Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Pióro. Autobiografia literacka

Pióro. Autobiografia literacka

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0261-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Pióro. Autobiografia literacka

Książka jest zapisem literackiej inicjacji Marka Nowakowskiego, jego pierwszych prób zostania pisarzem, odnalezienia się w środowisku warszawskich literatów, obrony niezależności pisarskiej przed wpływami cenzury, krytyków literackich i innych twórców. Autor przedstawia bogatą galerię pisarzy lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku, kolegów, przyjaciół i dalszych znajomych, ukazuje ich losy, zestawiając je ze swymi doświadczeniami pisarza zachowującego indywidualny styl i wolność wypowiedzi.

Polecane książki

Książka podejmuje zagadnienia budowania skutecznej komunikacji marketingowej sektora bankowego w Polsce przy użyciu narzędzi elektronicznych. Choć w literaturze przedmiotu istnieją szerokie opracowania dotyczące komunikacji marketingowej, marketingu bankowego i komunikacji elektronicznej, na polskim...
Wzrost mocarstwowego apetytu Chińskiej Republiki Ludowej budzi wiele pytań. O perspektywy rozwoju jej gospodarki, o tempo modernizacji armii, ale przede wszystkim o środki, jakimi władze w Pekinie zamierzają potwierdzać świeżo uzyskany status. Czy posuną się do konfliktu zbrojnego z sąsiadami? Czy ...
Książka pokazuje drogę życiową i karierę zawodową Kapuścińskiego , od kresowego Pińska, przez powojenną Warszawę, pierwsze podróże zagraniczne, długie lata spędzone w Afryce i Ameryce, wyjazdy do republik ZSRR, aż po lata spędzone na pracy pisarskiej....
  Autor międzynarodowych bestsellerów i wiodący ekspert z dziedziny zdrowego odżywiania wyjaśnia, jak żyć dłużej stosując odpowiednie tłuszcze i w jaki sposób je wybierać. Dzięki zawartym w książce docenionej przez „Bild”, Focus” i „Stern” poradom samodzielnie utrzymasz w zdrowiu naczynia krwionośne...
Emily Edison jest najlepszą sekretarką, z jaką Leandro Perez kiedykolwiek pracował. Gdy pewnego dnia składa na biurku szefa wymówienie, Leandro nie ma zamiaru go przyjąć. Wykorzystuje okres wypowiedzenia i oczekuje, że Emily pojedzie z nim w podróż służbową na Karaiby. Ma nadzieję,...
Książka Prawo nieruchomości obejmuje całość najistotniejszej problematyki prawnej związanej z nieruchomościami, uregulowanej w kodeksie cywilnym, ustawie o własności lokali, ustawie o gospodarce nieruchomościami, ustawie o spółdzielniach mieszkaniowych, ustawie o księgach wieczystych i hipotece, pra...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marek Nowakowski

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: An­drzej Ba­rec­ki ‌

Ko­rek­ta: Do­bro­sła­wa Pań­kow­ska

Zdję­cie ‌na ob­wo­lu­cie: Sła­wek ‌Bie­gań­ski/FO­RUM

Co­py­ri­ght © by Iskry, ‌War­sza­wa 2012 r.

Co­py­ri­ght ‌© ‌by ‌Ma­rek ‌No­wa­kow­ski, ‌War­sza­wa 2012 ‌r.

ISBN ‌978-83-244-0261-8

Wy­daw­nic­two Iskry

ul. ‌Smol­na 11 ‌00-375 War­sza­wa

tel./faks: (22) ‌827-94-15

e-mail: iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład ‌wersji elektronicznej:

Virtualo ‌Sp. z o.o.

– Panu Bogu ‌świecz­kę i dia­błu ‌oga­rek ‌– ra­dzą lu­dzie ‌wy­ra­cho­wa­ni.

W moim przy­pad­ku ‌trud­no było za­cho­wać ‌har­mo­nię tej ‌dwu­li­co­wo­ści. Stu­dia roz­sy­py­wa­ły się ‌jak do­mek ‌z kart. Pi­sa­nie bra­ło ‌górę. Pierw­szy ‌druk w ty­go­dni­ku li­te­rac­kim ‌to były ostro­gi. ‌Ru­szy­łem z ko­py­ta ‌za ude­rze­niem.

Zło­ży­łem ko­lej­ne opo­wia­da­nia ‌w in­nych miej­scach. Pierw­szy druk ‌do­cze­kał ‌się ‌po­zy­tyw­ne­go echa. W opu­bli­ko­wa­nej na ‌ła­mach opi­nio­twór­czej ga­ze­ty dys­ku­sji ‌o mło­dej ‌pro­zie wspo­mnia­no moje na­zwi­sko, ‌kil­ka ‌życz­li­wych słów po­świę­co­no ‌opo­wia­da­niu. Znaw­cy za­uwa­ży­li. ‌Nie je­den prze­cież. ‌Dwóch tak ‌uwa­ża­ło. Trze­ci ‌nie ‌za­prze­czył. Po­trze­bo­wa­łem za­chę­ty. ‌Po­ja­wi­łem ‌się zni­kąd. Nikt do ‌pi­sa­nia mnie nie za­chę­cał. ‌Nie mia­łem żad­ne­go pro­tek­to­ra. ‌Nic nie dru­ko­wa­łem ‌nig­dy. ‌Uzna­nie, ‌choć­by zdaw­ko­we, od ‌razu pod­nio­sło mnie ‌na du­chu. Ale za­ra­zem, ‌jak każ­de­go ‌po­cząt­ku­ją­ce­go, ‌szar­pa­ły mną ‌wąt­pli­wo­ści. Czy mam ‌coś do po­wie­dze­nia? ‌Czy umiem opo­wia­dać? A może ‌to jed­no­ra­zo­wy wy­bryk wy­obraź­ni? ‌Huś­taw­ka na­stro­jów od ‌ne­ga­cji, ab­so­lut­ne­go zwąt­pie­nia, po ‌eu­fo­rię. Na­uczy­łem się ‌na pa­mięć tych kil­ku ‌zdaw­ko­wych zdań po­chwa­ły ‌o pierw­szym w ży­ciu ‌wy­dru­ko­wa­nym opo­wia­da­niu pod ‌ty­tu­łem Kwa­dra­to­wy.

Po­wta­rza­łem w nocy niby ‌mo­dli­twę. Nie mia­łem ‌prze­cież żad­nej ‌pew­no­ści. Cza­iła się głę­bo­ko ‌scho­wa­na oba­wa ‌przed na­ro­dzi­na­mi gra­fo­ma­na, nie­po­ha­mo­wa­ne­go ma­nia­ka za­czer­nia­nia pa­pie­ru pu­stą gę­stwą nie­po­trzeb­nych słów. Bied­ne­go, ża­ło­sne­go opę­tań­ca wy­sta­wio­ne­go na okrut­ne żar­ty, kpi­ny. Tego oba­wia­łem się naj­bar­dziej.

Oczy­wi­ście, po­chwa­li­łem się ro­dzi­com po­chleb­ną opi­nią au­to­ry­te­tów. Opo­wia­da­nie już prze­czy­ta­li. Oj­ciec chrzą­kał, co ozna­cza­ło w jego za­cho­wa­niu brak zde­cy­do­wa­ne­go zda­nia. Mat­ka mil­cza­ła.

– Jed­nak wo­lał­bym tro­chę bar­dziej w sty­lu Że­rom­skie­go – pierw­szy ode­zwał się oj­ciec. – Bar­dziej pod­nio­śle, szla­chet­nie… – do­bie­rał z tru­dem sło­wa – żeby pod­nieść czy­tel­ni­ka na du­chu, po­ka­zać mu wła­ści­wą dro­gę.

– Za dużo wul­gar­no­ści – wresz­cie za­bra­ła głos mat­ka. – Ło­bu­ze­ria, prze­stęp­cy, żad­nych po­rząd­nych lu­dzi. Tyl­ko mat­ki żal w tym opo­wia­da­niu. Stra­ci­ła syna.

W pe­wien spo­sób byli za­do­wo­le­ni. Sam fakt pu­bli­ka­cji sta­no­wił ar­gu­ment. Ale za­cho­wa­li wła­sne zda­nie. Nie pre­ten­do­wa­li do kom­pe­ten­cji w dzie­dzi­nie li­te­ra­tu­ry. Li­czy­li się więc z opi­nią znaw­ców. Po­wścią­gli­wie, za­cho­wu­jąc dy­stans.

– Mo­żesz so­bie po­pi­sy­wać – zgo­dził się oj­ciec – tyl­ko żeby pi­sa­nie nie ko­li­do­wa­ło z na­uką.

– Z pi­sa­nia nie bę­dziesz miał chle­ba – do­da­ła mat­ka.

Dla nich naj­waż­niej­szą spra­wą było skoń­cze­nie stu­diów i uzy­ska­nie ty­tu­łu ma­gi­stra. Mie­li na­dzie­ję na po­czci­wą sta­bi­li­za­cję mego ru­chli­we­go, nie­upo­rząd­ko­wa­ne­go try­bu ży­cia. Zdo­by­cie za­wo­du, sta­łej po­sa­dy. Po­ta­ki­wa­łem z fał­szy­wą gor­li­wo­ścią. Stu­dia – rzecz oczy­wi­sta. Czwar­ty rok – do­trwam do mety. Tak za­pew­nia­łem, choć zda­wa­łem so­bie spra­wę, że prę­dzej czy póź­niej kłam­stwo wyj­dzie na jaw. Trze­ba było dla świę­te­go spo­ko­ju jak naj­dłu­żej utrzy­my­wać sta­rusz­ków w nie­świa­do­mo­ści.

