PL-BOY do kwadratu
- Wydawca:
- Instytut Wydawniczy Latarnik
- Kategoria:
- Języki obce
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-63841-09-6
- Rok wydania:
- 2009
- Słowa kluczowe:
- brawurowo
- idącej
- kwadratu
- narratora
- nowego
- panów
- pl-boy
- rzeczywistość
- śmiejecie
- wewnętrznie
- zachęcił
- zatrudnionego
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “PL-BOY do kwadratu”
PL-BOY, czyli dziewięć i pół tygodnia z życia pewnej redakcji to debiut i równocześnie ogromny sukces autora. Sensacyjno-satyryczna książka opisuje kulisy działania ludzi mediów widzianych z perspektywy dwudziestoparolatka zatrudnionego w luksusowym miesięczniku dla mężczyzn. Książka bawi, wywołując u czytelnika paroksyzmy śmiechu, ale i przeraża w chwilach, gdy uświadamiamy sobie, że to nie groteska, lecz świetnie podpatrzona i brawurowo opisana rzeczywistość. Marcin Szczygielski przez kilka lat był dyrektorem artystycznym polskiej edycji „Playboya”, dzięki czemu swoim obserwacjom nadał piekący walor śmiechu, uderzającego niczym gogolowskie: „Z czego się śmiejecie? Z siebie się śmiejecie!”. Zygmunt Kałużyński po lekturze PL-BOYA napisał: „Powieść Szczygielskiego jest triumfem humoru, obserwacji i złośliwości. Ale nie tylko: przynosi sensacyjny demaskatorski obraz kulisów redakcji współczesnego miesięcznika dla panów. Moja najbardziej pikantna lektura od lat!”.
Sukces książki zachęcił Szczygielskiego do napisania kontynuacji – w ten sposób powstała Wiosna PL-BOYA, czyli Życie seksualne oswojonych.
Śledzimy w niej losy znanych już bohaterów: idącej po trupach, niedouczonej PR-ówki Zeni, bezdusznej i kabotyńskiej pani prezes Bety oraz buntujących się – wewnętrznie – pracowników redakcji, którzy na co dzień wybierają konformizm. Pojawiają się nowe postacie: Alicja, prawa ręka nowego, zagranicznego prezesa firmy, specjalistka od human resources oraz wiecznie głodny nowych seksualnych podbojów ojciec narratora. I znowu jest śmiesznie i strasznie zarazem.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marcin Szczygielski
Ilustracje, projekt okładki i stron tytułowych
Marcin Szczygielski
Redakcja
Hanna Adamkowska (PL-BOY)
Anna Nastulanka (Wiosna PL-BOYA)
© Copyright by Marcin Szczygielski, 2009
© Copyright by Oficyna Wydawnicza AS, 2009
© Copyright by Instytut Wydawniczy Latarnik, 2009
Projekt typograficzny i skład komputerowy
Oficyna Wydawnicza AS
ISBN 978-83-63841-09-6
INSTYTUT WYDAWNICZY LATARNIK
IM. ZYGMUNTA KAŁUŻYŃSKIEGO
Warszawa, ul. Cypryjska 89
tel./fax 22 614 28 34
e-mail:latarnik@latarnik.com.pl
Zapraszamy do księgarni internetowej
www.latarnik.com.pl
Warszawa 2009
Wydanie II
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Marcin Szczygielski
Pisarz, dziennikarz i grafik. Jest Autorem powieści PL-BOY, Wiosna PL-BOYA, Nasturcje i ćwoki orazFarfocle namiętności. W październiku 2007 roku wydał swoją piątą powieść zatytułowaną Berek, która w ciągu kilku tygodni osiągnęła status bestsellera. Rok później Autor dokonał jej adaptacji teatralnej. Premiera sztuki zatytułowanej Berek, czyli upiór w moherze, z Ewą Kasprzyk i Pawłem Małaszyńskim w rolach głównych, odbyła się 28 lutego 2009 roku w warszawskim Kwadracie, a sztuka weszła na stałe do repertuaru tego teatru. Od kwietnia 2009 roku ruszyły przygotowania do ekranizacji Berka. Szczygielski jest także autorem sztuki Wydmuszka, której premiera przewidywana jest na luty 2010 roku. Jesienią 2009 roku ukazała się jego szósta powieść Omega – pierwsza w dorobku Autora skierowana do młodszego czytelnika.
Marcin Szczygielski w swojej zawodowej karierze związany był z miesięcznikiem Playboy Edycja Polska (dyrektor artystyczny), tygodnikiem Wprost (dziennikarz), portalem internetowym Ahoj.pl (dyrektor kreatywny), wydawnictwem Gruner+Jahr Polska (dyrektor kreatywny), miesięcznikiem Moje Mieszkanie (redaktor naczelny). Jego ilustracje publikowały magazyny Newsweek, Pani, Olivia, Auto Plus, Playboy, VoYAgE, Rodzice i Nowa Fantastyka. Na przełomie lat 2006 i 2007 Szczygielski współprowadził w telewizji TVN program Pokojowe rewolucje, a w 2009 został gospodarzem programu Chłopaki z taśmy w TV 4.
PL-BOY
Farsa jednakże jest funkcją tego,
co normalne, zwykłe, standardowe.
Bez normy, która jest źródłem farsy,
ta szczególna forma śmiechu więdnie…
Doris Lessing Pamiętnik przetrwania
Alicja więc zaczęła opowiadać
swoje przygody od chwili,
kiedy po raz pierwszy ujrzała
Białego Królika.
Lewis Carrol Alicja w krainie czarów
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jeżozwierz Królewski nigdy niczego nie zostawił w spokoju.
Margaret Atwood „Pani Wyrocznia”
Fizyczna degeneracja Iwony i jak temu zaradzić • O dojrzewaniu Bety i moim awansie • Przerażające przypadki Cesi • Kim jest Justysia? • Frankenstein forever • Straszliwa moc uzależnienia od internetu
– Całkiem sflaczałam! Zobacz mój brzuch.
Iwona podciąga T-shirt i zgina się wpół. Nie widzę nic sflaczałego. Ostatnio ma obsesję wieku – skończyła właśnie dwadzieścia cztery lata i uważa, że zaczęła się rozlatywać w ekspresowym tempie. Postanawiam być bezlitosny.
– Cóż, dobiegasz trzydziestki – okres najlepszej formy masz już za sobą.
O dziwo, wydaje się usatysfakcjonowana.
– Chyba zacznę biegać, ale nie wiem gdzie. Mam już discmana – dodaje. Spoglądam na nią i przez chwilę nie pojmuję, co ma jedno do drugiego.
– Czyli chcesz słuchać, biegając?
– Przecież bym się nudziła. No, ale gdzie mam biegać? Obok mnie nie ma nic zielonego…
Iwona mieszka przy Żelaznej. Rzeczywiście nie ma tam zieleni.
– Możesz biegać po Anielewicza – tam na środku rośnie parę drzewek.
– Eeee, no wiesz, muszę mieć jakiś cel. Jak nie, to się znudzę.
– No to biegaj do Hali Mirowskiej i z powrotem.
– Nieeee, za dużo ludzi – psy mi się poplączą.
Nie spodziewałem się, że zechce biegać ze swoimi psami. Ma cztery basenji – tępawe, choć pełne wdzięku afrykańskie pieski. Systematycznie pożerają jej czas oraz dobytek.
