obraz był jakby trochę ostrzejszy, ale mimo wszystko nie dało się jednoznacznie stwierdzić, czy to osoba, czy może pojazd. – Nic. Trzeba iść dalej – powziął męską decyzję oraz napoczętą butelkę i ruszył dalej, w stronę niesprecyzowanego obiektu, coraz lepiej widocznego na szczycie wzniesienia.
Szedł, szedł, szedł, aż wreszcie, prawie u kresu swojej wytrzymałości fizycznej, zatrzymał się i spojrzał przed siebie, bo do tej pory patrzył tylko na czubki gumofilców i rzężący pod nimi rudo-żółty żwir. Przed jego oczami malował się obraz dziwny, zaskakujący, a zarazem śmieszny. Dziesięć, może piętnaście metrów przed Waldkiem stał na środku drogi terenowy samochód z podniesioną maską, a z komory silnika, w kłębach pary, wystawała wielka, zadnia część ciała jego przyjaciela Mundka Waśki. Tak, to było na pewno jego wielkie dupsko. Nikt inny nie nosił już spodni z krempliny i to w fioletowym kolorze. Spodnie były związane w pasie sznurkiem od snopowiązałki, który wczoraj Waśka wziął od Waldka, bo poprzedni tak się zapętlił, że gdyby nie nosił zawsze przy sobie kozika, to by się pewnikiem w nie zesrał.
Obok samochodu stała, oparta o drzwi, jakaś laska. No dobra, po bliższej analizie doszedł do wniosku, że to po prostu blondyna, albo kobitka. Na wygląd mogła mieć jakieś pięćdziesiąt lat, ale uwzględniając poprawkę na gruby na centymetr makijaż, liczyła pewnie dużo więcej. Co nie zmieniało faktu, że prezentowała się niczego sobie… Wciśnięta była w wąskie dżinsy, na nogach nosiła złote szpileczki, a od góry baaaardzo wydekoltowaną bluzeczkę w kolorze różowym, a la Barbie. Na to narzuciła przykrótkie wdzianko, połyskujące złotem i obszyte różowym futerkiem.
– Dzień dobry – odezwała się wysokim, matowym głosem. – Czy byłby pan tak miły i pomógł panu Edmundowi, bo zdaje się, on nie za bardzo zna się na samochodach.
– Droga pani – zaczął swą tyradę Waldek – pozwoli pani, że się przedstawię. Waldemar Paciaja, do usług. – Ukłonił się niezdarnie, bo nogi bolały go strasznie od długiego marszu. – Swego czasu byłem mechanikiem w pobliskim pegeerze. Byłem najlepszy. Nawet z sąsiedniej gminy po mnie przyjeżdżali, jak nie mogli sobie we żniwa dać rady z kombajnem. Bizona mam w jednym palcu…
W tym czasie Waśka wylazł spod maski Range Rovera i z dziwnym wyrazem twarzy przyglądał się rozgadanemu w najlepsze koledze. W pewnym jednak momencie, w którym Waldek zaczął opowiadać blondynie, jak to sam jeden naprawił samolot rolniczy, który robiąc opryski musiał awaryjnie lądować na polu PGR-u, Waśka nie wytrzymał, złapał Waldka za kufajkę i przyciągnął do siebie na odległość dziesięciu centymetrów. Z tego dystansu, scenicznym szeptem wyartykułował bardzo wyraźnie:
– Skończ, kurna, pieprzyć i zrób coś z tym popieprzonym samochodem. Tam wszystko jest jakieś dziwne, nie ma nawet gaźnika. Bierz się za robotę, a ja zajmę się umilaniem pani czasu. Okej?
Mówiąc „okej”, jednym ruchem ręki wsadził prawie całego Waldka pod maskę terenówki.
– Dobra, dobra, zaraz coś wymyślę.
– Ty Wala nie myśl, tylko napraw to angolskie ustrojstwo, bo nie mam tu zamiaru kwitnąć do wieczora. Pani zresztą też. – Spojrzał wymownie na blondynę, mierząc ją wzrokiem od stóp do głów.
Po dosłownie pięciu minutach silnik zaczął wygrywać miłą dla ucha, czterotaktową melodię. Waldek wylazł spod maski i wyjął z kieszeni kufajki napoczętą butelczynę.
– Napije się pani jednego? – zwrócił się wprost do blondyny.
– Czyś ty zwariował, Wala, przecież pani samochodem – zganił go natychmiast Waśka. – Ale ja się z chęcią napiję, dawaj – wziął od kumpla butelkę i przystawił ją do ust.
Bul, bul, bul, zawartość butelki szybko znikała w przepastnym gardle Waśki.
– Ciepła, suka!… – wykrzyknął, krztusząc się lekko i spluwając pod nogi, jednak zaraz zreflektował się i dodał: – Pani wybaczy, ale nie przywykłem do ciepłej wódki. Mam wrażliwe podniebienie.
– Nie wiem, jak ja się panom odwdzięczę? – zaczęła nieśmiało blondyna. – Może gdzieś panów podwieźć?
– Czemu nie – odparł Waśka. – Gdzie pani jedzie?
– Chcę dostać się do autostrady, bo źle zjechałam i musiałam zawrócić. Potem skręciłam na skrzyżowaniu w prawo i dojechałam do Gnijewa, a potem, to już tutaj – i wtedy coś zaczęło się psuć. W końcu zgasł silnik. Teraz muszę wrócić na autostradę.