Zresz­tą inne spra­wy za­przą­ta­ły mi gło­wę. Pe­ne­tro­wa­łem nie­zna­ne re­wi­ry. Emo­cje ro­sły. Do­wie­dzia­łem się, że oprócz zna­nych pism li­te­rac­kich, ta­kich jak „Nowa Kul­tu­ra”, „Prze­gląd Kul­tu­ral­ny” i „Ży­cie Li­te­rac­kie”, ist­nie­je jesz­cze ty­go­dnik „Współ­cze­sność”, za­ło­żo­ny przez gru­pę mło­dych lu­dzi i dru­ku­ją­cy przede wszyst­kim mło­dą li­te­ra­tu­rę. Na­ro­dzi­ny tego ty­go­dni­ka były w na­szej rze­czy­wi­sto­ści bar­dzo nie­ty­po­we. Wręcz za­ska­ku­ją­ce. W burz­li­wych ty­go­dniach tu­mul­tu i bu­dzą­cych się na­dziei roku 1956 kil­ku mło­dych lu­dzi ze­bra­ło się w pry­wat­nym miesz­ka­niu i po­sta­no­wi­ło wy­da­wać ga­ze­tę. Dzia­ła­li na dzi­ko, na ze­wnątrz pań­stwo­we­go obie­gu. W za­mie­sza­niu spo­wo­do­wa­nym po­li­tycz­ny­mi wstrzą­sa­mi, po­wro­tem do wła­dzy Go­muł­ki, uwol­nie­niem z od­osob­nie­nia w Ko­mań­czy księ­dza pry­ma­sa Wy­szyń­skie­go, wie­ca­mi i po­cho­da­mi pod ha­sła­mi wol­no­ści, su­we­ren­no­ści – tym mło­dym za­pa­leń­com pod wo­dzą po­my­sło­we­go przy­wód­cy, Lesz­ka Szy­mań­skie­go, ja­kimś cu­dem uda­ło się uzy­skać przy­dział pa­pie­ru i ze­zwo­le­nie na wy­da­nie kil­ku nu­me­rów ty­go­dni­ka, może trzech, nie wię­cej. Był to krót­ki epi­zod, szyb­ko wła­dza po­ło­ży­ła na tym łapę i spa­cy­fi­ko­wa­ła anar­chicz­ny ży­wioł, wtło­czy­ła w ure­gu­lo­wa­ne ło­ży­sko. Pod ko­niec 1957 roku, kie­dy za­czą­łem od­wie­dzać re­dak­cję „Współ­cze­sno­ści”, była ona już pod pie­czą pań­stwo­we­go kon­sor­cjum RSW „Pra­sa”; re­dak­to­rzy z urzę­do­we­go nada­nia, pen­sje, eta­ty. Ale le­gen­da po­zo­sta­ła. Pra­co­wa­ło jesz­cze kil­ku ko­le­gów z cza­su pio­nier­skie­go: An­drzej Chą­ciń­ski, po­eta Ro­man Śli­wo­nik, Zbi­gniew Irzyk.

Po­pę­dzi­łem tam ocho­czo. Zna­la­złem się wśród ró­wie­śni­ków za­czy­na­ją­cych w pro­zie, po­ezji, kry­ty­ce li­te­rac­kiej i go­rącz­ko­wo szu­ka­ją­cych uj­ścia dla pi­sar­skiej erup­cji. Od­tąd zmie­nia­ją­ce się ad­re­sy re­dak­cji sta­ły się przy­stan­ka­mi w mo­ich wę­drów­kach po mie­ście. Oko­li­ce uli­cy Ko­per­ni­ka, Kra­kow­skie Przed­mie­ście od Świę­to­krzy­skiej, gmach daw­ne­go mi­ni­ster­stwa bez­pie­ki przy Ko­szy­ko­wej, bo­daj czwar­te pię­tro. Re­dak­cja była go­ścin­na, każ­de­go z uli­cy przyj­mo­wa­no bez uprze­dzeń. W kli­ma­cie za­cho­wa­ła pe­wien na­strój swo­bo­dy, roz­wi­chrze­nia; nie po­pa­dła w biu­ro­kra­tycz­ną, sztyw­ną ru­ty­nę. Wśród de­biu­tan­tów i mło­dych pi­sa­rzy już z pew­nym do­rob­kiem szyb­ko za­wie­ra­łem zna­jo­mo­ści. Nie­któ­re prze­ra­dza­ły się w ser­decz­ną za­ży­łość. Wy­róż­nia­ła się do­syć pręż­na grup­ka miej­ska, mło­dych z War­sza­wy. Wśród nich czu­łem się naj­le­piej. Ro­ma­na Śli­wo­ni­ka zna­łem zresz­tą już wcze­śniej, spo­ty­ka­li­śmy się na szla­ku. W śród­miej­skich knaj­pach: Dzi­ku, Me­trze, Niedź­wiad­ku, Klu­bo­wej, dzien­nej i noc­nej Po­lo­nii. Cha­rak­te­ry­stycz­ny, dłu­gi, chu­dy, w ciem­nych oku­la­rach, za­wsze w czar­nym gar­ni­tu­rze. Tro­chę jak cmen­tar­ne pta­szy­dło. Do­syć czę­sto za­cho­dził do Sty­lo­wej, ka­wiar­ni bę­dą­cej ozdo­bą MDM-u, wznie­sio­ne­go w miej­scu zbu­rzo­nej Mar­szał­kow­skiej. Tam zbie­ra­li się w kil­ka osób, zaj­mu­jąc ciem­ny kąt wy­so­kiej, wiel­kiej sali, i czy­ta­li swo­je wier­sze.

Pod­pa­try­wa­łem ich z ukry­cia. Pi­sa­nie dziw­nie mnie elek­try­zo­wa­ło. Po­eci. Tak so­bie po­wta­rza­łem to sło­wo. By­wał z nimi ko­le­ga z Włoch, ab­sol­went gim­na­zjum Gór­skie­go, stu­dent geo­de­zji na po­li­tech­ni­ce, Woj­ciech Al­biń­ski. Uwa­ża­łem go za la­lu­sia, ma­min­syn­ka; we Wło­chach wy­śmie­wa­ny z po­wo­du czap­ki, ci od „Gó­ra­la” no­si­li ron­dle na wzór kepi fran­cu­skie­go woj­ska. Woj­tek Al­biń­ski brał udział w za­kła­da­niu pierw­szej, pry­wat­nej „Współ­cze­sno­ści”. Coś pu­bli­ko­wał, fe­lie­to­ny, prób­ki pro­zy, wier­sze. Spo­ty­ka­łem go w EKD do­wo­żą­cej nas do mia­sta. Wte­dy by­łem przed dru­kiem pierw­sze­go opo­wia­da­nia w „Kul­tu­rze”

W sa­lo­nach re­dak­cji li­te­rac­kie­go ty­go­dni­ka mło­dych, któ­re sta­no­wi­ły scho­dy, ko­ry­ta­rze i po­ko­je, zbie­ra­li­śmy się od go­dzin po­łu­dnio­wych, pa­li­li­śmy śmier­dzą­ce spor­ty i ob­ma­cy­wa­li­śmy się son­du­ją­cym wzro­kiem. Kon­ku­ren­ci do sła­wy i pi­sar­skich lau­rów. Po­zna­łem Zbysz­ka Sło­jew­skie­go, bły­sko­tli­we­go eru­dy­tę, au­to­ra ostrych ata­ków na lu­mi­na­rzy li­te­ra­tu­ry, ży­ją­cych i nie­ży­ją­cych kla­sy­ków. Pió­ro miał gięt­kie, ja­do­wi­te. Spra­wiał wra­że­nie mę­dr­ca z ateń­skiej ago­ry; moc­no skle­pio­ne czo­ło, zza oku­la­rów dia­bel­sko skrzy­ły się oczy. Pro­wa­dzi­łem kon­wen­cjo­nal­ne, ostroż­ne roz­mo­wy z Lesz­kiem Ter­lec­kim, tycz­ko­wa­tym jak Don Ki­chot, po­waż­nym mło­dzia­nem z wą­sem – już po wy­da­niu tomu re­por­ta­ży w wy­daw­nic­twie PAX. Po­ja­wiał się z na­gła wiecz­nie pod­pi­ty, nie­chluj­ny Ma­rek Za­krzew­ski, po­eta, cy­gan na wzór fran­cu­skiej bo­he­my. Z nim szyb­ko zna­la­złem wspól­ny ję­zyk. Ba­za­ry, knaj­py, me­li­ny, kry­mi­nal­ny pół­świa­tek, całe to „mia­sto”, jak się wte­dy mó­wi­ło, ob­szar poza za­się­giem wła­dzy – był na­szym ma­tecz­ni­kiem i two­rzy­wem dla twór­czej in­spi­ra­cji. Zna­li­śmy tych sa­mych ry­ce­rzy nocy, dwor­co­wych by­wal­ców, damy lek­kich oby­cza­jów z Po­lo­nii, gru­zin­ki (od gru­zów) z Chmiel­nej i Wi­dok, wy­ko­le­jo­nych ory­gi­na­łów. We „Współ­cze­sno­ści” spo­ty­ka­li­śmy się te­raz z rę­ko­pi­sa­mi utwo­rów w kie­sze­niach, wspo­mi­na­li­śmy wspól­nych zna­jo­mych z ba­za­ru na Pań­skiej czy Zie­le­nia­ka na Opa­czew­skiej.

Od­wie­dza­li re­dak­cję rów­nież star­si, siwi, przy­gar­bie­ni fa­ce­ci. Prze­waż­nie bied­nie odzia­ni, spło­sze­ni, nie­śmia­li. Byw­szy lu­dzie. Za­po­mnia­ni po­eci, ese­iści, pro­za­icy, de­biu­tan­ci z cza­su tuż przed po­żo­gą, z daw­nej, przed­wo­jen­nej War­sza­wy. Nie­któ­rzy coś wy­da­wa­li, pu­bli­ko­wa­li za­raz po woj­nie, po­tem za­mil­kli. Wy­pa­dli z obie­gu. Nie pa­so­wa­li do no­wych wy­ma­gań. Oni pra­gnę­li po­now­nie roz­po­cząć prze­rwa­ną twór­czą dzia­łal­ność. Przy­no­si­li swo­je pra­ce. Nie­któ­rzy sie­dzie­li w osła­wio­nych wię­zie­niach: Wron­kach, Ra­wi­czu, Strzel­cach Opol­skich, piw­ni­cach bez­pie­ki, sy­be­ryj­skich ła­grach. Słu­cha­li­śmy ich ską­pych zwie­rzeń z chci­wo­ścią. Tych star­szych przy­cią­ga­ła na­sza buń­czucz­na mło­dość. Oży­wia­li się przy nas, na­bie­ra­li śmia­ło­ści.

