Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Piąta ewangelia

Piąta ewangelia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-815-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Piąta ewangelia

Wielce kontrowersyjna relikwia oraz wola umierającego papieża sprawiają, że dwaj bracia – księża pracujący w Watykanie – wyruszają w intelektualną podróż, by rozwikłać największą tajemnicę w historii Chrześcijaństwa. Dziesięć lat temu napisana przez Iana Caldwella i Dustina Thomasona Reguła czterech została okrzyknięta przez krytyków powieścią „genialną… i nadzwyczaj erudycyjną” (The New York Times), „fascynującą” (People) oraz „manifestacją olbrzymiej wiedzy autorów” (San Francisco Chronicle). Dzisiaj, po latach żmudnych przygotowań i szeroko zakrojonych historycznych poszukiwań, Ian Caldwell wraca z mistrzowską powieścią, która ugruntowuje jego pozycję wśród najambitniejszych współczesnych pisarzy. W 2004 roku, u schyłku pontyfikatu Jana Pawła II, w Muzeach Watykańskich organizowana jest tajemnicza ekspozycja. Tydzień przed jej planowanym otwarciem kurator wystawy zostaje zamordowany podczas poufnego spotkania w Castel Gandolfo. Tego samego wieczoru ma miejsce włamanie do mieszkania współpracującego z kuratorem Alexa Andreou, duchownego greckokatolickiego, który z pięcioletnim synem mieszka za murami Watykanu. Kiedy Żandarmerii Watykańskiej nie udaje się wskazać sprawcy żadnego z tych przestępstw, ksiądz Andreou, powodowany troską o bezpieczeństwo własnej rodziny, podejmuje prywatne śledztwo. Aby odnaleźć mordercę, musi odkryć tajemnicę, którą jego ofiara zabrała ze sobą do grobu. Duchowny wie tylko, że w oparciu o cztery kanoniczne Ewangelie oraz tak zwaną harmonię ewangelijną, czyli stworzone ponad sto pięćdziesiąt lat po Chrystusie zestawienie czterech Ewangelii znane jako Diatessaron, kurator dokonał sensacyjnego odkrycia na temat najświętszej relikwii Kościoła katolickiego. Kiedy ksiądz Andreou zaczyna poznawać prawdę o śmierci swojego przyjaciela oraz jej konsekwencjach dla relacji między dwoma największymi Kościołami chrześcijańskimi, pada ofiarą prześladowań człowieka, który jest osobiście zainteresowany tym, żeby rewelacja zamordowanego kuratora nie ujrzała światła dziennego. Aby przetrwać, ksiądz Andreou musi się okazać sprytniejszy niż jego prześladowca.

Polecane książki

W 1999 r., kiedy powstawał rękopis tej książki minęło 600 lat od śmierci królowej Jadwigi, ale i 600 lat od utworzenia Wydziału Teologicznego w Akademii Krakowskiej, 600 lat zainicjowania i sfinansowania przez królową fundacji bursy dla studentów litewskich w Pradze. Zbliżało się także 600 lat reorg...
Ernst Theodor Amadeus Hoffmann: Panna de Scudéry. Opowiadanie z czasów Ludwika XIV. Das Fräulein von Scuderi. Erzählung aus dem Zeitalter Ludwig des Vierzehnten. Mademoiselle de Scudéry. Chronique du règne de Louis XIV. Edycja trójjęzyczna: polskaa, niemiecka i francuska.Akcja książki umiejscowiona ...
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition. Sherlock Holmes wybiera się z wizytą do swojego brata, Mycrofta. Towarzyszy mu Doktor Watson bardzo chcący poznać brata swego przyjaciela. W Klubie Diogenesa okazuje się, że znajomy Mycrofta ma do ro...
Największe  autorytety Kościoła Katolickiego -  Jan Paweł II, Benedykt XVI, Franciszek- do młodych! Książka jest wyborem wypowiedzi trzech ostatnich Papieży: Jan Pawła II, Benedykta XVI i Franciszka. Teksty, które poświęcone są wierze, wygłoszone zostały  podczas spotkań z młodzieżą i adresowane są ...
Radek, sześcioletni chłopiec przeprowadza się na wieś. Jest z tego powodu bardzo szczęśliwy, bo przecież na wsi można robić tyle ciekawych rzeczy. Najbardziej jednak interesuje go samotny sąsiad, pan Mietek, który nie ma najmniejszego zamiaru zaprzyjaźnić się z małym chłopcem. Ale Radek postana...
Czy chcesz dotrzeć na szczyt w zawodzie sprzedawcy? Czy charakteryzują cię elastyczność, upór, dobra organizacja, entuzjazm, silna motywacja i doskonałe podejście? Cechy te, zdaniem Ziga Ziglara, mogą pojawić się wyłącznie wtedy, gdy posiądziesz tę najważniejszą, a mianowicie chęć rozwoju. Bez...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ian Caldwell

Tytuł oryginału:

THE FIFTH GOSPEL

Copyright © 2015 by Ian Caldwell

Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autora: © Arika Van Brunt

Redakcja: Mariusz Kulan

Korekta: Aneta Iwan, Anna Gauza, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-7999-815-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2017

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Meredith.Wreszcie.

NOTA HISTORYCZNA

Dwa tysiące lat temu dwaj pielgrzymi wyruszyli z Ziemi Świętej, żeby głosić dobrą nowinę. Święty Piotr podążył do Rzymu, by tam zostać symbolicznym założycielem chrześcijaństwa zachodniego, a jego brat, święty Andrzej, powędrował do Grecji, gdzie został symbolicznym założycielem chrześcijaństwa wschodniego. Przez wieki Kościoły, które zapoczątkowali Piotr i Andrzej, pozostawały w jedności, ale tysiąc lat temu nastąpił rozłam. Chrześcijanie na Zachodzie stali się katolikami, a zwierzchnictwo nad nimi objął papież, następca świętego Piotra. Chrześcijanie na Wschodzie stali się prawosławnymi, uznając zwierzchnictwo następców świętego Andrzeja i innych apostołów, tak zwanych patriarchów. Dzisiaj to dwa największe Kościoły chrześcijańskie na świecie. Między nimi funkcjonuje mała grupka tak zwanych katolickich Kościołów wschodnich, których nie można jednoznacznie sklasyfikować, ponieważ zachowują wschodnie tradycje, ale też uznają zwierzchnictwo papieża.

Akcja tej powieści toczy się w 2004 roku, kiedy wolą umierającego papieża Jana Pawła II katolicyzm i prawosławie miały się ponownie zjednoczyć. Opowiada historię dwóch braci, z których jeden jest księdzem Kościoła wschodniego, a drugi zachodniego.

PROLOG

Mój syn ma zbyt mało lat, żeby rozumieć, czym jest przebaczenie. Dorastając w Watykanie, nabrał przekonania, że sprawa jest całkiem prosta: przed drewnianymi budkami w bazylice Świętego Piotra gromadzą się ludzie, oczekując na swoją kolej, raz na jakiś czas nad konfesjonałami zapala się na chwilę czerwone światełko, które oznacza, że siedzący w środku księża skończyli z jednym grzesznikiem i są gotowi na kolejnego. Nie wolno dopuszczać, żeby sumienia się brudziły, myśli sobie mój syn, skoro o wiele łatwiej je wyczyścić niż naczynia kuchenne albo sypialnię. Dlatego ilekroć zbyt długo leje wodę do wanny, rozrzuca zabawki na podłodze albo wraca z zajęć w ubłoconych spodniach, prosi o wybaczenie. Skrucha przychodzi mu równie łatwo jak papieżowi błogosławieństwo. Do pierwszej spowiedzi mój mały Peter pójdzie dopiero za dwa lata. Nie bez powodu musi czekać.

Dzieci nie rozumieją co to grzech, wina, wybaczenie. Duchowny tak szybko odpuszcza grzechy zupełnie obcym ludziom, że mały chłopiec nie potrafi nawet sobie wyobrazić, jak trudno będzie mu kiedyś wybaczyć wrogom. Albo przyjaciołom i najbliższym. Nawet jeszcze nie podejrzewa, że czasem dobrzy ludzie nie potrafią wybaczyć samym sobie. Bo można rozgrzeszyć z największych nawet błędów, ale niczego nie da się cofnąć. Mam nadzieję, że z unikaniem grzechów Peter poradzi sobie lepiej niż ja i mój brat.

Urodziłem się do stanu duchownego. Mój wuj jest księdzem, mój starszy brat Simon jest księdzem i mój Peter też pewnego dnia księdzem zostanie, taką przynajmniej mam nadzieję. Nie sięgam pamięcią do czasu, kiedy mieszkałem poza murami Watykanu. Peter nie mieszkał poza nimi nigdy.

W oczach świata istnieją dwa Watykany: jeden to najpiękniejsze miejsce na ziemi, świątynia sztuki i muzeum wiary; drugi jest niczym kościelny bal samców, podczas którego starcy w sutannach grożą światu palcem wieczności. Wydaje się niemożliwe, żeby w którymkolwiek z tych dwóch miejsc mógł się wychować mały chłopiec, a przecież państwo watykańskie zawsze było pełne dzieci. Wszyscy je mają: ogrodnicy papiescy, obsługa, gwardziści szwajcarscy. Kiedy ja byłem dzieckiem, Jan Paweł głosił pogląd, że pensja powinna wystarczać na utrzymanie, podnosił więc watykańskim pracownikom pobory z każdą kolejną gębą do wykarmienia, która się pojawiała w rodzinie. Na terenie papieskich ogrodów bawiliśmy się w chowanego, z papieskimi ministrantami kopaliśmy piłkę, a nad zakrystią w papieskiej bazylice graliśmy w bilard. Wbrew naszej woli matki zabierały nas do watykańskiego supermarketu, a potem z ojcami jeździliśmy do watykańskiej stacji benzynowej albo watykańskiego banku. Nasza ojczyzna ma powierzchnię niewiele większą od pola golfowego, ale robiliśmy wszystko to, co każde inne dziecko. Simon i ja spędziliśmy dzieciństwo szczęśliwie. Normalnie. Od pozostałych chłopców w Watykanie różniliśmy się tylko jednym: nasz ojciec był księdzem.

Ojciec był duchownym rytu greckiego, a nie rzymskiego, co oznaczało, że nosił długą brodę oraz inną sutannę, zamiast mszy odprawiał świętą liturgię i mógł się ożenić przed przyjęciem święceń kapłańskich. Z lubością powtarzał, że my, katolicy obrządku wschodniego, jesteśmy ambasadorami Boga, pośrednikami, dzięki którym Kościoły katolicki i ortodoksyjny ponownie się połączą. Prawda jest tymczasem taka, że katolik obrządku wschodniego może się czuć co najwyżej jak uchodźca na przejściu granicznym między dwoma supermocarstwami. Ojciec usiłował ukryć ciężar, jakim była dla niego ta sytuacja. Na świecie jest miliard katolików obrządku rzymskiego i tylko kilka tysięcy takich jak my, był więc jedynym żonatym księdzem w kraju rządzonym przez mężczyzn żyjących w celibacie. Przez trzydzieści lat inni księża patrzyli na niego z góry, kiedy zanosił papiery na watykańskie wzgórze. Dopiero koniec kariery doprowadził go na sam szczyt: do swojego grona przyjęli go aniołowie.

Matka zmarła niedługo potem. Nowotwór, mówili lekarze. Ale oni niczego nie rozumieli. Rodzice poznali się w latach sześćdziesiątych, kiedy przez krótką chwilę mogło się wydawać, że wszystko jest możliwe. Często tańczyli ze sobą w naszym mieszkaniu. Wszystkie trudności przetrwali razem, modląc się wspólnie naprawdę żarliwie. Matka pochodziła z katolickiej rodziny, której przedstawiciele od ponad stu lat pięli się po szczeblach watykańskiej hierarchii, kiedy więc poślubiła włochatego Greka, została wydziedziczona. Po śmierci ojca powiedziała mi kiedyś, że dziwnie się czuje z własnymi dłońmi, bo nie ma już z kim chodzić za rękę. Simon i ja pochowaliśmy ją obok ojca na cmentarzu za watykańskim kościołem parafialnym. Niewiele pamiętam z tamtego czasu. Wiem tylko, że codziennie uciekałem ze szkoły, biegłem na cmentarz, siadałem tam z kolanami pod brodą i płakałem. Potem zawsze przy grobie pojawiał się też Simon, żeby zabrać mnie do domu.

Obydwaj byliśmy małoletni, powierzono nas więc opiece wuja, watykańskiego kardynała. Wuja Lucia najlepiej opisuje stwierdzenie, że ma serce małego chłopca, które przechowuje w słoiku razem ze sztuczną szczęką. Jako Prezydent Gubernatoratu poświęcił najlepsze lata swojego życia na walkę o zbilansowanie budżetu Watykanu oraz niedopuszczenie do powstania związków zawodowych na jego terenie. W trosce o watykańskie finanse przeciwstawiał się promowaniu dodatkiem rodzinnym każdego kolejnego dziecka, gdyby więc nawet miał czas, żeby się zajmować osieroconymi synami swojej siostry, zapewne demonstracyjnie by ten dodatek odrzucił. Nie protestował, kiedy Simon i ja przenieśliśmy się z powrotem do mieszkania rodziców. Wychowywaliśmy się sami.

Byłem zbyt mały, żeby pracować, dlatego to Simon rzucił na rok szkołę i znalazł zatrudnienie. Żaden z nas nie umiał gotować, szyć ani naprawić sedesu, Simon musiał więc wszystkiego się nauczyć. To on budził mnie rano do szkoły i wręczał pieniądze na drugie śniadanie. On zapewniał mi ubranie i ciepłe posiłki. Sztuki służenia do mszy uczyłem się wyłącznie od niego. Każdy katolicki chłopiec w najgorsze noce swojego życia zasypia trapiony wątpliwościami, czy podłe ludzkie kreatury warte są prochu, z którego stworzył je Bóg. Ale ciemności mojego życia Bóg rozjaśnił, zsyłając Simona. Nie mogę powiedzieć, że przez dzieciństwo przeszliśmy razem: to on przez nie przeszedł, dźwigając mnie na plecach. Zawsze towarzyszyło mi przekonanie, że nigdy nie zdołam mu się za to odpłacić. Tak wielkich długów spłacić się nie da, co najwyżej można je darować. Zrobiłbym dla Simona wszystko, co bym mógł. Wszystko.

ROZDZIAŁ 1

– Wujek Simon się spóźnia? – pyta Peter.

Nasza gospodyni, siostra Helena, zapewne zadaje sobie to samo pytanie, patrząc, jak kolacyjny morszczuk rozgotowuje się w garnku. Jest dziesięć minut po godzinie, na którą mój brat się zapowiedział.

– Nic nie szkodzi – mówię. – Pomóż mi nakryć do stołu.

Peter mnie ignoruje. Unosi się, klęka na siedzeniu swojego krzesła, po czym oznajmia:

– Simon i ja obejrzymy film, później pokażę mu słonia w Bioparco, a jeszcze później mnie nauczy, jak robić ruletkę.

Siostra Helena odwraca się znad patelni, szurając nogami. Sądzi, że mowa o hazardzie. Peter jest oburzony. Unosi jedną rękę i zatrzymuje ją w powietrzu niczym czarownik wypowiadający zaklęcie.

– Nie! To zwód piłkarski. Robi go Ronaldo.

Simon przylatuje z Turcji do Rzymu na wystawę, której kuratorem jest nasz wspólny znajomy Ugo Nogara. Wernisaż, zaplanowany za niespełna tydzień, będzie wielkim wydarzeniem, na które z pewnością nie dostałbym zaproszenia, gdyby nie wykonana dla Ugo praca. Ale pod tym dachem wszyscy żyjemy w świecie pięciolatka. Wujek Simon przyjeżdża więc do domu, żeby udzielać lekcji futbolu.

– W życiu są rzeczy ważniejsze od kopania piłki – stwierdza siostra Helena.

Uważa, że powinna reprezentować w tym domu kobiecy głos rozsądku. Kiedy Peter miał jedenaście miesięcy, moja żona nas zostawiła. Od tamtego czasu ta cudowna stara zakonnica wspiera mnie w sprawowaniu funkcji ojca. Wypożyczyłem ją od wuja Lucia, który ma do dyspozycji całe bataliony zakonnic, i nie potrafię sobie nawet wyobrazić, co począłbym bez niej, ponieważ nie stać mnie, żeby zapłacić nawet tyle, ile zażądałaby za pomoc rozsądna nastolatka. Na szczęście siostra Helena kocha Petera nad życie.

Mój syn znika w sypialni, po czym wraca, niosąc swój cyfrowy budzik. Z bezpośredniością, którą odziedziczył po matce, kładzie go na stole naprzeciw mnie, wskazując na godzinę.

– Ależ kochanie, na pewno pociąg się spóźnił – zapewnia go siostra Helena.

Pociąg się spóźnił, a nie wujek Simon. Ponieważ Peter nie potrafiłby zrozumieć, że Simon czasem zapomina wziąć ze sobą pieniądze na bilet albo wdaje się w rozmowę z obcymi ludźmi i zapomina o całym świecie. Moja żona nie chciała nawet myśleć o tym, żeby nasz syn nosił imię po wuju, ponieważ jej zdaniem Simon jest nieprzewidywalny. I chociaż mój brat wykonuje najbardziej prestiżową pracę, o jakiej mógłby marzyć młody ksiądz – dyplomaty w Sekretariacie Stanu Stolicy Apostolskiej – to jednak bierze na siebie tak wyczerpujące zadania, jak tylko się da. Podobnie jak kilku naszych krewnych ze strony matki Simon jest księdzem rzymskokatolickim, co oznacza, że nigdy się nie ożeni i nie będzie miał dzieci. W odróżnieniu jednak od innych watykańskich księży, którzy są wręcz stworzeni do pracy za biurkiem i opasłego brzucha, Simon ma niespokojną duszę. Mona, niech jej Bóg błogosławi, chciała, żeby Peter był jak ja: godny zaufania, spokojny i zadowolony z życia, tak więc wybierając imię dla naszego syna, osiągnęliśmy kompromis: ewangelicznemu Szymonowi Jezus nadaje imię Piotr.

Sięgam po telefon komórkowy i piszę do niego SMS – Będziesz niedługo? – Peter tymczasem sprawdza zawartość garnków siostry Heleny.

– Morszczuk to ryba! – oznajmia bez powodu. Jest na etapie klasyfikowania. Ale też nie znosi ryb.

– Simon uwielbia tę potrawę – zapewniam. – Jedliśmy ją jako dzieci.

Prawdę mówiąc, Simon i ja jedliśmy wtedy dorsza, a nie morszczuka, ale pensja samotnego księdza nie daje zbyt wielkich możliwości na targu rybnym, a – jak często przypominała mi Mona, kiedy jeszcze wspólnie planowaliśmy posiłki – mój brat, który jest o głowę wyższy od wszystkich pozostałych księży w watykańskich murach, je za dwóch.

O Monie myślę teraz częściej niż zwykle. Odwiedziny brata zawsze wywołują mroczne wspomnienia o odejściu żony. Oboje są magnetycznymi biegunami mojego życia, jedno zawsze czai się w cieniu drugiego. Mona i ja znaliśmy się jako dzieci w murach Watykanu, ale kiedy po latach spotkaliśmy się ponownie w Rzymie, obydwoje mieliśmy poczucie, że zetknęło nas boskie przeznaczenie. Ale i tak znaleźliśmy się w sytuacji, jaka opisywana jest na lekcjach fizyki w zadaniu o koniu ciągnącym wóz. Księża obrządku wschodniego muszą się ożenić przed otrzymaniem święceń kapłańskich albo potem zachować celibat; po latach widzę, że Mona potrzebowała chyba więcej czasu na przygotowanie. Życie watykańskiej żony do łatwych nie należy. Żonie księdza jest jeszcze trudniej. Pracowała w pełnym wymiarze godzin, dopóki nie przyszedł na świat nasz niebieskooki synek, który jadł niczym rekin, a spał nawet krócej. Podawała mu pierś tak często, że zdarzało mi się zastać lodówkę całkiem pustą – musiała przecież uzupełnić energię.

Dopiero później wszystko stało się jasne: lodówka była pusta, bo Mona przestała robić zakupy. Nie zauważyłem, ponieważ przestała także jadać regularne posiłki. Mniej się modliła. Mniej śpiewała Peterowi. Potem, trzy tygodnie przed pierwszymi urodzinami naszego syna, zniknęła. Pod kubkiem z tyłu szafki w kuchni znalazłem buteleczkę z lekarstwami. Lekarz watykańskiej służby zdrowia wyjaśnił mi, że próbowała się podźwignąć z depresji. Nie wolno nam tracić nadziei, powiedział. Peter i ja czekaliśmy więc, aż Mona wróci. Czekaliśmy i czekaliśmy.

Dziś Peter przysięga, że ją pamięta. Te wspomnienia są jednak w rzeczywistości fragmentami fotografii, które widzi w całym mieszkaniu. Dodaje do nich barwne szczegóły z programów telewizyjnych i gazetowych ogłoszeń. Nie zauważył jeszcze, że kobiety w Kościele greckim nie używają perfum ani szminki do ust. Z przykrością stwierdzam, że jego doświadczenia z naszym Kościołem wyglądają prawie tak, jakby miał kontakt z rzymskokatolickim: na co dzień widzi samotnego księdza w celibacie. Sprzeczności jego własnej tożsamości to jeszcze przyszłość, ale nieustannie wymienia imię Mony w swoich modlitwach i ciągle mi powtarza, że Jan Paweł zachowywał się podobnie, kiedy stracił matkę w młodym wieku. W tej myśli znajduję pocieszenie.

Wreszcie dzwoni telefon. Siostra Helena się uśmiecha, kiedy pośpiesznie podnoszę słuchawkę.

– Halo?

Peter obserwuje z niecierpliwością. Spodziewam się odgłosów stacji metra albo jeszcze gorzej – lotniska. Ale nie to słyszę. Głos po drugiej stronie jest cichy. Odległy.

– Sy? – pytam. – To ty?

Najwyraźniej jednak mnie nie słyszy. Słaby zasięg. Dlatego uznaję, że jest bliżej domu, niż przypuszczałem. Na watykańskiej ziemi trudno o dobry sygnał.

– Alex? – pyta.

– Tak.

Znów coś mówi, ale słowa toną w trzaskach. Przychodzi mi na myśl, że mógł po drodze zajść do Muzeów Watykańskich, żeby się spotkać z Ugo Nogarą, który w ogromnym napięciu kończył przygotowania do swojej wystawy. Oczywiście Peterowi nigdy tego nie powiem, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby mój brat znalazł po drodze do domu jeszcze jedną duszę, którą natychmiast trzeba się zająć.

– Sy, jesteś w muzeum? – pytam.

Przy stole Peter umiera z niecierpliwości.

– Jest u pana Nogary? – szepcze do siostry Heleny.

Ale po drugiej stronie linii coś się zmienia. Gwałtowny szum rozpoznaję jako podmuch wiatru. A więc stoi na dworze. A jest burza, przynajmniej tutaj w Rzymie.

Na chwilę zakłócenia ustępują.

– Musisz tu do mnie przyjechać, Alex.

Słysząc ton jego głosu, czuję niepokojące mrowienie w plecach.

– Co się dzieje? – pytam.

– Jestem w Castel Gandolfo. W ogrodach.

– Nie rozumiem – stwierdzam. – Co ty tam robisz?

Wiatr znowu się wzmaga i zaczyna jęczeć w słuchawce. Mam wrażenie, że to jęk mojego brata.

– Proszę, przyjedź natychmiast! – nalega. – Jestem koło wschodniej bramy pod willą. Musisz tu dotrzeć przed policją.

Mój syn wpatruje się we mnie znieruchomiały. Przyglądam się, jak biała serwetka sfruwa z jego kolan i wiruje w powietrzu niczym papieska piuska porwana przez wiatr. Siostra Helena także na mnie patrzy.

– Nigdzie się nie ruszaj! – mówię Simonowi. I odwracam głowę, żeby Peter nie zauważył emocji, które musiały się odbić w moich oczach. Ponieważ nigdy wcześniej nie słyszałem, żeby w głosie mojego brata pobrzmiewał strach.

ROZDZIAŁ 2

Do Castel Gandolfo wyruszam w przemieszczającej się na północ burzy. Krople wściekłego deszczu odbijają się od bruku, podskakując jak pchły. Zanim docieram do autostrady, przednia szyba zamienia się w bęben, na którym grają niebiosa. Wszystkie auta dookoła zwalniają i zjeżdżają na pobocze. Kiedy konstelacja czerwonych świateł znika, moje myśli wędrują do brata.

Jako chłopak Simon potrafił wspiąć się na drzewo podczas burzy z piorunami, żeby uratować dzikiego kota. Pewnego wieczoru na plaży w Kampanii byłem świadkiem, jak wpływa w ławicę połyskujących meduz, żeby pomóc dziewczynie porwanej przez prąd odpływowy. Tamtej zimy, kiedy on skończył piętnaście lat, a ja jedenaście, umówiłem się z nim w zakrystii u Świętego Piotra, gdzie był ministrantem. Miał mnie zabrać do fryzjera, ale kiedy wychodziliśmy z bazyliki, przez okno pod kopułą, sześćdziesiąt metrów nad nami, wleciał ptak. Usłyszeliśmy, jak z głuchym hukiem spada na balkon, a ponieważ coś kazało Simonowi go obejrzeć, to pokonaliśmy te sześć milionów stopni, żeby dotrzeć na samą górę do wąskiej marmurowej półki okalającej główny ołtarz, na której od rozrzedzonego powietrza dzieliła nas tylko metalowa barierka. Gołąb kręcił się w kółko, machając skrzydłami i plamiąc marmur małymi kropelkami krwi. Simon podszedł, żeby podnieść rannego ptaka. Wtedy ktoś krzyknął: „Stój! Ani kroku dalej!”.

Po przeciwległej stronie kopuły o barierkę opierał się mężczyzna. Gapił się na nas czerwonymi oczami. Simon puścił się pędem w jego stronę.

– Nie, signore! – krzyczał. – Nie!

Mężczyzna przełożył nogę przez barierkę.

Signore!

Nawet gdyby Simon dostał wtedy od Boga skrzydła, to i tak by nie zdążył. Mężczyzna pochylił się do przodu, po czym skoczył. Mogliśmy tylko patrzeć, jak spada. Zrobił się wielkości szpilki. Słyszałem przewodnika, który na dole opowiadał zwiedzającym o brązie ukradzionym z Partenonu, a mężczyzna nadal spadał. Zmalał do wielkości rzęsy. W końcu rozległ się krzyk i trysnęła krew. Nogi się pode mną ugięły. Usiadłem. Siedziałem nieruchomo, dopóki Simon nie podszedł mnie podnieść.

Przez całe życie zadawałem sobie pytanie, dlaczego Bóg przysłał ptaka przez to okno. Może chodziło o to, żeby Simon się dowiedział, jak to jest, kiedy coś wyślizguje mu się z rąk. Nasz ojciec zmarł w następnym roku, może więc był na taką nauczkę czas najwyższy. Ale ostatni obraz tamtego dnia, jaki mam w pamięci, zanim pracownicy pośpiesznie wyprowadzili zwiedzających, to Simon, który stoi na balkonie z wyciągniętymi przed siebie ramionami, jakby próbował zwrócić rannego ptaka powietrzu. Jakby chodziło o odstawienie wazonu na półkę.

Tamtego popołudnia księża rekonsekrowali bazylikę Świętego Piotra, jak zawsze, kiedy z kopuły skoczy jakiś pielgrzym. Nie da się jednak rekonsekrować dziecka. Dwa tygodnie później nasz chórmistrz spoliczkował jednego z chłopców za to, że nie trzyma tonacji, a Simon wystąpił z szeregu i spoliczkował chórmistrza. Próby chóru zawieszono na trzy dni, podczas których moi rodzice usiłowali zmusić Simona do przeprosin. Ale mój brat, choć wcześniej był uosobieniem posłuszeństwa, tym razem oświadczył, że prędzej zrezygnuje z członkostwa w chórze, niż przeprosi. Ilekroć się zastanawiam, co nas dwóch ukształtowało, w tamtym doświadczeniu upatruję fundamentów. Wszystko, co wiem o moim bracie od tamtego dnia, świadczy o jego niewzruszoności.

Dekada życia Simona od podjęcia studiów do rozpoczęcia nauki w akademii dyplomatycznej przypadła na trudne lata w historii Włoch. Zamachy bombowe i zabójstwa z czasów naszego dzieciństwa już w zasadzie ustały, ale przez Rzym przetaczały się wściekłe protesty przeciwko rządowi, który upadał pod ciężarem własnej korupcji. Na uczelni Simon maszerował ze studentami. W seminarium duchownym uczestniczył w marszach solidarności z robotnikami. Gdy zaproszono go do służby dyplomatycznej, sądziłem, że burzliwy okres mamy już za sobą. Ale trzy lata temu, w maju 2001 roku, Jan Paweł postanowił udać się do Grecji.

Była to pierwsza od trzynastu wieków podróż papieża do ojczyzny moich przodków, ale nie powitano go tam z radością. Niemal wszyscy Grecy wyznają prawosławie, a Jan Paweł pragnął zakończyć schizmę. Simon wybrał się do Grecji, żeby na własne oczy zobaczyć, jak to się dokonuje. Tylko że mój brat nigdy nie potrafił zrozumieć wzajemnych animozji między Kościołami. Po ojcu odziedziczył niemal protestancką odporność na werdykt historii. Prawosławni zarzucają katolikom znęcanie się nad nimi podczas każdego konfliktu zbrojnego – od krucjat po drugą wojnę światową. Oskarżają katolików o odciąganie prawosławnych wyznawców od Kościoła praojców do nowej, hybrydowej formy chrześcijaństwa. Już samo istnienie grekokatolików niektórzy z nich odbierają jako prowokację, ale Simon nie dopuszczał nawet myśli, że jego rodzony brat mógłby nie towarzyszyć mu w podróży do Aten tylko dlatego, że jest duchownym Kościoła greckokatolickiego.

Problemy okazały się szybsze niż Simon. Kiedy gruchnęła wiadomość, że Jan Paweł odwiedzi Helladę, w greckich monastyrach odezwały się dzwony żałobne. Prawosławni setkami wyszli na ulice, niosąc transparenty z hasłami o arcyheretyku i dwurogim potworze z Rzymu. Gazety zamieszczały historie o świętych ikonach, które krwawią. Ogłoszono narodowy dzień żałoby. Simon miał nocować w dawnym kościele greckokatolickim naszego ojca, gdy jednak przybył na miejsce, zastał drzwi pomazane farbą przez prawosławnych fundamentalistów. Uznał, że nie ma po co iść z tym na policję. Przeznaczeniem Simona było bronić słabszego i wreszcie słabszego znalazł.

Tamtej nocy mała grupka prawosławnych twardogłowych wdarła się do kościoła, przerywając liturgię. Popełnili wielki błąd, zdzierając z miejscowego kapłana sutannę, a później depcząc antiminis, świętą tkaninę przykrywającą ołtarz.

Mój brat ma prawie dwa metry wzrostu. Świadomość, że jest wyższy i silniejszy od wszystkich, z którymi się spotyka, umacnia jeszcze jego przekonanie o konieczności obrony słabych i bezradnych. Jak przez mgłę pamięta, że wypchnął jednego wyznawcę prawosławia za drzwi kościoła, ratując greckokatolickiego księdza. Tenże prawosławny zeznał potem, że Simon rzucił nim o ziemię, a grecka policja stwierdziła, że prawosławny ma złamaną rękę, i Simon został aresztowany. Jego nowy pracodawca, Sekretariat Stanu Stolicy Apostolskiej, musiał wynegocjować zgodę na jego natychmiastowy powrót do Rzymu. Właśnie dlatego Simon nie mógł osobiście się przekonać, że Jan Paweł o wiele skuteczniej poradził sobie z podobnymi atakami.

Greccy biskupi prawosławni ostentacyjnie lekceważyli Jana Pawła, on jednak się nie skarżył. Obrażali go, a on się nie bronił. Zażądali, żeby przeprosił za grzechy katolików sprzed wielu wieków i Jan Paweł, w imieniu miliarda żywych i niezliczonej liczby zmarłych katolików, przeprosiny wypowiedział. Prawosławnych tak to zaskoczyło, że zgodzili się zrobić coś, czego odmawiali dotychczas: stanęli z nim do modlitwy.

Zawsze miałem nadzieję, że zachowanie Jana Pawła w Atenach było nauczką dla Simona. Kolejną lekcją zesłaną mu przez niebiosa. Od tamtej pory Simon stał się innym człowiekiem. Powtarzałem to sobie nieustannie, jadąc na południe od Rzymu w samym środku burzy.

■ ■ ■

W oddali pojawia się Castel Gandolfo – podłużne wzgórze, które przecina dziwaczną prerię pól golfowych i komisów samochodowych rozciągającą się na południe od granic Rzymu. Dwa tysiące lat temu mieściła się tutaj rezydencja cesarska. Papieże spędzają tu letnie miesiące zaledwie od kilku wieków, ale to wystarczy, żeby tej ziemi nadać status eksterytorialny.

Objeżdżając wzgórze, widzę wóz patrolowy karabinierów u stóp urwiska – włoscy policjanci z posterunku po drugiej stronie granicy palą jednego papierosa i przeczekują burzę. Ale tam, dokąd jadę, włoskie prawo nie sięga. W strugach deszczu nie widzę żadnych śladów obecności watykańskiej policji i ciężar przygniatający moją pierś staje się lżejszy.

Parkuję swojego fiata tam, gdzie wzgórze tonie w jeziorze Albano. Zanim jednak wysiadam z samochodu w ulewny deszcz, sięgam po telefon. Po piątym dzwonku w słuchawce odzywa się szorstki głos.

– Pronto.

– Mały Guido? – pytam.

– Kto mówi? – odpowiada opryskliwie.

– Alex Andreou.

Guido Canali jest kolegą z dzieciństwa, synem watykańskiego mechanika. W kraju, gdzie jedyną kwalifikacją do wykonywania niemal każdego zawodu jest pokrewieństwo z kimś, kto pracuje za Spiżową Bramą, Guido nie mógł znaleźć lepszej pracy niż przerzucanie gnoju w papieskiej oborze na tym wzgórzu.

– Nie jestem już Małym Guido – wyjaśnia. – Ojciec zmarł w zeszłym roku.

– Przykro mi to słyszeć.

– No nie wiem. Czemu zawdzięczam twój telefon?

– Chcę cię prosić o przysługę. Czy mógłbyś otworzyć mi bramę?

Zdziwienie w jego głosie każe mi sądzić, że Guido nie ma pojęcia o Simonie. Kolejna dobra wiadomość. Dobijamy targu: mam mu dać dwa bilety na zbliżającą się wystawę, bo doskonale wie, że mogę je dostać od wuja Lucia. Nawet największy leń w naszym małym kraju chce zobaczyć, czego dokonał mój przyjaciel Ugo. Rozłączam się, ruszam nieoświetloną drogą pod górę na umówione miejsce spotkania. Wiatr bardzo się nasila, wydając dźwięki, które szumiały w słuchawce podczas rozmowy z Simonem.

Z zaskoczeniem, a początkowo także z ulgą, stwierdzam, że nic nie świadczy o jakimkolwiek zamieszaniu. Ilekroć odbierałem dotychczas mojego brata z posterunku policji, trafiał tam po zamieszkach albo demonstracji. Tutaj jednak nie widzę żadnych pikietujących mieszkańców, żadnych pracowników Watykanu domagających się podwyżki. Usytuowany w północnej części miasteczka papieski pałac letni wygląda na niezamieszkany. Dwie kopuły Obserwatorium Watykańskiego wystające z jego dachu kojarzą mi się z guzami na głowach bohaterów kreskówek, które Peter ogląda w telewizji. Nie dostrzegam żadnych oznak czegokolwiek niepokojącego. Prawdę mówiąc, żadnych oznak czegokolwiek.

Z pałacu do ogrodów papieskich prowadzi prywatne przejście. Przy bramie zauważam połyskujący żar papierosa uniesionego w czarnej pięści.

– Guido?

– Też mi pora na wizytę, jak cholera! – mówi papieros, po czym opada i umiera w kałuży. – Idziemy.

Moje oczy przyzwyczajają się do ciemności i widzę, że wygląda tak samo jak świętej pamięci Duży Guido: twarz mopsa i szerokie plecy, okrągłe jak grzbiet żuka. Praca fizyczna zrobiła z niego mężczyznę. Spis pracowników Watykanu zawiera mnóstwo nazwisk ludzi, których Simon i ja znaliśmy w dzieciństwie, ale tylko my z bratem zostaliśmy kapłanami. W naszym kastowym systemie mężczyźni z dumą zastępują ojców i dziadów, którzy polerowali podłogi albo naprawiali meble przed nimi. Czasem jednak trudno się pogodzić z faktem, że towarzysze dziecinnych zabaw mają wyższy status i chyba słyszę ten znajomy ton w głosie Guida, kiedy otwiera żelazny zamek i wskazuje na swoją ciężarówkę, mówiąc:

– Niech ksiądz wsiada.

Bramy są tutaj po to, żeby nie dopuszczać bliżej motłochu, a wysokie żywopłoty mają trzymać z daleka także jego oczy. Po obydwu stronach kościelnej ziemi leży włoska wioska, ale nikt by tego nie zgadł. Ośmiusetmetrowym kręgosłupem tego wzgórza jest stworzona dla papieża baśniowa kraina. Posiadłość w Castel Gandolfo ma większą powierzchnię niż cały Watykan, nikt tutaj jednak nie mieszka oprócz kilku ogrodników, kilku pracowników obsługi i starego jezuickiego astronoma, który śpi w ciągu dnia. Stałymi rezydentami są za to hodowane w doniczkach drzewa owocowe, pinie rosnące przy alejach, łany kwiatów na ciągnących się akrami rabatach oraz odziedziczone po pogańskich cesarzach marmurowe posągi, które teraz mają wywoływać uśmiech na twarzy Jana Pawła, kiedy latem spaceruje po ogrodach – rozciąga się z nich widok od jeziora po morze. Teraz w zasięgu wzroku oprócz nas nie ma żywego ducha.

– Dokąd chcesz się dostać? – pyta Guido.

– Po prostu zostaw mnie w ogrodach.

Unosi brew.

– W taką pogodę?

Burza szaleje. Zaintrygowany jeszcze bardziej moją dziwną prośbą Guido włącza CB-radio, żeby sprawdzić, co w eterze. Ale radio także milczy.

– Moja dziewczyna pracuje tam – mówi, odrywając palec od przycisku, żeby wskazać kierunek. – W gaju oliwnym.

Nie odzywam się. Oprowadzam po tym miejscu nowych słuchaczy niższego seminarium, przy dziennym świetle lepiej bym się orientował w terenie. Ale po ciemku i w strugach deszczu ledwie widzę ziemię przed reflektorami auta. Zbliżamy się do ogrodów, ale nie ma tu żadnych furgonetek ani radiowozów, żadnych przemokniętych postaci z latarkami.

– Ona to dopiero potrafi mnie wkurzyć – dodaje, kręcąc głową. – Ale żebyś widział, jaki ma tyłek! – Gwiżdże.

Im dalej wjeżdżamy w mrok, tym bardziej narasta we mnie przekonanie, że stało się coś bardzo złego. Simon musi być w tym deszczu sam. Po raz pierwszy przychodzi mi do głowy, że jest ranny. Może miał wypadek. Ale przez telefon wspominał o policji, a nie o pogotowiu. Odtwarzam w myślach naszą rozmowę, szukając czegoś, co mogłem błędnie zinterpretować.

Ciężarówka Guida mozoli się na drodze przez ogrody i dojeżdża do prześwitu.

– Wystarczy – stwierdzam. – Tu wysiądę.

Guido się rozgląda.

– Tutaj?

Ale ja już wyskakuję z szoferki.

– Nie zapomnij o naszej umowie! – krzyczy za mną. – Dwa bilety!

Jestem zbyt zaabsorbowany, żeby odpowiedzieć. Kiedy Guido odjeżdża, sięgam po komórkę i dzwonię do Simona. Zasięg jest tutaj tak słaby, że nie ma mowy o stabilnym połączeniu. Ale przez krótką chwilę słyszę, jak gdzieś dzwoni telefon komórkowy.

Idę w kierunku dźwięku, machając latarką przed sobą. Zbocze zamieniono w olbrzymie schody, wykuwając w nim trzy monolityczne tarasy, schodzące jeden za drugim w stronę odległego morza. Każda piędź ziemi obsadzona jest kwiatami ułożonymi w koła wewnątrz ośmiokątów i kwadratów, nawet jeden płatek nie zaburza harmonii. Przestrzeń tu na górze wydaje się nieskończona. To wrażenie budzi we mnie niepokój.

Już mam wykrzyczeć imię Simona na wietrze, kiedy coś zauważam. Z wysokości górnego tarasu dostrzegam płot wyznaczający wschodnią granicę papieskiej posiadłości. Tuż przy bramie snop światła mojej latarki omiata coś ciemnego. Postać ubraną na czarno.

Wiatr łopocze skrajem mojej sutanny, kiedy biegnę w tamtym kierunku. Tę część ogrodu skopano, odwracając kawałki ziemi trawą do dołu. Wystające z błota korzenie wyglądają jak nogi pająków.

– Simon! – krzyczę. – Nic ci nie jest?

Nie odpowiada. Nawet się nie porusza.

Pędzę do niego, ile sił w nogach, usiłując utrzymać równowagę na śliskiej ziemi. Odległość między nami szybko się zmniejsza, ale Simon nadal się nie odzywa.

Dobiegam. To rzeczywiście mój brat. Staję przed nim, opierając o niego dłonie.

– Nic ci nie jest? Powiedz mi, że nic ci się nie stało!

Jest przemoknięty do suchej nitki i blady. Mokre włosy przylepiają się do czoła jak u lalki. Czarna sutanna przywiera do ciała niczym skóra do mięśni konia wyścigowego. Kiedyś wszyscy księża w Rzymie nosili sutanny, ale potem przyszła moda na czarne spodnie i marynarki. W ciemności Simon wygląda jak upiór.

– Co się dzieje? – pytam, ponieważ nadal się nie odzywa.

Nieobecnym wzrokiem wpatruje się w coś na ziemi.

Długi czarny płaszcz leży w błocie. Płaszcz rzymskokatolickiego księdza. Nazywany greką ze względu na podobieństwo do sutanny w kościele greckim. Przykrywa jakiś garb.

Wyobrażając sobie ten moment, ani przez chwilę nie pomyślałem o czymś takim. Z jednej strony garbu wystaje para butów.

– Mój Boże – szepczę. – Kto to jest?

Simon ma tak sucho w gardle, że jego głos aż skrzeczy.

– Mogłem go uratować – stwierdza.

– Nic nie rozumiem, Sy. Powiedz mi, co tu się dzieje.

Nie umiem oderwać oczu od tych pantofli. W jednej podeszwie jest dziura. Nagle ogarnia mnie niepokojące przeczucie, jakby o moje myśli zgrzytnął paznokieć. Do wysokiego płotu oddzielającego papieską posiadłość od biegnącej wzdłuż niej drogi przywierają pojedyncze kartki. Deszcz przykleił je do metalowych ogniw, zamieniając w papier mâché.

– Dzwonił do mnie – mruczy Simon. – Wiedziałem, że dzieje się coś złego. Przyszedłem najszybciej, jak mogłem.

– Kto do ciebie dzwonił?

Ale znaczenie słów brata powoli do mnie dociera. Wiem już, skąd to dojmujące przeczucie. Dziura w pantoflu wydaje mi się znajoma.

Stawiam krok w tył. Ściska mnie w żołądku. Splatam dłonie.

– Ja… jak… – wyjąkuję.

Na drodze prowadzącej przez ogród w naszą stronę rozbłyskują nagle światła. Początkowo są malutkie, wielkości monet. Po chwili dojeżdżają bliżej i zamieniają się w radiowozy.

Żandarmeria watykańska.

Klękam z drżącymi dłońmi. Na ziemi obok ciała zauważam otwartą teczkę. Wiatr wciąż szarpie leżące w niej kartki.

Żandarmi zaczynają biec w naszą stronę, krzycząc, że mamy się odsunąć od ciała. Mimo to sięgam ręką i robię to, co każe mi instynkt. Muszę go zobaczyć.

Kiedy odchylam płaszcz Simona, patrzą na mnie szeroko otwarte oczy mojego przyjaciela. Usta ma wykrzywione. Język wypycha policzek. Twarz zamarła w tępym grymasie. W skroni widać czarny otwór, z którego wystaje różowy kawałek ciała.

Chmury gęstnieją. Czuję, jak Simon kładzie dłoń na moim ramieniu.

– Cofnij się – mówi.

Ale ja nie potrafię oderwać oczu od ciała. Widzę wyciągnięte na zewnątrz kieszenie marynarki. Pasek białej skóry w miejscu, z którego zdjęto zegarek.

– Niech ksiądz odejdzie – poleca żandarm.

W końcu się odwracam. Żandarm ma twarz jak skórzany kastet. Po kłującym jak szpilka spojrzeniu i białych jak szron włosach poznaję inspektora Falcone, komendanta watykańskiej policji. Mężczyznę, który zawsze biegnie obok samochodu Jana Pawła podczas audiencji na placu.

– Który z was jest księdzem Andreou? – pyta.

Simon występuje krok naprzód.

– Obydwaj. Ale to ja do was dzwoniłem.

Gapię się na mojego brata, próbując to wszystko zrozumieć.

Falcone wskazuje jednego ze swoich funkcjonariuszy.

– Proszę iść z inspektorem Bracco. Niech mu ksiądz opowie wszystko, co widział.

Simon wykonuje polecenie. Sięga do kieszeni płaszcza po swój portfel, telefon i paszport, sam płaszcz zostawia jednak na zwłokach. Przed wykonaniem polecenia inspektora oznajmia:

– Ten mężczyzna nie miał żadnej rodziny. Muszę zadbać, żeby otrzymał godny pochówek.

Falcone mruży oczy. To dziwne oświadczenie. Po chwili jednak uznaje, że duchowny miał prawo je wygłosić.

– Znał ksiądz tego człowieka? – pyta.

Simon odpowiada słabym głosem.

– Był moim przyjacielem. Nazywał się Ugolino Nogara.

ROZDZIAŁ 3

Policjant zabiera Simona na bok, zbyt daleko, żebym usłyszał, jakie zadaje mu pytania, ja natomiast obserwuję, jak pozostali żandarmi odgradzają teren taśmami. Jeden uważnie ogląda dwuipółmetrowe ogrodzenie, próbując zrozumieć, w jaki sposób ktoś z zewnątrz dostał się do ogrodów. Jeszcze inny wpatruje się w kamerę monitoringu zamontowaną nad naszymi głowami. Większość watykańskich żandarmów w poprzednim wcieleniu była rzymskimi gliniarzami. Zauważają, że skradziono zegarek Ugo, że zniknął jego portfel, że ktoś wyłamał zamek jego teczki. Pieczołowicie badają szczegóły, jakby coś im nie pasowało.

Na tych wzgórzach miłość do Ojca Świętego jest bezgraniczna. Miejscowi opowiadają sobie historie o tym, jak papież puka do ich drzwi i dba o to, żeby każda rodzina miała co włożyć do garnka. Starsi noszą imię na cześć papieża Piusa, który ocalił ich rodziny w czasach wojny. Nie mury chronią to miejsce, ale mieszkańcy miasteczka. Rozbój w papieskich ogrodach wydaje się niemożliwy.

– Broń! – słyszę głos jednego z funkcjonariuszy.

Stoi przy wylocie olbrzymiego tunelu zbudowanego dla któregoś z rzymskich cesarzy, by mógł się w nim przechadzać po posiłkach. Kolejni dwaj żandarmi biegną do tunelu prowadzeni przez dwóch ogrodników. Słyszę postękiwania. Coś dużego się przewraca. Ale cokolwiek znaleźli, nie była to broń, jak się spodziewali.

– Fałszywy alarm – wrzeszczy jeden z żandarmów.

Przechodzi mnie dreszcz. Zamykam oczy. Czuję falę emocji. Widziałem już wcześniej, jak umierali ludzie. W szpitalu, gdzie Mona była pielęgniarką, udzielałem ostatniego namaszczenia. Mimo to jednak trudno mi nad sobą zapanować.

Obok przechodzi żandarm, fotografując utrwalone w błocie odciski butów. Teraz już wszędzie wokół są żandarmi. Ale mój wzrok wraca do Ugo.

Dlaczego stał się tak bliski mojemu sercu? Stworzył wystawę, która, teraz już pośmiertnie, sprawi, że znajdzie się na ustach wszystkich w Rzymie, a ja będę mógł powiedzieć, że miałem w tym swój udział. Mnie jednak przekonał do siebie bitewnymi ranami. Tym, że nigdy nie miał czasu naprawić okularów. Dziurami w butach. Zakłopotaniem i nieporadnością, które znikały, jak tylko zaczynał mówić o swoim wielkim przedsięwzięciu. Nawet wynikający z neurotyczności nieuleczalny alkoholizm. Nic na świecie nie było dla niego ważniejsze od tej wystawy. To jej poświęcał wszystkie swoje myśli. Dla niej żył. Tym właśnie mnie zjednał. Że traktował tę wystawę jak własne dziecko.

Wraca Simon w towarzystwie żandarma, który go przesłuchiwał. Oczy mojego brata są nieobecne i wilgotne. Czekam, żeby coś powiedział. Zamiast niego odzywa się jednak funkcjonariusz.

– Księża mogą już iść – oznajmia.

Właśnie przywieziono worek na zwłoki. Żaden z nas nie rusza się z miejsca. Dwaj żandarmi kładą na nim Ugo i odchylają boczne płachty, żeby wsunąć ciało do środka. Suwak wydaje dźwięk, jakby ktoś rwał aksamit. Kiedy zaczynają go nieść, odzywa się Simon:

– Stójcie!

Mężczyźni odwracają głowę.

Simon unosi ręce.

– Wysłuchaj nas, Panie – mówi.

Żandarmi kładą ciało na ziemi. Wszyscy w zasięgu głosu – każdy policjant, ogrodnik, przedstawiciel każdej innej profesji – odsłaniają głowę.

– Pokornie cię proszę – kontynuuje Simon – żebyś okazał miłosierdzie duszy twojego sługi Ugolina Nogary, którego wezwałeś z tego świata do krainy pokoju i światłości. Pozwól mu obcować z twoimi świętymi. Przez Chrystusa, Pana naszego, amen.

W sercu dodaję dwa najważniejsze greckie słowa, najkrótszą i najpotężniejszą ze wszystkich chrześcijańskich modlitw.

Kyrie eleison.

Panie, zmiłuj się.

Czapki wracają na głowy. Worek ponownie odrywa się od ziemi. Wędruje tam, dokąd ma trafić.

W piersi czuję bolesny bezruch.

Ugo Nogary nie ma już wśród nas.

■ ■ ■

Kiedy wsiadamy do fiata, Simon otwiera schowek na rękawiczki i obmacuje jego wnętrze.

– Gdzie są moje papierosy? – pyta słabym głosem.

– Wyrzuciłem.

Wyświetlacz telefonu komórkowego informuje mnie, że siostra Helena dzwoniła dwukrotnie. Peter na pewno bardzo się martwi. Ale znów zasięg jest za słaby na stabilne połączenie.

Simon drapie się w szyję. Naprawdę brakuje mu papierosa.

– Kupimy po powrocie – obiecuję. – Co się tutaj wydarzyło?

Kącikiem ust wypuszcza kłąb niewidocznego dymu. Zauważam, że trzyma się dłonią za prawe udo.

– Jesteś ranny? – pytam.

Kręci głową, ale poprawia się na siedzeniu, żeby wygodniej ułożyć prawą nogę. Lewą ręką sięga do prawego rękawa sutanny i przeszukuje mankiet, który często służy księżom za kieszeń. Znów szuka papierosa.

Przekręcam kluczyk w stacyjce. Kiedy silnik ożywa, pochylam się do przodu i całuję różaniec, który wiele lat temu na lusterku wstecznym zawiesiła Mona.

– Wkrótce dojedziemy do domu – mówię. – Jak będziesz gotów do rozmowy, to daj mi znać.

Kiwa głową, ale się nie odzywa. Uderzając palcami o wargi, patrzy w stronę miejsca, gdzie Ugo stracił życie.

Szybciej chybabyśmy wrócili do Rzymu, jadąc przez Alpy na słoniach. W starym fiacie mojego ojca działa już tylko jeden z dwóch cylindrów. Większą moc mają dzisiaj niektóre kosiarki do trawy. Potencjometr radia na desce rozdzielczej zardzewiał, od lat nastawiony na tę samą częstotliwość, 105 FM. Radio Watykańskie nadaje właśnie różaniec. Simon zdejmuje z lusterka sznurek paciorków i zaczyna przesuwać je w palcach. Z głośników dobiegają słowa: Poncjusz Piłat, chcąc zadowolić tłum, rozkazał biczować Jezusa i wydał go na ukrzyżowanie. Następują modlitwy – Ojcze nasz, dziesięć razy Zdrowaś Mario, a potem Chwała Ojcu i Synowi – które wprowadzają Simona w stan odległej kontemplacji.

– Dlaczego ktoś miałby go obrabować? – pytam głośno, nie mogąc znieść milczenia.

Ugo nie miał praktycznie niczego, co warto byłoby zabrać. Nosił tani zegarek, a zawartość jego portfela ledwie by wystarczyła na kupno biletu powrotnego do Rzymu.

– Nie wiem – odpowiada Simon.

Tylko raz widziałem Ugo z plikiem banknotów w ręku, kiedy na lotnisku wymienił walutę po służbowej podróży.

– Wróciliście do Rzymu tym samym samolotem? – pytam.

Obydwaj pracowali w Turcji.

– Nie – odpowiada Simon mechanicznie. – Przyleciał dwa dni temu.

– Co robił w Castel Gandolfo?

Brat patrzy na mnie, jakby próbował odnaleźć znaczenie słów.

– Przygotowywał się do wystawy – odpowiada.

– Po co wyszedł do ogrodów?

– Nie wiem.

Na tych wzgórzach znajduje się kilka muzeów i stanowisk archeologicznych, wszystkie na terytorium Włoch przylegającym do papieskiej posiadłości. Ugo mógł się spotykać z kuratorem albo prowadzić jakieś badania, które przerwał deszcz, zmuszając go, żeby poszukał schronienia.

– Willa w ogrodach – rzucam głośno. – Może do niej zmierzał.

Simon kiwa głową. Z radia płyną słowa: Uplótłszy wieniec z ciernia, włożyli Mu na głowę, a do prawej ręki dali Mu trzcinę. Potem przyklękali przed Nim i szydzili z Niego, mówiąc: „Witaj, Królu Żydowski!”. Następują kolejne modlitwy. Simon odmawia je, zostawiając drobiny ziemi na paciorkach różańca, które przesuwa kciukiem. Nigdy nie był pedantyczny, zawsze jednak nosił się schludnie i czysto. Kiedy błoto zasycha na jego dłoniach, Simon obserwuje pajęczynę białych pęknięć, które się przy tym tworzą, oraz drobinki piachu odrywane od skóry dłoni przez paciorki różańca.

Pamiętam, jak obydwaj siedzieliśmy w samochodzie niedługo po tym, kiedy Peter przyszedł na świat. Tamtej nocy odwiozłem Simona na lotnisko przed wyjazdem na pierwszą placówkę dyplomatyczną. Słuchaliśmy radia, oglądaliśmy samoloty sunące w powietrzu nad naszymi głowami, zostawiające za sobą anielskie smugi. Mój brat wierzył, że dyplomacja to praca dla Boga, że nienawiść na tle religijnym da się pokonać przy stole negocjacyjnym. Kiedy objął podrzędną placówkę w Bułgarii, gdzie katolikiem nie jest nawet jeden na stu mieszkańców, wuj Lucio załamał ręce i stwierdził, że równie dobrze Simon mógłby się podjąć promowania wieprzowiny w Izraelu. Ale trzech Bułgarów na czterech wyznaje prawosławie, a od wizyty w Atenach mój brat postanowił promować pojednanie między obydwoma Kościołami. Ten rodzaj idealizmu zawsze był głównym grzechem Simona. Księża pracujący w watykańskiej dyplomacji są awansowani według stałego harmonogramu: na biskupa po dziesięciu latach, na arcybiskupa po dwudziestu, co wyjaśnia, dlaczego tak wielu spośród stu pięćdziesięciu kardynałów na całym świecie to ludzie Sekretariatu Stanu. Wypadają z tego harmonogramu najczęściej ci, którym stają na drodze dobre intencje. Jak przestrzegał Simona wuj Lucio, maharadża musi wybierać między przewodzeniem swoim ludziom a sprzątaniem po swoim słoniu. W tej metaforze Mona, Peter i ja byliśmy słoniem. Simon musiał się od nas wyswobodzić, zanim spowolni go poczucie obowiązku.

Ale potem Simon został przeniesiony do pracy w Turcji, gdzie Bóg podrzucił mu nowy obiekt troskliwości: Ugo Nogarę. Zagubioną owieczkę. Wrażliwą duszę siłującą się z dziełem swojego życia. Potrafiłem więc sobie wyobrazić, co mój brat musi czuć w tej chwili. Ból niewiele się różniący od tego, który ja czułbym, gdyby coś złego stało się Peterowi.

– Ugo jest już w lepszym świecie – przypominam mu.

To przekonanie pomogło dwóm chłopcom przeżyć śmierć rodziców. Po śmierci następuje życie; po cierpieniu – spokój. Ale Simon jest nadal zbyt wstrząśnięty, żeby przyjąć do wiadomości śmierć Ugo. Zamiast przekładać paciorki, ściska pięść wokół różańca.

– O co pytał cię ten żandarm?

Widzę zmarszczki pod jego oczami. Nie umiem powiedzieć, czy mruży powieki, wpatrując się przed siebie, czy też tak wygląda mężczyzna tuż po trzydziestce po kilku latach pracy w Sekretariacie Stanu.

– O mój telefon.

– Dlaczego?

– Chciał sprawdzić, o której Ugo do mnie zadzwonił.

– I o co jeszcze?

– Czy widziałem w ogrodach kogoś poza nami.

– A widziałeś?

Musi być pogrążony w ciemności. Słabym głosem wypowiada tylko jedno słowo:

– Nikogo.

Mam w głowie plątaninę myśli. Jesienią Castel Gandolfo pustoszeje. Papież opuszcza letnią rezydencję, żeby wrócić do Watykanu, nie stacjonuje tam już Gwardia Szwajcarska ani Korpus Żandarmerii. Wieczorem popularne wśród turystów miejsca wyludniają się, ponieważ ostatni pociąg do Rzymu odjeżdża przed siedemnastą. Tutejsi kieszonkowcy przypominają tych z Rzymu, stają się agresywni, kiedy znikają łatwe ofiary. Wyobraźnia podrzuca mi obraz przemokniętego Ugo, na którego w strugach deszczu czatuje jeden z nich.

– Po drugiej stronie jest przecież posterunek karabinierów – stwierdzam na głos. – Dlaczego Ugo ich nie wezwał?

– Nie wiem.

A może ich wzywał, tylko nie chcieli przekraczać granicy Watykanu? Mógł też dzwonić na nasz watykański telefon alarmowy 112, ale wątpię, czy w Castel Gandolfo coś by to dało.

– Co ci powiedział przez telefon?

Simon podnosi dłoń.

– Proszę, Alex. Potrzebuję czasu.

Znów zamyka się w sobie, jakby wspomnienie rozmowy telefonicznej okazało się wyjątkowo bolesne. Simon musiał być w drodze z lotniska, kiedy zadzwonił Ugo. Zapewne natychmiast kazał swojemu kierowcy jechać na miejsce, ale to nie wystarczyło.

Kiedy zadzwoniłem z wiadomością, że Mona odeszła, przyjechał do domu natychmiast. Przysiągł, że zostanie dopóty, dopóki znów nie poczuję się jak człowiek. Potrwało to sześć tygodni. Lucio błagał go, żeby wracał do ambasady. Ale Simon wolał razem ze mną rozlepiać w Rzymie ogłoszenia, obdzwaniać krewnych i przyjaciół oraz pilnować Petera, kiedy pogrążałem się w smutku, krążąc po rzymskich zaułkach wśród miejsc, gdzie zakochałem się w mojej żonie. Później, kiedy wrócił do Bułgarii, zasypywał Petera mailami, do których załączał zdjęcia zrobione w stolicy: mężczyzna z tupecikiem zerwanym przez wiatr, uliczny akordeonista z małpką, wiewiórka na górze kasztanów. Z czasem stworzyły one tapetę w pokoju dziecięcym, a rytuał odczytywania listów od Simona stał się nowym początkiem w moich relacjach z synem. Wtedy też zrozumiałem, co Lucio miał na myśli. Podczas gdy Simon pstrykał fotki, gorsi od niego pięli się po szczeblach kościelnej hierarchii. W końcu powiedziałem Simonowi, że z Peterem wyszliśmy na prostą. Żadnych listów. Proszę.

Zalewają nas kolory miasta. Simon podnosi głowę i lustruje krajobraz za przednią szybą samochodu. Minął ponad miesiąc, odkąd go oglądał, odkąd oddychał rzymskim powietrzem. Dziś miał wrócić do domu.

Cichym głosem pytam:

– Czy zauważyłeś, że któreś wejście do ogrodów jest otwarte?

Ale Simon chyba mnie nie słyszy.

■ ■ ■

Kamienica, w której dorastaliśmy z Simonem i w której nadal mieszkam z Peterem, nazywana jest Pałacem Belwederskim, ponieważ po włosku pałacem można nazwać właściwie wszystko. Ten konkretny pałac wygląda jak ceglane pudełko na buty i powstał sto lat temu na polecenie papieża, który miał dosyć patrzenia na kobiety i dzieci w swoich prywatnych klatkach schodowych. Belvedere znaczy „piękny widok”, ale takiego także nie mamy; z jednej strony jest supermarket, a z drugiej parking. Nasz pałac to zwyczajne mieszkania pracownicze.

Mieszkamy na ostatnim piętrze, obok salezjanów świętego Jana Bosko, którzy prowadzą watykańską aptekę. Z kilku okien widzimy tył apartamentów Jana Pawła w pałacu papieskim – prawdziwym palazzo według wszelkich kryteriów. Na małym dziedzińcu za budynkiem żandarmi robią to, do czego Bóg powołał watykańską policję: sprawdzają karty parkingowe w stojących tam autach. Jesteśmy w domu.

– Mam ci przynieść paczkę papierosów od brata Samuela? – pytam, kiedy wchodzimy po schodach.

Simon macha dłonią.

– Nie, nie budź go. Mam gdzieś w domu ukryty zapas.

Drugi żandarm, mijając nas na schodach, musiał zauważyć, że Simon wygląda jak zmokła kura, z szacunku jednak odwraca wzrok.

Przystaję.

– Co pan tu robi? – pytam, obracając się na pięcie.

Żandarm patrzy na mnie z dołu schodów. Kadet szkoły policyjnej z oczami dziecka.

– Było zajście, proszę księdza – odpowiada, mnąc w dłoni służbowe kepi.

Simon marszczy brwi.

– Jakie zajście?

Ale ja pędzę już na górę.

Drzwi mojego mieszkania są otwarte. W salonie zastaję trzech mężczyzn. W kuchni na podłodze leży przewrócone krzesło, obok rozbity talerz z jedzeniem.

– Gdzie jest Peter? – krzyczę. – Gdzie jest mój syn?

Mężczyźni się odwracają. To zakonnicy zza ściany, po całym dniu nadal ubrani w białe fartuchy laboratoryjne, które nałożyli na czarne habity do pracy w aptece. Jeden z nich wyciąga rękę w kierunku sypialni. Bez słowa.

Jestem zdezorientowany. Komodę w przedpokoju też ktoś przewrócił. Po całej drewnianej podłodze poniewierają się papiery. Z odziedziczonej po ojcu ikony patrzy na mnie Dzieciątko Jezus, niewinne i bezbronne. Czerwona gliniana rama roztrzaskała się od upadku. Zza zamkniętych drzwi sypialni dobiega szloch kobiety.

Siostra Helena.

Otwieram drzwi sypialni. Są obydwoje, skuleni na łóżku. Peter siedzi na kolanach siostry Heleny, owinięty jej ramionami jak kokonem. Naprzeciwko nich, na dawnym łóżku Simona, siedzi żandarm i robi notatki.

– …chyba wyższy – mówi siostra Helena. – Ale dobrze się nie przyjrzałam.

Żandarm gwałtownym gestem podnosi głowę i patrzy na olbrzymią sylwetkę przemokniętego do suchej nitki Simona, który właśnie stanął za moimi plecami.

– Co się stało? – pytam, wchodząc do środka. – Nic wam nie jest?

– Babbo! – krzyczy Peter, wyślizgując się z objęć siostry Heleny, żeby do mnie podejść.

Twarz ma różową i opuchniętą. Jak tylko wpada w moje ramiona, znów zaczyna płakać.

– No dzięki Bogu! – wzdycha siostra Helena, podnosząc się z łóżka, żeby mnie przywitać.

Peter drży. Poklepuję go, szukając przy okazji obrażeń.

– Nic mu nie jest – szepcze Helena.

– Co tu się wydarzyło?

Przykrywa usta dłonią. Zapuchnięta skóra pod jej oczami marszczy się.

– W domu był mężczyzna – odpowiada.

– Co takiego? Kiedy?

– Jak siedzieliśmy w kuchni. Przy obiedzie.

– Nie rozumiem. Jak się tu dostał?

– Nie wiem. Usłyszeliśmy go przy drzwiach. Potem był już w mieszkaniu.

Odwracam się do żandarma.

– Złapaliście go?

– Nie. Ale legitymujemy każdego, kto przekracza granicę.

Przytulam Petera. A więc żandarm na parkingu nie sprawdzał kart postojowych.

– Czego chciał? – zwracam się do żandarma.

– Właśnie to sprawdzamy.

– Czy włamano się także do innych mieszkań?

– Nic nam o tym nie wiadomo.

Nigdy nie słyszałem o włamaniu w tym budynku. W naszej watykańskiej wiosce drobna przestępczość właściwie nie istnieje.

Peter trąca nosem mój kark i szepcze:

– Musiałem się schować w szafie.

Głaszcząc go po plecach, wypytuję siostrę Helenę.

– Wyglądał znajomo?

Watykan jest mały. Siostra Helena żyje w zgromadzeniu zakonnym, ale Peter i ja znamy niemal każdego, kto mieszka za murami.

– Nie miałam nawet szansy, żeby mu się przyjrzeć, księże Alexie – odpowiada. – Walił w drzwi tak głośno, że wzięłam Petera na ręce i przyniosłam tutaj.

Waham się.

– Walił w drzwi?

– I krzyczał, i szarpał za klamkę. Wpadł do domu, kiedy jeszcze niosłam Petera. To cud, że zdążyliśmy uciec do sypialni.

Serce mi wali. Zwracam się do żandarma.

– Więc to było włamanie?

– Jeszcze nie wiemy, co to było, proszę księdza.

– Chciał was skrzywdzić? – pytam Helenę.

– Zamknęliśmy drzwi sypialni i schowaliśmy się w szafie.

Przenoszę wzrok na Petera i odkrywam, że wpatruje się w swojego ubłoconego, bladego jak ściana wuja. Na twarzach obydwu maluje się szok.

– Już dobrze, Peter – mówię, gładząc jego zesztywniały kark. – Jesteś bezpieczny. Nic złego już ci nie grozi.

Ale on i Simon nadal się w siebie wpatrują przerażeni. Ich niebieskie oczy połyskują. W spojrzeniu mojego brata dostrzegam zwierzęcą dzikość, nad którą Simon bezskutecznie próbuje zapanować.

– Siostro Heleno, czy próbował skrzywdzić któreś z was? – szeptem powtarzam pytanie.

– Nie. Ignorował nas. Słyszeliśmy, jak chodzi po domu.

– Co robił?

– Po odgłosach wnioskuję, że poszedł do waszego pokoju. Wykrzykiwał wasze imiona.

Przytulam Petera, zasłaniając jego twarzyczkę.

– Czyje imiona?

– Księdza i księdza Simona.

Przechodzą mnie ciarki. Czuję, jak żandarm wpatruje się we mnie, usiłując odgadnąć moją reakcję.

– Czy może ksiądz jakoś to wyjaśnić? – pyta.

– Nie, oczywiście, że nie. – Zwracam się do Simona. – A tobie coś przychodzi do głowy?

Mój brat patrzy nieprzytomnym wzrokiem. Zadaje tylko jedno pytanie:

– O której to się stało?

W jego głosie słyszę niepokojącą nutę. Sugeruje mi to coś, co najpierw wydaje mi się nieracjonalne, ale po chwili zalewa moje myśli jak atrament. Zastanawiam się, czy to włamanie może mieć związek ze śmiercią Ugo. Czy zabójca Ugo mógł najpierw przyjść tutaj?

– Kilka minut po tym, jak ksiądz Alex wyszedł z domu – wyjaśnia siostra Helena.

Castel Gandolfo leży trzydzieści kilometrów od Rzymu, czterdzieści pięć minut jazdy samochodem. Jest więc prawie niemożliwe, żeby ta sama osoba dopuściła się obydwu przestępstw. Nie przychodzi mi też do głowy wspólny motyw. Jedyne, co nas łączy z Ugo, to jego wystawa.

Simon wskazuje na szafę.

– Jak długo siedzieliście w środku?

– Superdługo – stwierdza Peter nagle zadowolony. Nareszcie ktoś się skupił na jego cierpieniu.

Ale wzrok Simona wędruje do okna.

– Dłużej niż pięć minut? – pytam, wyczuwając, czego mój brat chce się dowiedzieć.

– Znacznie dłużej.

A więc żandarm nie był z nami szczery. Od drzwi naszego mieszkania do granicy Watykanu biegnie się dokładnie minutę. Legitymowanie ludzi na granicy nic nie da.

Funkcjonariusz zamyka swój notes i wstaje z miejsca.

– Na dole czeka samochód, siostro. Nie powinna siostra sama chodzić po nocy.

– Dziękuję, ale zostanę tu na noc – odpowiada Helena. – Dla dobra chłopca.

Żandarm otwiera drzwi odrobinę szerzej.

– Przełożona spodziewa się, że siostra wróci do klasztoru. Kierowca czeka w holu, żeby sprowadzić siostrę na dół.

Siostra Helena jest upartą starą mniszką, ale nie chce, żeby Peter widział, jak się spiera z żandarmem. Całuje podopiecznego na dobranoc. Jej pełne plam dłonie drżą, kiedy dotykają policzków chłopca.

– Zatelefonuję do siostry później – zapowiadam. – Mam jeszcze kilka pytań.

Helena kiwa głową, ale nie mówi już nic więcej. Po jej wyjściu Peter zapada się głębiej w moje ramiona. W piąstkach ściska koszulkę piłkarską, którą nosi wszędzie. Jej czerwony karczek jest mokry od łez. Kiedy układam go do snu, zauważam, że kufer stoi przysunięty do szafy. Zapewne siostra Helena wyszła z niej pierwsza, żeby wezwać żandarmerię, zostawiając Petera w ciemnym wnętrzu i dla bezpieczeństwa przyciskając drzwi kufrem. A więc mój syn siedział sam w ciemnej szafie.

Czując na szyi jego ciężki oddech, uświadamiam sobie, że od pół godziny powinien już spać. Ciężar jego ciała mówi mi, jak bardzo jest zmęczony.

– Chce ci się pić? – pytam szeptem.

Przechodzimy do kuchni. Peter pokazuje mi potłuczony talerz na podłodze.

– Ja to zrobiłem – oznajmia. – Przypadkiem.

Podnoszę przewrócone krzesło. Helena musiała wziąć go na ręce prosto od stołu. A przecież waży ponad osiemnaście kilogramów. Zdejmuję z półki butelkę pomarańczowej fanty. To napój na specjalne okazje. Peter uwielbia pomarańczową fantę, odkąd widział, jak kardynał Ratzinger pije ją w rzymskiej Cantina Tirolese. Kiedy skrywa twarz w plastikowym kubku, zerkam przez jego ramię na pobojowisko w przedpokoju. Ślady obecności intruza ciągną się do mojego pokoju. Z jakiegoś powodu omijają pokój Petera. To zdaje się potwierdzać wrażenia siostry Heleny.

– Tam na dworze jest burza – stwierdza Peter, wynurzając się z pomarańczowej laguny.

Z roztargnieniem przytakuję. Może myśli o intruzie, którego jeszcze nie złapano. Przyglądam się, jak żandarm wraca z wycieczki po mojej sypialni. Gdy przechodzi obok pokoju Petera, pojawia się Simon. Żandarm prosi go o coś, ale mój brat odpowiada:

– Nie. Mój bratanek dość już przeżył jak na jeden wieczór.

– Babbo? – woła mnie Peter.

Odwracam głowę. Patrzy na mnie wyczekująco.

– Słucham.

– Pytałem, czy samochód się zepsuł na deszczu.

Dopiero po chwili rozumiem, o co mu chodzi. Chce się dowiedzieć, dlaczego Simon i ja wróciliśmy do domu tak późno. Dlaczego on i siostra Helena byli sami, kiedy pojawił się intruz.

– Tak… Złapaliśmy gumę.

Fiat często się psuje. Peter mógłby już być autorytetem w sprawie cieknącego oleju i popsutych alternatorów. Czasem z przykrością myślę, że mój syn staje się powoli encyklopedią niepowodzeń.

– Okej – mówi, przyglądając się, jak jego wujek zamyka drzwi za wychodzącym żandarmem.

Teraz mieszkanie znów jest nasze. Kiedy Simon siada obok, Peter natychmiast się uspokaja, przesuwając na krawędź krzesła niczym motyl wystawiający skrzydła do słońca.

– Wrócą jutro – rzuca Simon i więcej się nie odzywa.

Odpowiadam skinieniem głowy. To, o czym musimy teraz porozmawiać, nie jest tematem, który możemy poruszyć przy Peterze.

Mój brat kładzie swoją wielką dłoń na głowie Petera i mierzwi jego włosy.

Z sutanny sypie się przy tym zaschnięte błoto.

– Musiałeś podnieść samochód? – pyta Peter.

– Co takiego?

– Kiedy zmienialiście oponę – dodaje Peter.

Patrzę znacząco na brata. Simon odpowiada niekonkretnie.

– Użyłem… – Pstryka palcami w powietrzu.

– Lewarka? – podrzuca Peter.

Simon kiwa głową i raptownie się podnosi.

– No dobrze, Peter, teraz pójdę się doprowadzić do porządku, dobrze? – Zerka na mnie, po czym dodaje – Ubi dormiemus?

Łacina. Żeby Peter nie zrozumiał. Pytanie znaczy: „Gdzie będziemy spali?”.

A więc myślimy podobnie. W domu może być niebezpiecznie.

– U gwardzistów? – sugeruję. Najbezpieczniejsze miejsce w naszym państwie, nie licząc apartamentów Jana Pawła.

Simon odpowiada skinieniem głowy, po czym powoli wychodzi do łazienki, starając się ukryć fakt, że kuleje.

Kiedy znika, mówię Peterowi, żeby wziął swoją ulubioną piżamę. Potem włączam komputer i niecierpliwie czekam, aż stary procesor wyszuka w moich mailach nazwisko Ugo. Nie mogę uspokoić myśli. Ciągle łowię w powietrzu dźwięki z klatki schodowej.

Wyświetlają się dwa tuziny wiadomości. Wszystkie napisane tego lata. Ale chodzi mi o tę ostatnią, sprzed dwóch tygodni. Czytam ją ponownie, zastanawiając się, czy wzrok mnie nie zwodzi. W tej chwili z pewnością nie stać mnie na trzeźwy osąd. Kiedy jednak słyszę znajomy huk w rurach po zakręceniu wody, drukuję wiadomość, składam kartkę i chowam do sutanny, po czym idę za Simonem do sypialni, którą kiedyś dzieliłem z Moną.

Zastaję go trzymającego brudną sutannę nad workiem na pranie, na którym nasza matka wyhaftowała kiedyś słowa inspirowane KSIĘGĄ RODZAJU (1,4): BÓG ODDZIELIŁ ŚWIATŁOŚĆ OD CIEMNOŚCI. Mam wrażenie, że Simon jest teraz bardziej poruszony niż przedtem. Ja zresztą też. Dopiero teraz dociera do mnie, że Peter był w niebezpieczeństwie. Że siostra Helena prawdopodobnie ocaliła mu życie.

– Kto mógł to zrobić? – pytam szeptem.

Simon wyjmuje jedną szuflad i sięga do powstałego otworu po swoje papierosy na czarną godzinę. Na tej samej komodzie nasz ojciec trzymał aż dwie popielniczki, bo jedna zbyt szybko się zapełniała. Dopóki Jan Paweł nie zakazał palenia, papierosy były w Watykanie narodową rozrywką. Ale Simon wcale się nie uspokaja, kiedy znajduje to, czego szukał. Szuflada nie chce wejść z powrotem w prowadnice. Simon szarpie się z nią tak silnie, że aż cała komoda podskakuje.

– Dlaczego przyszli właśnie do nas? – pytam.

Simon strzepuje ręcznik i wkłada slipki. Teraz widzę, dlaczego miał problem z chodzeniem. Skóra jest sina. Dostrzegam ślad po sznurze owiniętym wokół uda.

– Nic nie mów – rzuca, widząc, że ślad nie umknął mojej uwadze.

Księża Sekretariatu Stanu, wchodząc do świata popołudniowych koktajli i kolacji z trzema widelcami, czują, że zatracają istotę kapłaństwa. Sięgają więc po stare rozwiązania. Jedni się biczują, inni noszą włosiennice albo łańcuchy, a jeszcze inni robią to, co Simon: zaciskają wokół uda kolczatkę. To najszybsze lekarstwa na przyjemności pracy w ambasadzie. Ale akurat Simon nie powinien po nie sięgać. Ojciec nauczył nas załatwiać to po grecku: pościć, modlić się i spać na zimnej podłodze.

– Kiedy… – zaczynam.

– Nie pytaj – ucina. – Pozwól mi się ubrać.

Nie zamierzam przeciągać struny. Musimy jak najszybciej opuścić mieszkanie.

W drzwiach staje Peter, na jego rękach piętrzy się stos piżam w dinozaury.

– Tyle wystarczy? – pyta.

Simon szybko chowa się za drzwi szafy.

– Chodźmy, Peter – mówię, prowadząc go w stronę kuchni. – Zaczekamy na wujka Simona w przedpokoju.

ROZDZIAŁ 4

Koszary Gwardii Szwajcarskiej znajdują się przy tej samej ulicy. Obcych nie wpuszczają, ale razem z Simonem spędziliśmy w tych murach wiele nocy po śmierci naszych rodziców. Gwardziści pozwalali nam ze sobą biegać, ćwiczyć na siłowni i zapraszali nas na fondue. Właśnie tutaj miałem pierwszego w życiu kaca. Większość naszych dawnych przyjaciół wróciła już do Szwajcarii w poszukiwaniu nowych przygód, część jednak awansowała do stopni oficerskich. Dyżurny przy wejściu dzwoni do przełożonego i natychmiast wchodzimy do środka.

Ze zdziwieniem zauważam, jak młodzi są nowi halabardnicy. Gdybym nie wiedział, że musieli wcześniej odbyć służbę wojskową w Szwajcarii, powiedziałbym, że dopiero skończyli szkołę średnią. Kiedyś właśnie ich podziwiałem najbardziej w naszym kraju. Teraz to wyrośnięci chłopcy, dziesięć lat młodsi ode mnie.

Koszary składają się z trzech długich budynków oddzielonych od siebie wąskimi podwórzami. Nowi śpią w pierwszym od granicy z Rzymem. Kwatery oficerów, a tam zmierzamy, znajdują się w ostatnim, stojącym tyłem do Pałacu Apostolskiego. Windą wjeżdżamy na górę i pukamy do drzwi mojego najbliższego przyjaciela wśród gwardzistów, Leo Kellera. Otwiera nam jego żona Sofia.

– Och, Alex, to okropne! – mówi. – Nie mogę uwierzyć w to, co się stało. Wchodźcie, wchodźcie.

W koszarach wiadomości szybko się rozchodzą.

– Czy mogę dotknąć dzidziusia? – krzyczy Peter i zanim Sofia zdąży odpowiedzieć, mój syn kładzie obydwie dłonie na jej ciężarnym brzuchu.

Zaczynam go odciągać, ale ona się uśmiecha i przykrywa jego dłonie swoimi.

– Dzidziuś ma czkawkę – mówi. – Czujesz?

Jest piękną kobietą o delikatnej figurze, jak Mona. Nawet włosy ma podobne do włosów mojej żony – rudobrązowe i rozjaśnione rzymskim słońcem tak, że czasem tworzą wokół jej twarzy czerwoną aureolę. Wyglądają wtedy jak wolframowe żarniki na chwilę przed tym, zanim zapłoną. Minął rok, odkąd wyszła za Leo, a ja wciąż się na nią gapię, widząc to, czego mi brakuje. Wywołane przez nią wspomnienie Mony i pożądanie, jakie odczuwa każdy mężczyzna na myśl o swojej żonie, sprawiają, że się czerwienię. Przez chwilę odczuwam tę samotność, o której na co dzień udaje mi się zapomnieć.

– Siadajcie wszyscy trzej – zaprasza. – Przygotuję wam coś do jedzenia. – Po chwili jednak zmienia zdanie. – Ach, rozumiem. Nie, nie. – Zerka przez moje ramię na Simona. – Zostanę tutaj z Peterem, a księża niech zejdą na dół na drinka.

Dostrzegła coś w jego oczach.

– Dziękuję, Sofio – mówię, potem klękam przed synem i dodaję: – Niedługo wrócę, żeby cię przytulić przed snem. Będziesz pamiętał o dobrych manierach?

– No już – szepcze Simon, ciągnąc mnie za sutannę. – Chodźmy.

Kantyna Gwardii Szwajcarskiej mieści się w koszarach na parterze. To mroczne, przypominające loch miejsce, w którym tylko gdzieniegdzie ciemność rozprasza słabe światło żyrandoli. Ściany zdobią naturalnej wielkości postaci żołnierzy tej pięćsetletniej armii z dawnych czasów jej rozkwitu. Freski powstały za pontyfikatu Jana Pawła i tak żenująco przypominają komiksy, że w cieniu Kaplicy Sykstyńskiej mógł je stworzyć tylko malarz przekonany o istnieniu czyśćca.

Simon i ja siadamy przy pustym stole w kącie sali. Mamy ochotę na coś mocniejszego niż wino. Z powodu swojego wzrostu mój brat musi się nieźle napracować, żeby poczuć, że coś wypił. Ale w kantynie mają tylko wino. Odzywam się dopiero po pierwszym kieliszku.

– Dlaczego ktoś miałby nas szukać?

Simon przesuwa kciukiem po okrągłym brzegu kieliszka wyglądającego jak granat.

– Niech tylko się dowiem, kto zrobił to Peterowi…

– Naprawdę uważasz, że włamanie miało związek ze śmiercią Ugo?

Simon aż kipi od emocji.

– Nie wiem.

Wyjmuję z kieszeni wydrukowaną w domu kartkę i przesuwam ją po blacie stołu.

– Czy kiedykolwiek mówił ci coś podobnego?

Potrzebuje ledwie kilku sekund, żeby przeczytać tekst. Potem odsuwa go w moją stronę, marszcząc brwi.

– Nie.

– Sądzisz, że to może być coś?

Siada wygodniej i nalewa sobie kolejny kieliszek.

– Raczej nie.

Jego olbrzymi palec wskazujący opiera się na kartce w miejscu, gdzie widnieje data. Dwa tygodnie wcześniejsza.

Odczytuję kartkę po raz drugi.

Drogi Ugo,

przykro mi to słyszeć. Mimo to muszę prosić, żebyś szukał pomocy gdzie indziej. Mogę wskazać kilku badaczy Biblii, których kwalifikacje będą więcej niż wystarczające, żeby odpowiedzieć na twoje pytania. Daj mi znać, proszę, czy jesteś tym zainteresowany. Powodzenia z wystawą.

Alex

Poniżej znajduje się wiadomość Ugo, na którą odpisywałem. To ostatnie słowa, jakie do mnie napisał.

Księże Alexie, coś się wydarzyło. Sprawa jest pilna. Dzwoniłem, ale nie odbierasz telefonu. Proszę, skontaktuj się ze mną, zanim wieść o tym się rozejdzie. Ugo.

– Nigdy ci o tym nie wspominał? – pytam.

Simon ze smętną miną kręci głową.

– Dowiem się, o co tu chodzi, możesz mi wierzyć – oznajmia.

W jego tonie pobrzmiewa wyższość charakterystyczna dla księży z Sekretariatu Stanu. Niech nikt się nie wtrąca, kiedy ratujemy świat.

– Kto mógł wiedzieć, że dziś wieczorem masz nocować u mnie? – pytam.

– Wszyscy w nuncjaturze wiedzieli, że lecę na otwarcie wystawy. Ale nikomu nie mówiłem, gdzie się zatrzymam.