– Wala, jedziesz z nami czy zostajesz tutaj?
– No co ty Waśka, chciałbyś mnie tu zostawić?
– Nie, oczywiście, że nie, zwłaszcza, że masz jeszcze jedną flaszkę.
Wsiedli do Range Rovera. Waldek do tyłu, a Waśka obok kierowcy. Blondyna zapięła pasy, przez co jeszcze bardziej uwydatniła swój, już i tak wydatny, biust, wrzuciła bieg, zawróciła i ruszyli w kierunku Gnijewa. Pomiędzy Świnioryjami i Gnijewem rozciągał się pas lasów państwowych nadleśnictwa Rojce. Jak tylko znaleźli się w terenie zalesionym, blondyna skręciła w pierwszy zjazd. Zaparkowała samochód niedaleko od drogi i wyłączyła silnik.
– Widzicie panowie, nie mam przy sobie gotówki, a chciałabym się wam jakoś odwdzięczyć – przemówiła tym swoim matowym, wysokim głosikiem. – Nie wyglądacie mi na zbytnich materialistów, więc pomyślałam, że moglibyśmy rozliczyć się w naturze.
Kumple popatrzyli po sobie, robiąc miny świadczące o dezorientacji.
– No… Jeśli pani tak, kurna, uważa… To czemu nie – odparł dyplomatycznie siedzący obok niej Waśka.
Blondyna sięgnęła po torebkę, również w różowym kolorze, wyjęła z niej dwie prezerwatywy w czarno-fioletowych, foliowych opakowaniach i wręczyła każdemu po jednej.
– A to co!? – odezwał się z tylnego siedzenia Waldek.
– To po to, by nie było komplikacji – odparła.
– Ale jakich komplikacji? – dopytywał się wciąż Waldek.
– Jak pani mówi, że to przeciw komplikacjom, to bierz i nie marudź – skwitował Waśka.
Dalej sprawy potoczyły się już same. Rozumiecie, hormony, instynkt i te sprawy.
Nazajutrz Waśkę obudziło walenie do drzwi. Zaspany i skacowany wypełzł z łóżka i podreptał do sieni.
– Ki zbój wodę mąci – zaklął, otwierając drzwi. Za drzwiami stał, a właściwie tańczył, przestępując z nogi na nogę, Waldek.
– Co ci kurna jest? Masz owsiki.
– Waśka, mam do ciebie bardzo ważne pytanie.
– Czego?
– Czy ty boisz się komplikacji…?
– Nie. Bo co?
– To ja też ściągam, bo za chwilę mi pęcherz rozpierniczy…
Indiana Jones
Kurna, jeszcze trzy dni do dziesiątego. Rozumie pani, fundusze się skończyły, może tak wziąłbym dwie krówki w kredo, a po dziesiątym wszystko dopniemy? – próbował niezgrabnie negocjować Waldek.
Jeśli jednak chodzi o negocjacje, to Maźniakowa nie należała do łatwych partnerów.
– Panie Paciaja, jak będzie pan miał pieniądze, to panu sprzedam nawet całe stado, a na razie mogę panu dać seteczkę na zeszyt do dziesiątego, bo widzę, że zaraz mi się pan tu rozsypie.
Waldek grzecznie podziękował i wyszedł ze sklepu. Na tylnej rampie nie zastał nikogo. Nic dziwnego, był siódmy, a niewielu znalazłoby się śmiałków takich jak on, którzy odważyliby się prosić Maźniakową o kredyt. Odkręcił butelkę i jednym haustem wchłonął zawartość. Po czym odsunął ją od ust na wyciągnięcie ręki. Przez chwilę patrzył na pustą flaszeczkę wzrokiem wyrażającym rozczarowanie i zdziwienie.
– Cóż, trzeba szukać pomocy. A gdzie najlepiej szukać pomocy, jeśli nie u najlepszego kumpla?
Mundek właśnie był zajęty rąbaniem i układaniem drew. „Zima za pasem, a tu, w drewutni, ani kawałka drewna” – zauważyła rano, przed wyjściem do kościoła, jego Gertruda. Po czym dała mu do zrozumienia, że to właśnie on powinien się tym zająć. No to się zajął. Na szczęście w szopie miał jeszcze schowane pół literka tego specjału od Hieronimusa i pokrzepiał się właśnie jego odrobiną, gdy usłyszał nawoływania od strony ogrodzenia.
– Waśka!… Waśkaaaa!
– Czego, do ciężkiej cholery!? – warknął Mundek, wychodząc z szopy i zbliżając się do ogrodzenia. Tak, jak przypuszczał, za płotem stał Waldek Paciaja.
– Czego kurna chcesz, nie widzisz, że mam robotę?
– Kurna, Waśka, ty wiesz, że ta wredna Maźniakowa nie chciała dać mi na kreskę dwóch marnych flaszek do dziesiątego?
– No wiesz, to akurat mogę sobie wyobrazić. Zdziwiłbym się, jakby ci dała choć jedną. Ostatni dług spłacałeś chyba pół roku.
– Przestań, miałem wtedy bardzo trudną sytuację majątkową.
– A teraz masz łatwą? – zapytał z szelmowskim uśmiechem na twarzy i wyjął z kieszeni paczkę ukraińskich papierosów.
Waldek w końcu wgramolił się na czterech przez dziurę w płocie i otrzepywał właśnie spodnie, gdy z głębi podwórka rozległ się klakson samochodu. Mundek wręczył koledze paczkę fajek i zapalniczkę.