– To biegaj przy Okopowej do Klifa – tam jest szeroki chodnik i nie ma ludzi.
– Eeee, spaliny. Co to za przyjemność? Pylicy dostanę.
Tak jest zawsze. Generalnie mam wrażenie, że ona nigdy nie chce mojej rady, tylko dyskusji. Jest świetna w konwersacyjne dwa ognie, to jej muszę przyznać. Biorę byka za rogi:
– Możesz biegać po Powązkach – blisko masz.
– No, co ty, wyrzucą mnie! I z psami…
– O rany, zawsze możesz udawać rozpacz – wiesz, czarna woalka, cichy szloch – automatyczny przy zadyszce. Biegniesz z rozpaczy, nikt się nie przyczepi.
Iwona patrzy na mnie przez chwilę bez mrugnięcia.
– Ja ci radzę – mówi – ty to zapisuj…
•
Iwona i ja pracujemy w redakcji PL-BOYA, jednego z najsilniejszych miesięczników dla facetów w Polsce. Ja jestem dyrektorem artystycznym, a Iwona moją podwładną, choć ona nie do końca akceptuje ten fakt. Udajemy więc, że nie jest.
Siedzimy na podłodze w kącie pracowni, symulując segregowanie prenumerowanych dla naszego działu czasopism.
– Już są! – wykrzykuje Cesia z fotoserwisu, która wpada do naszego studia, niosąc przed sobą karton ze zdjęciami. Zdjęcia są spóźnione, prawie cały numer już został zamknięty, a sesja Gabrysi ma być gwoździem miesiąca. Podobno jest wcieloną rewelacją, ale to opinia działu foto – dotyczy każdej sesji, którą organizują, a nie dotyczy zaś żadnej, którą kupujemy na zewnątrz.
Nasze studio nie jest duże – trzy biurka, skaner, drukarka, szafa na oryginały ilustracji. Ponieważ pokój jest narożny, mamy całe mnóstwo okien. Jeden kąt pracowni, mniej więcej trzy na trzy metry, jest wydzielony przeszkloną ścianą – to gabinet dyrektora artystycznego PL-BOYA. Czyli mój. Są chwile, kiedy nie mogę w to uwierzyć, że udało mi się zrobić taką karierę – mam w końcu dopiero 25 lat. Ale czasami myślę, że po prostu dałem się wrobić.
Mój gabinet ma zielone ściany obwieszone obrazkami i dwa okna. Kiedy w nim siedzę, czuję się jak Murphy Brown. Albo jak kioskarz – to przez tę przeszkloną ścianę, która oddziela mnie od mojego zespołu. Mój zespół to dwie osoby. Pierwsza to Maria, która jest swojego rodzaju instytucją, bo pracuje w PL-BOYU od samego początku i pamięta jeszcze pionierskie czasy pisma, kiedy redakcja mieściła się w niedużej wynajętej willi na Żoliborzu. To była złota era, coś jakby eden, tak to przynajmniej przedstawia. Wszyscy byli szczęśliwi, owieczki pasły się z wilkami w pełnej zgodzie i generalnie zawsze się chciało. Maria jest trochę grafikiem, trochę maszynistką, a trochę operatorem DTP, ale przede wszystkim jest aniołem. Drugą osobą jest Iwona. Przyjąłem ją do pracy zaraz po mojej nominacji, przyszła do nas z agencji reklamowej – jesteśmy więc wyrozumiali. Iwoncia jest grafikiem.
Rozkładam zdjęcia Gabrysi na podłodze. Rzeczywiście są całkiem niezłe. Bardzo sprytnie podświetlili ją od dołu, dzięki czemu na fotkach ma ogromne bufory – cenna i unikalna rzecz jak na nasze sesje. Ale poza nimi nic nie pokazuje. Beta będzie zła. Beta to nasza caryca – jest prezesem PL-BOYA. To piękna, pozornie delikatna kobieta, która kocha nowoczesny design, feudalizm i pozory. Z większością ludzi w firmie jest na ty, ale to się zmienia. Ochrzciliśmy ją Betą, ponieważ trudno określić ją mianem alfy i omegi.
– Fajne – orzekam, patrząc na zdjęcia.
– Fajne? Są z a j e b i s t e! – wykrzykuje Cesia entuzjastycznie. Pełni funkcję fotoedytora i bardzo się tym przejmuje, ale ogólnie jest w porządku. Zdecydowanie nabrałem dla niej szacunku po tym, gdy padła ofiarą napadu we własnym mieszkaniu. Dwóch gości włamało się przez balkon, przywiązało ją do kaloryfera i dokładnie obrobiło mieszkanie. A na drugi dzień, po uwolnieniu, ta biedaczka przyszła do pracy jakby nigdy nic. Na dobrą sprawę nie za bardzo wiem, jak powinna się zachować – załamać nerwowo, spektakularnie nawrócić lub, czy ja wiem, rzucić wszystko i wyjechać w Tybet… Nie mam pojęcia, ale to, że po prostu pojawiła się w redakcji, jest dla mnie niesamowite.
– Nic nie widać – zaznaczam. Wzrusza ramionami.
– Wiesz, jakie z nią były kłopoty?! Na nic nie chciała się zgodzić, cały czas był na planie jej facet i wszystko chciał kontrolować. A poza tym strasznie wstydziła się blizny, którą ma na udzie.
Maria z zainteresowaniem pochyla się nad zdjęciami.
– Ależ ja tu nie widzę żadnej blizny!
– Moja droga! – do mojego pokoju wkracza Justyna, dyrektor foto, która usłyszała końcówkę naszej rozmowy, ale niezbyt wyraźnie. – To jest GWIAZDA! Ona ci pizdy nie pokaże!
Zapada milczenie, a Maria oblewa się rumieńcem. Zaciskam zęby, żeby nie parsknąć śmiechem, ale jest za późno. Po chwili, zapłakani, dochodzimy do siebie. Justysia nie rozumie, o co chodzi, ale śmieje się razem z nami.
•
Dyrektorem artystycznym PL-BOYA zostałem właściwie z przypadku. Przede mną był Jędrzej, który stworzył makietę pisma i doprowadził do tego, że wśród naszych ilustratorów zaczęli pojawiać się najsławniejsi polscy graficy i malarze. Ponieważ jednak jego osoba zaczęła za bardzo wybijać się na pierwszy plan, Beta doszła do wniosku, że jest to dla niej niewygodne. Pewnie czuła się przy nim mała i głupia, a ona na pewno nie lubi tak się czuć, bo choć w pierwszych latach istnienia pisma była tylko uroczą i sprytną panienką z prowincji, to w miarę upływu czasu zaczęła dojrzewać. Pomalutku rosły jej wiedza na temat redagowania miesięcznika, znajomość języków obcych oraz ego. Ego wygrało, Jędrzej przegrał. Po długotrwałych poszukiwaniach jego następcy i kilku nieudanych próbach wybór padł na mnie. Byłem wystarczająco młody, by być dozgonnie wdzięczny Becie za nieocenioną szansę, wystarczająco niedoświadczony, by dać sobą powodować, i wystarczająco zdolny, by zapewnić jakość, której oczekiwała. Dostałem więc ogromną kiełbachę, czyli stanowisko dyrektora artystycznego pisma. Ponieważ jednak Beta po namyśle uznała, że to za dużo jak na mnie, podzieliła funkcję na dwie osoby. Ja miałem być odpowiedzialny za grafikę, a opiekę nad zdjęciami Beta powierzyła nowo przyjętej osobie. Osobą tą okazała się Justyna.