Był taki je­den chu­dziak, nie­po­zor­ny czło­wie­czek z przy­le­pio­ny­mi do czasz­ki sza­ry­mi pa­sem­ka­mi wło­sów, któ­ry wal­czył w an­ty­ko­mu­ni­stycz­nym pod­zie­miu i wca­le się z tym nie krył. Strze­lał, ucie­kał z ko­tłów i pu­ła­pek, aresz­tów i wię­zien­nych trans­por­tów. Po­ka­zy­wał bli­zny, opo­wia­dał o cięż­kim, dłu­gim śledz­twie. Mimo ni­kłej po­stu­ry miał w so­bie coś z bo­ha­te­ra we­ster­nów. Sam prze­ciw wie­lu. Miał za­miar pi­sać wspo­mnie­nia. Prze­ga­dy­wa­li­śmy z nim całe go­dzi­ny w po­bli­skich knaj­pach, Sma­ko­szu i Po­pu­lar­nej.

Otrzy­my­wa­li­śmy pierw­sze wier­szów­ki. Ską­pe, ale cie­szy­ły jako za­pła­ta za druk na­szych pier­wo­cin. To stwa­rza­ło po­czu­cie re­al­nych owo­ców pra­cy. Pod­no­si­ło sa­mo­po­czu­cie. Więc jak na skrzy­dłach pę­dzi­li­śmy do tych dwóch knajp w są­siedz­twie i od­da­wa­li­śmy się ucie­chom prze­pi­ja­nia ho­no­ra­riów. Dużo ga­da­li­śmy. Ale pra­wie nig­dy o po­li­ty­ce, apro­ba­cie czy ne­ga­cji tego, co w na­szym kra­ju się dzia­ło. Tych te­ma­tów uni­ka­li­śmy nie­ja­ko sa­mo­czyn­nie, zo­sta­ły wy­klu­czo­ne z roz­mów. Czy to sku­tek do­świad­czeń lat nie­wo­li, in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy, prze­zor­ność prze­ka­za­na przez star­szych? Czy po pro­stu od­rzu­ce­nie rze­czy nie­przy­jem­nych, psu­ją­cych uro­ki li­te­rac­kiej ini­cja­cji? Prze­cież na spra­wy nad­rzęd­ne nie mie­li­śmy żad­ne­go wpły­wu. Zresz­tą obiet­ni­ce Paź­dzier­ni­ka szyb­ko zo­sta­ły zre­du­ko­wa­ne. Choć­by ta „Współ­cze­sność” już nie była taka sama jak przed ro­kiem. Ale jed­no­cze­śnie nikt z nas nie pró­bo­wał gło­sić wier­no­pod­dań­czych ad­re­sów wo­bec rzą­dzą­cych, zgła­szać gor­li­wy ak­ces do dzia­ła­nia w imię bu­do­wy so­cja­li­zmu itp. Tej sfe­ry w spo­sób na­tu­ral­ny tak­że uni­ka­li­śmy. Od­ru­cho­wo od­rzu­ca­li­śmy, choć na pew­no róż­ne mie­li­śmy prze­ko­na­nia. Stwa­rza­li­śmy na­strój świą­tecz­ny, nie na­le­ża­ło go psuć przy­krą co­dzien­no­ścią. Wy­da­wa­li­śmy się so­bie ka­pła­na­mi wy­zwo­lo­nej sztu­ki, awan­gar­dą, któ­ra wpro­wa­dza nowe po­rząd­ki.

Brał udział w tych kon­wen­ty­klach burz­li­wych, wspo­ma­ga­nych al­ko­ho­lem, mil­kli­wy, do­syć to­por­ny osob­nik. Znacz­nie star­szy od nas, pró­bo­wał pi­sać pro­zę. To był kla­sycz­ny wy­cho­wa­nek wła­dzy lu­do­wej, typ jan­cza­ra. Po­cho­dził ze wschod­nich kre­sów daw­nej Pol­ski, uczył się w so­wiec­kiej szko­le, słu­żył w KBW. Co ro­bił, wal­czył z „re­ak­cyj­nym pod­zie­miem”, pra­co­wał w po­wia­to­wym urzę­dzie bez­pie­czeń­stwa? Nig­dy nie ujaw­niał swo­ich po­glą­dów. Jak­by przy nas się wsty­dził. Nie pa­so­wa­ły do ar­ty­stycz­nej anar­chii, któ­ra naj­le­piej nam od­po­wia­da­ła. Może był „uchem”? Chy­ba nie. Za mało lot­ny.

Nie by­li­śmy nad­mier­nie po­dejrz­li­wi. Pra­gnę­li­śmy, tak się wy­da­je, zna­leźć ja­kiś azyl, gdzie nie obo­wią­zu­ją po­wszech­nie sto­so­wa­ne oce­ny i pra­wa. Naj­waż­niej­szym przed­mio­tem na­szych roz­wa­żań była li­te­ra­tu­ra. Czu­li­śmy się zwol­nie­ni z po­win­no­ści przy­pi­sa­nych zwy­kłym zja­da­czom chle­ba. No­wo­ści wy­daw­ni­cze. Ktoś nam za­im­po­no­wał. Wy­wa­lił ka­wał pro­zy. Albo po­ka­zał wła­sną nie­udol­ność. Oce­na wła­snych do­ko­nań.

– To ci się uda­ło!

– W tym jest siła, po­wsta­je gę­sty ob­raz!

– Te sło­wa jak przy­ro­śnię­te do rze­czy!

Chło­sta­li­śmy się bi­czem bez­li­to­snej kry­ty­ki. Cha­ła, pu­ste, rzad­kie, kicz!

Czy­tał swo­je wier­sze Ro­man Śli­wo­nik i roz­wi­ja­ła się go­rą­ca dys­ku­sja. Zby­szek Sło­jew­ski zwie­rzał się ze swa­dą, kogo to ze sta­rych nu­dzia­rzy z li­te­rac­kie­go pan­te­onu do­pad­nie i ośmie­szy w na­stęp­nym ar­ty­ku­le. Roz­kła­da­li­śmy płach­ty ga­ze­ty z opo­wia­da­niem Je­rze­go Krzysz­to­nia i chwa­li­li­śmy lub ga­ni­li­śmy jego pro­zę. Kil­ku w tym krę­gu wo­kół „Współ­cze­sno­ści” mia­ło już praw­dzi­wy de­biut li­te­rac­ki za sobą. Wy­da­li pierw­sze książ­ki w PAX-ie, dru­ko­wa­li w ty­go­dni­kach tego ka­to­lic­kie­go sto­wa­rzy­sze­nia pod wo­dzą Bo­le­sła­wa Pia­sec­kie­go, twór­cy ru­chu re­żi­mo­wych ka­to­li­ków apro­bu­ją­cych ko­mu­ni­stycz­ną rze­czy­wi­stość.

Stam­tąd wła­śnie przy­był Sta­ni­sław Gro­cho­wiak, świet­ny po­eta, na­zna­czo­ny przez Boga ła­ską ta­len­tu. Wkrót­ce po­zna­łem Jur­ka Krzysz­to­nia, szcze­re­go, otwar­te­go ko­le­gę o nie­bie­skich oczach i ja­snej twa­rzy. Miał za sobą eg­zo­tycz­ne dzie­ciń­stwo, wy­wę­dro­wał z so­wiec­kie­go Ka­zach­sta­nu z kor­pu­sem An­der­sa, kil­ka lat spę­dził w In­diach. Wy­dru­ko­wał w „Kie­run­kach” dłu­gie opo­wia­da­nie osa­dzo­ne w sce­ne­rii tam­tych stron. Gan­ges, Ben­gal, coś ta­kie­go.

Oni byli pra­wie pro­fe­sjo­na­li­sta­mi, pi­sa­nie sta­wa­ło się dla nich za­wo­dem. Od po­cząt­ku usta­bi­li­zo­wa­ni, wy­po­sa­że­ni przez tro­skli­we­go me­ce­na­sa z PAX-u w miesz­ka­nie, za­ło­ży­li ro­dzi­ny, mie­li dzie­ci, otrzy­ma­li ja­kieś ry­czał­ty w pra­sie. Dzie­li­ła mnie od nich znacz­na ba­rie­ra. O żad­nej ta­kiej pro­fe­sji, za­wo­do­wym uwią­za­niu, wca­le nie my­śla­łem. Na­to­miast tam­ci z rze­czo­wą po­wa­gą fa­chow­ców pod­cho­dzi­li do pi­sa­nia, dru­ku, sta­wek za ar­kusz, wier­szó­wek. Na­po­my­ka­li o po­trze­bie od­po­wied­nich wa­run­ków do twór­czej pra­cy; ga­bi­net, ure­gu­lo­wa­ny rytm pra­cy, sta­łe za­ple­cze ma­te­rial­ne. Cze­goś ta­kie­go w ogó­le nie bra­łem pod uwa­gę.

Ży­łem w po­czu­ciu daru, któ­ry wy­zwo­lił mnie z pęt uczel­nia­nej za­leż­no­ści, ru­ty­ny i przy­pi­sa­nia do pła­skiej, bez­na­dziej­nej eg­zy­sten­cji. Po­czu­cie wol­no­ści łą­czy­łem z pi­sa­niem. Naj­bliż­szy był An­drzej Brycht, wiel­ki drab z Ło­dzi, ru­basz­ny osi­łek o brą­zo­wych oczach we­so­łe­go psia­ka, osło­nię­tych oku­la­ra­mi. Jego tek­sty: Bal­bi­na, Blit, dru­ko­wa­ne w tym cza­sie, po­wo­do­wa­ły burz­li­we re­ak­cje, kłu­ły bo­le­śnie wy­obraź­nię wraż­li­wych czy­tel­ni­ków. Za­pa­da­ły w pa­mięć. Czy­ta­łem za­chłan­nie i bez za­zdro­ści. Roz­pacz­li­wie smut­ne dzie­je chwac­kich chło­pa­ków z Ba­łut, szar­pa­ni­na koń­czą­ca się z re­gu­ły tra­gicz­nie, mia­ły wła­sny, ory­gi­nal­ny ton. Coś od­kry­wa­ły w bru­tal­nie do­sad­ny spo­sób. Cze­goś po­szu­ki­wa­ły, tro­pi­ły za­cie­kle. Były mi bliż­sze niż osła­wio­ne opo­wia­da­nia Mar­ka Hła­ski. Mniej te­atral­ne. Bar­dziej wy­to­pio­ne z praw­dzi­wej ma­te­rii ży­cia. Po­rów­ny­wa­łem ze swo­im pi­sa­niem. Czu­łem po­wi­no­wac­two. Przed­mie­ście, mrocz­ne za­uł­ki wiel­ko­miej­skie i lu­dzie do­tąd nie­wy­stę­pu­ją­cy w pol­skiej li­te­ra­tu­rze. Sam Brycht przy­po­mi­nał mo­ich kum­pli z Włoch, Ur­su­sa, Okę­cia, Pra­gi, Za­ci­sza, Zą­bek. Dużo mie­li­śmy po­dob­nych do­świad­czeń.