– Masz, zapal sobie – A sam poszedł zobaczyć, kogo tam u diabła licho niesie.
W otwartej, jak zwykle, bramie stał Land Rover. Aż dreszcz przebiegł mu po plecach. Za kółkiem siedział jednak jakiś mężczyzna. Na widok gospodarza, wysiadł z samochodu i zaczął zmierzać w jego kierunku.
– Dzień dobry! Nie orientuje się pan przypadkiem, czy tu w okolicy nie wynajmuje ktoś pokoi? Szukam czegoś na parę dni.
Facet był wysoki, ubrany w dziwne ciuchy, jakby nie z tego filmu. Na głowie miał skórzany kapelusz, a na nogach buty z czubkami i na obcasie. Rejestracja była warszawska – „WWN”, a sam gość nie sprawiał wrażenia turysty.
– Panie. Co pan tu szukasz? Ja nie wynajmuję pokoi – oschle przywitał gościa Mundek. I już miał puścić w jego kierunku wiązankę melodii wietnamskich, kiedy zza jego pleców rozległ się głos Waldka: – A pytałeś pan u Walendziakowej, to zaraz obok, następna brama, nieraz wynajmuje i nie chce za dużo.
Mundek stał przez chwilę zaskoczony, z otwartymi ustami. Zamknął je, ale tylko po to, by za moment posłać wietnamską wiązankę w stronę kumpla.
– Co się, kurna, wpieprzasz między młotek a kowadło. Chcesz dostać w ryja? Zęby cię swędzą, czy co? Złamasie kutany!
W tym czasie gość wsiadł do samochodu i powoli wycofał z Mundkowego podjazdu z powrotem na drogę.
– Ty, Waśka – zaczął Waldek przytłumionym głosem. – On mi wygląda na żyłę złota.
Otumaniony całą sytuacją Mundek otworzył szerzej oczy.
– Co ty pieprzysz? Jak chcesz na nim zarobić?
– On na pewno tu czegoś konkretnego szuka. Myślisz, że taki elegancki gość, z Warszawy, szukałby tu noclegu, by tak po prostu pozwiedzać? A co można zwiedzać w Świnioryjach?
– No, może masz rację, ale co my możemy mu zaoferować?
– Najpierw właśnie to musimy ustalić. Obserwacja, mój drogi, ob-ser-wa-cja. A łatwiej będzie go obserwować, jak będzie nocował u Walendziakowej, zresztą ona potrzebuje na gwałt gotówki. Walendziaka przymknęli i musi mieć parę groszy na papugę, bo jak nie, to znowu posiedzi z pół roku.
Mundek zrobił minę, jakby mu się lekko przegrzewał mózg. Co prawda próbował nadążać za kolegą, ale jego tok myślenia był jakiś mętny i mniej wartki niż Waldka. W końcu dał za wygraną i stwierdził:
– Muszę się napić. Bo za Chiny nie kumam, o co ci chodzi.
– Widzisz, to się świetnie składa, bo ja też mam ochotę na jednego.
Razem więc poszli do szopy, gdzie czekała na nich cała masa nieporąbanych drew i niecała już buteleczka specjału Hieronimusa.
Następnego dnia, pierwszą zmianę objął Waldek, który w zasadzie nie miał nic konkretnego do roboty. W przeciwieństwie do kolegi, który po otrzymaniu poważnej reprymendy od małżonki, z powodu niewykonania normy poprzedniego dnia, miał pełne ręce roboty, a dosłownie całą górę drew do porąbania i poukładania w drewutni. Za dziesięć złotych, którymi to poratował go Waśka, Waldek kupił w GS-ie, zaraz po otwarciu, dwusetkę czystej i udał się na posterunek. Znajdował się on w krzakach za rowem, na wprost bramy Walendziaków. Do godziny dziewiątej nic się nie działo. Waldkowi już wyschło w gardle. „Ile można siedzieć o suchym pysku i gapić się w bramę Walendziaków”? – zastanawiał się, gdy niecałe pięć po dziewiątej, obserwowany figurant wyszedł z domu Walendziaków i wsiadł do samochodu.
Waldek wygramolił się z rowu i niby od niechcenia, zaczął spacerować wzdłuż żwirowej drogi. Samochód warszawiaka wyjechał z impetem na drogę, unosząc za sobą tumany żółto-brunatnego kurzu.
***
Wieczorem, po porąbaniu chyba pięciu metrów sześciennych drewna, Mundek zaczął wypatrywać przyjaciela. Niestety Waldek gdzieś przepadł. Po dłuższym oczekiwaniu i z powodu wyczerpania podręcznego zapasu trunku, Mundek postanowił poszukać kumpla. Najbardziej prawdopodobnym miejscem pobytu poszukiwanego była rampa na tyłach jedynego GS-owskiego sklepu w Świnioryjach. Dotarł tam w niecałe pięć minut. Zrobiło się już ciemno. Sklep od jakiegoś czasu był nieczynny. Za sklepem na rampie siedział Waldek i ściskał w rękach niedopite pół litra wódki.
– Wala, co tu robisz? – zapytał kumpla Mundek. Ten jednak nie zareagował.
– Wala, dobrze się czujesz, słyszysz mnie? – potrząsnął go lekko za ramię. – Co ci jest?