Justyna jest dziwna – raz fajna, a raz nie. Kiedy pojawiła się w redakcji, wywołała sensację i żywiołową niechęć naszej ówczesnej stylistki Zuzanny, której miała być bezpośrednią przełożoną. Swoją drogą Justysia sama nieco jej się bała – zdaje się, że jeszcze nigdy w życiu nie była czyjąś przełożoną. Pierwszego dnia w kuchni udała nawet przed Zuzanną, która jej jeszcze nie poznała, że ona to nie ona. Sensacja spowodowana była natomiast faktem, że Justysia do pracy przyszła w czymś wściekle turkusowym, co było skrzyżowaniem kombinezonu narciarskiego ze strojem do aerobiku, a na wierzch założyła wełnianą minispódniczkę w kolorze brązowym, osiągając w ten sposób wygląd egzotycznego hot doga.
Fajność Justyny polega na tym, że jest inteligentna i zabawna. Jej niefajność polega na tym, że potrafi być wredna. Generalnie jednak nie jest szkodliwa, a czasami wręcz pożyteczna, bo ma pecha. Pech objawia się tym, że Justysia potrafi zogniskować na sobie uwagę otoczenia w sytuacjach, gdy takiej uwagi powinna się wystrzegać. Tym samym jednak pozwala innym, czyli mnie, takiego zogniskowania uwagi na sobie uniknąć. Na przykład trwa redakcyjne kolegium. Beta wdzięcznie upozowana u szczytu stołu usiłuje przeforsować swój kolejny, genialny wręcz pomysł. Wydymając usteczka i kokieteryjnie bawiąc się różowym guziczkiem spinającym jej różowy dekolcik, usiłuje wyłuskać z naszego grona ofiarę – prometejskiego posłańca, który dźwignie na swych barkach ciężar jej złotej idei i poniesie – hej ho – ku świetlanej przyszłości pisma i naszemu bólowi dupy. I kiedy Beta już, już ma przeszyć mnie sztyletem swego błękitnego spojrzenia i swym różowym paluszkiem zesłać na mnie klątwę, odzywa się Justysia. Prawdopodobnie napięcie przekroczyło poziom jej odporności lub po prostu się zagapiła i nie bardzo wie, o co chodzi. I Justysia mówi, lekko nadętym i obrażonym tonem: „Eee, to nieeeemożliweeee” albo: „To się nie uda” i wtedy sytuacja diametralnie się zmienia. Zebrane grono wyraźnie się odpręża, skamieniałe powietrze powolutku odnawia swoją cyrkulację, a Beta niczym budowlany żuraw, wolniutko, niesłychanie powoli zwraca swoją kształtną blond główkę i nieco mniej kształtny, krogulczy nosek w stronę Justyny. Justysia nie wie jeszcze tego, co już wiedzą wszyscy inni – wpadła – i już za chwileczkę, już za momencik zostanie rozsmarowana po stole, krzesłach i ścianach sali konferencyjnej. I właśnie za to lubimy Justynę.
•
Teoretycznie moim zadaniem jako dyrarta jest projektowanie pisma. Ale tylko teoretycznie. Tak naprawdę praca nad układem graficznym miesięcznika, czyli łamanie pisma, to najwyżej 20 procent czasu pracy. Moim podstawowym zadaniem jest obrabianie lasek – jakkolwiek pikantnie by to brzmiało.
Kiedy patrzysz na nasze dziewczyny, zastanawiasz się, jak to możliwe, że co miesiąc udaje nam się dotrzeć do tak cudownych istot i dlaczego ty nigdy nie spotykasz, choćby na ulicy, podobnych aniołów. Odpowiedź jest prosta – nie masz dość dobrego komputera i nie żyjesz w wirtualnym świecie.
Nie ma idealnych dziewczyn. Każda ma większe lub mniejsze wady. Tej zwisają cycki, tamta nie ma ich wcale. Ta ma rozstępy jak Rów Mariański, inna krótkie nogi. Ale każda, nawet najgorszy pasztet, może wyglądać rewelacyjnie. Wystarczy odrobina wprawy i pojemny RAM.
Generalnie nie było chyba jeszcze sesji zdjęciowej, nad którą nie musiałbym popracować. Wygładzanie zmarszczek, usuwanie plam, poprawki makijażu, usuwanie blizn po implantach – rutyna, trudno to nawet nazwać skomplikowanym retuszem. Ale zdarzają się rzeczy włos jeżące na głowie.
Kiedyś trafiła się nam sesja dziewczyny po prostu anielskiej. Figurę miała boską, prześliczną buzię i wspaniałe włosy. Problem w tym, że nieuważna mama w zamierzchłych latach wylała na dziecko garnek wrzątku. Dziewczyna wyrosła na piękność, oporów nie miała i chętnie objawiała światu swoje wdzięki. W redakcji zyskała przydomek „orzech włoski”, gdyż od biustu po kolana przypominała monstrualną skorupkę włoskiego orzecha. Albo odsłonięty mózg. Istna narzeczona Freddy’ego Krügera. Praca była katorżnicza – musiałem stworzyć jej brzuch, przeszczepiając skórę z innych, podobnie oświetlonych partii ciała. Najbardziej przydatne było przedramię. Problemem okazał się pępek – odszukanie go między bliznami i szramami było wręcz niemożliwe – zrezygnowałem z rekonstrukcji i po prostu gwizdnąłem odpowiednią część anatomii jakiejś innej dziewczynie miesiąca.
Takie komputerowe „przeszczepy” zdarzały się częściej. Kiedyś w dwóch kolejnych numerach ukazały się te same piersi, dolepione trzem różnym dziewczynom. Innym razem pewna panna, mocno owłosiona, została tak nieszczęśliwie oświetlona na sesji, że jej podbrzusze wyglądało jak idealnie gładki czarny trójkąt. Zachodziło wręcz podejrzenie, że sfotografowano ją w galotach. Chcąc nie chcąc, musiałem spreparować jej mufkę. Stanęło na tym, że panna poszła do druku z doklejoną anatomią koleżanki. Zresztą nie był to majstersztyk i element okazał się nieco przyduży, za co oberwałem od Bety.
Generalnie nawet lubię taką dłubaninę, dobrze się przy niej myśli, bo jedyne, co mam zajęte, to ręce. Od czasu do czasu, gdy bardzo mi się nudzi, zmieniam coś ot tak sobie. Na przykład wstawiam gdzieś swoje zdjęcie – jedna z naszych gwiazd kiedyś miała na szyi medalion z moją gębą.
Czasami zmieniamy z Marią i Iwoną dla rozrywki jakieś szczegóły w innych zdjęciach niż rozbierane. Przez pewien czas robiliśmy to tak nagminnie, że potem, nawet gdy zdjęcie nie było przerabiane, nikt w redakcji nie chciał w to uwierzyć. Doprowadziło to do tego, że kiedy raz dobieraliśmy fotki, które miały znaleźć się w drukowanej prezentacji pracowników PL-BOYA, wszystkie dziewczyny z działu reklamy obraziły się na nas śmiertelnie, twierdząc, że złośliwie zniekształciliśmy im twarze.