Wy­bra­li­śmy się na osob­ną wód­kę. Tyl­ko we dwóch. Zra­zu te­sto­wa­li­śmy się na­wza­jem; doł­ki ko­mi­sa­ria­tów i wię­zien­ne cele nie były nam obce, zna­li­śmy prze­stęp­czą kmi­nę, po­ły­ki, chla­sta­nie się, moj­kę, dzier­ga­nie wzor­ków, czy­li ta­tu­aży itp. By­li­śmy do­brze osa­dze­ni w świe­cie nie­do­stęp­nym fra­je­rom. Coś na kształt głę­bo­kie­go po­ro­zu­mie­nia za­wią­zy­wa­ło się mię­dzy nami. Czu­li­śmy się niby brat­nie du­sze. Swo­ja­cy, po­słu­gu­je­my się wła­snym szy­frem, taj­nym ję­zy­kiem.

Od­wie­dza­łem go w Ło­dzi, miesz­kał w czyn­szo­wej ka­mie­ni­cy na Wól­czań­skiej. Po­zna­łem mat­kę, któ­ra była ma­ni­kiu­rzyst­ką w ga­bi­ne­cie pie­lę­gna­cji dam­skiej uro­dy Grand Ho­te­lu. Prze­mie­rzy­li­śmy ciąg knajp na Piotr­kow­skiej aż do pla­cu Wol­no­ści. Za­pa­mię­ta­łem Hal­kę, re­stau­ra­cję, gdzie bar­man­ką była jego dziew­czy­na. Opo­wia­dał o służ­bie woj­sko­wej w ko­pal­ni, po­by­cie w wa­riat­ko­wie – sta­rał się za po­mo­cą sy­mu­lo­wa­nia cho­ro­by psy­chicz­nej uwol­nić od woj­ska. Bój­ki i utarcz­ki z gli­nia­rza­mi, dra­ki na za­ba­wach, pod­ry­wa­nie dziew­czyn. Tro­chę bok­so­wał. Do­syć wcze­śnie za­czął pi­sać wier­sze. Kil­ka wy­dru­ko­wał w ty­go­dni­ku „Kie­run­ki”, zdo­był tam ja­kiś ry­czałt, może sty­pen­dium; PAX miał am­bi­cję ho­do­wa­nia mło­dych ta­len­tów. Brycht umiał cho­dzić koło for­sy. Naj­waż­niej­sze dla mnie było to, że w swo­jej pro­zie wy­da­wał się pi­sa­rzem, któ­ry tak jak gór­nik drą­ży przo­dek przed sobą. Upar­cie po­su­wa się w głąb.

W re­wan­żu za Łódź go­ści­łem go u sie­bie we Wło­chach. Za­po­zna­łem ze swo­im za­ple­czem. Gli­nian­ki, go­rza­ła z gwin­ta, kum­ple. By­li­śmy na pra­skim ba­za­rze, pod­jął nas zna­jo­my z Gę­siów­ki, Le­szek Ku­las, pa­ser i po­ten­tat w tam­tym ma­gicz­nym krę­gu. To były in­ten­syw­ne spo­tka­nia. Zwie­rza­li­śmy się ze swo­ich se­kre­tów. Pra­gnę­li­śmy stwo­rzyć wła­sne, nie­za­leż­ne księ­stwo na pa­pie­rze i pa­no­wać nad nim nie­po­dziel­nie. Żad­na cu­dza łapa nie bę­dzie mia­ła do nie­go do­stę­pu. An­drzej i ja.

Była to nie­co na­iw­na za­ży­łość dwóch po­cząt­ku­ją­cych pi­sa­rzy. Pew­nie mi­to­lo­gi­zo­wa­łem Brych­ta. Wy­da­wał mi się oso­bo­wo­ścią na­ła­do­wa­ną eks­plo­du­ją­cą siłą. Jego pry­mi­ty­wizm, zwie­rzę­ca łap­czy­wość na roz­ko­sze ży­cia jesz­cze bar­dziej wzmac­nia­ły ta­kie prze­świad­cze­nie. Im­po­no­wał ła­two­ścią pi­sa­nia. Wca­le nie gra­fo­mań­ską; po­mysł doj­rze­wał w gło­wie i po­tem szyb­ko go spi­sy­wał, nie czy­niąc pra­wie wca­le skre­śleń i po­pra­wek. Po­wsta­wał tekst gę­sty, po­zba­wio­ny wo­do­lej­stwa, sło­wa nie­omyl­nie do­bra­ne. Nie mia­łem ta­kiej umie­jęt­no­ści. Pi­sa­łem z opo­ra­mi, po omac­ku, mo­zol­nie. Wie­le razy prze­pi­sy­wa­łem, nim wresz­cie rzecz otrzy­ma­ła osta­tecz­ny kształt.

Z in­ny­mi ko­le­ga­mi po pió­rze po­zna­ny­mi we „Współ­cze­sno­ści” tak in­ten­syw­nych zna­jo­mo­ści jak z Brych­tem już nie na­wią­zy­wa­łem. Może jesz­cze z Ro­ma­nem Śli­wo­ni­kiem ja­koś by­li­śmy so­bie bli­scy. In­a­czej niż z Brych­tem, płyt­ko. Miesz­kał w sta­rej, zde­wa­sto­wa­nej ka­mie­ni­cy na No­wo­grodz­kiej, w po­bli­żu koń­co­we­go przy­stan­ku EKD, któ­rą do­jeż­dża­łem z Włoch do Śród­mie­ścia. Zbli­ża­ła nas wspól­na wie­dza o ho­te­lu Po­lo­nia i buj­nym ży­wio­le wy­peł­nia­ją­cym kwa­drat oca­la­łych po po­wsta­niu oka­za­łych ka­mie­nic mię­dzy Emi­lii Pla­ter i Mar­szał­kow­ską z jed­nej stro­ny a Ale­ja­mi Je­ro­zo­lim­ski­mi i Po­znań­ską z dru­giej. Li­cy­to­wa­li­śmy się w stop­niu za­ży­ło­ści z ludź­mi tego ob­sza­ru. Ro­man kre­ował sie­bie na nie­ustra­szo­ne­go choj­ra­ka i chęt­nie opo­wia­dał o swo­ich prze­wa­gach w ulicz­nych bój­kach.

– Wy­pro­wa­dzi­łem lewą i padł! – koń­czył każ­dą taką opo­wieść. Choć wie­dzie­li­śmy do­sko­na­le, że nie za­wsze tak by­wa­ło.

Pi­sał smut­ne, wi­dzia­dło­we wier­sze, tro­chę jak ze złe­go snu. Przez swój kult siły fi­zycz­nej przy­po­mi­nał nie­po­skro­mio­nych przy­wód­ców wa­tah ło­bu­zia­ków z Pra­gi, Woli, Mo­ko­to­wa, Ocho­ty. Byli tacy nie­po­ko­na­ni ko­za­cy: Bim­ber, Atom, Glo­bus. Bo­ha­te­ro­wie mia­sta, opo­wia­da­no o nich niby o bo­jow­ni­kach ja­kiejś wiel­kiej spra­wy. Cie­szy­li się za­słu­żo­ną sła­wą. Po­trze­bo­wa­li­śmy wzo­rów wy­ra­sta­ją­cych z tra­dy­cji walk z nie­miec­kim oku­pan­tem, póź­niej z ko­mu­ną. Wszyst­ko to żyło w pa­mię­ci. Sta­rzy opo­wia­da­li mło­dym. Ci nie­złom­ni har­cow­ni­cy, tłu­ką­cy się z gli­niar­nią, ka­to­wa­ni po ko­mi­sa­ria­tach, od­sia­du­ją­cy wy­ro­ki w ce­lach Gę­siów­ki, nadal nie­po­ko­na­ni, sztor­cem sta­wia­ją­cy się kla­wi­szom, wrzu­ca­ni do kar­ca – przy­po­mi­na­li tam­tych bo­ha­te­rów walk o nie­pod­le­głość. Wal­czy­li prze­cież z wła­dzą. Ża­ło­śnie ubo­ga była ta na­sza mi­to­lo­gia mia­sta. Ale cze­goś wol­ne­go, ży­wio­ło­we­go, poza pod­po­rząd­ko­wa­ną po­kor­nie ca­ło­ścią, bar­dzo po­szu­ki­wa­li­śmy. To­też cie­szył nas nie­zmier­nie słyn­ny wy­czyn Bim­bra, któ­ry po­bił i roz­bro­ił na Tar­go­wej dwóch pi­ja­nych, roz­be­stwio­nych funk­cjo­na­riu­szy bez­pie­ki z urzę­du na Sie­ra­kow­skie­go. Nie dał się schwy­tać, przez mie­siąc ukry­wał się w chasz­czach nad Wi­słą i wszy­scy po­ma­ga­li mu, jak mo­gli. Roz­pra­wia­li­śmy o tym z pod­nie­ce­niem i zna­jo­mość z ta­ki­mi wy­czy­now­ca­mi była nie lada za­szczy­tem, no­bi­li­to­wa­ła.

Re­dak­cja „Współ­cze­sno­ści”, w mia­rę upły­wa­ją­ce­go cza­su, sta­wa­ła się co­raz bar­dziej biu­ro­kra­tycz­ną in­sty­tu­cją, jak wszyst­kie re­dak­cje. Na­czel­nych re­dak­to­rów ob­sa­dza­no z par­tyj­nej no­mi­na­cji. Mało mnie oni ob­cho­dzi­li i pa­mię­tam ich jak przez mgłę. Wi­tek Dą­brow­ski, re­wo­lu­cyj­ny po­eta, żar­li­wy mark­si­sta. Bru­net w oku­la­rach, ner­wo­wy, szczu­pły. Zu­peł­nie mi obcy, zdaw­ko­we roz­mo­wy, nic wię­cej. Boh­dan Droz­dow­ski, też re­wo­lu­cyj­ny po­eta, typ apa­rat­czy­ka, am­bit­ny i żąd­ny wła­dzy. Nie bu­dził chę­ci do bliż­sze­go po­zna­nia.

Oni speł­nia­li funk­cję nad­zor­ców, straż­ni­ków słusz­nej li­nii par­tii i byli no­mi­no­wa­ni przez samą górę. Po­trze­ba swo­bo­dy roz­bu­dzo­na w Paź­dzier­ni­ku była sys­te­ma­tycz­nie ogra­ni­cza­na. Bez­pow­rot­nie koń­czył się anar­chicz­ny, cy­gań­ski etap po­cząt­ku. Nie­wie­lu po­zo­sta­ło z tam­te­go pio­nier­skie­go cza­su. Utrzy­mał się na sta­no­wi­sku se­kre­ta­rza re­dak­cji An­drzej Chą­ciń­ski, je­den z za­ło­ży­cie­li pi­sma. Le­szek Szy­mań­ski, pierw­szy na­czel­ny, zo­stał cał­ko­wi­cie od­su­nię­ty. Krą­żył gdzieś po obrze­żach li­te­rac­kie­go świat­ka. Fa­scy­no­wał się nir­wa­ną, kar­mą, hin­du­izmem. Za­przy­jaź­nił się z Ke­da­rem Na­them, ma­łym, tłu­ściut­kim Hin­du­sem, któ­ry uzy­skał w Pol­sce ja­kieś sty­pen­dium i na­pi­sał prze­tłu­ma­czo­ną na pol­ski po­wieść sen­sa­cyj­ną, dru­ko­wa­ną w od­cin­kach w „Expres­sie Wie­czor­nym”. Uwo­dził z po­wo­dze­niem ro­słe blon­dy­ny i cza­sem od­wie­dzał „Współ­cze­sność”.

Le­szek Szy­mań­ski wkrót­ce do­sta­nie pasz­port i wy­je­dzie na wy­ciecz­kę do In­dii. Nie wró­ci do Pol­ski już nig­dy. Na­to­miast Ke­dar Nath na­ro­bi wie­le kło­po­tów swo­im pol­skim ko­le­gom. Po­dej­rze­wa­ny o szpie­gow­ską dzia­łal­ność na rzecz wro­gów so­cja­li­zmu, ja­kieś In­te­li­gen­ce Se­rvi­ce czy coś po­dob­ne­go. Wy­rzu­cą go nie­ba­wem z Pol­ski. Bez­pie­ka prze­słu­chi­wa­ła za­przy­jaź­nio­nych z nim mło­dych pi­sa­rzy. Szcze­gól­nie bo­le­śnie od­czuł to Je­rzy Sie­wier­ski, kry­tyk li­te­rac­ki i pro­za­ik, je­den z tej pierw­szej ligi „Współ­cze­sno­ści”. Zo­sta­nie trwa­le na­zna­czo­ny po­czu­ciem za­gro­że­nia.

Je­że­li cho­dzi jesz­cze o przy­by­szów z otwar­te­go świa­ta, to po­ja­wi­ła się mło­da Ame­ry­kan­ka, Kit­ty, en­tu­zjast­ka idei ko­mu­ni­zmu. Przy­by­ła do nas, żeby za­czerp­nąć prak­tycz­nej wie­dzy o po­stę­pach w bu­do­wie. Była na­iw­na, za­śle­pio­na. Swo­bod­nych oby­cza­jów, ocho­cza do za­ba­wy. Po­ro­zu­mie­wa­li­śmy się z nią sys­te­mem mi­go­wym wspo­ma­ga­nym pol­sko-ro­syj­sko-an­giel­skim wo­la­pi­kiem.

Więc na­sta­li w re­dak­cji nowi lu­dzie, mia­no­wa­ni, od­po­wie­dzial­nie trak­tu­ją­cy po­wie­rzo­ne so­bie za­da­nia. Mło­dzi, ale doj­rza­li ide­olo­gicz­nie, strze­gli je­dy­nie słusz­nej li­nii. Ta­kim oka­zem ide­owo­ści bez śla­du zwąt­pie­nia był Ta­dek Strumff, re­por­ter i pu­bli­cy­sta o umy­śle fa­na­ty­ka. Ską­di­nąd sym­pa­tycz­ny, ko­le­żeń­ski, lecz bez naj­mniej­sze­go po­czu­cia hu­mo­ru, je­że­li szło o im­pon­de­ra­bi­lia. Po po­dró­ży do Chin no­sił nie­bie­ski mun­du­rek à la Mao Tse-tung.

Ci re­dak­to­rzy, niby tacy jak my, ale inni, sku­pie­ni, wa­ży­li sło­wa, nig­dy nie po­pa­da­li w wy­lew­ność, no­si­li prze­cież po­waż­ne brze­mię od­po­wie­dzial­no­ści. Pi­sa­li wstęp­nia­ki; so­cja­lizm, przy­jaźń z ZSRR po­wta­rza­ły się w tek­stach jak man­tra. Z ta­ki­mi nie war­to było po­zna­wać się bli­żej. Zresz­tą i oni na przy­cho­dzą­cych z ze­wnątrz, nie­zrze­szo­nych po­je­dyn­ków po­pa­try­wa­li z nie­ja­ką po­dejrz­li­wo­ścią. Z jed­nym z tych funk­cyj­nych, ide­owych, tro­chę wię­cej roz­ma­wia­łem. Był to Jó­zef Le­nart, dzia­łacz mło­dzie­żo­wy, wy­wo­dził się z awan­su spo­łecz­ne­go i wy­brał dro­gę za­wo­do­we­go ak­ty­wi­sty sys­te­mu. Miał pew­ne skłon­no­ści li­te­rac­kie i owo­cem tych am­bi­cji była nie­du­ża po­wieść Por­tre­ty, na­pi­sa­na w du­chu post­so­cja­li­zmu. Ce­cho­wa­ła go sztyw­na po­wa­ga, ni­kłe po­czu­cie hu­mo­ru i roz­mo­wy z nim tchnę­ły nudą. Kpi­łem z nie­go nie­raz, po­da­jąc w wąt­pli­wość róż­ne prak­ty­ki ko­mu­ni­zmu. Trak­to­wał mnie wy­ro­zu­mia­le, uwa­ża­jąc za zbłą­ka­ną owcę, któ­rą na­le­ży skie­ro­wać na wła­ści­wą dro­gę. Tro­chę w sty­lu z Po­ema­tu pe­da­go­gicz­ne­go Ma­ka­ren­ki, grał rolę wy­cho­waw­cy trud­nej mło­dzie­ży. Chwa­lił moją wie­dzę o lu­dziach i ra­dził, że­bym w swych opo­wia­da­niach szu­kał roz­wią­zań opty­mi­stycz­nych, w du­chu hu­ma­ni­zmu so­cja­li­stycz­ne­go.

– Za bar­dzo prze­czer­niasz – oce­niał.

Za­cho­wy­wał się po kom­so­mol­sku i moc­no ści­skał dłoń. Znacz­nie póź­niej prze­zwa­li­śmy go „Jó­zek Pa­lec”, osią­gnął bo­wiem sta­no­wi­sko za­stęp­cy człon­ka Ko­mi­te­tu Cen­tral­ne­go Par­tii. Po­dob­no przez pe­wien czas był pu­pi­lem Go­muł­ki. Pod ko­niec ka­rie­ry za­fun­do­wa­no mu po­sa­dę at­ta­ché kul­tu­ral­ne­go Pol­skiej Am­ba­sa­dy w Buł­ga­rii. Czy wie­rzył w ko­mu­ni­stycz­ny mi­raż do koń­ca? Czy był tyl­ko śrub­ką wkrę­co­ną do ma­szy­ne­rii sys­te­mu i tak trwał?

W re­dak­cji byli tak­że tacy, któ­rych po­dej­rze­wa­łem, że są z ubec­kie­go nada­nia. Re­sort mu­siał mieć swo­je czuj­ki. Rzu­ca­li się w oczy nie­któ­rzy, nad­mier­nie wścib­scy, ser­decz­ni, wy­lew­ni. Trzy­ma­łem się od nich na dy­stans. Taką nie­uf­ność bu­dził Alek­san­der Min­kow­ski. Ocie­kał ser­decz­no­ścią. Śli­ski.

„Współ­cze­sno­ści” nig­dy nie trak­to­wa­łem jako sta­łej przy­sta­ni i ża­den z sze­fów pi­sma nie wi­dział we mnie przy­szłe­go eta­to­we­go współ­pra­cow­ni­ka, re­dak­to­ra. By­wa­łem tam z do­sko­ku i taki sta­tus od­po­wia­dał mi naj­bar­dziej. Nadal za­cho­wa­łem trwa­ły zwią­zek z po­przed­nim swo­im za­ple­czem – ru­chli­wą spo­łecz­no­ścią rze­mieśl­ni­ków, wę­gla­rzy, ulicz­nych han­dla­rzy, nie­bie­skich pta­ków za­miesz­ku­ją­cych po­sęp­ny ob­szar ruin, zwa­ło­wisk gru­zów, po­prze­ty­ka­ny oca­la­ły­mi czyn­szów­ka­mi z czer­wo­nej, okop­co­nej ce­gły mię­dzy Że­la­zną i To­wa­ro­wą, zwa­ny Sy­be­rią. Prze­by­wa­łem w barw­nym to­wa­rzy­stwie by­wal­ców Da­nu­si, Szwaj­car­skiej. Od­wie­dza­łem zna­jo­mych do­li­nia­rzy i kla­wisz­ni­ków ze Szmu­lek, Tar­gów­ka i Za­ci­sza. Bra­łem udział w li­ba­cjach w noc­nych lo­ka­lach, Sto­li­cy, Oa­zie, Ka­ska­dzie, Ka­me­ral­nej. Wło­chy, moje pod­war­szaw­skie mia­stecz­ko, były nie­zmien­nym opar­ciem. Ru­sza­li­śmy na kłu­sow­ni­cze wy­pra­wy do ryb­nych sta­wów w oko­li­ce Pło­cho­ci­na. Pod­czas wy­sia­dy­wa­nia o świ­cie nad czar­nym lu­strem wody roz­wią­zy­wa­ły się ję­zy­ki. Star­si kom­pa­ni, Ziu­tek, Ko­gut, Lo­nek, Ju­rek, Ko­wal, wspo­mi­na­li swój nie­uda­ny rajd do War­sza­wy na zew po­wsta­nia. Chcie­li tak samo wal­czyć, jak ich star­si bra­cia. Se­wek snuł fleg­ma­tycz­ną, rze­czo­wą opo­wieść o po­wo­jen­nym pro­ce­de­rze ob­ra­bia­nia so­wiec­kich esze­lo­nów, wy­wo­żą­cych roz­ma­ite atrak­cyj­ne do­bra z Nie­miec na wschód. Z Hra­bią i jego wspól­ni­kiem jeź­dzi­łem na „de­kiel”, czy­li zdo­by­wa­nie za­mó­wień na ko­lo­ro­we, po­więk­szo­ne por­tre­ty z fo­to­gra­fii. Pe­ne­tro­wa­li­śmy za­pa­dłe wio­ski i mia­stecz­ka Ma­zow­sza, Pod­la­sia.

Wy­sta­wa­li­śmy w bra­mie „pe­ki­nu”, zbie­ra­li­śmy się pod go­łęb­ni­kiem Ję­dr­ka Ko­za­ka. Rze­czy­wi­stość w na­szym pod­miej­skim świe­cie ule­ga­ła znacz­nym zmia­nom. Za­czy­na­ła się utrwa­lać dwo­istość po­staw. Lu­dzie przy­sto­so­wy­wa­li się do ist­nie­ją­ce­go sta­nu rze­czy. Cho­dzi­li na pierw­szo­ma­jo­we po­cho­dy z trans­pa­ren­ta­mi, ob­cho­dzi­li ko­lej­ne rocz­ni­ce re­wo­lu­cji paź­dzier­ni­ko­wej, wy­ra­ża­li na­ka­za­ną jed­no­myśl­ność na ze­bra­niach i ma­sów­kach. Do­pie­ro w za­ufa­nym gro­nie po­zwa­la­li so­bie na wy­ra­że­nie wła­sne­go zda­nia.

Pa­mię­tam, jak sie­dzie­li­śmy przy pi­wie z ko­le­ga­mi za­trud­nio­ny­mi w fa­bry­ce przy­rzą­dów po­mia­ro­wych Era. Wy­szli z pierw­szej zmia­ny i za­trzy­ma­li­śmy się pod kio­skiem przy sta­cji ko­le­jo­wej. Psio­czy­li na sto­sun­ki w ro­bo­cie, do­no­si­cie­li, nad­gor­li­wych bry­ga­dzi­stów, kie­row­ni­ków, par­tyj­nych ka­rie­ro­wi­czów, li­che za­rob­ki, kłam­li­wą pro­pa­gan­dę suk­ce­su, sło­wem – zło­rze­czy­li na ko­mu­nę. Za­py­ta­łem jed­ne­go z nich, zna­li­śmy się od dzie­ciń­stwa, czy na­le­ży do par­tii. Za­wa­hał się chwi­lę i od­po­wie­dział: – Nie­ste­ty tak! – Po­pa­trzył mi w oczy z nie­mą proś­bą o wy­ro­zu­mia­łość. Wy­obra­zi­łem so­bie jego ży­cie w se­rii fil­mo­wych ob­ra­zów. Jak do­cho­dzi do ta­kiej po­sta­wy. Z po­zy­cji sto­ją­cej na klęcz­ki. Pra­wie sa­mo­czyn­nie snu­ły się fa­bu­ły, sce­ny, dia­lo­gi. Źró­dło nie wy­sy­cha­ło. Pi­sa­łem.

Co pe­wien czas wpa­da­łem do „Współ­cze­sno­ści”, żeby spo­tkać się z po­dob­ny­mi do sie­bie za­czer­nia­cza­mi pa­pie­ru, po­rów­nać swo­je z tym, co oni pi­szą, dru­ku­ją. Pra­gną­łem znów po­czuć spe­cy­ficz­ną at­mos­fe­rę, któ­ra stam­tąd pro­mie­nio­wa­ła. Była po­żą­da­nym bodź­cem.

Re­dak­cja, choć już spa­cy­fi­ko­wa­na, wdro­żo­na w kar­by pań­stwo­wo­twór­czej dys­cy­pli­ny, przy­cią­ga­ła mło­dzież róż­ne­go au­to­ra­men­tu, stu­den­tów nauk hu­ma­ni­stycz­nych, po­cząt­ku­ją­cych ma­la­rzy i ry­sow­ni­ków z Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych. Jako re­dak­tor gra­ficz­ny ślę­czał nad szpal­ta­mi An­to­ni Krau­ze, póź­niej­szy zna­ny re­ży­ser fil­mo­wy. Ju­rek Sta­ju­da, nie­do­szły ar­chi­tekt, dru­ko­wał re­cen­zje z wy­staw i wer­ni­sa­ży ma­lar­stwa. Piotr Wierz­bic­ki, wnuk An­drze­ja Wierz­bic­kie­go, pio­nie­ra pol­skie­go prze­my­słu w la­tach mię­dzy­wo­jen­nych, współ­twór­cy Le­wia­ta­na, wów­czas na­uczy­ciel w szko­le pod­sta­wo­wej, znaw­ca twór­czo­ści Cho­pi­na, me­lo­man, pi­sał ar­ty­ku­ły o szko­le i mu­zy­ce. Oni byli z frak­cji war­szaw­skiej i pod­miej­skiej. Szyb­ko zna­la­złem z nimi wspól­ny ję­zyk.

Ze star­szych ar­ty­stów ma­la­rzy, zwią­za­nych z re­dak­cją, za­pa­mię­ta­łem Mar­ka Obe­rlän­de­ra, rów­ne­go go­ścia, bar­dzo życz­li­we­go mło­dym adep­tom sztu­ki. Po­dob­nie zbli­ży­łem się do Ed­mun­da Kra­siń­skie­go, chu­de­go, dłu­go­no­gie­go ary­sto­kra­ty-ab­ne­ga­ta z oku­pa­cyj­nej gru­py ma­la­rzy z Kra­ko­wa, ró­wie­śni­ka Kan­to­ra, Brzo­zow­skie­go, No­wo­siel­skie­go. Ma­lo­wał wte­dy nie­co por­no­gra­ficz­ne ob­ra­zy nie­du­że­go for­ma­tu. Roz­da­wał swo­je dzie­ła z wiel­ko­pań­ską hoj­no­ścią. Fa­scy­no­wał mnie jako wy­zy­wa­ją­cy out­si­der.

Co­raz le­piej po­zna­jąc śro­do­wi­sko wo­kół re­dak­cji, za­uwa­ży­łem, że nie­je­den z de­biu­tu­ją­cych w pro­zie czy po­ezji ko­le­gów prze­cho­dził przed­tem cze­lad­ni­czy staż w Kole Mło­dych przy Związ­ku Li­te­ra­tów Pol­skich. Po­cząt­ku­ją­cy przed­sta­wia­li tam swo­je prób­ki do­świad­czo­nym pi­sa­rzom i kry­ty­kom, któ­rzy je oce­nia­li i su­ge­ro­wa­li wła­ści­wy kie­ru­nek roz­wo­ju ta­len­tu. Byli w ten spo­sób szko­le­ni, co wy­da­wa­ło mi się za­prze­cze­niem praw­dzi­we­go pi­sar­stwa. Nie­któ­rzy ter­min w Kole Mło­dych roz­po­czę­li jesz­cze przed 1956 ro­kiem i pi­sy­wa­li pod okiem mi­strzów utwo­ry we­dług re­guł so­cre­ali­zmu. Jed­ne­go z ta­kich po­gro­bow­ców uczy­ni­li­śmy z Brych­tem ofia­rą żar­tów, szy­dząc z jego wier­szo­wa­nych lau­rek o Kra­ju Rad, wal­ce o po­kój i zbrod­ni­czych kno­wa­niach im­pe­ria­li­stów. Co praw­da wy­rósł po­tem na nie­złe­go po­etę. Ale z ży­ciem peł­nym sprzecz­no­ści nie da­wał so­bie rady. Po­wie­sił się.