Waldek nie reagował. Siedział na rampie ze spuszczoną głową i ściskał w rękach butelkę. Nie przypominało to upojenia alkoholowego. Waldek w stanie upojenia jest nad podziw aktywny, a nawet nadpobudliwy, teraz jednak znajdował się jakby w stanie katatonii. Słowa Mundka nie docierały najwidoczniej do jego świadomości, odbijając się od niej jak groch od ściany. Po kilku nieudanych próbach dotarcia do waldkowej świadomości, Mundek zdecydował się na rozwiązanie o wiele bardziej radykalne i po prostu przypierdzielił mu w pysk. Waldek, jakby przez chwilę zdezorientowany, zamrugał oczami i spytał:
– Co tu się, kurna, dzieje? Gdzie ja jestem i czemu bijesz mnie po mordzie?
– Chwała Bogu! – wykrzyknął Mundek. – Myślałem, że już do końca życia będziesz roślinką.
– Gdzie on jest? – zadał niespodziewanie pytanie Waldek.
– Kto, gdzie jest?
– No ten Indiana Jones.
– Jaki, kurna, Indiana Jones? – Mundek nic nie rozumiał.
– No ten, co to mi kazałeś go śledzić.
– Ja ci kazałem? To był twój pomysł. Ja miałem masę roboty, sam się zaoferowałeś, że będziesz go śledził. Czekałem na ciebie, tak jak się umówiliśmy, ale nie przyszedłeś, więc postanowiłem cię poszukać i znalazłem tutaj, w tym dziwnym stanie. O co tu chodzi?
– Niezupełnie pamiętam, co się tak naprawdę wydarzyło – Waldek pociągnął spory łyk z butelki, którą do tej pory ściskał kurczowo w dłoniach. – Pamiętam, że poszedłem za nim aż na koniec wsi. Jak tam dotarłem, nie było go już w samochodzie. Stoi tam stary dom Konieczki, pamiętasz starego Konieczkę? Nie żyje już chyba z siedem lat. Zresztą, kto by tam wiedział, co się z nim stało. Zaginął pewnej zimy, mówili, że pewnie utopił się w jeziorze. W każdym razie, ciała nie odnaleziono. Pędził świetny bimber. Mieszkał zupełnie sam w tym domu na końcu wsi. Wszedłem tam. To bardzo stary, opuszczony budynek, pełen starych gratów. Wszędzie pełno kurzu i pajęczyn. Okna zabite deskami i niewiele światła dociera przez szczeliny w deskach. Zresztą zaczynało już zmierzchać. Wtedy go zobaczyłem. Stał nieruchomo przed takim dużym lustrem w drzwiach od szafy. Stał i patrzył w to lustro.
– I co? Mów kurna wreszcie, co się stało!
– No przecież mówię, stał tam i patrzył w lustro, tak po prostu, nic nie robił, nie poruszał się, nic nie mówił, tylko patrzył w swoje odbicie. I nagle wpadł do środka.
– Jak to „do środka”, do środka czego? Do szafy?
– Nie! Do lustra.
– I co. Co zrobiłeś?
– Poszedłem za nim.
– Jak to „za nim”, do lustra?
– Tak, do lustra. Stanąłem naprzeciw swojego odbicia, tak jak on przed chwilą, i wszedłem do środka. Do środka lustra. Nie potrafię ci tego wytłumaczyć, ale zupełnie wytrzeźwiałem, a wiesz, że jak jestem trzeźwy, nie umiem logicznie myśleć. Zobaczyłem go tam, był wkurzony, machał rękami, coś krzyczał. Nie wiem, jak to się stało, może był jakimś mistrzem kung-fu, bo w pewnym momencie złapał mnie za rękę i jednym ruchem odwrócił. Potem zapierniczył mi takiego kopa, że aż pociemniało mi w oczach. Co działo się dalej, nie pamiętam. Obudziłem się tu na rampie, a właściwie to ty mnie obudziłeś.
– Ja pierdzielę, Wala, to jest nieprawdopodobne. A ducha Konieczki czasem nie spotkałeś? Coś ty pił? Ja rozumiem, że jesteś bez kasy, ale tyle razy ci mówiłem, nie pij tej berbeluchy od Ukraińców. Czort wie, co oni do tego dodają. – To mówiąc, wyjął z rąk Waldka butelkę i cisnął ją w krzaki. – Chodź, napijesz się porządnej gorzały. – Poklepał kumpla po plecach i razem ruszyli w stronę wsi. Po drodze minął ich Land Rover. Za kierownicą siedział gość w kapeluszu i, odsuwając szybę, pokazał im palcem wymowny gest. Nim opadły tumany kurzu, po Land Roverze nie było już śladu.
W nocy wyły syreny, a rankiem pod sklepem dowiedzieli się, że właśnie spalił się opuszczony dom Konieczki.
Armagedon i archeolodzy z Bożej łaski
Nikt nie mógł tego przewidzieć. No chyba że wójt Gnijewa, ponieważ miał dostęp do planów zagospodarowania przestrzennego gminy. Jednak w Świnioryjach nikt się nie spodziewał, że pewnego słonecznego, letniego dnia, przyjdzie im zmierzyć się z nadchodzącym Armagedonem.
Żwirową drogą już od godziny szóstej, wzbijając tumany rudo-żółtego pyłu, ciągnął ciężki sprzęt. Końca tego konduktu, przerażającego formą i rozmiarem, nie było widać. Od strony Gnijewa, nieustannym potokiem przetaczały się koparki, spychacze, walce i inny sprzęt budowlany. Część czyniła to na specjalnych lawetach, część na własnych kołach. Przy akompaniamencie warczących silników i pomruku toczących się po żwirowej drodze kół, kawalkada jeźdźców apokalipsy jednostajnym tempem sunęła przez wieś.