Taki retusz to prosta sprawa – zdjęcie w komputerze traktujesz trochę jak olejny obraz, na którym farba jest jeszcze bardzo świeża. Oczywiście nie posługuję się pędzlem. Podstawowym narzędziem jest stempelek do klonowania. Dzięki niemu mogę przenosić gładkie fragmenty skóry i zastępować nimi inne, mniej piękne. W ten sam sposób dodaję włosy tam, gdzie jest ich za mało, a usuwam z takich miejsc, gdzie ich być nie powinno.
Piersi najprościej jest powiększać pinchem – taką jakby soczewką, która powiększa stopniowo elementy od brzegu wybranego obszaru zdjęcia aż do środka. Skóra trochę się zniekształca, ale to można wygładzić. Od czasu do czasu zdarzają się oczywiście sytuacje, w których żaden pinch nie pomoże – wtedy albo dolepiam obce balony, albo sam je preparuję. Nogi wyciągam narzędziem do skalowania, drobne zmarszczki i odbarwienia filtrem blur, czyli rozmiękczaczem. Fałdy tłuszczu się stempluje i odkrawa po bokach, to samo dotyczy różnych obwisów. Powiększam oczy, usta, zmieniam i wyrównuję kolor skóry, zagęszczam włosy, wybielam zęby.
Bardzo ważnym elementem fotek publikowanych w naszym magazynie jest szczegółowość i ilość bobrów. To zależy od Bety, która ma w tej kwestii różne nastawienie – wychyla się jak wskazówka metronomu raz w stronę czytelników: „Więcej pokaż! I żeby były włosy łonowe! I szczegóły!”, a raz w stronę reklamodawców: „Mniej pokaż! Mniej porno! Zlikwiduj wargi sromowe! Rozmiękcz to, rozmiękcz!”. Generalnie takie okresy trwają około dwóch, trzech miesięcy w jedną i trochę krócej w drugą stronę, choć bywają nieco gwałtowniejsze wahnięcia – kiedyś jedna panienka bardzo odważnie pozowała ze środkowym palcem wsuniętym w pewien szczegół własnej anatomii i dla wyjaśnienia dodam, że nie był to nos. Przez dwa tygodnie dzień po dniu zdanie Bety na ten temat się zmieniało – w poniedziałek paluszek mógł być wewnątrz, ale we wtorek dzwoniła skoro świt, około 10.00, w lekkiej histerii, krzycząc w słuchawkę: „Wyciągnij go, wyciągnij, tak?”.
To „tak?” jest bardzo charakterystyczną odzywką Bety – kończy nim większość swoich wypowiedzi, na przykład:
– Wczoraj tego nie wiedziałam, tak? – przy czym zdanie jest stwierdzeniem faktu, a nie pytaniem. Albo:
– Wyjechałam na dwa tygodnie, tak?
Nie należy wtedy odpowiadać „TAK!”, bo się zdenerwuje – trzeba natomiast się uśmiechnąć. Generalnie Beta lubi, gdy się uśmiechasz i nie przysparzasz kłopotów posiadaniem swojego zdania. Oczywiście posiadanie własnego zdania jest punktowane, byle tylko było to zdanie zbieżne z jej punktem widzenia. W sumie z Betą da się żyć, tym bardziej że w redakcji pojawia się mniej więcej dwa razy w tygodniu. Resztę swego pastelowego życia wiedzie w rodzinnym mieście na prowincji, będąc niekoronowaną królową okolicznej elity butikowo-fitnessowo-smażalnianej.
•
Dziś mamy spokój. Jest poniedziałek, Bety można spodziewać się około środy. Numer jest prawie skończony, zresztą i tak wytężona praca związana z łamaniem miesięcznika zajmuje z grubsza tydzień w ciągu miesiąca. Reszta to życie towarzyskie, a ostatnio – internet, którego rozrywkowy charakter właśnie odkryliśmy.
Internet powoli staje się naszym nałogiem. Iwona i Maria pod dziesiątkami pseudonimów nawiązują pieprzną korespondencję z jakimiś facetami. Wypisują do nich istne epistoły – nie mam pojęcia o czym.
– Popatrzcie, jak łatwo wyrwać faceta przez internet – popada w zadumę Maria – i pomyśleć, że jeszcze dwa miesiące temu nie wiedziałam, że mogę mieć jakąś inną skrzynkę mailową niż ta, którą założył mi w pracy nasz administrator. A tu proszę. Ile radości może nieść chęć poznania nowoczesnej technologii.
– Powiedziałabym raczej: nuda czyni cuda – oświadcza Iwona.
Maria z wypiekami wczytuje się w ogłoszenia.
– Posłuchajcie tego: „Delikatna i spragniona miłości chętnie cię w sercu ugości. Lubię spacer, kino i literaturę oraz twoje oczy i muskulaturę. Czekam, tęsknię, wypatruję. Poznaj mnie – nie pożałujesz”. A tu chyba jakieś dane czy wymiary… No, nie wiem… 13/99/2000?
– Sądząc z treści, pierwsze to wiek, drugie IQ, a trzecie waga – objaśniam uczynnie.
Nie bardzo mnie te ogłoszenia i czaty pociągają, szczególnie od chwili, gdy uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nie mam najmniejszej gwarancji, czy po drugiej stronie jest dziewczyna, facet, czy powiedzmy moja profesorka z liceum. A ludzie miewają najdziwniejsze pomysły – wiem o tym, odkąd raz na czat wszedłem jako Dominująca Xenia. Miałem gigantyczne powodzenie.
– Może coś złamiemy? – pytam dla czystego sumienia.
– Ale co? Prawie wszystko gotowe. Zostało parę rzeczy, ale do tego nie ma tekstu, do tamtego nie ma zdjęć. Może babę…
– Baba złamana, czekamy na tekst. Nic nie ma… – Maria wzdycha teatralnie.
– Ewentualnie przegląd sekscytacji roku – mówię niepewnie.
– Tekst jest?
– Nie ma….
– A zdjęcia?
– Zwariowałaś?!
– No to jak mamy łamać? – Maria szeroko otwiera oczy.
– Można by poszukać w sieci – spoglądam niewinnie i zaczyna się. Przez godzinę buszujemy w internecie, trafiając na coraz bardziej świńskie strony. Maria szerokim łukiem obchodzi stereotypowe „sex”, „hardcore” i „fuck” – zaczyna szukać po nazwiskach.
– Moja droga, w ten sposób nic nie znajdziesz – Iwona wydyma wargi. – Wpisz „pussy”.
– Ale sekscytacje mają przedstawiać znane osoby w sytuacjach erotycznych, a „pussy” doprowadzi mnie do osób nieznanych w sytuacjach pornograficznych.
– Trudno odmówić racji – przyznaję.
– Kto jest na topie?
– Julia Roberts albo Zeta-Jones.
– Wpiszę Ryan Phillippe.
– E?! Kto to jest?
– Zaufaj mi, bożyszcze tłumów, kuzynka mi mówiła. Chyba grał w Koszmarze minionego lata.
Rzeczywiście, pod hasłem „Ryan Phillippe” wyświetla się całe mnóstwo site’ów.
– Eeee – mówi Iwona pełnym zwątpienia głosem. – No, pokaż…
Chłopak, a właściwie facet, bo na oko dobiega trzydziestki, okazuje się odętoustym cherubinkiem z chorobliwie błyszczącymi oczkami i łysą jak tyłek słonia klatką piersiową. O dziwo, galerie z jego fotkami nadzwyczaj często łączą się z Pokemonami i Kubusiem Puchatkiem.
– To dopiero dziecięca pornografia…
– Zobaczmy tę.
Maria klika w link. Pojawia się żałośnie uboga strona – nagłówek, cztery odsyłacze do podstron oraz histerycznie podskakujący, zielonożółty Puchatek.
– Uuuu, widzę, majstersztyk… A gdzie ten goguś?
– Jest tu.
Po kliknięciu na ekranie pojawia się wcale pokaźna kolekcja lekko roznegliżowanych zdjęć cherlawego amanta.
– Ty, właścicielka tej strony ma czternaście lat!
– Zajrzyj do księgi gości.
– Jest księga gości?
– No, ma nawet 2457 wpisów.
– Na Boga!
Rzeczywiście, prawie dwa i pół tysiąca osób, głównie nastolatek, wpisało się niejakiej Ani, gratulując jej strony i przecudownych fotek…
– O, tu jakaś równolatka – Maria przesuwa stronę.
– Przeczytaj!
– Monia pisze, lat trzynaście. Czytam: „Chciałam ci bardzo mocno podziękować za tę stronę, bo jest wyjebana w kosmos.”.
– Rany boskie…
Śmiejemy się w najlepsze, gdy wchodzi Krzycho, nasz redaktor naczelny.
– A cóż tu tak wesoło?
– Maria coś znalazła w sieci.
– A Maria nie ma nic do roboty?
– Wiedziałam – jęczy Maria.
– Jedna dziewczynka napisała drugiej dziewczynce, że mocno jej dziękuje za stronę internetową, bo jest „wyjebana w kosmos”.
– No, ładnie – mówi Krzycho, odwraca się na pięcie i wychodzi.
– Oj, czuję, że wkrótce ja też taka będę – wzdycha Maria.
– To znaczy, jaka?
– Wyjebana w kosmos.
ROZDZIAŁ DRUGI
Sprzątaczka zapytana, czy dobrze znosi zapach, odparła „Jaki zapach?”. Gdy skonfrontowano ją z serami i nakazano mocno wciągnąć powietrze oświadczyła, iż dolatuje ją nikła woń melonów.
Jerome K. Jerome „Trzech panów w łódce (nie licząc psa)”
Uroki pracy na Ochocie • Lewy profil prosiaczka • Życie od kuchni • Trudna miłość • Czosnek a przestrzeń • Na scenę wkracza Zenia • Ze sceny schodzi Zuzanna
Nasza redakcja mieści się w paskudnym, odrapanym biurowcu za Polami Mokotowskimi. Straszna lokalizacja, nikomu nie po drodze. Z wyjątkiem Bety, która na ogół przylatuje do nas samolotem, a do Okęcia stąd rzut beretem. Tłuczemy się więc dzień w dzień z różnych najodleglejszych zakątków Warszawy do naszej ukochanej pracy, obowiązkowo odstając swoje czterdzieści pięć minut w korku na Żwirki i Wigury.
Mieszkam w Śródmieściu, tuż obok rotundy PKO, więc nie mam tak najgorzej – inni dojeżdżają z Żoliborza czy Tarchomina.
Nasza redakcja to w sumie około dwudziestu osób. Obowiązuje układ wertykalny – na te dwadzieścia osób dziewięć to dyrektorzy. Najmniej jest szeregowych pracowników, bo wśród pozostałej jedenastki piątka to zastępcy. Ostatnio mówi się o stworzeniu nowego stanowiska dyrektorskiego – dyrektora recepcji. Nasza Bajeczka zakupiła więc już na stadionie garsonkę à la biznesłumen.
Bajeczka to nasza sekretarka recepcjonistka. Ma mniej więcej dwadzieścia lat, silną osobowość i słaby gust. Mówimy na nią „Bajeczka”, bo generalnie to chyba w życiu słowa prawdy nie powiedziała – szczególnie jeśli chodzi o sprawy służbowe, a dokładniej o to, co miała zrobić, a nie zrobiła i dlaczego. Większość czasu w pracy spędza w kawiarence internetowej – to taki rodzaj czatu. Zanim podłączyli nam internet, była redakcyjną mistrzynią komputerowego pasjansa, liczbą punktów wygrywając nawet z zastępcą naczelnego. Bajeczki nie należy prosić o nic, a już na pewno nie o wysłanie faksu. Nie, żeby nie wiedziała jak – wie dobrze, ale nie lubi, więc możesz być pewny, że twój faks wyląduje w koszu.
Jej biurko stoi tuż na wprost wyjścia z windy, a za nią straszy, przykręcony solidnie do szklanej ściany, monstrualny symbol naszego miesięcznika – Prosiaczek. Nasze Prosię to nie żadna infantylna świnka Babe – to bardzo elegancki (o czym świadczy krawat fantazyjnie zawiązany pod ryjkiem) i w pełni świadom swego seksualnego uroku (perwersyjne spojrzenie jedynego widocznego oczka) młody samiec.
Tuż obok recepcji jest sekretny korytarzyk prowadzący do drzwi ekskluzywnego buduaru Bety. Dojścia strzegą położone naprzeciw siebie pokoje dyrektora dystrybucji i dyrektora controllingu. Jeżeli skręcisz w prawo i nie wyhamujesz na czas, rozbijesz sobie nos o szklane drzwi do sali konferencyjnej. Dalej jest pokój redaktora naczelnego, marketing, właściwa redakcja, skonstruowana na kształt laboratoryjnego labiryntu dla szczurów, czyli pogrodzona dużą ilością niskich ścianek. Zaraz za redakcją jest pokój Justyny i Cesi, potem kuchnia, klop, my, reklama i znów jesteś obok Bajeczki.
Taki jest stan na dziś, ale nigdy nic nie wiadomo, bo żyjemy w domu dla lalek, którego właścicielką jest Beta. Być może jutro w przypływie fantazji postanowi pozamieniać miejsca – Ken pójdzie tu, a Barbi tam. Wolałbym nie wylądować w klopie czy kuchni, jak to przydarzyło się dyrektorowi produkcji. Biurko Pawła nie stoi oczywiście w samej kuchni, ale żeby do niego dojść, trzeba przecisnąć się między zlewem a lodówką.
W części redakcyjnej siedzi pięć osób: dwie redaktorki – Kryśka i Jolka, zastępca naczelnego, czyli Marek, oraz sekretarz redakcji i zastępca – Ania i Anita. Na przychodne jest jeszcze korektorka Joanna. Chwilowo nie jest obsadzone biurko stylistki, która przed kilkoma dniami z ogromnym hukiem nas opuściła. Poniekąd wypiła piwo, którego sama nawarzyła. Nie żałujemy jej za bardzo, bo my to piwo wciąż spijamy.
Reklama zajmuje jedno z największych pomieszczeń w biurze. To specyficzny dział, ale dość dobrze ze sobą żyjemy. Nasze kontakty ograniczają się głównie do chwil spędzonych na papierosie, może dlatego. Pracuje tam pięć dziewczyn, którymi dowodzi Natasza – wszystkie ładne i efektowne – to żelazny wymóg Bety. Generalnie, jeśli chcesz pracować w PL-BOYU, musisz dobrze wyglądać – Beta jest estetką i wygląd to podstawowe kryterium oceny twojej przydatności do pracy.
Dziś przyjeżdżam do redakcji wyjątkowo wcześnie, jest dopiero 10.00. W dodatku korki nie są teraz aż tak uciążliwe, bo jest połowa sierpnia i większość ludzi wybyła z miasta. Iwona powoli dobudza się w kuchni nad gigantycznym kubasem kawy, a Maria nie odrywa się od monitora. Prawdopodobnie analizuje najnowszy e-mail od jakiegoś komputerowego adonisa. Wracam do kuchni.
– Źle się czuję – komunikuje Iwona. Przyglądam się jej uważnie.
– Piłaś – stwierdzam.
– Nieeee, spadłam z drążkiem.
– Hm?!
– Postanowiłam rano trochę poćwiczyć, jak wyszłam z łazienki. Mam taki drążek, rozporowy, no wiesz, w futrynie. Podciągnęłam się i kiedy miałam kolana przy uszach, on się obsunął. Grzmotnęłam kręgosłupem w podłogę – wzdycha i dodaje – goła byłam, nie wiem, czy ktoś mnie nie widział przez okno.
Iwona nie ma zasłon, a na wprost jej okien stoi bliźniaczy blok.
– Jezu – mówię, bo nie wiem za bardzo, co powiedzieć.
– No – wzdycha Iwona. – Ale jutro też na nim poćwiczę.
– Przecież się zerwał?
– Coś ty, już mam go na miejscu – mówi Iwona.
– Przykręciłaś go z powrotem? Tylko porządnie, najlepiej żabą.
– Bartosz mi przykręcił.
– Powinnaś przykręcić żabą – upieram się.
– Nie wiesz, jak on teraz wygląda.
Chichoczemy. Bartosz to chłopak Iwony. Postać ogromnie specyficzna, no, ale pracuje w agencji reklamowej. Łączy go z Iwoną wyjątkowo skomplikowany i toksyczny związek, dostarczający obojgu niesłychanie silnych emocji. Zresztą nie tylko im – wydarzenia z zapartym tchem śledzi pół redakcji, niczym fabułę brazylijskiego tasiemca, będącego skrzyżowaniem Love Story z Halloween plus wszystkie sequele. Parę tygodni temu Bartosz po raz trzeci wyprowadził się z mieszkania przy Żelaznej, a teraz są na etapie podziału majątku. Końca nie widać.
Powoli redakcja się zapełnia. Doskonale wiemy, kto kiedy przyszedł, bo wszyscy pierwsze kroki kierują do kuchni. Wchodzi Anita.
– Cześć – rzuca. – Odsuń się, bo muszę sobie sparzyć pomidora.
Anita jest osobą, którą znam najdłużej – nie tylko w redakcji, ale w ogóle. Chodziliśmy razem do liceum w Szczecinie. Potem ja wyjechałem do Warszawy, a ona na filmoznawstwo do Łodzi. Po studiach dołączyła do mnie. W redakcji pełni funkcję zastępcy sekretarza redakcji, Anki. Czyni to z właściwą sobie bezkompromisowością, co błyskawicznie zaowocowało tym, że poobrażała się połowa autorów.
W kuchni robi się bardzo niewygodnie, bo Cesia w charakterze śniadania zaczyna konsumować śledziową sałatkę z dużą ilością czosnku. Idziemy do mojego pokoju na papierosa.
Dzisiaj jest nieco bardziej nerwowy dzień – jutro przyjeżdża Beta. Będzie oglądała aktualny numer u mnie na komputerze, a potem ma być kolegium redakcyjne. Maksymalna nuda – najpierw zrobi nam sprawdzian z ostatniego numeru, a potem będzie wałkowała plan pięciu. Plan pięciu ma niby być planowaniem przyszłych numerów, ale w gruncie rzeczy to kompilacja pobożnych życzeń i bajek, z których na ogół nic nie wychodzi. Sprawdzian z numeru natomiast to istny horror – wszyscy po kolei muszą opowiadać, co sądzą o każdym artykule i sesji zdjęciowej, przy czym prawda jest taka, że nikt, absolutnie nikt w redakcji nie czyta naszego miesięcznika. Muszę przeczytać, ale później.
Dochodzi 12.00, zabieram się do obrabiania okładki i zdjęć Gabrysi. Wyjątkowo mało roboty. Cycki ma trochę za nisko – trzeba podciągnąć. Prawie nie widać zmarszczek, wszystko ma z grubsza proporcjonalne, nietłusta. Poprawiam jej makijaż, wyrównuję zęby, trochę powiększam oczy, wygładzam skórę. No, powiedzmy, że gotowe. Teraz przeczytam numer. albo nie, później.
Mija południe. Lunch robimy sobie na miejscu, w kuchni. Iwona otwiera puszkę z łososiem, Maria kroi pomidory, ja smaruję chleb. W zlewie piętrzy się sterta brudnych kubków, mikrofalówka stoi w kałuży tłuszczu.
– Ale świnie! – mówi Iwona, wpychając otwieracz w stos kubków. – Nawet nie ma gdzie tego wsadzić.
– Umyj i odłóż na miejsce.
– Nie bądź nudny.
Nagle miła atmosfera ścina się jak jajko na patelni. Do kuchni wchodzi Zenia, niedawno przyjęta do PL-BOYA szefowa public relations. Wilk (nie, raczej żmija) w owczej skórze. Jak twierdzi Maria, Zenia jest najlepszym przykładem osoby, której charakter wylazł na twarz, czyli takim negatywem historii portretu Doriana Graya.
– Dzień dobry – rozpływa się w krzywym uśmiechu. Gruba warstwa fluidu na jej twarzy nie wszędzie poddaje się naprężeniom – wybrzusza się i pęka niczym cienka kra na rwącej rzece.
– Dobry – uprzejmie marszczymy twarze.
– Co słychać?
– Nic. A u ciebie?
W takich sytuacjach na mnie zawsze można liczyć. Anita twierdzi, że jestem faryzeuszem, ale ja po prostu lubię być miły. No, OK – nie umiem być niemiły.
– Och, strasznie dużo pracy, wprost koszmarnie!
Zenia wdzięcznie opiera się o lodówkę, gorset (to niewiarygodne, ale ona nosi coś takiego – może chowa pod nim dodatkowe kończyny lub macki?) ukryty pod zwiewną sukienką trzeszczy ostrzegawczo.
– Wczoraj wyszłam do domu o dziesiątej wieczorem!
Nie dodaje, że do pracy przyszła po dwunastej – wiemy o tym dzięki Bajeczce. Ponieważ nie przejawiamy oznak głębokiego współczucia, Zenia wzdycha żałośnie:
– A Izunia tak długo siedziała przy komputerze, że aż zasłabła.
– A co, pasjans nie wychodził? – pyta Maria niewinnie. Zenia nie ma pojęcia, co to komputer i Windows. Pewnie nawet nie wie, czy są na prąd, czy na wiatr – nie łapie kontekstu, pomija więc uwagę milczeniem. Mruży swoje blisko osadzone ślepka, które przypominają nieduży złowróżbny znak nieskończoności wysikany w mokrym śniegu, i oddala się, skrzypiąc w zawiasach.
To jest właśnie to piwo, którego nawarzyła Zuzanna.
•
Zenia pierwszy raz pojawiła się w naszych progach mniej więcej dwa miesiące temu. Poznałem ją na korytarzu, gdzie oglądała wywieszone prace naszych ilustratorów, obtańcowywana przez rozchichotaną Zuzannę.
– Marcin, to jest Zenia. Zenia będzie z nami pracować. Zenia będzie szefową PR. Zeniu, to jest Marcin, nasz dyrektor artystyczny.
Zenia zogniskowała na mnie spojrzenie, wyszczerzyła się w uśmiechu i niemal zgięła wpół.
– Bardzo mi miło. Bardzo.
– Witam w firmie!
Wyszczerzyłem się w uśmiechu i niemal zgiąłem wpół.
Kiedy skręciłem za róg, dobiegł mnie przyciszony, słodziutki głos Zeni.
– O, jaki sympatyczny misio. A cóż to robi taki dyrektor artystyczny?
– To właściwie jest funkcja równa z funkcją naczelnego, odpowiada za wygląd pisma.
– Taaaak? – zdziwiła się Zenia i coś mnie lekko ukłuło, pewnie niedobre przeczucie, ale jakoś nie mogłem sobie darować reszty. Przystanąłem i rozpłaszczyłem się na ścianie.
– Ojej, no, no. Mój przyjaciel też jest dyrektorem artystycznym. W agencji reklamowej. Ale to żadne halo, jest ich tam chyba z siedmiu. A tu to takie ważne? – usłyszałem cieniutki chichocik Zuzanny. – Hmm, a ile on ma lat?
– Wiesz, nie wiem dokładnie, chyba ze trzydzieści.
Bezczelność, dobrze wiedziała, ile mam lat, ciekaw byłem za to, ile lat ma Zenia – wyglądała na sześćdziesiąt. Wróciłem do studia, usiadłem ciężko na biurku i powiedziałem:
– Wiecie, coś mi mówi, że kroją się kłopoty.
•
Nie pomyliłem się, choć w ciągu kilku następnych dni moje złe przeczucia pozostawały w uśpieniu. Zenia była przemiła, błyskawicznie nawiązała kontakty towarzyskie z całą redakcją. Właściwie wszyscy ją polubili. Jedyną osobą, która miała niezachwianie wrogi stosunek do nowej szefowej PR, była Iwona. Zresztą Zenia szybko to wyczuła i po kilku próbach przełamania lodów zaczęła Iwonę ostentacyjnie ignorować. Minął tydzień, potem drugi. Zenia poczuła się u siebie, oplotła kąty i ściany jak trójklapowiec, omotała Bajeczkę i przede wszystkim urzekła Betę. Betę, dla której najważniejszy był zawsze czyjś wygląd i po nim głównie oceniała ludzi, tym razem oczarował ktoś, o czyjej powierzchowności trudno by nawet powiedzieć przyjemna.
Zenia jest wielka i chuda. Kościste ramiona i nogi, które bardzo chętnie eksponuje, zazwyczaj ma jakoś dziwnie powyginane lub splecione. Końska głowa, zawieszona na długiej żylastej szyi, zawsze podąża kilkanaście centymetrów przed swoją zgarbioną właścicielką. Długie, rzadkie, przetłuszczone na ogół włosy w nieprzyjemny sposób rozdzielają się na karku i w dwóch sztywnych pasmach zwisają po obu stronach twarzy, dodatkowo ozdobionej uszami, które wystają z fryzury à la córka hutnika. Wąskie, zaciśnięte w idealnie prostą, poziomą krechę usta, zapadnięte policzki, ogromny zakrzywiony nochal i maleńkie, prawie stykające się oczka być może nie robiłyby tak piorunującego wrażenia, gdyby nie głęboka wiara Zeni w dobroczynne efekty makijażu. Trudno powiedzieć, co ona właściwie na tę twarz pakuje, bo nikt, nawet gościnnie bywająca u nas wizażystka, nie są w stanie tego rozszyfrować. Podstawowym elementem make-upu Zeni jest jakaś gumo-podobna substancja, być może jakiś tajwański podkład czy fluid, którego gruba warstwa pokrywa jej nos i policzki. Substancja ta, w godzinach przedpołudniowych dość elastyczna, około godziny 14.00 traci swą spoistość i zaczyna pękać, poddając się wyrazistej mimice Zeni. Efekt zarówno przerażający, jak i fascynujący. Drugi dobitny element makijażu to kolorki – dwa okrągłe, solidne placki na policzkach. Wiośniano różowe na dzień i musztardowobeżowe na wieczór. Elementem dopełniającym są bardzo zdecydowane próby zatuszowania faktu, że Zenia nie ma odstępu między oczami. By temu zaradzić, usiłuje każdego ranka (choć być może raz na kilka dni, za czym obstaje Anita) wymalować sobie nowe oczy po bokach. Osiąga dzięki temu efekt podobny do tego, jaki osiągają pewne gatunki motyli, produkując na swoich skrzydłach fałszywe źrenice – przeraża i odstrasza. Różnica polega na tym, że motyle chcą taki właśnie efekt osiągnąć, Zenia zaś chyba nie. Są dni, kiedy dzięki swoim zabiegom przypomina szopa, a w skrajnych przypadkach nawet Zorro.
A jednak Beta ewidentnie ją kocha. Dzwonią do siebie dwa razy dziennie: pierwszy raz koło południa, kiedy tylko Zenia zjawia się w pracy, a drugi wieczorem, o czym wiemy z pewnego źródła.
Zenia po przyjściu do pracy robi obchód, czyli sprawdza, kto jest, kogo nie ma i kto się czym zajmuje – wtedy właśnie zbiera materiały na pierwszą rozmowę z Betą. Wieczorem natomiast przekazuje informacje o tym, co się działo w ciągu dnia, kto kiedy wyszedł i (jeśli tylko uda jej się podsłuchać lub wyciągnąć kogoś na zwierzenia) co kto mówił. Dowiedzieliśmy się o tym błyskawicznie, najpierw drogą dedukcji – Beta ostatnio coś zdecydowanie za dużo o nas wiedziała – a następnie empirycznie, dzięki Anicie, która ofiarnie zgodziła się na inwigilację Zeni. Akcję wywiadowczą przeprowadziliśmy bardzo fachowo, upychając Anitę za reklamą Prosiaczka PL-BOYA 1997 – monstrualnym kawałem tektury nawołującym naiwne panny, aby dały się dla nas rozebrać za małe pieniądze. Anita, osoba nieduża, przesiedziała czterdziestominutową wazeliniarską telekonferencję Zeni z Betą w bardzo niewygodnej pozycji, na starej doniczce po fikusie naczelnego, skrzętnie notując w pamięci fragmenty rozmowy. Następnie wywołaliśmy Zenię, zmuszając Bajeczkę, by rozłączyła rozmowę, która pewnie trwałaby jeszcze dalsze czterdzieści minut. Zgodnie z oczekiwaniem po kilkunastu bezproduktywnych okrzykach „halo, halo!” i jednym bogobojnym „jezusmaria” Zenia pędem wybiegła ze swojego pokoju w celu opieprzenia Bajeczki. Błyskawicznie wyciągnęliśmy lekko zesztywniałą i ogromnie z siebie dumną Anitę zza tektury i zanieśliśmy do naszego studia. Podejrzenia się potwierdziły – Zenia była zaplutym kablem. Poświęciliśmy kilkanaście minut na podsycenie w sobie atmosfery sensacji i utwierdzanie Anity w poczuciu samozadowolenia. Z tym ostatnim nawet przesadziliśmy – przez parę godzin była zarozumiała nie do wytrzymania. Aby ją nieco utemperować, wyciągnąłem jej wiatrówkę z szafy i starannie nakleiłem na plecach, wycięty z rubryki sportowej Gazety Wyborczej, nagłówek artykułu o jakiejś początkującej koszykarce.