Pod­czas na­szych spo­tkań było dużo al­ko­ho­lu. Pi­li­śmy wszyst­ko, po­czy­na­jąc od por­te­ru, piwa, wina Tur i Gryf, po czy­stą z nie­bie­ską i czer­wo­ną kart­ką. Wy­da­wa­ło się, że w ten spo­sób wy­zwa­la­my wy­obraź­nię, zdo­by­wa­my peł­nię wol­no­ści. Te złu­dy czę­sto wy­ga­sza­ły zwąt­pie­nie do­ty­czą­ce ja­ko­ści do­ko­nań twór­czych. Ro­iły się nam w gło­wach wy­ży­ny li­te­ra­tu­ry. Wspi­na­li­śmy się na wierz­choł­ki. Nie wszy­scy z nas bu­ja­li w ob­ło­kach. Byli tacy, któ­rzy trak­to­wa­li spra­wy rze­czo­wo, prag­ma­tycz­nie na wskroś. Roz­wa­ża­li wi­do­ki dru­ku w róż­nych cza­so­pi­smach, wy­so­kość ho­no­ra­rium, szan­se na pod­wyż­sze­nie sta­wek. Za­bie­ga­li o zdo­by­cie ja­kie­goś ry­czał­tu, umo­wy. Wi­dzie­li znacz­ne moż­li­wo­ści fi­nan­so­we w ad­ap­ta­cji swo­ich utwo­rów na po­trze­by fil­mu, te­atru. Byli bie­gli w wie­dzy o wszel­kich ko­rzy­ściach wy­ni­ka­ją­cych z upra­wia­nia pi­sar­stwa. Chcie­li być za­wo­dow­ca­mi. Mnie ta po­sta­wa był obca. Nie my­śla­łem wca­le o za­wo­dzie pi­sa­rza. Za­wo­dow­stwo trak­to­wa­łem jako prze­szko­dę w pi­sa­niu. Sta­ra­nia w tym kie­run­ku wy­da­wa­ły mi się zdra­dziec­ką pu­łap­ką, kre­sem wol­no­ści. In­tu­icyj­nie, po omac­ku nie­raz, roz­wa­ża­łem rzecz całą i by­łem zde­cy­do­wa­nym wro­giem sta­bi­li­za­cji. Słu­cha­łem wy­nu­rzeń za­wo­dow­ców bez apro­ba­ty. Nie mia­łem z nimi wspól­ne­go ję­zy­ka. Po­zna­jąc co­raz bar­dziej wni­kli­wie ku­li­sy funk­cjo­no­wa­nia re­dak­cji, do­cho­dzi­łem do wnio­sku, że nie­wie­le ona się róż­ni od in­nych in­sty­tu­cji, urzę­dów, biur zna­nych do­tych­czas. Wi­dzia­łem sze­fów po­dob­nych do in­nych sze­fów, sta­ra­ją­cych się gor­li­wie o utrzy­ma­nie wła­ści­wej li­nii po­li­tycz­nej, śle­po speł­nia­ją­cych po­le­ce­nia zwierzch­ni­ków wy­żej po­sta­wio­nych w hie­rar­chii. Wi­dzia­łem re­dak­to­rów niż­sze­go szcze­bla, od­da­nych wier­nie na­czel­ne­mu, psio ule­głych, od­ga­du­ją­cych w lot jego ży­cze­nia; być może ma­rzy­ła się im w przy­szło­ści po­dob­na ka­rie­ra. Ude­rza­ła po­wszech­nie wy­stę­pu­ją­ca ob­łu­da, sta­ran­ne skry­wa­nie wła­snych po­glą­dów, pod­po­rząd­ko­wa­nie się prze­ko­na­niom z góry na­rzu­co­nym. Nie­któ­rzy pró­bo­wa­li za­cho­wać mi­ni­mum nie­za­leż­no­ści, wy­ra­ża­li – co praw­da nie­śmia­ło – wła­sne zda­nie. Prze­waż­nie źle się to dla nich koń­czy­ło. Jed­no­cze­śnie eta­to­wa pra­ca w re­dak­cji sta­wa­ła się wy­raź­ną prze­szko­dą we wła­snym pi­sa­niu. Za­tru­wa­li się ob­cy­mi za­le­ce­nia­mi, in­struk­cja­mi, su­ge­stia­mi, któ­re pę­ta­ły ich i od­bie­ra­ły moż­li­wość nie­za­leż­ne­go wy­bo­ru. Świa­do­mie lub nie­świa­do­mie prze­kształ­ca­li się w try­bi­ki wiel­kie­go me­cha­ni­zmu wpra­wio­ne­go w ruch z góry. Dużo mó­wi­li o cen­zu­rze. To przej­dzie. Tam­to nie przej­dzie. Trze­ba zmie­nić, do­pa­so­wać. Roz­wa­ża­nia o cen­zu­rze bar­dzo były za­gma­twa­ne, od­bie­ra­ły ocho­tę do zro­zu­mie­nia sen­su jej ist­nie­nia. Nie chcia­łem o tym słu­chać. Była to tru­ci­zna pa­ra­li­żu­ją­ca swo­bo­dę my­śli, któ­ra, są­cząc się po­wo­li i nie­zau­wa­żal­nie, może ode­brać wol­ność wy­obraź­ni. To były pierw­sze ob­ser­wa­cje śro­do­wi­ska ró­wie­śni­ków, tych wszyst­kich po­cząt­ku­ją­cych. „Współ­cze­sność” speł­nia­ła funk­cję pierw­sze­go stop­nia wta­jem­ni­cze­nia na no­wej dro­dze ży­cia.

Znacz­nie waż­niej­szym prze­ży­ciem było ze­tknię­cie się ze star­szy­mi pi­sa­rza­mi, po­wszech­nie zna­ny­mi, ze znacz­nym do­rob­kiem, o ugrun­to­wa­nej po­zy­cji. Było to prze­ży­cie sil­ne, spo­tę­go­wa­ne moim po­chła­nia­niem ksią­żek od dzie­ciń­stwa i kul­tem wiel­kich pi­sa­rzy, trak­to­wa­nych na­boż­nie jako czar­no­księż­ni­ków sło­wa. Ham­sun, Zola, Mau­pas­sant, Toł­stoj, Flau­bert, Con­rad. Two­rzy­łem na swój uży­tek na­iw­ne wi­ze­run­ki tych ty­ta­nów li­te­ra­tu­ry. Prze­waż­nie wia­do­mo­ści czer­pa­łem z hi­sto­rii daw­niej­szej li­te­ra­tu­ry, tej przed po­żo­gą, z cza­su przed­wo­jen­ne­go. Nie­wie­le mia­ły one wspól­ne­go z rze­czy­wi­sto­ścią Pol­ski zde­wa­sto­wa­nej, umę­czo­nej oku­pa­cją nie­miec­ką i otu­ma­nio­nej na­wał­ni­cą ko­mu­ni­zmu. Moja wie­dza do­ty­czy­ła daw­nych pi­sa­rzy z in­nej epo­ki. Cho­ciaż zna­łem prak­ty­ki ustro­ju z do­świad­czeń oso­bi­stych i opo­wie­ści po­przed­nie­go po­ko­le­nia, ale pie­lę­gno­wa­łem ide­ali­stycz­ny, rzec moż­na ro­man­tycz­ny mit o ka­pła­nach sztu­ki, li­te­ra­tu­ry w szcze­gól­no­ści. Pi­sa­rze w moim na­iw­nym wy­obra­że­niu po­win­ni być nie­ska­zi­tel­ni, po­nad­cza­so­wi.

Tym, któ­ry otwo­rzył przede mną łamy naj­waż­niej­sze­go ty­go­dni­ka li­te­rac­kie­go tam­te­go cza­su, był kie­row­nik dzia­łu pro­zy w „No­wej Kul­tu­rze”, Wil­helm Mach. Za­pa­mię­ta­łem go na całe ży­cie. Mó­wił tak pięk­nie i kunsz­tow­nie. Jego mowa była znie­wa­la­ją­ca, spra­wia­ła wra­że­nie na­pi­sa­nej i wy­szli­fo­wa­nej osta­tecz­nie. Ora­cją peł­ną wy­ra­fi­no­wa­nych fraz po­chwa­lił moje pierw­sze opo­wia­da­nia. Sie­dzia­łem w po­ko­iku na czwar­tym pię­trze przy biur­ku i wpa­try­wa­łem się oszo­ło­mio­ny w przy­ku­wa­ją­cą uwa­gę twarz re­dak­to­ra, zna­ne­go pi­sa­rza, au­to­ra po­wie­ści Rdza i Ja­wo­ro­wy dom, któ­rych nie czy­ta­łem, lecz za­pa­mię­ta­łem ty­tu­ły z omó­wień w pra­sie. Nie­du­ży, krzep­ki, o śnia­dej twa­rzy z wy­sta­ją­cy­mi ko­ść­mi po­licz­ko­wy­mi, gru­be war­gi i in­ten­syw­nie nie­bie­skie oczy. Wy­ra­zi­sta mi­mi­ka i ru­chli­we pal­ce, któ­ry­mi zręcz­nie osa­dzał po­łów­kę pa­pie­ro­sa w szkla­nej luf­ce z watą. Wy­gło­sił pa­ne­gi­ryk o moim pierw­szym wy­dru­ko­wa­nym opo­wia­da­niu, zaj­mu­ją­cym dwie stro­ny ty­go­dni­ka. Wzbu­dził moje po­dej­rze­nie, czy nie są to pu­ste, grzecz­no­ścio­we sło­wa. Może ma taki zwy­czaj, wszyst­ko chwa­li i praw­dzi­wą oce­nę cho­wa dla sie­bie. Do­pie­ro w trak­cie bliż­szej zna­jo­mo­ści prze­ko­na­łem się, że po­siadł rzad­ką wła­ści­wość wy­ła­wia­nia ta­len­tów i jego po­chwa­ły były spo­so­bem na uzbro­je­nie w po­zy­tyw­ną mo­ty­wa­cję ko­lej­nych od­kry­wa­nych de­biu­tan­tów. Da­wa­ły im ko­niecz­ną dozę pew­no­ści sie­bie. Tak samo po­stą­pił póź­niej w przy­pad­ku Ma­ria­na Pi­lo­ta, au­to­ra tomu opo­wia­dań Pan­ny szczer­ba­te, czy Mag­dy Leji, któ­rej opo­wia­da­nia Pięć pal­ców mo­jej dło­ni wy­dru­ko­wał w „No­wej Kul­tu­rze”. Pa­sjo­no­wa­ło go od­kry­wa­nie sa­mo­rod­ków w pro­zie. Pró­bo­wał po­ma­gać w nada­niu im wła­ści­we­go kształ­tu, bla­sku, szli­fu. Na­bra­łem do nie­go ostroż­ne­go (nie­uf­ność cią­gle się cza­iła) za­ufa­nia i czy­ta­łem mu na­stęp­ne opo­wia­da­nia, wsłu­chu­jąc się uważ­nie w uwa­gi kry­tycz­ne. Za­zwy­czaj cel­ne, tra­fia­ły do prze­ko­na­nia. Nie­po­trzeb­ne zda­nia, głu­che sło­wa, prze­sa­dzo­na, wy­dę­ta po­in­ta – nie­omyl­nie wy­ła­wiał nie­po­trzeb­ny ba­last. Za­po­zna­łem się z jego po­wie­ścią Rdza, pra­gną­łem wie­dzieć wię­cej, z kim mam do czy­nie­nia, i by­łem za­sko­czo­ny, że Mach, po­słu­gu­jąc się cał­kiem od­mien­ną sty­li­sty­ką, wie­lo­słow­ną, psy­cho­lo­gi­zu­ją­cą, gę­stą od me­ta­for, mógł jed­nak nie­omyl­nym słu­chem od­bie­rać moje tak bar­dzo inne pi­sa­nie, zgrzeb­ne, chro­pa­we i kan­cia­ste. W lot od­czy­ty­wał in­ten­cje de­biu­tan­ta, szedł tro­pem in­nej wy­obraź­ni i ję­zy­ka, nig­dy nie na­rzu­cał wła­sne­go wi­dze­nia. Sza­no­wał i ro­zu­miał cu­dzą od­mien­ność. Po­cią­ga­ła go róż­no­rod­ność ję­zy­ków w li­te­ra­tu­rze.

Za­pro­sił mnie do sie­bie. Miesz­kał na uli­cy Wi­dok w domu – pu­deł­ko­wa­tej plom­bie wsta­wio­nej mię­dzy sta­re, przed­wo­jen­ne ka­mie­ni­ce. Pod­nie­co­ny sze­dłem pierw­szy raz w go­ści­nę do zna­ne­go pi­sa­rza. Wi­dok była uli­cą mego do­tych­cza­so­we­go ży­cia, wie­lo­krot­nie prze­mie­rza­ną. Knaj­pa Pod Bom­bą, ka­wiar­nia Mał­go­rzat­ka, prze­chod­nie bra­my i po­dwór­ka, przy­tu­li­ska że­bra­ków, wy­słu­żo­nych dzi­wek-gru­zi­nek, ko­ni­ków spod po­bli­skich kin, Sty­lo­we­go, Atlan­ty­ku, Pal­la­dium. Fry­zjer, do któ­re­go scho­dzi­li się na po­ran­ne go­le­nie wa­lu­cia­rze z Kop­ciusz­ka i Po­lo­nii. A no­ca­mi prze­my­ka­ły przez jezd­nię szczu­ry, naj­ży­wot­niej­si miesz­kań­cy mia­sta. Kie­dyś pra­wie zde­rzy­li­śmy się, ja i szczur. Był w od­le­gło­ści naj­wy­żej dwóch me­trów i sta­nął. Duży, z go­łym, ośli­zgłym ogo­nem. Po­pa­trzy­li­śmy chwi­lę na sie­bie. Po­mknął do naj­bliż­sze­go piw­nicz­ne­go okien­ka.

Wę­dro­wa­łem przez do­sko­na­le zna­ny ob­szar, z któ­re­go czer­pa­łem soki do Tego sta­re­go zło­dzie­ja. Sta­rym szla­kiem z Włoch, wpierw elek­trycz­ną ko­lej­ką, po­tem pie­szo Po­znań­ską do rogu Alej i Mar­szał­kow­skiej, stam­tąd już bli­ski cel. U Wil­hel­ma Ma­cha po­zna­łem in­nych pi­sa­rzy o na­zwi­skach zna­nych z pod­ręcz­ni­ków szkol­nych i cza­so­pism. Sie­dzia­łem dzi­ki i na­stro­szo­ny. Zna­la­złem się na nie­zna­nej wy­spie. Mó­wi­li ze swa­dą. Pły­nę­ła lek­ka kon­wer­sa­cja peł­na aneg­dot, dy­gre­sji i re­mi­ni­scen­cji z cza­sów daw­niej­szych, hi­sto­rycz­nych. Mi­nio­ny czas był dla roz­mów­ców nadal żywy, bli­ski przez oso­bi­sty udział w tam­tych wy­da­rze­niach.

Je­den z pi­sa­rzy, Ste­fan Otwi­now­ski z Kra­ko­wa, oka­za­ły, ele­ganc­ki męż­czy­zna o ra­so­wym pro­fi­lu hisz­pań­skie­go hi­dal­ga, z siwą, buj­ną czu­pry­ną, przy­jaź­nił się z Wi­tol­dem Gom­bro­wi­czem, znał Bru­no­na Schul­za i Wit­ka­ce­go, by­wał w Zie­miań­skiej. Wil­helm Mach opo­wia­dał o spo­tka­niach z Zo­fią Nał­kow­ską. Cel­ny­mi sło­wa­mi kre­ślił por­tret wi­tal­nej, za­bor­czej ko­bie­ty, mimo wie­ku nadal mło­dej du­chem i głod­nej męż­czyzn. Przy­jaź­nił się z nią i był po­wier­ni­kiem jej se­kre­tów. Ste­fan Otwi­now­ski wspo­mniał o jej ro­man­sach. Przy­pusz­czał, że i Bru­no Schulz zo­stał przez nią uwie­dzio­ny.

Roz­mo­wa to­czy­ła się wart­ko, do­ty­czy­ła spraw bła­hych i nie­bła­hych. Bra­ła w niej żywy udział pięk­na pani o zło­to­blond wło­sach, Ewa, żona Otwi­now­skie­go. Re­la­cjo­no­wa­no naj­now­sze pi­jac­kie wy­bry­ki Wła­dy­sła­wa Bro­niew­skie­go. Cy­to­wa­no ostat­nie dow­cip­ne po­wie­dzon­ka An­to­nie­go Sło­nim­skie­go. Opi­sy­wa­no atrak­cyj­ną dziew­czy­nę, z któ­rą po­ka­zał się Adolf Rud­nic­ki. Hu­cza­ło mi w gło­wie od cie­ka­wych opo­wie­ści, aneg­dot, wspo­mnień o li­te­ra­tach, ma­la­rzach, ak­to­rach. Wra­że­nie wę­drów­ki przez szmat cza­su od lat od­le­głych po dzień dzi­siej­szy. Sie­dzia­łem jak za­cza­ro­wa­ny. Za­blo­ko­wa­ny zu­peł­nie. Elo­kwen­cja, eru­dy­cja, bły­sko­tli­wa szer­mier­ka sło­wem… Wszyst­ko to bu­dzi­ło po­czu­cie wła­snej nie­wie­dzy, nie­udol­no­ści, nie­oby­cia. Czu­łem się mar­nym par­we­niu­szem wo­bec tych lu­mi­na­rzy, mi­strzów kre­acji za­rów­no w pi­sa­niu, jak mó­wie­niu. Kim je­stem w po­rów­na­niu z nimi? Efe­me­ry­dą, któ­ra za­nik­nie przed­wcze­śnie. Au­to­rem jed­nej, nie­wy­da­nej jesz­cze książ­ki. Mam coś jed­no­ra­zo­we­go do po­wie­dze­nia i po­tem ko­niec, ba­sta! Dzwo­ni­ły zło­wiesz­cze ostrze­że­nia.

W tym cza­sie pod­pi­sa­łem w wy­daw­nic­twie Czy­tel­nik umo­wę na wy­da­nie tomu opo­wia­dań. Do­sta­łem pierw­szą ratę wy­na­gro­dze­nia i ów fakt miał pew­ne na­stęp­stwa. Po­bie­głem jak na skrzy­dłach do swo­ich naj­bliż­szych. Do Staś­ka Strzel­ca, Sew­ka, Hra­bie­go, Wa­ze­li­ny. Z nimi ob­le­wa­łem to wy­da­rze­nie, nie mó­wiąc nic oczy­wi­ście o przy­czy­nie swe­go unie­sie­nia. Ra­dość spo­tę­go­wa­na mie­szan­ką roz­ma­itych trun­ków dała asumpt do wę­drów­ki po knaj­pach, ba­za­rach, me­li­nach. Skoń­czy­łem raj­zę na Dwor­cu Głów­nym, roz­le­głej hali z ciem­ny­mi za­ka­mar­ka­mi, ca­ło­do­bo­wą knaj­pą i ro­jo­wi­skiem po­dej­rza­nych ty­pów, ścią­ga­ją­cych tam z ca­łe­go mia­sta niby ćmy do świa­tła. Bie­sia­do­wa­łem na bocz­ni­cy w opusz­czo­nym wa­go­nie z ko­le­ja­rza­mi; je­den z nich był uczniem w szko­le ojca. Za­sną­łem w dwor­co­wym klo­ze­cie i ob­ma­caw­szy po prze­bu­dze­niu kie­sze­nie, stwier­dzi­łem, że je­stem zu­peł­nie ogo­ło­co­ny z pie­nię­dzy. Stra­ci­łem całą ratę za­licz­ki na książ­kę. Re­kon­stru­ując prze­bieg dnia i nocy, do­sze­dłem do prze­ko­na­nia, że zo­sta­łem okra­dzio­ny z resz­tek po­sia­da­nych pie­nię­dzy. Urwał mi się film i jak we mgle wi­dzia­łem tyl­ko ostat­nie­go kom­pa­na, któ­re­mu zwie­rza­łem się ze swe­go pi­sar­skie­go na­masz­cze­nia. Był to ja­kiś włó­czę­ga, drob­ny zło­dzie­ja­szek, ktoś taki. Nie prze­ją­łem się zbyt­nio. Opi­sy­wa­łem prze­cież w wie­lu od­sło­nach prze­róż­nych przed­sta­wi­cie­li ro­dza­ju ludz­kie­go, we­ge­tu­ją­cych w ście­kach mia­sta. Stra­ta pie­nię­dzy na­bra­ła więc cha­rak­te­ru sym­bo­licz­ne­go. Po­że­gna­nia do­tych­cza­so­we­go roz­dzia­łu księ­gi ży­cia i roz­po­czę­cia na­stęp­ne­go.

Z Wil­hel­mem Ma­chem po raz pierw­szy wy­bra­łem się do ka­wiar­ni Czy­tel­ni­ka, lo­ka­lu miesz­czą­ce­go się w su­te­re­nie gma­chu wy­daw­nic­twa. Sta­no­wił sa­lon li­te­rac­ki ów­cze­snej War­sza­wy. Po­zna­wa­łem ko­lej­nych wy­bit­nych pi­sa­rzy, cier­piąc tor­tu­ry onie­śmie­le­nia, nie­pew­no­ści. Czu­łem się jak czło­wiek z za­bi­tej de­ska­mi pro­win­cji. Ści­ska­łem pra­wi­cę Ta­de­usza Kon­wic­kie­go, Adol­fa Rud­nic­kie­go, Ka­zi­mie­rza i Ma­ria­na Bran­dy­sów, Boh­da­na Czesz­ki. Wil­helm Mach przed­sta­wiał mnie jako obie­cu­ją­ce­go de­biu­tan­ta, któ­re­go pierw­sza książ­ka uj­rzy nie­ba­wem świa­tło dzien­ne. Nie­któ­rzy z tych twór­ców li­te­ra­tu­ry mi­mo­cho­dem na­po­my­ka­li, że czy­ta­li moje opo­wia­da­nia w cza­so­pi­smach i są, owszem, in­te­re­su­ją­ce.