Waldek jeszcze smacznie spał, gdy do jego uszu zaczęły docierać monotonne, ale coraz głośniejsze odgłosy ciężkiego sprzętu. Kiedy do tego dołączyły się drgania gruntu, gdy kawalkada przetaczała się koło jego chałupy, ocknął się zdezorientowany. Przez moment nasłuchiwał zaniepokojony. Po chwili zerwał się na równe nogi, krzycząc:
– Ruskie czołgi! Chodu do piwnicy.
Po kilku sekundach zorientował się, że już od dawna, to znaczy od czterech lat, mieszka sam. Żona wraz z dwójką dzieci i psem wyprowadziła się do matki. Jedynym współlokatorem Waldka był wychudły, wyliniały kot. Zresztą przychodził tu tylko spać. Całymi dniami włóczył się po wsi, prawie tak jak Waldek. A ruska okupacja? Ona przecież skończyła się już jakiś czas temu.
Po następnych kilkunastu, może kilkudziesięciu sekundach, do Waldka zaczęła docierać reszta bodźców z realnego świata. Ostatnio sypiał twardo i miewał sny, dziwne sny. Podszedł do okna i odsłonił zasłonkę z pasiastego ręcznika frotte. Na drodze coś się działo. Sądząc po hałasie, jaki stamtąd dochodził, było to coś ważnego. Na ogół nic się tu nie dzieje, nic absolutnie. A teraz się działo… Nooo! Teraz to się dziaaało.
Waldek wcisnął się w gacie i czym prędzej wyszedł przed chałupę, usiłując zawiązać kokardkę ze sznurka od snopowiązałki, który służył mu za pasek. Wśród tumanów brunatno-żółtego kurzu, drogą poruszały się jakieś pojazdy. Przez kłęby pyłu, co jakiś czas było widać rozbłyski pomarańczowych świateł i słychać było klaksony.
„Ożeż w mordę. Jakiś przemarsz wojsk Układu Warszawskiego?” – zastanawiał się Waldek. Oczywiście zdawał sobie sprawę z faktu, że Układ Warszawski nie istnieje, ale tak mu się skojarzyło, bo tęsknił trochę za tamtymi czasami, kiedy życie było lepsze. A nawet jeśli nie lepsze, to na pewno prostsze. Pracował wtedy w pegeerze i to w zasadzie tyle, nic więcej nie potrzebował. PGR jak matka zapewniał mu wszystko, co było niezbędne do życia. Ubranie, węgiel, ziemniaki na zimę, ziarno do siewu (oczywiście Waldek nigdy nie wysiał nawet garstki ziarna, ale zawsze można było za nie dostać parę złotych), a oprócz tego, godziwą wypłatę raz w miesiącu. A teraz? PGR-u już nie ma, a za te niecałe osiemset złotych z ZUS-u, nie za bardzo jest jak wyżyć.
„Czy to jeszcze kiedyś wróci?” – zastanawiał się Waldek. I pewnie nadal by się tak zastanawiał, gdyby z tej zadumy nie wyrwał go głos Waśki.
– Co się tak gapisz, Wala? Drogę będą nam asfaltować.
– Asfal… Co?
– Asfaltować, to znaczy, że nie będzie już tej brei i kurzu. Czujesz? Asfalt do samego Gnijewa, od zakrętu na końcu wsi, gdzie stał dom Konieczki. No wiesz, ten, co to się w zeszłym roku schajcował.
– Wiem gdzie to. Przecież tam byłem – obruszył się Waldek.
– No ale, Wala, nie będziemy tu chyba tak stać po próżnicy. Masz tam co?
Waldek ocknął się z chwilowego zamyślenia. Od czasu przygody w domu Konieczki, coraz częściej mu się to zdarzało. Znaczy, zdarzało mu się zamyślić, i to tak, że aż nieraz bolała go głowa od tego myślenia. No i te sny. Miał bardzo realistyczne sny. Widział w nich różne rzeczy, różni ludzie, i nie tylko ludzie, mówili mu przeróżne rzeczy, a gdy się budził, to przeważnie te rzeczy się działy. Nie, żeby od razu stał się jasnowidzem, po prostu miał sny, a te sny się sprawdzały. Nieraz palnął coś przy kielichu, że to czy tamto. Zwykłe pijackie gadanie. A tu następnego dnia, bęc! – to się działo. Dokładnie tak, jak powiedział. Ludziska zaczęli już gadać. Kiedyś przy gorzale palnął, że Kulawiński powinien w końcu ten dach naprawić, bo mu wiatr dachówki strąca. W nocy tak wiało, że cały dach z chałupy Kulawińskiego zdjęło i w pole zaniosło. Co ciekawe, „trąba” niczego w pobliżu nie uszkodziła, tylko ten nieszczęsny dach. Waldek czasami już bał się gębę otworzyć, żeby go za jakiego proroka nie wzięli. A wracając do waldkowego bólu głowy, Waśka stwierdził, że to dumanie, na zdrowie na pewno mu nie wyjdzie, bo mózg odwykły i strasznie się męczy, i od tego go ten łeb tak ciągle napieprza. A jak wiadomo, Waśka – nie byle jaki autorytet w dziedzinie bólu głowy – miał nań jedno tylko lekarstwo.
– No pewnie, że mam co nieco! – odparł, rozchmurzając się Waldek. Weszli do chałupy. Wewnątrz była sień i przestronna izba. W rogu stał piec, stary, ale bardzo ładnie wykonany przez zduńskiego mistrza. Nawet komin wyłożony był kaflami aż do powały. Przy piecu stało łóżko, a na nim leżała niezbyt świeża pościel, teraz w całkowitym nieładzie. Waldek podszedł do łóżka i zaczął ją poprawiać. W tym czasie Waśka stanął przy kredensie, i, jakby był u siebie, wyjął z niego dwie szklanki i napoczętą butelkę wódki. Postawił to wszystko na stole, który stał przy jednym z dwu okien.
– Masz jaką zagrychę? – spytał.
– Tam w kredensie powinien być słoik z papryką.
Waśka wyjął z kredensu słoik z marynowaną papryką i trzymając go dwoma palcami z wyrazem obrzydzenia na twarzy, postawił na blacie stołu.
– A nie masz Wala zwykłych ogórków? – spytał kolegę, który skończył mordować się z łóżkiem i właśnie wygładzał kapę, którą przykrył barłóg.
– Nie mam, ale papryka też dobra, zwłaszcza że kupiłem u Maźniakowej za pół ceny. Data wychodzi.
Waśka odkręcił słoik i podsunął sobie pod nos.
– Pachnie nie najgorzej. – Wsadził dwa paluchy do szkła i wydobył jedną, flakowatą papryczkę, po czym włożył ją sobie do ust. – Hmm. Niczego, całkiem, całkiem. – Otarł rękawem spływający po brodzie ocet. – Ale i tak wolę ogórki.
Waldek w końcu dołączył do przyjaciela i nalał po słusznej porcji czystej.
– No to siup w ten głupi dziób! – zakrzyknął Waśka.
– Cheers! – odpowiedział Waldek i wychylił szklanicę.
Kiedy już zakąsił papryczką, spojrzał na Waśkę, który nadal trzymał w ręku pełną szklankę, a wzrokiem próbował przewiercić mu czaszkę.
– No co? Co ci nie smakuje, wódka czy zakąska?
Waśka nie odpowiadał. Wypił powoli wódkę i z namaszczeniem przeżuł paprykę. W końcu przemówił.
– Ty coś ostatnio dziwny jesteś, Wala. Nie dziwię się, że ludziska zaczynają gadać.
– Co zaczynają gadać? – spytał Waldek, nalewając po kolejnej szklance.
– No wiesz, że potrafisz przewidzieć, co będzie, że niby jasnowidz z ciebie, no i że czytasz w myślach. A nawet słyszałem, jak się baby naradzały, żeby iść do ciebie, to może urok odczynisz.
– E… coś ty, Waśka. Ja tam odczyniać uroków nie umiem. A że czasem mi się coś przyśni i wygadam się przy wódce, to potem plotkują. Najgorsze, Waśka, że mnie to się coraz częściej zdarza, znaczy coraz częściej śnią mi się te sny. A ostatnio to nawet przy robocie mnie naszło.
– I co, i co? – dopytywał szczerze zaniepokojony Waśka.
– No, to było tak… Ale wypijmy. – Przerwał i sięgnął po szklankę.
Waśka uczynił to samo. Wychylili. Waldek zakąsił papryczką ze słoika i podał go Waśce mówiąc: – Bon appetit. – Waśka znowu oniemiał. Po chwili jednak widząc zakłopotanie kolegi, przemówił:
– Skąd ty, Wala, znasz takie słowa?
– Wiesz, nie wiem, ale tak jakoś same mi one do głowy przychodzą. Nieważne – machnął ręką i kontynuował opowieść.
– Napierniczył mi rower. Wiesz, ten cholerny łańcuch. Dostałem od Walendziaka całkiem nowy, tylko lekko używany. Pomyślałem, że wymienię i będzie po kłopocie. To znaczy, że ten cholerny łańcuch nie będzie już spadał za każdym razem, jak będzie mi się gdzieś spieszyć. Już nawet wziąłem się do rozpinania starego, kiedy śrubokręt omsknął się ze spinki i dziabnąłem się w rękę. Oooo, zobacz, jeszcze mam ślad… – to mówiąc, wyciągnął lewą dłoń w stronę twarzy Waśki. – Widzisz, prawie sobie na wylot przebiłem. Ból był taki, że aż mi w oczach pociemniało. I wtedy właśnie miałem wizję.
– Co miałeś? – przerwał mu Waśka.
– Wizję.
– Jaką wizję?
– Normalną wizję, imaginację, wewnętrzną projekcję mentalną z przyszłości – odparł poirytowany Waldek.
Waśce tak opadła szczęka, że musiał ją podtrzymywać rękoma, żeby nie wyleciała z zawiasów.
– Wala, ja się ciebie boję, ty naprawdę stajesz się coraz dziwniejszy.
– Chcesz posłuchać, co było dalej, czy nie? – spytał wyprowadzony z równowagi Waldek. – Jak chcesz, to się zamknij i słuchaj.
Waśka, chłop prawie dwumetrowego wzrostu i potężnej budowy, zrobił się nagle malutki i nawet nie pisnął, tylko wpatrywał się w kolegę oczami wielkimi jak spodki, słuchając dalszej części opowieści.
– Zobaczyłem pana Hieronima, jak pracuje u siebie w szopie, przepraszam, w laboratorium. Coś tam mieszał i dolewał. Aparatura cichutko szumiała. Z zaworka ciekła cieniutką stróżką ta jego okowitka. I nagle coś zaczęło syczeć, coraz głośniej. Hieronimus zaczął się krzątać wokół aparatury, przekręcać jakieś kurki i przełączniki, ale szum był coraz głośniejszy. I nagle…
Waldek zrobił głęboki wdech.
– … Jebuuut! Wszystko wyleciało w powietrze… Wtedy oprzytomniałem i znowu zacząłem czuć ból w lewej dłoni. Rana była poważna, krwawiła, bolało jak jasna cholera. Zawinąłem rękę szmatą i poszedłem do sąsiadki. Walendziakowa opatrzyła mi ranę i stwierdziła, że miałem szczęście, że to lewa, ale potem dodała, że w zasadzie to bez znaczenia, bo do roboty to ja mam obie lewe… I czego nic nie mówisz?
– Bo… Bo… – jąkał się Mundek.
– Co „bo”? Wykrztuś w końcu co ci leży na wątrobie.
Waldek, poirytowany, polał resztę wódki. Było tego niespełna po pół szklanki. Wtedy Waśka w końcu przemówił.
– Bo… Widzisz… Pan Hieronim miał wypadek i…
– Wiem. I to mnie właśnie niepokoi. Zastanawiam się coraz częściej, czy jakby mi się to nie wyimaginowało, to czy pan Hieronim nadal by był w domu i pędził tę swoją okowitkę? Czy to ja jestem winien, że leży teraz poparzony w szpitalu?… Waśka, to mnie męczy.
– Co cię tak męczy?
– Myślenie. No przecież ci mówiłem. Aż mnie już głowa boli od tego ciągłego myślenia. Musimy się jeszcze napić. Jest tak, że po gorzale trochę mniej myślę, nie mam halucynacji i łeb mnie przestaje napierniczać.
– Nooo! To rozumiem. Myślę, że to ci przejdzie, znaczy to myślenie, i znów będziesz normalny, Wala.
Nazajutrz Waśkę obudziło łomotanie do drzwi. Nie musiał się długo zastanawiać, domyślił się prawie od razu. Przed drzwiami stał Waldek i, sapiąc ciężko, wycedził przez zęby:
– Mamy tylko dwadzieścia cztery godziny. Musimy się sprężać. Ubieraj się.
– Co cię tak przypiliło? Moja stara jeszcze śpi. Pogięło cię? Jest wcześnie – odparował Waśka.
– Nie gadaj tyle, tylko wkładaj galoty, bierz szpadel i łopatę i idziemy –zakomenderował Waldek.
Po pięciu minutach szli już drogą, wzdłuż której stały, jeszcze śpiące w bezruchu, maszyny drogowe. Kierowali się w stronę Gnijewa. Po jakimś czasie Waśka odważył się spytać:
– Daleko jeszcze?
– Nie. Tylko kawałek, do tej kępy leszczyn.
Waśka dzielnie maszerował, niosąc w jednej ręce szpadel, a w drugiej łopatę, podczas gdy Waldek szedł przed nim w pośpiechu, przebierając nogami i sapiąc z podniecenia i wysiłku. Dotarli do kępy leszczyn. Za rowem, tuż obok leszczynowych krzewów, stał stary drewniany słup telefoniczny. Drewno było zbutwiałe, poczerniałe i spękane. Na wysokości wzroku przymocowana była niewielka, metalowa tabliczka. Na niej wybito numeratorem liczbę „13”.
– To tutaj. Tutaj musimy kopać. Między tym słupem a tymi krzakami. – Waldek dokładnie pokazał palcem miejsce, gdzie Waśka miał kopać. – No, co się tak gapisz? Kop.
Waśka, nie czekając na dalsze zachęty, wziął się do roboty.
– Tu? – spytał, wbijając szpadel w twardą ziemię, poprzerastaną korzeniami.
Waldek tylko skinął głową. Po kilku sztychach Waśka zrobił przerwę.
– Cholernie tu twardo. Muszę zapalić. A tak właściwie, to po co kopiemy tę dziurę?
Waśka wyjął z kieszeni spodni lekko zdezelowaną paczkę papierosów i poczęstował kolegę. Usiedli przy rowie i delektowali się smakiem ukraińskich, czerwonych Vicerojów.
– Wiesz Waśka, miałem sen… – zaczął Waldek.
– No nie! Nie strasz mnie.
– Tym razem sen nie był wcale straszny, był intrygujący.
– Gadaj po naszemu, bo nic cię nie rozumiem.
– No dobra, był ciekawy i jeśli się sprawdzi tak jak poprzednie, to nigdy już nie będziemy musieli martwić się i zastanawiać, kto nam tym razem dorzuci do flaszki.
– Jak to? – spytał zaciekawiony Waśka.
– A tak to. Śniło mi się, że właśnie tutaj, ci drogowcy, co to nam tę drogę asfaltują, wykopali całą skrzynię złotych monet. Pruskie złote monety z końca osiemnastego wieku. Widziałem ją jak na jawie, we dwóch ją wyciągali, taka była ciężka. Więc kop, to nie będziemy już nigdy musieli pracować – skwitował Waldek.
– Myślę, że w twoim przypadku to nic nie zmieni, przecież i tak nigdzie nie pracujesz – zauważył słusznie Waśka.
– Aleś ty bystry, jak woda w kiblu! Ja zajmę się myśleniem, a ty kop.