Nosił on tytuł „Najmniejsza w ataku”. Anita niczego nie zauważyła i udała się tak przez całe miasto do domu, co wydawało mi się do tego stopnia zabawne, że aż nie mogłem prowadzić samochodu przez łzy. Pomogło i zarozumiałość Anicie przeszła. Szczególnie że w drodze do domu robiła liczne zakupy, a w aptece usiłowała kokieteryjnie mrugnąć do chłopaka, który stał za nią i szczerzył się od ucha do ucha. Była pewna, że to do niej.
O tym, że Zenia kabluje, wiedzieliśmy więc już na pewno. Ale nie wiedzieliśmy o tym, że Zenia ma jeszcze jedną cechę – nie cierpi, kiedy jest zgoda. Tak jak inni nie lubią deszczu, a jeszcze inni rapu, żucia gumy czy stosunków analnych. Po upływie tygodnia atmosfera w firmie zaczęła się zagęszczać. Nagle pojawiły się jakieś pretensje, sprzeczki wybuchały z byle powodu, humory skisły. Otóż Zenia jest mistrzynią w snuciu intryg. Niczym pajęczyca Tekla misternie plecie cieniutką i zdradliwą pajęczynę, w którą wpadniesz, zanim się obejrzysz. Najpierw Zenia nawiązuje bliski kontakt (potrafi być urocza, kiedy chce – trudno jej odmówić sprytu), ma na to kilka sposobów. Wie coś o tobie, ma jakiś haczyk, choćby to, że wczoraj ktoś porysował ci samochód albo ktoś obrobił ci tyłek (a takie rzeczy wie zawsze) – czyli przychodzi wyrazić współczucie i zjednoczyć się w bólu. Albo gra na litość:
– Nie mogę, już mam dość. Tyle pracy, nie mogę się wyrobić.
Na to jednak mało kto się daje złapać, bo wszyscy wiemy, że akurat pracy to my za dużo nie mamy. Ma jeszcze jeden niezawodny sposób, choć korzysta z niego w krańcowych sytuacjach i tylko jeśli jest pewna, że może sobie na to pozwolić. Ten sposób to Beta. Umówmy się, nie ma chyba osoby w firmie, która by z chęcią, ot, choćby dla przeżycia rozkosznego dreszczyku igrania z niebezpieczeństwem, nie obrobiła Becie dupska. Zenia wyczaja sytuację bezpieczną, tzn. kiedy nikt niczego nie usłyszy (na przykład w naszym koedukacyjnym klopie), i zaczyna delikatnie:
– Nie powinnam o tym mówić, ale ta Beta…
Początkowo usiłowała używać sformułowania „pani prezes”, ale wywoływała co najwyżej konsternację.
– No doprawdy! – dodaje wyczekująco. Zaczyna więc delikatnie, rzuca błyszczkę z wytrawnością zawodowego wędkarza, a w tym stawie każda rybka da się złapać nawet na tak parszywą przynętę. Od słowa do słowa, nawet się nie obejrzysz, kiedy rozmowa z Bety zejdzie na ciebie. Zenia to się sroży, to się płoży i raz dwa wyciągnie z ciebie, co sądzisz o nowej fryzurze Nataszy z reklamy (no, a bądźmy szczerzy, chyba nikomu poza właścicielką ta fryzura się nie podoba), co myślisz o najnowszym rewelacyjnym pomyśle Bety, ochrzczonym w redakcji mianem „plujboj 2000”, albo o wysokości własnej pensji. Zdanie na ostatni temat akurat może się zmienić o sto osiemdziesiąt stopni podczas tej rozmowy po usłyszeniu od Zeni, ile na przykład zarabia ktoś inny, kto twoim i jej zdaniem zasługuje góra na połowę tej kwoty. Po kilkunastu minutach Zenia wyssie cię jak dojrzałą pomarańczę i odrzuci pustą łupinę. A za godzinę Natasza już z tobą nie gada, a gorzej zarabiający koledzy patrzą wilkiem. Oczywiście są przypadki, kiedy ktoś nie da się złapać, jak choćby Iwona. Wtedy automatycznie staje się wrogiem, systematycznie i bezlitośnie niszczonym za pomocą niezawodnej broni – przysrywek. A złośliwości to trzecia po intrygach i prawdoprzypuszczalnym pożeraniu niemowląt supermistrzowska sprawność Zeni.
Najzabawniejsze, że Zuzanna, która przywlokła tę gangrenę do naszej redakcji, pierwsza padła na barykadzie. Prawdopodobnie Zenia nie lubi mieć wokół siebie osób, którym musi być za coś wdzięczna. Z Zuzanną rozprawiła się definitywnie już dwa tygodnie po rozpoczęciu pracy. Najpierw z szybkością atakującej kobry wykończyła niczego niespodziewającą się i spragnioną dozgonnej wdzięczności dziewczynę żądłem zjadliwej ironii i przytyków. Następnie zręcznie ogłupiła Betę, która po dziesięciu minutach rozmowy przyjęła do pracy Justynę, poleconą przez Zenię. Justysia objęła funkcję fotodyrektora i do jej obowiązków miał należeć również nadzór nad sesjami mody, a to była dotąd działka Zuzanny. I ni z gruchy, ni z pietruchy Zuzanna, która wciąż jeszcze lizała moralne rany, dowiedziała się, że została zdegradowana z osobistej psiapsióły Bety do rangi podwładnej jakiejś Justyny. Tego było za dużo – wytrzymała dwa dni. Na trzeci dzień coś w dziewczynie pękło. Zabrała torebkę, obeszła całą redakcję, mówiąc każdej napotkanej osobie, co o niej sądzi. Jak się okazało, sądziła bardzo dużo i nie bardzo pochlebnie. Zenię instynkt szczura kanałowego ustrzegł od konfrontacji, zwiała na czas, i Zuzanna, której nie dane było odreagować na właściwym obiekcie, odbiła to sobie przy recepcji, gdzie w drogę weszła jej bogu ducha winna Natasza. Zuzanna zacisnęła piąstki i wrzasnęła dobitnie:
– A z tobą to ja się jeszcze policzę, ty kurwo!!!
Być może Natasza tak do końca bogu ducha winna nie była, bo zbladła jak ściana i przez resztę dnia nie można jej było uspokoić. Zuzanna trzasnęła drzwiami sali konferencyjnej dla efektu i wcisnęła guzik windy, która jak na złość nie przyjeżdżała przez czas dłuższy. W końcu winda nadjechała i Zuzanny już więcej nie zobaczyliśmy. Zostaliśmy na placu boju sami.
•
Dochodzi trzecia, praca pomału się kończy. Wyskakujemy z Iwoną na „kilogramy”, czyli do szmateksu, gdzie kupujemy trzy reklamówki pokręconych ciuchów, których pewnie ani ona, ani ja nigdy nie założymy. Około czwartej wracamy do redakcji po rzeczy i jedziemy do domu. W samochodzie koło Marriotta uświadamiam sobie, że jeszcze nie przeczytałem PL-BOYA na jutrzejsze kolegium.
– Eee, zrobię to wieczorem – uspokajam się. