Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Pierwsze starcie

Pierwsze starcie

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788365904201

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Pierwsze starcie

Jeszcze nigdy zwycięstwo nie wydawało się tak nierealne, a konsekwencje klęski tak koszmarne.

 

Pojawili się jak grom z jasnego nieba. Dosłownie. A to dopiero początek...

Inwazja z kosmosu, która musiała w końcu nastąpić – a jednak nikt nie jest na nią gotowy.

Totalna katastrofa, ludzkość na krawędzi zagłady – a jednak wciąż podzielona. 

Upadają potęgi, zawodzą najnowsze technologie ‒ a jednak wciąż tli się nadzieja.

 

Są polscy komandosi i jest wola walki – do końca.

Bo kto wie, co jest po drugiej stronie…

Polecane książki

„Ta przezabawna wyprawa, pełna uniesień podróż zagubionej bohaterki w poszukiwaniu siebie i deliryczna amerykańska saga jest przesycona przewrotnym poczuciem humoru i głębokim upodobaniem autora do tego co absurdalne i wyjątkowe”. Booklist Josie postanawia uciec od przeszłości i ojca dwójki swoich ...
Tatuaż jest ozdobą, formą modyfikacji ciała wzbudzającą różne uczucia – podziw, strach, fascynację. Bywa sposobem wyjścia poza narzuconą estetykę, unaocznieniem własnych wartości. Właśnie ta metafora ozdabiania ciała posłużyła Grażynie Mączkowskiej do przekazania bardzo istotnej prawdy...
W książce przedstawiono najważniejsze zagadnienia dotyczące problematyki opodatkowania nieruchomości zarówno na gruncie podatków dochodowych, VAT oraz podatku od czynności cywilnoprawnych, jak i podatku od nieruchomości. Szczególną uwagę zwrócono na podatkowe skutki: przeniesienia własności nier...
Zuzanna Ginczanka – gwiazda warszawskiej cyganerii i ofiara hitlerowskiej zbrodni, uważana za jedną z najzdolniejszych poetek dwudziestolecia międzywojennego – powraca w wyborze pod redakcją Tadeusza Dąbrowskiego. W jej utworach bezkompromisowość przenika się z sensualizmem, a niezwykła zmysłowość z...
  Ewangelia według Heroda to kolejna znakomita powieść Marcina Wolskiego. W roli głównej Joe Carpenter amerykański agent służb specjalnych - pasjonat i hobbista poszukujący starożytnych tekstów. W niezwykłych okolicznościach w jego ręce trafia zaszyfrowany tekst, spisany przez tajemniczego etiopski...
"„Wzruszająca opowieść o miłości i stracie. Zakończenie po prostu zwali was z nóg”.    – Mike Gayle Jakie są szanse, że osoba, która usiadła koło ciebie w samolocie, na zawsze odmieni twoje życie? Szczególnie jeśli na pierwszy rzut oka różni się od ciebie pod każdym względem? Ona jest niepoprawną ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Vladimir Wolff

VLADIMIR WOLFF

Pierwsze starcie

 

 

© 2018 Vladimir Wolff

© 2018 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny

 

eBook: Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, atelier@duchateaux.pl

 

Ilustracja na okładce: Jan Jakub Jasiński

Okładka: Paweł Gierula

 

 

ISBN 978-83-65904-20-1

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

motto:

Kto umiera odważnie, ten i tak jest martwy.

S.C. Gwynne,

„Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej”,

tłum. Jan Dzierzgowski

Prolog

Strach jest tak wiel­ki, że dła­wi od­dech, a nad­miar ad­re­na­li­ny w ży­łach za­miast po­ma­gać, pa­ra­li­żu­je cia­ło.

Co się z nim dzie­je, do dia­bła?

Zo­stał wy­szko­lo­ny. Po­znał tech­ni­ki za­bi­ja­nia, o ja­kich nor­mal­ni lu­dzie nie mają po­ję­cia, a te­raz, kie­dy przy­szła go­dzi­na pró­by, czu­je, że wszyst­kie jego umie­jęt­no­ści są na nic.

Pole bi­twy przy­po­mi­na rzeź­nię. Do­oko­ła za­le­ga­ją po­roz­ry­wa­ne cia­ła ko­le­gów. Jesz­cze parę mi­nut temu każ­dy z nich try­skał zdro­wiem i ener­gią, a te­raz są to skrwa­wio­ne ludz­kie strzę­py. Tu ręka, tam noga, ka­wa­łek da­lej gło­wa w heł­mie bo­jo­wym.

– Wen­tyl, kur­wa, za­pier­da­laj na lewo, po­móż Szczu­ro­wi i Ły­se­mu!

Wrzask pod­po­rucz­ni­ka wy­ry­wa jego umysł z le­tar­gu. Mózg zno­wu za­czy­na funk­cjo­no­wać, pró­bu­jąc do­sto­so­wać się do skraj­nych wa­run­ków pola wal­ki.

Bie­gnie, sa­piąc jak lo­ko­mo­ty­wa. Ma na so­bie opo­rzą­dze­nie i ka­ra­bi­nek, cho­ciaż wszyst­ko to wo­bec ak­tu­al­ne­go za­gro­że­nia wy­da­je się dzie­cię­cą za­baw­ką.

O ile przed chwi­lą nie mógł się ru­szać, tak te­raz strach do­da­je mu skrzy­deł. Pę­dzi jak wi­cher, dłu­gi­mi su­sa­mi, byle prę­dzej zna­leźć się przy ko­le­gach.

Kil­ka­dzie­siąt me­trów za jego ple­ca­mi zdro­wo łup­nę­ło. Fala ude­rze­nio­wa wali go w ple­cy i rzu­ca twa­rzą do zie­mi. Przez chwi­lę nic nie sły­szy, w ustach czu­je peł­no pia­chu. Na do­da­tek au­to­mat po­le­ciał gdzieś w bok.

To­czy nie­przy­tom­nym wzro­kiem po oko­li­cy, sta­ra­jąc się wy­ło­wić szcze­gó­ły i ogar­nąć sy­tu­ację.

Szlag by to tra­fił. To nie­spra­wie­dli­we. Dla­cze­go te­raz i dla­cze­go tak? Po­dob­no wszyst­ko szło w do­brym kie­run­ku i na­gle kom­plet­nie się spier­do­li­ło.

Zbie­ra się w so­bie, pod­no­si broń i bie­gnie da­lej. Już nie­da­le­ko. Po­dwój­na ar­ma­ta ZU-23-2 za­mon­to­wa­na na pace cię­ża­ro­we­go sta­ra zie­je ogniem. Szczur i Łysy ro­bią, co mogą, żeby utrzy­mać cią­gły ogień, lecz w ogól­nym cha­osie ich wy­sił­ki wy­da­ją się mało sku­tecz­ne.

Ka­pral Grze­gorz Mar­kow­ski, zwa­ny Szczu­rem, kiwa na nie­go, do­da­jąc otu­chy. Plu­to­no­wy Piotr Ły­skow­ski, czy­li Łysy, nie ma cza­su na ta­kie głu­po­ty. Wy­pa­tru­je po­szcze­gól­nych ce­lów i co ja­kiś czas na­ci­ska spust. Ar­ma­ta wy­plu­wa z luf ko­lej­ne se­rie, z któ­rych prze­ciw­nik nic so­bie nie robi. La­ta­ją­ce ma­szy­ny wro­ga są zbyt szyb­kie, aby je na­mie­rzyć. Po­tra­fią za­wi­snąć nie­ru­cho­mo w po­wie­trzu, by uła­mek se­kun­dy póź­niej śmi­gnąć z pręd­ko­ścią od­rzu­tow­ca. Ich opły­wo­we kształ­ty przy­wo­dzą na myśl dra­pież­ni­ki go­tu­ją­ce się do sko­ku. Sil­ni­ki z tyłu i po bo­kach ja­śnie­ją błę­kit­ną po­świa­tą, a dział­ka umiesz­czo­ne pod ka­dłu­bem sie­ką czy­stą ener­gią po pró­bu­ją­cych się bro­nić Po­la­kach.

Ta wal­ka nie ma sen­su. Obroń­cy zo­sta­ną wy­bi­ci. To oczy­wi­ste dla każ­de­go, kto ob­ser­wu­je bi­twę, a mimo to od­gry­za­ją się jak po­tra­fią.

Sto me­trów na pra­wo gą­sie­ni­co­wy wóz bo­jo­wy za­mie­nia się w kulę ognia. Roz­to­pio­ny me­tal pry­ska na wszyst­kie stro­ny. Przed czymś ta­kim nie ma jak uciec.

– Wen­tyl, amu­ni­cja! Tyl­ko szyb­ko!

Po­jazd amu­ni­cyj­ny stoi dwa­dzie­ścia me­trów da­lej. Wen­tyl rzu­ca się w jego kie­run­ku, jak­by jed­nym sko­kiem chciał po­ko­nać cały dy­stans. Nogi grzę­zną w ko­le­inach, bieg sta­je się udrę­ką. Dy­szy i plu­je, ale w koń­cu do­pa­da cię­ża­rów­ki. Ni­ko­go przy niej nie ma.

Nie­do­brze.

Sam musi wdra­pać się na górę i wy­cią­gnąć skrzyn­kę z po­ci­ska­mi ka­li­bru dwa­dzie­ścia trzy mi­li­me­try. Za­sob­nik jest cięż­ki jak skur­wy­syn. To w koń­cu nie byle pest­ki do au­to­ma­tu, tyl­ko so­lid­ny ka­li­ber. Zrzu­ca je­den na zie­mię i szu­ka ko­lej­ne­go.

Gdzie po­dzia­ła się ob­słu­ga? Ma wszyst­ko ro­bić sam?

Zmor­do­wa­ny do gra­nic moż­li­wo­ści ze­ska­ku­je na zie­mię i chwy­ta skrzy­nię za sta­lo­wy uchwyt.

Ar­ma­ta milk­nie. Wen­tyl oglą­da się za sie­bie z nie­po­ko­jem. Tego wi­do­ku nie za­po­mni do koń­ca ży­cia. Prze­la­tu­ją­cy w po­bli­żu po­jazd wro­ga po­sy­ła wiąz­kę ener­gii w stro­nę ostrze­li­wu­ją­ce­go się ze­sta­wu prze­ciw­lot­ni­cze­go Hib­ne­ryt. Cię­ża­rów­ka eks­plo­du­je z gło­śnym hu­kiem. Na ma już Szczu­ra i Ły­se­go. Nie ma ni­cze­go. Jest tyl­ko wróg na po­chmur­nym nie­bie, nic so­bie nie­ro­bią­cy z ich wy­sił­ków. Ich broń oka­za­ła się nic nie war­ta. Tym ka­ra­bin­kiem, któ­ry mu zo­stał, to Wen­tyl naj­wy­żej może po­strze­lać do wró­bli na da­chu.

Gdzie siły po­wietrz­ne, na któ­re wy­ło­żo­no gru­be mi­liar­dy, a gdy przy­szło co do cze­go, to nikt ich nie wi­dział? Do tej pory zo­ba­czy­li tyl­ko je­den śmi­gło­wiec, i to roz­bi­ty. Wrak spo­czy­wał na skra­ju pola, tuż pod la­sem, w do­dat­ku na­le­żał do Ame­ry­ka­nów i nie był sztur­mo­wym Apa­chem, lecz trans­por­to­wym Black Haw­kiem.

Po­dob­no byli przy­go­to­wa­ni.

Tyl­ko do cze­go?

Taka woj­na, ja­kiej się spo­dzie­wa­li, nie wy­bu­chła. Przy­szła zu­peł­nie inna, z prze­ciw­ni­kiem, któ­re­go nie prze­wi­dzie­li, i w wa­run­kach, o ja­kich im się nie śni­ło.

Byli ostat­nią czy też pierw­szą li­nią obro­ny? Pa­trząc na oko­li­cę, miał wra­że­nie, że ra­czej ostat­nią. Dy­mią­ce szcząt­ki cię­ża­ró­wek, bo­jo­wych wo­zów pie­cho­ty, dział sa­mo­bież­nych i czoł­gów nie po­zo­sta­wia­ły złu­dzeń. Po­dob­no zgru­po­wa­nie, do któ­re­go na­le­że­li, było jed­nym z sil­niej­szych w ar­mii, a co się sta­ło? Kom­plet­na jat­ka bez szan­sy na re­wanż. Jak tak da­lej pój­dzie, zo­sta­ną uni­ce­stwie­ni w parę ty­go­dni. Wszy­scy, co do jed­ne­go. Prze­ciw­nik oka­zał się bez­li­to­sny, a na do­da­tek dys­po­no­wał przy­tła­cza­ją­cą prze­wa­gą tech­no­lo­gicz­ną. To zu­peł­nie tak, jak­by bar­ba­rzyń­ca uzbro­jo­ny w ma­czu­gę pró­bo­wał wal­czyć z żoł­nie­rzem dys­po­nu­ją­cym ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym.

Do tej pory wła­ści­wie mie­li szczę­ście. Tych parę cio­sów, ja­kie przy­ję­li, było ni­czym w po­rów­na­niu z tym, co spo­tka­ło głów­ne po­tę­gi mi­li­tar­ne Zie­mi.

Zresz­tą, co on tam wie. Jest je­dy­nie ma­łym try­bi­kiem w wiel­kiej ma­chi­nie. W każ­dej chwi­li może za­stą­pić go inny.

Ta ma­sa­kra, któ­rej był świad­kiem, to je­dy­nie mała po­tycz­ka, choć za­koń­czo­na cał­ko­wi­tą klę­ską. Może le­piej zgi­nąć te­raz, oszczę­dza­jąc so­bie dal­szej eg­zy­sten­cji, któ­ra ry­so­wa­ła się ra­czej w ciem­nych bar­wach?

Ten spła­che­tek zie­mi nie­da­le­ko Po­zna­nia po­wi­nien być dla nich na­ucz­ką. Nor­mal­ny czło­wiek na wi­dok ta­kiej rze­zi prze­cież mu­siał­by za­sta­no­wić się dwa razy, za­nim pod­jął­by dal­sze dzia­ła­nia. Ale dla nich al­ter­na­ty­wa była pro­sta – mają cze­kać na śmierć jak sta­do ba­ra­nów, czy może le­piej zgi­nąć w obro­nie tego, co ko­cha­ją?

Od­po­wiedź na­su­wa­ła się sama.

Będą wal­czyć.

Do koń­ca.

Na­wet je­że­li nie ma szans na zwy­cię­stwo. ■

Rozdział pierwszy1:

Parę mie­się­cy wcze­śniej.

– Wi­tam wszyst­kich. Na­zy­wam się Wie­nia­wa, star­szy sier­żant Piotr Wie­nia­wa, i je­stem wa­szym in­struk­to­rem. Zgło­si­li­ście się na ochot­ni­ka, więc pre­ten­sje miej­cie tyl­ko do sie­bie. Po­wiem wprost: ten kurs ukoń­czy paru z was. Może z dzie­się­ciu, a może i mniej. Resz­ta wró­ci do swo­ich jed­no­stek. Oprócz mnie jest tu jesz­cze paru mo­ich po­moc­ni­ków, któ­rych za­da­niem jest od­dzie­le­nie zia­ren od plew. Wy­bie­rze­my naj­lep­szych z was. Czy to ja­sne?

Wie­nia­wie od­po­wie­dział nie­wy­raź­ny po­mruk.

– Nie je­dli­ście, kur­wa, śnia­da­nia, pa­nien­ki?

– Tak jest, pa­nie sier­żan­cie!

Tym ra­zem na­tę­że­nie okrzy­ku było od­po­wied­nie.

– Każ­dy z was do­sta­nie opa­skę z nu­me­rem. Za­kła­da­my ją na pra­we ra­mię. Wa­sze na­zwi­ska, stop­nie i do­tych­cza­so­we przy­dzia­ły mnie nie in­te­re­su­ją. Może na ko­lej­nym eta­pie szko­le­nia po­zna­my się le­piej, ale na ra­zie je­ste­ście dla mnie zwy­kły­mi re­kru­ta­mi.

Wie­nia­wa po­wiódł po­nu­rym wzro­kiem wzdłuż sto­ją­ce­go na­prze­ciw nie­go szpa­le­ru żoł­nie­rzy. Każ­dy z nich już prze­szedł uni­tar­kę i od­słu­żył swo­je. Wy­wo­dzi­li się z róż­nych jed­no­stek pie­cho­ty, de­san­tu czy zwia­du, ale te­raz pró­bo­wa­li wspiąć się na ko­lej­ny szcze­bel w woj­sko­wej hie­rar­chii i za­słu­żyć na ciem­no­zie­lo­ny be­ret ko­man­do­sa.

Pod­sta­wy mo­gli so­bie da­ro­wać. Se­lek­cja wy­ło­ni naj­spraw­niej­szych i naj­bar­dziej za­har­to­wa­nych spo­śród nich i to oni do­stą­pią za­szczy­tu wstą­pie­nia do sił spe­cjal­nych.

Gdy Wie­nia­wa mó­wił, jego po­moc­ni­cy roz­da­wa­li opa­ski. W ten pięk­ny, sło­necz­ny po­ra­nek wy­prę­że­ni na bacz­ność żoł­nie­rze roz­po­czy­na­li nową przy­go­dę. Dla jed­nych bę­dzie ona krót­ka, inni za­ba­wią tu tro­chę dłu­żej. Za­le­d­wie paru do­trwa do koń­ca.

– W pra­wo zwrot, bie­giem marsz – za­rzą­dził Wie­nia­wa. – Za­raz zo­ba­czy­my, ja­kie z was orły.

2:

Pięć dni póź­nej ka­pral Krzysz­tof Zda­no­wicz po­czuł, że zna­lazł się na skra­ju fi­zycz­ne­go i psy­chicz­ne­go wy­czer­pa­nia. Ni­g­dy wcze­śniej nie był tak zmę­czo­ny. Ruch ręką czy nogą wy­da­wał się po­nad jego siły, a co tu do­pie­ro mó­wić o mar­szo­bie­gu na dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów, któ­ry miał się roz­po­cząć za chwi­lę.

– Ży­jesz? – Wie­nia­wa, któ­ry prze­cho­dził przed fron­tem moc­no już okro­jo­nej kom­pa­nii, za­trzy­mał się przy mło­dym ka­pra­lu.

– Tak jest, pa­nie sier­żan­cie.

– A brzmisz tak, jak­byś chciał umrzeć.

– Daję radę. – Zda­no­wi­czo­wi wy­da­wa­ło się, że za­raz prze­wró­ci się na tra­wę, a mimo to stał, zbie­ra­jąc ostat­nie siły.

– God­ne po­dzi­wu – mruk­nął pod­ofi­cer. – Ostat­ni przy­dział?

– 12 Bry­ga­da Zme­cha­ni­zo­wa­na.

– Pie­cho­ciarz – stwier­dził in­struk­tor.

– Tak jest, pa­nie sier­żan­cie.

– I jak się wam słu­ży­ło?

– Bar­dzo do­brze, ale…

– No słu­cham.

– Ja lu­bię zmia­ny.

– To się chwa­li, mło­dy. Po­trze­bu­je­my ta­kich jak ty. Tyl­ko mnie nie za­wiedź­cie.

– Tak jest.

Wie­nia­wa od­szedł, usta­wia­jąc się na prze­dzie ko­lum­ny. To on nada­wał tem­po. Sta­ry skur­czy­byk. Do­bie­gał czter­dziest­ki, a trzy­mał się jak mło­dy bóg. Tyl­ko po­zaz­dro­ścić kon­dy­cji. Jak on to robi? Wsta­je o czwar­tej rano i dyga w sa­mot­no­ści? Nor­mal­nie ludz­ki or­ga­nizm ma swo­je ogra­ni­cze­nia. Po trzy­dzie­st­ce to już w za­sa­dzie mo­gi­ła, a przy nim wy­mię­kli dużo młod­si i wy­spor­to­wa­ni re­kru­ci.

Ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, ka­pral wy­pił tro­chę wody z ma­nier­ki i otarł spo­co­ną twarz. Dwa­dzie­ścia ki­lo­sów. Ma­sa­kra. Przez to sta­nie na bacz­ność mię­śnie sztyw­nia­ły i za­nim roz­ru­sza je na do­bre, mi­nie parę mi­nut.

Sto­ją­cy obok kum­pel chwiał się na no­gach, a jego kre­do­wo­bia­łe ob­li­cze świad­czy­ło, że nie jest z nim do­brze.

– Ja­siu, co ci jest?

– Rzy­gać mi się chce.

– Te­raz?

– No…

– Opa­nuj się. Za­wa­lisz bieg i Wie­nia­wa wy­wa­li cię na zbi­ty pysk. Masz już jed­no ostrze­że­nie.

– Spró­bu­ję.

Ko­lum­na ru­szy­ła szyb­kim mar­szem. Przez na­stęp­ne trzy­sta me­trów nic się nie dzia­ło, aż w koń­cu idą­cy obok Zda­no­wi­cza chło­pak zgiął się w pół i zwy­mio­to­wał pro­sto pod swo­je nogi. Zwar­ty szyk uległ ro­ze­rwa­niu. Re­ak­cja Wie­nia­wy była na­tych­mia­sto­wa.

– Co się tam dzie­je?

– Ku­bisz osłabł.

– Co zro­bił? – Sier­żant już pod­bie­gał w ich kie­run­ku.

– Źle z nim, pa­nie sier­żan­cie.

Tym­cza­sem Ku­bisz padł na błot­ni­stą dro­gę zwi­nię­ty w kłę­bek.

– Ja­sna cho­le­ra. We­zwać ka­ret­kę. Żeby nam tyl­ko nie zszedł. – In­struk­tor uklęk­nął przy cho­rym, któ­ry wy­glą­dał na nie­zbyt przy­tom­ne­go. – Czło­wie­ku, jak się czu­jesz?

Ku­bisz nie od­po­wie­dział. Od­dy­chał z tru­dem, a z ust za­czął to­czyć krwa­wą pia­nę.

– Mó­wił coś? – Wie­nia­wa do­py­ty­wał Zda­no­wi­cza.

– Je­dy­nie, że boli go brzuch.

– Nic wię­cej?

– Nie.

– Za­wsze są ja­kieś pro­ble­my.

Więk­sza część gru­py oto­czy­ła le­d­wie dy­szą­ce­go Ku­bi­sza. Nikt nic nie mó­wił. Nie­któ­rzy wy­glą­da­li na­wet na za­do­wo­lo­nych z chwi­li prze­rwy.

– Cze­go się ga­pi­cie?! – Złość pod­ofi­ce­ra eks­plo­do­wa­ła z siłą gra­na­tu. – Jaz­da da­lej. Na­wroc­ki, przej­mu­jesz do­wo­dze­nie… Albo nie. Ty, jak się na­zy­wasz?

– Zda­no­wicz.

– To po­każ, chło­pie, co po­tra­fisz. Od tej pory to two­ja kom­pa­nia.

– Tak jest – od­parł nie­pew­nie.

– Rano wi­dzę wszyst­kich w kom­ple­cie na pla­cu ape­lo­wym. Nich mi jesz­cze je­den wy­wi­nie taki nu­mer, a po­pa­mię­ta­cie mnie na dłu­go. Wy­ko­nać.

Roz­kaz był wy­raź­ny.

– Za mną.

Re­kru­ci usta­wi­li się spraw­nie w zwar­ty pod­od­dział.

Jak na ra­zie nie­wie­le prze­bie­gli. Przed nimi cała resz­ta.

Za­po­wia­da­ła się dłu­ga noc.

3:

By­cie kon­tro­le­rem ru­chu po­wietrz­ne­go to od­po­wie­dzial­ne za­ję­cie, a już by­cie kon­tro­le­rem na ta­kim lot­ni­sku jak lon­dyń­skie He­ath­row to za­ję­cie eks­tre­mal­nie od­po­wie­dzial­ne. W cią­gu doby przyj­mo­wa­no i od­pra­wia­no stąd ty­sią­ce sa­mo­lo­tów w naj­dal­sze za­kąt­ki glo­bu, a wszyst­kie na­le­ża­ło bez­piecz­nie spro­wa­dzić na zie­mię lub też wy­słać w po­wie­trze, bez na­ra­ża­nia ży­cia pa­sa­że­rów znaj­du­ją­cych się na ich po­kła­dach.

Dzi­siej­szy dzień ni­czym nie róż­nił się od po­zo­sta­łych. Wciąż te same pro­ble­my i wy­zwa­nia. Nie­któ­rzy mu­sie­li lą­do­wać szyb­ciej niż po­zo­sta­li. Ka­pi­tan sa­mo­lo­tu Emi­ra­tes zgło­sił, że na po­kła­dzie ma męż­czy­znę z za­wa­łem ser­ca, zaś ci z Brus­sels Air­li­nes in­for­mo­wa­li o ro­dzą­cej ko­bie­cie. W obu przy­pad­kach po­trzeb­na była na­tych­mia­sto­wa po­moc le­kar­ska.

Mark Demp­sey oczy­wi­ście wie­dział, jak po­stą­pić. Od dwu­dzie­stu lat ty­rał w tym za­wo­dzie i ra­dził so­bie do­sko­na­le. Na­le­żał do tych pra­cow­ni­ków, bez któ­rych nie moż­na się było obejść. Co­dzien­ny stres spra­wił, że w wie­ku czter­dzie­stu pię­ciu lat zu­peł­nie osi­wiał. Już nie raz chciał pie­prz­nąć całą tę ro­bo­tę w cho­le­rę. Wy­pa­lał się w niej. Przez nią roz­pa­dło się jego mał­żeń­stwo. Żona osku­ba­ła go co do gro­sza i wy­je­cha­ła na Ka­na­ry w po­szu­ki­wa­niu lep­szej przy­szło­ści. On trwał jak ska­ła, a ra­czej ska­mie­li­na. Tak się czuł. Był di­no­zau­rem, w do­dat­ku przez ali­men­ty le­d­wo wią­zał ko­niec z koń­cem. Zo­sta­ło mu pięć lat do eme­ry­tu­ry. Co da­lej? Nie miał po­ję­cia.

Demp­sey łyk­nął zim­nej kawy i prze­cią­gnął się w fo­te­lu. Do koń­ca zmia­ny po­zo­sta­ła go­dzi­na. Póź­niej za­pa­ku­je się w sa­mo­chód, wstą­pi do mo­no­po­lo­we­go, zro­bi drob­ne za­ku­py i roz­wa­li się przed te­le­wi­zo­rem w ocze­ki­wa­niu na sen.

Przed sobą miał ekran z za­zna­czo­ny­mi po­zy­cja­mi ma­szyn pod­cho­dzą­cych do lą­do­wa­nia. Przy każ­dym z sym­bo­li wy­świet­lał się kod iden­ty­fi­ka­cyj­ny. Wła­śnie na ścież­ce po­dej­ścia zna­lazł się lot 820 z Kapsz­ta­du, gdy uwa­gę Mar­ka przy­kuł sła­bo wi­docz­ny obiekt na skra­ju wy­świe­tla­cza. Tak sła­by, że le­d­wo do­strze­gal­ny. Sys­tem nie po­tra­fił go zi­den­ty­fi­ko­wać.

Co jest?

Po­chy­lo­ny nad mo­ni­to­rem pró­bo­wał usta­lić, co się wła­ści­wie dzie­je. Na wy­so­ko­ści dwóch ty­się­cy me­trów le­ciał Air­bus 380 li­nii Air Fran­ce, za nim Bo­eing 777 Ame­ri­can Air­li­nes i jesz­cze bra­zy­lij­ski Em­bra­er Avian­ca Bra­zil. Tu wszyst­ko gra­ło, tyl­ko co ro­bił ten du­pek w ma­szy­nie dys­po­zy­cyj­nej, któ­ra naj­wy­raź­niej za­plą­ta­ła się w prze­strzeń po­wietrz­ną nad He­ath­row, i dla­cze­go nikt go nie po­in­for­mo­wał o tym lo­cie? Każ­dy pi­lot wie­dział, co ro­bić, a ten co? Z cho­in­ki się urwał?

– Air Fran­ce lot pięć-je­den-dwa. Zgłoś się. Tu dys­po­zy­tor wie­ży He­ath­row – rzu­cił do mi­kro­fo­nu.

– Air Fran­ce lot pięć-je­den-dwa zgła­szam się – od­po­wiedź przy­szła po se­kun­dzie.

– Co wi­dzisz na po­łu­dnie od sie­bie? – to nie było naj­mą­drzej­sze py­ta­nie, ale mu­siał je za­dać.

Jak zo­sta­nie za­kłó­co­ny roz­kład lo­tów, lot­ni­sko i li­nie stra­cą mi­lio­ny, a wszyst­ko przez ja­kie­goś dur­nia, nie­zna­ją­ce­go pro­ce­dur.

– Nic nie wi­dzę.

– Na pew­no?

– Mo­ment…

Demp­sey sły­szał nie­wy­raź­ną roz­mo­wę pi­lo­tów. Pew­nie zo­sta­li za­sko­cze­ni jego py­ta­niem.

– Jest…

– Ale co? – na­ci­skał Demp­sey. Nie utrzy­mał­by się w tym za­wo­dzie, gdy­by byle co go mo­gło zde­ner­wo­wać, nie­mniej spra­wa pil­nie wy­ma­ga­ła wy­ja­śnie­nia.

– Ja­sny świe­cą­cy punkt, zu­peł­nie jak­by słoń­ce od­bi­ja­ło się w szkla­nej kuli. – Głos pi­lo­ta za­drżał.

– Duży jest?

– Trud­no po­wie­dzieć. Mam wra­że­nie, że zmie­nia kształt. Raz jest kulą, a raz jak­by dys­kiem. Mo­że­cie po­wie­dzieć, co to ta­kie­go?

Ja­sna cho­le­ra. Po­dob­ne zda­rze­nie po­wtó­rzy­ło się przed ty­go­dniem i przed dwo­ma. Wte­dy też taki obiekt po­ja­wił się nad Lon­dy­nem. Zja­wi­skiem za­in­te­re­so­wa­ły się siły po­wietrz­ne. Kon­tro­le­rzy do­sta­li in­struk­cje po­stę­po­wa­nia. Za­su­ge­ro­wa­no… fuck, do­kład­nie tak: za­su­ge­ro­wa­no, nie mó­wiąc wprost, że mają do czy­nie­nia z taj­ną bro­nią, pra­wie nie­wi­dzial­nym dla ra­da­rów dro­nem, któ­ry zo­stał wy­pusz­czo­ny w ce­lach zwia­dow­czych.

Wy­pusz­czo­ny przez kogo? Ro­sjan? Ame­ry­ka­nów? I cze­go te gnoj­ki szu­ka­ły nad Lon­dy­nem? Mało to cie­kaw­szych miejsc? Ktoś naj­wy­raź­niej po­stra­dał zmy­sły. Jak tak moż­na? Tu są ty­sią­ce lu­dzi, któ­rych bez­pie­czeń­stwo zo­sta­ło za­gro­żo­ne, trze­ci raz w tym ty­go­dniu. Po pro­stu od­strze­lić gnoj­ka.

Demp­sey ode­tchnął i przy­wo­łał kie­row­ni­ka zmia­ny.

– No, Mark, je­że­li to nic pil­ne­go… Za­ję­ty je­stem.

– Słu­chaj, Ke­ith, znów mamy to samo.

– To zna­czy?

– Bła­host­ką nie za­wra­cał­bym ci gło­wy. – Spoj­rze­nie Demp­seya z mo­ni­to­ra prze­su­nę­ło się na sze­fa. – Po­patrz tu­taj.

Ke­ith Mal­lo­ry, pięć­dzie­się­cio­pię­cio­let­ni oty­ły Wa­lij­czyk, wy­glą­dał na do­bro­dusz­ne­go mi­sia. Może i taki był w isto­cie, ale w tym roz­la­złym ciel­sku dzia­łał umysł ści­sły, ana­li­tycz­ny i ostry jak brzy­twa. Był pi­lo­tem, zdo­był wszyst­kie moż­li­we upraw­nie­nia cy­wil­ne i woj­sko­we, a w cią­gu ćwierć­wie­cza pra­cy na mię­dzy­na­ro­do­wych lot­ni­skach wi­dział już nie­jed­no. Tym ra­zem więc tyl­ko za­ci­snął usta. Gry­mas nadał jego twa­rzy nie­przy­jem­ny wy­raz.

– Do­bra. Po­wia­do­mię kogo trze­ba.

– A co z tymi?

– Pil­nuj ich. I niech spra­woz­da­ją, co wi­dzą. Po­rów­na się.

– To­bie też się wy­da­je, że to spraw­ka ja­kie­goś idio­ty?

Mal­lo­ry nie od­po­wie­dział. Szyb­kim kro­kiem zbli­żył się do swo­je­go sta­no­wi­ska, się­gnął do te­le­fo­nu i wy­brał od­po­wied­ni nu­mer.

– Mówi Ke­ith Mal­lo­ry z He­ath­row. Mamy pro­blem – po­wie­dział ci­chym gło­sem, ma­su­jąc kark pod koł­nie­rzy­kiem bia­łej ko­szu­li.

4:

Po­rucz­nik Geo­r­ge Lin­coln uwa­żał się za po­wietrz­ne­go asa. Może i nie ze­strze­lił jesz­cze pię­ciu wro­gich sa­mo­lo­tów, ale do­świad­cze­nia mu nie bra­ko­wa­ło. La­tał nad Afga­ni­sta­nem, Ira­kiem i Sy­rią w ra­mach wal­ki z Pań­stwem Is­lam­skim. Tro­chę ża­ło­wał, że prze­ciw­ni­cy nie dys­po­no­wa­li wła­sny­mi jed­nost­ka­mi lot­ni­czy­mi. Wte­dy miał­by szan­sę się wy­ka­zać, a tak po­zo­sta­wa­ło zrzu­cać bom­by na kry­ją­cych się po za­ro­ślach bo­jow­ni­ków. Zwłasz­cza koń­ców­ka tych zma­gań była fru­stru­ją­ca. W tym okre­sie dżi­ha­dy­ści stra­ci­li więk­szość po­sia­da­ne­go sprzę­tu, a nędz­ne reszt­ki, ja­kie po­zo­sta­ły, rdze­wia­ły po­ukry­wa­ne w naj­róż­niej­szych dziu­rach. Wo­bec przy­gnia­ta­ją­cej prze­wa­gi ko­ali­cji w po­wie­trzu wo­le­li się nie wy­chy­lać. Trud­no im się było dzi­wić. Więk­szość chcia­ła żyć, na­wet je­że­li po śmier­ci obie­cy­wa­no mę­czen­ni­kom dzie­siąt­ki hu­rys.

Dziś Lin­coln od­by­wał lot tre­nin­go­wy. Jego Ty­pho­on opu­ścił han­gar wcze­śnie rano. Wcze­śniej prze­szedł okre­so­wy prze­gląd i te­raz na­le­ża­ło spraw­dzić, czy wszyst­kie me­cha­ni­zmy dzia­ła­ją jak na­le­ży.

Wy­star­to­wał z bazy RAF Co­nings­by i nie spo­dzie­wał się szcze­gól­nych wra­żeń do cza­su, aż zo­stał wy­wo­ła­ny przez ope­ra­to­ra ra­da­ru AWACS-a, krą­żą­ce­go gdzieś nad Mo­rzem Pół­noc­nym. Z tego, co zro­zu­miał, Ro­sja­nie po raz ko­lej­ny pró­bo­wa­li za­pu­ścić się nad Wiel­ką Bry­ta­nię i te za­pę­dy na­le­ża­ło po­wstrzy­mać.

Zdzi­wił się, usły­szaw­szy, że ma le­cieć na po­łu­dnie i prze­chwy­cić obiekt nad Lon­dy­nem. Ni­cze­go wię­cej mu nie prze­ka­za­no, tyl­ko ogól­ne na­mia­ry.

Eu­ro­fi­gh­ter Ty­pho­on to zna­ko­mi­ty my­śli­wiec. Może nie tak za­awan­so­wa­ny tech­nicz­nie jak F-22 czy F-35, ale ni­cze­go mu nie bra­ku­je. Dzię­ki dwóm sil­ni­kom dwu­prze­pły­wo­wym Eu­ro­Jet EJ200 jest szyb­ki, z ła­two­ścią osią­ga pręd­kość dwóch ma­chów, a po­łą­cze­nie ta­kie­go na­pę­du z od­po­wied­nią kon­struk­cją i ukła­da­mi ste­ro­wa­nia za­pew­nia mu świet­ną ma­new­ro­wość.

Choć pla­no­wa­no lot tre­nin­go­wy, nie za­po­mnia­no o uzbro­je­niu. Na kra­wę­dziach skrzy­deł za­in­sta­lo­wa­no po­ci­ski po­wie­trze-po­wie­trze IRIS-T, a bę­ben dział­ka Mau­ser BK-27 był pe­łen. Je­że­li Ro­sja­nie wy­cię­li im ja­kiś nu­mer, da im po­pa­lić. W prze­strzeń po­wietrz­ną Wiel­kiej Bry­ta­nii nie moż­na wla­ty­wać bez­kar­nie, bez po­no­sze­nia ja­kich­kol­wiek kon­se­kwen­cji. Lin­coln jesz­cze nie wie­dział, co zro­bi, ale po­pa­mię­ta­ją go na dłu­go.

Po­rucz­nik był bo­jo­wo na­sta­wio­ny, ale przy tym zły jak wszy­scy dia­bli na do­wódz­two, mi­ni­stra i samą pre­mier, że – w imię tak zwa­nych oszczęd­no­ści – zdol­no­ści bo­jo­we RAF-u spa­da­ły na łeb na szy­ję. Wszę­dzie cię­cia. Gdzie nie spoj­rzeć szu­ka­no spo­so­bu, by ob­ciąć bu­dżet. To nie­sły­cha­ne. Czy tym pa­lan­tom przy ko­ry­cie wy­da­je się, że moż­na ciąć bez koń­ca? Za­da­nie miał wy­ko­nać sam. Gdzie po­dzia­ła się resz­ta? Czyż­by wszyst­kich skie­ro­wa­no nad Wy­spy Owcze? Pięć­dzie­siąt mil da­lej ope­ro­wał ze­spół ro­syj­skich okrę­tów. Cie­ka­we, co tam ru­skie ro­bią, że po­trzeb­na im taka asy­sta? Ostat­nie do­nie­sie­nia wy­wia­dow­cze nie mó­wi­ły, że bę­dzie go­rą­co.

Obo­jęt­nie, co za­szło, kró­lew­skie siły zo­sta­ły za­sko­czo­ne, a tak nie po­win­no się stać. Wy­cho­dzi na to, że ich obro­na jest dziu­ra­wa jak ser szwaj­car­ski. Tym pa­ta­ła­chom z Do­wning Stre­et wy­da­je się pew­nie, że jak prze­zna­czą fun­du­sze na ko­lej­ny lot­ni­sko­wiec, to w ten spo­sób te­mat obron­no­ści mają z gło­wy. Tro­chę wię­cej po­my­ślun­ku, dro­dzy pa­no­wie. I pa­nie. Bądź­cie re­ali­sta­mi, a nie fan­ta­sta­mi.

– Wejdź na kurs je­den-osiem-dwa – do­biegł go ze słu­cha­wek głos kon­tro­le­ra.

Le­ciał nie­mal do­kład­nie na po­łu­dnie, na wy­so­ko­ści trzech ty­się­cy me­trów. Dla­cze­go nie zo­stał skie­ro­wa­ny bar­dziej na wschód? Czyż­by prze­chwy­ce­nia na­le­ża­ło do­ko­nać już nad samą sto­li­cą? W tym roju sa­mo­lo­tów i he­li­kop­te­rów wo­kół sze­ściu lot­nisk? Fa­tal­nie to wy­glą­da­ło.

Wkrót­ce zie­lo­ne po­ła­cie la­sów i pól za­czę­ły prze­cho­dzić w sza­rość te­re­nów za­bu­do­wa­nych. Dla Lin­col­na nie mia­ło to zna­cze­nia. Wciąż nie wie­dział, cze­go ma się spo­dzie­wać. Gdzie jest ten ta­jem­ni­czy obiekt, któ­ry za­gra­ża bez­pie­czeń­stwu pań­stwa? Czy nikt mu nie może po­wie­dzieć nic kon­kret­ne­go?

In­for­ma­cje o tym, że ści­ga nie sa­mo­lot, lecz dro­na, na­de­szła, gdy już za­czął tra­cić na­dzie­ję na od­na­le­zie­nie na­past­ni­ka.

Le­piej póź­no niż wca­le.

5:

– Gdzie jest te­raz? – Ke­ith Mal­lo­ry stał za ple­ca­mi Mar­ka, pró­bu­jąc ukryć zde­ner­wo­wa­nie.

– Prze­su­nął się nad Lu­ton.

– Wi­dzia­łeś, skąd się zja­wił?

– Zni­kąd. Po pro­stu się po­ja­wił, zu­peł­nie jak­by pio­run strze­lił.

– Pio­run, mó­wisz.

– Ke­ith, ty mnie nie łap za sło­wa, tyl­ko po­wiedz, co wiesz.

– Tyle samo, co i ty. – Mal­lo­ry zmru­żył oczy. – To spra­wa bez­pie­czeń­stwa na­ro­do­we­go. Nie chciał­bym być w skó­rze tego dow­cip­ni­sia, jak już go zła­pią. Za taki wy­bryk do­sta­nie parę la­tek za kra­ta­mi. Na­ra­ził ty­sią­ce lu­dzi. Ty mi po­wiedz, Mark, co oni mają w gło­wach, wy­ci­na­jąc ta­kie nu­me­ry?

– Mnie py­tasz?

– A kogo? Tę małą, co przy­szła za Gold­ber­ga? Miną lata, za­nim na­bie­rze do­świad­cze­nia.

– Nie wy­trzy­ma tak dłu­go – od­rzekł Demp­sey z po­wąt­pie­wa­niem.

Miał po­wo­dy tak my­śleć. Nowi, któ­rzy przy­cho­dzi­li w miej­sce sta­rych wy­ja­da­czy, na ogół nie za­grze­wa­li dłu­go miej­sca i od­cho­dzi­li do mniej­szych por­tów. Stres ro­bił swo­je. Młyn tu jest strasz­ny. Niby pra­cu­je ich dwa­na­ścio­ro, niby mają pół go­dzi­ny prze­rwy po każ­dym pół­to­ra­go­dzin­nym wpa­try­wa­niu się w ekran, niby na każ­dym kro­ku wspo­ma­ga­ją ich dzie­siąt­ki sys­te­mów kom­pu­te­ro­wych… Ale nie daj Boże coś się sta­nie, kon­se­kwen­cje będą strasz­ne. A je­śli ko­muś nie prze­ma­wia­ły do wy­obraź­ni set­ki pa­lą­cych się zwłok na Te­ne­ry­fie w 1977 roku, to miał gdzieś w tyle gło­wy hi­sto­rię now­szą, z 2002: po ka­ta­stro­fie nad Über­lin­gen, kie­dy to w po­wie­trzu zde­rzy­ły się cy­wil­ny trans­por­to­wiec i pa­sa­żer­ska ma­szy­na z dzieć­mi z Basz­ki­rii, za­mor­do­wa­ny zo­stał kon­tro­ler z Zu­ry­chu, któ­ry w du­żej mie­rze do­pro­wa­dził do tra­ge­dii. Mor­der­ca oczy­wi­ście tra­fił za krat­ki, ale po­mścił żonę, syna i cór­kę.

– Tak są­dzisz?

– Ja to wiem, Ke­ith.