Około południa, z wykopanej dziury wystawała tylko głowa Waśki. Biorąc pod uwagę, że miał on dwa metry wzrostu, dziura była już imponujących rozmiarów. Wokół niej piętrzyły się góry ziemi oraz piasku. Z wykopu wydobywał się dym papierosowy i ciche przekleństwa umęczonego Waśki. Nieopodal przechadzał się nerwowym krokiem Waldek i, paląc papierosa, mówił sam do siebie.
– Co, do jasnej cholery, przecież dokładnie widziałem. Ten słup i te leszczyny, nawet te pokrzywy widziałem. I tę tabliczkę na słupie. Pamiętam dokładnie. Co jest, do cholery? Wszystkie sny jak dotąd się spełniały, ale zawsze było to coś złego. A teraz, jak miało być coś dobrego, to dupa! Dupa, dupa, dupa! – dreptał wkoło i powtarzał. – Gówno! Nic! Szlag by to.
Zrobił się czerwony na twarzy i zaczął zachowywać się tak, jakby go brało delirium. Waśka, zaniepokojony o zdrowie kolegi, wygramolił się z dołu i poklepując go po przyjacielsku, odprowadził do domu, gdzie dla ukojenia nerwów wychylili po jednym głębszym.
Nazajutrz wieś obiegła sensacyjna nowina: „Podczas prac ziemnych pracownicy budowlani odkryli skrzynię z pruskimi monetami z czasów zaborów”. Gdy informacja ta dotarła do uszu Waldka, popędził jak szalony do sklepu Mażniakowej, by poznać więcej szczegółów. Dowiedział się, że odkrycia dokonano nieopodal posesji Konieczki, na drugim końcu wsi. Gdy tylko tam dotarł, ujrzał w niewielkim tłumie gapiów, górującego nad wszystkimi wzrostem Waśkę.
– Co tu robisz? – zapytał.
– Jak to co? Przyszedłem zobaczyć, co mieliśmy wczoraj wykopać – odparł z nutką drwiny w głosie.
– Daj i mnie popatrzeć. – Waldek zaczął przeciskać się do przodu.
Wykop był ogrodzony biało-czerwoną taśmą ostrzegawczą, w tle stała koparka. W wykopie siedziało jakichś dwóch facetów w białych kitlach, którzy coś tam na dnie majstrowali.
– To archeolodzy z powiatu. Będą tu jeszcze kopać, tak, że nie wiadomo, kiedy będziemy mieli tę drogę – z rezygnacją w głosie stwierdził stojący obok Kawka.
Wykop był umiejscowiony pomiędzy kępą leszczyn a starym, drewnianym słupem telefonicznym. Na słupie znajdowała się tabliczka z wybitym numerem. Obrazek, niczym nachalne „déjà vu”, drażnił zmysły Waldka, a świadomość porażki przygniatała go coraz bardziej do ziemi. „Jasna cholera, nie ten słup. A wszystko wygląda tak samo. Krzaki i nawet pokrzywy, tylko ta cholerna tabliczka… Nie widać stąd numeru…” – myślał.
– Fuck it! I need a drink – wyrwało się Waldkowi.
Połowa gapiów odwróciła wzrok w jego stronę. On tylko splunął pod nogi i dodał:
– Fuck! – splunął jeszcze raz i poszedł do domu.
Jeziorowe przesłanie
Tego ranka, jak działo się to już od kilku tygodni, od strony jeziora dochodziły odgłosy wystrzałów. Od godziny szóstej, pomimo szarówki, myśliwi nie odpuszczali gęsiom gęgawom. Poczynając od pierwszego września, walili ile wlezie. A była już połowa października. Nad trzcinowiskami co chwila słychać było specyficzne gęganie, gdy całe stada tych pięknych ptaków podrywały się do lotu, spłoszone wystrzałami myśliwych. Mundek właśnie dziś postanowił wybrać się na ryby. Nie, żeby był wędkarzem albo rybakiem. On po prostu umiał łowić ryby, i to na wszelkie sposoby. Opłacanie składek i posiadanie zezwoleń na połów ryb, uważał za całkowicie zbędne. Bo żeby łowić, to trzeba umić, a nie płacić – powtarzał.
Większość miejscowych miała podobne poglądy na tę kwestię. Zresztą tu i tak wszyscy się znali. Edek Piskorz, przewodniczący Świnioryjskiego Koła PZW i zarazem Komendant Okręgowej Społecznej Straży Rybackiej, jest chrześniakiem Mundka i na komunię dostał od niego składaka „Wigry 2”. Tak więc Mundek mógł oddawać się swojej pasji bezstresowo i spokojnie doskonalić stare oraz opracowywać nowe metody. Ostatnio pasjonował się on techniką na tak zwanego „pierdolca”. Była ona, tak jak jej nazwa, bardzo prosta. Wypływało się łodzią na jezioro, kotwiczyło, wyrzucało do wody ładunek i czekało. Niedługo, jakieś piętnaście, dwadzieścia sekund. …A potem, jak pierdolło, to woda unosiła się na jakieś trzydzieści, czterdzieści centymetrów, a wielki dymny bąbel mącił jej powierzchnię, niczym gejzer w Yellowstone. Wtedy rybki można było zbierać podbierakiem wprost do koszy w łódce. Tak naprawdę, nie była to metoda nowatorska. Zaraz po wojnie, gdy na podorędziu było jeszcze trochę granatów, stosowano ją, ale z czasem granaty się skończyły, a metoda, z powodów oczywistych, odeszła w niepamięć.