– I tak nie­dłu­go na­sze miej­sce zaj­mą kom­pu­te­ry.

– Ty jak zwy­kle swo­je – mruk­nął Demp­sey. – He­ath­row do Ae­ro­fło­tu sześć-pięć-zero, zejdź na ty­siąc pięć­set me­trów.

Dron dro­nem, a on miał masę ro­bo­ty.

– Co on robi? – Pa­lec Mal­lo­ry’ego wska­zał je­den z sym­bo­li. – Osza­lał?

– Ae­ro­fłot sześć-pięć-zero, masz zejść na ty­siąc pięć­set me­trów. Po­twierdź po­le­ce­nie.

Czy oni w ogó­le ro­zu­mie­ją po an­giel­sku? Cza­sa­mi Mar­ko­wi wy­da­wa­ło się, że są z tym po­waż­ne pro­ble­my.

Pa­sa­że­ro­wie je­dli, spa­li, czy­ta­li i po­chła­nia­li ko­lej­ne drin­ki, nie­świa­do­mi wszyst­kie­go, co dzia­ło się wo­kół nich. Ufa­li per­so­ne­lo­wi, tym­cza­sem nie za­wsze sta­je on na wy­so­ko­ści za­da­nia.

– Ae­ro­fłot sześć-pięć-zero, sły­szysz mnie?

Ci­sza. Bo­eing 777-300 ER jak gdy­by ni­g­dy nic da­lej le­ciał swo­im ko­ry­ta­rzem, głu­chy na wszel­kie we­zwa­nia.

To, co wy­da­rzy­ło się póź­niej, było jak zły sen. Nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­ny obiekt, któ­ry – jak się wy­da­wa­ło – opu­ścił prze­strzeń po­wietrz­ną nad Lon­dy­nem, wró­cił, a na do­da­tek po­ru­szał się z szo­ku­ją­cą pręd­ko­ścią po­nad trzech ma­chów. Taka szyb­kość dla dro­na była nie­osią­gal­na. Przy­naj­mniej tak wy­da­wa­ło się Demp­sey­owi i Mal­lo­ry’emu.

Ro­syj­ska ma­szy­na wy­ko­na­ła unik, do­pie­ro te­raz scho­dząc ni­żej. Czyż­by pi­lo­ci do­strze­gli za­gro­że­nie i za­re­ago­wa­li? Tro­chę nie w porę.

Na­gle Demp­sey wy­raź­nie usły­szał ro­syj­skie okrzy­ki.

– Ma­cie mó­wić… o mój Boże… – Z wra­że­nia Mar­ko­wi za­schło w gar­dle.

Obiekt prze­ciął kurs Tu­po­le­wa ni­czym po­cisk. Przez mo­ment wy­da­wa­ło się, że nic ta­kie­go się nie sta­ło. Szyb­ko oka­za­ło się, że to po­zo­ry. Ma­szy­na ru­nę­ła na zie­mię wprost na gę­sto za­bu­do­wa­ną dziel­ni­cę Ho­un­slow.

6:

Ty­pho­on pruł at­mos­fe­rę, po­zo­sta­wia­jąc za sobą bia­łą smu­gę kon­den­sa­cyj­ną. Dzień był nie­mal bez­chmur­ny, wi­docz­ność zna­ko­mi­ta, tyl­ko na­pro­wa­dza­nie tro­chę szwan­ko­wa­ło. Ope­ra­tor w AWACS-ie nie po­tra­fił do­kład­nie okre­ślić po­zy­cji prze­chwy­ty­wa­ne­go obiek­tu. Raz dron miał być nad Lu­ton, kie­dy in­dziej nad City. Przy ta­kiej do­kład­no­ści to cała eska­dra nic nie znaj­dzie. Go­rzej, że i jego ra­dar nie dzia­łał tak jak trze­ba. Bę­dzie to mu­siał zgło­sić. Sys­tem PI­RA­TE, pa­syw­ne urzą­dze­nie do śle­dze­nia ce­lów w pod­czer­wie­ni, spraw­dza­ło się le­piej. Znał po­ło­że­nie pięć­dzie­się­ciu naj­bliż­szych ma­szyn, ale nie tego skur­czy­by­ka, któ­ry wle­ciał nad Bry­ta­nię jak do sie­bie.

Je­że­li to ma­szy­na w tech­no­lo­gii ste­alth, to mogą być kło­po­ty. Sku­tecz­na po­wierzch­nia od­bi­cia fal ra­da­ro­wych ta­kie­go obiek­tu jest nie­wiel­ka. Wy­cho­dzi­ło, że Ro­sja­nie wy­cię­li im nie­zły nu­mer.

Po­now­nie spraw­dził PI­RA­TE. Tym ra­zem uzy­skał od­czyt. Już wie­dział, gdzie kry­je się na­past­nik.

Po­ło­żył ma­szy­nę na no­wym kur­sie. Gnał z peł­ną mocą sil­ni­ków, lecz na ra­zie nie ko­rzy­stał z do­pa­la­czy. Nie mu­siał. Ty­pho­on god­ny był swo­jej na­zwy.

– Żni­wiarz, masz ze­zwo­le­nie na ze­strze­le­nie wro­ga.

O prze­chwy­ce­niu i zmu­sze­niu do lą­do­wa­nia już sły­szał, ale żeby za­raz ła­do­wać w Ro­sjan ra­kie­ty, to jesz­cze nie. Sy­tu­acja mu­sia­ła wy­mknąć się spod kon­tro­li.

– Mo­że­cie po­wtó­rzyć?

– Masz znisz­czyć wro­gi obiekt. Po­twierdź.

– Po­twier­dzam, mam znisz­czyć wro­gi obiekt – po­wtó­rzył i spró­bo­wał wy­god­niej usa­do­wić się w fo­te­lu.

– Na He­ath­row do­szło do ka­ta­stro­fy. Jest wie­le ofiar.

To spo­ro wy­ja­śnia­ło. Przy­naj­mniej roz­ka­zy były ja­sne. Wie­dział, co ma ro­bić, i nie wa­hał się.

Do ta­kich mi­sji zo­stał wy­szko­lo­ny.

We­dług wska­zań sys­te­mów od obiek­tu dzie­li­ło go pięć­dzie­siąt mil. Wła­ści­wie to tyle, co nic. IRIS-T to pre­cy­zyj­na ra­kie­ta do wal­ki na krót­kim dy­stan­sie, któ­rą trud­no zmy­lić, lecz jej za­sięg wy­no­si tro­chę po­nad trzy­na­ście mil. Jak Ro­sja­nie do­sta­ną nią pro­sto pod ogon, to moc­no się zdzi­wią. Już za chwi­lę.

Na ho­ry­zon­cie do­strzegł ja­sno świe­cą­cy punkt. Nie był to ża­den „swój” sa­mo­lot, a więc był „obcy”, w do­dat­ku na kur­sie ko­li­zyj­nym. To wy­star­czy. Ale za­su­wa! Je­że­li to wy­strze­lo­na w jego kie­run­ku ra­kie­ta, to dla­cze­go sys­te­my obron­ne ni­cze­go nie za­sy­gna­li­zo­wa­ły?

Ko­lej na nie­go. Po­cisk zszedł z pro­wad­ni­cy i z pręd­ko­ścią trzech ma­chów po­mknął przed sie­bie. Lin­coln, oba­wia­jąc się ata­ku, na wszel­ki wy­pa­dek wy­ko­nał unik. Nie­po­trzeb­nie. Wróg da­lej le­ciał swo­im kur­sem. Jesz­cze tro­chę przy­spie­szył, ale nie za wie­le.

– Żni­wiarz, ści­gasz UFO.

– Do­pie­ro te­raz mi o tym mó­wi­cie?

Na­sta­wił się na Ro­sjan, a ści­ga ob­cych. Ja­sne. Kie­dy tyl­ko te łaj­zy w AWACS-ie nie po­tra­fią zi­den­ty­fi­ko­wać ma­szy­ny, to od razu UFO.

Lin­coln cia­snym za­wro­tem wró­cił do prze­ciw­ni­ka.

IRIS-T w tym cza­sie do­szła celu. Gło­wi­ca eks­plo­do­wa­ła, sie­jąc odłam­ka­mi. Na świe­tli­stym obiek­cie nie zro­bi­ło to naj­mniej­sze­go wra­że­nia.

O, w mor­dę… To fak­tycz­nie nie był sa­mo­lot, tyl­ko coś na kształt dys­ku.

Od­bez­pie­czył dział­ko i od­dał krót­ką se­rię. Po­tem dru­gą i trze­cią. Dysk od­szedł ła­god­nym łu­kiem i po­ci­ski prze­le­cia­ły obok. Po­rucz­nik od­pa­lił dru­gą ra­kie­tę. Le­ciał te­raz bez­po­śred­nio za wro­giem, lecz dy­stans po­mię­dzy nimi po­now­nie za­czął się po­więk­szać.

Tra­fie­nie. Do­sko­na­le. Tym ra­zem już się nie wy­mkną. Szko­da, że nie miał wię­cej ra­kiet. Dział­ko mu­sia­ło wy­star­czyć. Oby tyl­ko nie spie­przyć koń­ców­ki. Wi­raż ro­bił się co­raz cia­śniej­szy. Wy­da­wa­ło się, że Ty­pho­on pod­sko­czył, gdy Lin­coln ko­lej­ny raz na­ci­snął spust.

Błę­kit­na po­świa­ta była je­dy­ną rze­czą, jaką do­strzegł. Czyż­by chy­bił? To nie­moż­li­we. Je­że­li tak, to mógł się uwa­żać za naj­więk­sze­go pe­chow­ca wśród pi­lo­tów na świe­cie.

7:

Ad­mi­rał Wik­tor Usza­kow w za­my­śle­niu po­tarł nie­ogo­lo­ny pod­bró­dek, przy­glą­da­jąc się ostat­nim in­for­ma­cjom. Ka­ta­stro­fa na He­ath­row, choć tra­gicz­na, nie zro­bi­ła na nim więk­sze­go wra­że­nia. Do­syć miał wła­snych pro­ble­mów. Jako do­wód­ca Flo­ty Pół­noc­nej Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej od­po­wia­dał za lu­dzi i sprzęt wart mi­liar­dy ru­bli. Go­rzej, gdy tra­cił jed­no i dru­gie.

Przed kil­ko­ma dnia­mi urwał się kon­takt z jed­nym z okrę­tów pod­wod­nych, i to nie kon­wen­cjo­nal­nym, ale ato­mo­wym, mo­gą­cym wy­strze­li­wać po­ci­ski ma­new­ru­ją­ce z wy­rzut­ni tor­pe­do­wych. K-154 „Tigr” wy­pły­nął w rejs te­sto­wy po dłu­gim re­mon­cie po­łą­czo­nym z głę­bo­ką mo­der­ni­za­cją sys­te­mów łącz­no­ści i uzbro­je­nia. Przez ty­go­dnie nic się nie dzia­ło. K-154 pły­wał, sku­tecz­nie uni­ka­jąc wy­kry­cia przez ame­ry­kań­skie okrę­ty i sa­mo­lo­ty pa­tro­lo­we. Wszyst­ko szło do­sko­na­le, aż na­gle na dwa ty­go­dnie przed po­wro­tem do bazy Po­lar­nyj ode­bra­no dziw­ny mel­du­nek, tym bar­dziej nie­po­ko­ją­cy, że urwa­ny w po­ło­wie i ze sło­wa­mi, któ­rych nie da­wa­ło się od­czy­tać.

Z de­pe­szy wy­ni­ka­ło, że okręt zo­stał wy­kry­ty – ale przez kogo? Siły NATO na pół­noc­nym Atlan­ty­ku nie pro­wa­dzi­ły żad­nych dzia­łań. Na­wet je­śli „Tigr” na­tra­fił­by na ame­ry­kań­skie­go lub bry­tyj­skie­go pod­wod­nia­ka, rów­nież nie by­ło­by w tym nic nad­zwy­czaj­ne­go. Do ta­kich zda­rzeń do­cho­dzi­ło wy­star­cza­ją­co czę­sto, by ma­ry­na­rze obu flot zna­li pro­ce­du­ry, a przede wszyst­kim nie sia­li pa­ni­ki. Nor­mal­na spra­wa. Zo­sta­jesz wy­kry­ty, wy­co­fu­jesz się. To nie mógł być po­wód do ta­kie­go dra­ma­tycz­ne­go i dziw­ne­go mel­dun­ku.

Nie­szczę­sna wia­do­mość le­ża­ła przed Usza­ko­wem. „Zo­sta­li­śmy wy­kry­ci. Nie zdo­ła­my uciec”. Z tego wy­ni­ka­ło, że byli ści­ga­ni, co ad­mi­ra­ło­wi nie mie­ści­ło się w gło­wie. Sto­sun­ki z NATO nie za­wsze ukła­da­ły się ró­żo­wo, ale nikt nie dą­żył do otwar­tej kon­fron­ta­cji. Po dru­giej stro­nie też znaj­du­ją się roz­sąd­ni lu­dzie.

Oczy­wi­ście ad­mi­rał o zda­rze­niu po­in­for­mo­wał mi­ni­stra obro­ny, a ten pre­mie­ra i pre­zy­den­ta. Utra­ta ta­kiej jed­nost­ki to spra­wa wiel­kiej wagi. Za­to­nię­cie „Kur­ska” od­bi­ja­ło się im czkaw­ką już od dwóch de­kad.

Je­że­li te­raz sy­tu­acja mia­ła­by się po­wtó­rzyć, po­le­cą gło­wy. Jego na pew­no. Trud­no, może na­wet odejść na eme­ry­tu­rę w nie­sła­wie, je­śli­by dzię­ki temu za­ło­ga wró­ci­ła cała.

Pierw­sze, co zro­bił, to wy­słał w re­jon zda­rze­nia wła­sne okrę­ty. Niech szu­ka­ją. Je­że­li to nic nie da, bę­dzie na­ci­skał, żeby wy­stą­pić z ofi­cjal­ną proś­bą o po­moc. An­gli­cy są roz­sąd­ni, nie od­mó­wią, a na do­da­tek dys­po­nu­ją od­po­wied­nim sprzę­tem i do­świad­cze­niem. Ato­mo­we okrę­ty pod­wod­ne nie prze­pa­da­ją ot, tak so­bie.

Do­wód­ca K-154 był sta­rym wygą, jed­nost­ka spraw­na jak mało któ­ra, za­ło­ga zgra­na, a jed­nak do­szło do wy­pad­ku. Tyl­ko w ten spo­sób Usza­kow po­tra­fił to so­bie wy­tłu­ma­czyć. Na­wet je­że­li fak­tycz­nie Ame­ry­ka­nie czy An­gli­cy po­go­ni­li i po­stra­szy­li „Ti­gra”, to prze­cież go nie za­to­pi­li.

Co tu dużo mó­wić – mar­twił się. Nie tyl­ko o ży­cie pięć­dzie­się­ciu ma­ry­na­rzy. Ro­sji gro­zi­ła ko­lej­na na­ro­do­wa trau­ma. Mało ich ostat­nio prze­cho­dzi­li? Nie po­zwa­lał so­bie zwąt­pić, że wszyst­ko skoń­czy się do­brze, lecz zda­wał so­bie spra­wę, że czas na ewen­tu­al­ny ra­tu­nek kur­czy się bły­ska­wicz­nie.

Brze­mię od­po­wie­dzial­no­ści przy­gnia­ta­ło bar­ki ad­mi­ra­ła nie­zno­śnym cię­ża­rem. A tak się cie­szył, kie­dy otrzy­mał to sta­no­wi­sko przed pół ro­kiem. Za­czął wpro­wa­dzać wła­sne po­rząd­ki i nie­spo­dzie­wa­nie do­szedł do koń­ca tej przy­go­dy.

Jesz­cze dziś ma otrzy­mać z Mo­skwy ści­słe wy­tycz­ne, co ro­bić. De­cy­zje za­pa­da­ły po­nad jego gło­wą, ale to le­piej. Na ra­zie naj­gor­sze jest cze­ka­nie i nie­pew­ność dła­wią­ca gar­dło. Jed­ne­go i dru­gie­go miał po dziur­ki w no­sie. ■

Rozdział drugi1:

Mało kto sły­szał o Pro­gra­mie Iden­ty­fi­ka­cji Za­awan­so­wa­nych Za­gro­żeń Po­wietrz­no-Ko­smicz­nych (Ad­van­ced Ae­ro­spa­ce Thre­at Iden­ti­fi­ca­tion, AATI). I nic dziw­ne­go. Pro­gram był taj­ny, nie­du­ży, a Pen­ta­gon wo­lał się nie chwa­lić, w co ła­do­wa­ne są mi­lio­ny do­la­rów.

Dla wie­lu była to zwy­kła ście­ma, ma­ją­ca przy­kryć fun­du­sze na czar­ne ope­ra­cje i pro­jek­ty. Kogo ob­cho­dzi­li ko­smi­ci? Chy­ba tyl­ko sza­leń­ców oglą­da­ją­cych po nocy „Star Tre­ka” i po­wtór­ki „Dnia Nie­pod­le­gło­ści”. Nor­mal­ni lu­dzie nie mar­nu­ją cza­su na ta­kie du­pe­re­le.

A jed­nak.

AATI po­wstał pod ko­niec mi­nio­ne­go wie­ku i od tam­tej pory dzia­łał, tro­piąc ob­cych, gdzie się tyl­ko dało. Pierw­szy szef, Luis Eli­zon­do, od­szedł na eme­ry­tu­rę. Jego god­nym na­stęp­cą zo­stał El­liott An­der­son, ofi­cer wy­wia­du z trzy­dzie­sto­let­nim sta­żem. Ze­spół, któ­ry prze­jął, skła­dał się z fa­chow­ców z naj­róż­niej­szych dzie­dzin, od bio­tech­no­lo­gii po­czy­na­jąc, a na spe­cach od łącz­no­ści i ha­ke­rach koń­cząc. Wszyst­kim im przy­świe­cał je­den cel – udo­wod­nić, że Zie­mię od­wie­dza­ją obcy.

Pro­ste i trud­ne za­ra­zem.

Dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent do­cie­ra­ją­cych do nich wia­do­mo­ści to prze­sa­dzo­ne plot­ki, oszu­stwa lub zja­wi­ska pod­da­ją­ce się ra­cjo­nal­nym wy­tłu­ma­cze­niom. Nie­mniej ten je­den pro­cent, któ­ry po­zo­sta­wał, da­wał do my­śle­nia. An­der­son głę­bo­ko wie­rzył, że znaj­dą klucz do po­zna­nia ta­jem­ni­cy. Ob­cych na­le­ża­ło wy­tro­pić i…

Wła­śnie, co da­lej? To ra­czej nie za­błą­ka­ni brzy­da­le w ro­dza­ju ET, chcą­cy ko­niecz­nie po­wró­cić do domu. Film Spiel­ber­ga na­ro­bił spo­ro za­mie­sza­nia, po­dob­nie jak i „Bli­skie spo­tka­nia trze­cie­go stop­nia”. Puł­kow­nik w ogó­le nie brał pod uwa­gę ewen­tu­al­no­ści, że obca cy­wi­li­za­cja mia­ła­by po­ko­nać ol­brzy­mie trud­no­ści tech­no­lo­gicz­ne, or­ga­ni­za­cyj­ne, zdo­być się na taki wy­si­łek fi­nan­so­wy czy ener­ge­tycz­ny, prze­być trud­ne do wy­obra­że­nia od­le­gło­ści tyl­ko po to, aby przy­wi­tać się i na­wią­zać przy­ja­zne re­la­cje. Prze­cież to bez sen­su. Je­że­li już by to zro­bi­ła, jej cel mu­siał być zu­peł­nie inny.

Ba­da­cze przy­pusz­cza­li, że roz­wi­nię­tych cy­wi­li­za­cji we wszech­świe­cie może być na­wet dwie­ście pięć­dzie­siąt ty­się­cy i nie był to by­naj­mniej żart. W tylu mniej wię­cej miej­scach ist­nia­ły wa­run­ki do roz­wo­ju ży­cia, ja­kie zna­my. Oczy­wi­ście mo­gło ono tam po­wstać, nie mu­sia­ło. Ale też na od­wrót – nie był tak za­ro­zu­mia­ły, by są­dzić, że Zie­mia, trze­cia pla­ne­ta od Słoń­ca, jest jed­nym je­dy­nym, wy­bra­nym miej­scem, któ­re za­miesz­ku­ją ro­zum­ne isto­ty.

Co praw­da mimo dzie­się­cio­le­ci ob­ser­wa­cji ko­smo­su nie zna­le­zio­no naj­mniej­sze­go śla­du ist­nie­nia ko­smi­tów, lecz to oczy­wi­ście nic nie zna­czy­ło. Po pro­stu ich sy­gna­ły nie zo­sta­ły ode­bra­ne lub roz­po­zna­ne.

An­der­son wstał od biur­ka, pod­szedł do eks­pre­su, na­lał so­bie kawy i po­pa­trzył na wi­szą­cy na ścia­nie ob­ra­zek przed­sta­wia­ją­cy start mi­sji Apol­lo 13. Na zdję­ciu obok wid­niał wa­ha­dło­wiec „Co­lum­bia”. Nie­gdyś ka­mie­nie mi­lo­we w pod­bo­ju ko­smo­su, obec­nie re­lik­ty za­mierz­chłej prze­szło­ści. W po­rów­na­niu z tym, czym dys­po­no­wa­li obcy, to za­pew­ne mniej niż łuk i dzi­da.

Zmarsz­czył czo­ło, gdy go­rą­cy płyn spły­nął na ję­zyk. Miał o czym my­śleć. Lu­bił za­gad­ki, ale puz­zle, któ­re mu­siał te­raz ukła­dać, za­czę­ły go prze­ra­stać.

Ostat­ni­mi cza­sy znacz­nie przy­by­ło in­for­ma­cji o UFO. Ta­jem­ni­cze świa­tła wi­dzia­no w wie­lu miej­scach i na wszyst­kich kon­ty­nen­tach. Me­dia pod­grze­wa­ły at­mos­fe­rę. Co zro­bić, już taka ich na­tu­ra. Rze­czy­wi­sta przy­czy­na awa­rii prą­du w Szan­gha­ju le­ża­ła w złym opro­gra­mo­wa­niu i nie­wła­ści­wej kon­ser­wa­cji sprzę­tu, po­dob­nie jak uszko­dze­nia na mię­dzy­na­ro­do­wej sta­cji ko­smicz­nej. To się zda­rza. Każ­dy się myli. Nie­mniej me­dia roz­dmu­cha­ły te zda­rze­nia po­nad mia­rę. Może to i do­brze – w za­le­wie szo­ku­ją­cych new­sów ukry­ło się to, co istot­ne, a tro­chę tego było.

Po pierw­sze re­jo­nem szcze­gól­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia ob­cych sta­ły się wiel­kie aglo­me­ra­cje. Przy­pa­dek znad Lon­dy­nu oka­zał się szcze­gól­ny. Miej­sce, gdzie spadł ta­jem­ni­czy obiekt, zo­sta­ło oto­czo­ne przez ar­mię, a na miej­scu już pra­co­wał je­den z te­re­no­wych ze­spo­łów AATI. Na wy­ni­ki z pew­no­ścią przyj­dzie tro­chę po­cze­kać, lecz An­der­son już te­raz wie­le so­bie po nich obie­cy­wał. Być może wresz­cie zdo­bę­dą po­za­ziem­ską tech­no­lo­gię.

Po dru­gie: spra­wa ro­syj­skiej ło­dzi pod­wod­nej. Po­dob­nie jak Ko­le­gium Po­łą­czo­nych Sze­fów Szta­bów, tak i puł­kow­nik otrzy­mał in­for­ma­cje, że okręt spo­czął na dnie Mo­rza Nor­we­skie­go, na pół­noc­ny wschód od Wysp Owczych. Ro­sja­nie ock­nę­li się tro­chę po nie­wcza­sie i do­pie­ro te­raz za­czę­li ba­dać przy­czy­ny zda­rze­nia.

Ofi­cjal­nie Pen­ta­gon o ni­czym nie wie­dział. Po co zdra­dzać wro­go­wi wszyst­kie ta­jem­ni­ce. Za­ło­dze K-154 w ni­czym to nie po­mo­że. Zgi­nę­ła po ata­ku na pod­mor­ski obiekt, któ­ry nie na­le­żał do żad­ne­go z mo­carstw. Nowa ge­ne­ra­cja sys­te­mu SO­SUS, słu­żą­ce­go do na­mie­rza­nia ro­syj­skich okrę­tów pod­wod­nych, prze­chwy­ci­ła ostat­nią trans­mi­sję „Ti­gra”, okre­śli­ła punkt, w któ­rym do­szło do zda­rze­nia, i prze­ka­za­ła inne in­try­gu­ją­ce dane. Na ra­zie oprócz okrę­tów Flo­ty Pół­noc­nej nikt inny się tam nie za­pusz­czał z oba­wy przed nie­zna­nym. Ani oni, ani An­gli­cy nie chcie­li tra­cić jed­no­stek w tak nie­ja­snych oko­licz­no­ściach, a poza tym wcho­dze­nie w pa­ra­dę wku­rzo­nym Ro­sja­nom to nie naj­lep­szy po­mysł. Obie stro­ny wie­le razy uprzy­krza­ły so­bie ży­cie. Niech emo­cje opad­ną. Być może uda się na­wią­zać nić po­ro­zu­mie­nia. Niech w koń­cu do świa­do­mo­ści przy­wód­ców do­trze fakt, że na­le­ży współ­dzia­łać, a nie sta­wiać na po­dzia­ły.

Zda­niem An­der­so­na coś nie­do­bre­go wi­sia­ło w po­wie­trzu.

Do­kład­nie za go­dzi­nę miał się spo­tkać z se­kre­ta­rzem obro­ny. Je­że­li za­po­wia­dał się nowy kry­zys, to nad­cho­dził ci­chym kro­kiem, a nie wśród huku bły­ska­wic.

2:

Ka­pi­tan Alan Irving, szef eu­ro­pej­skie­go ze­spo­łu AATI, wy­siadł z te­re­no­we­go Hu­mvee, trzy­ma­jąc w ręku te­le­fon…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej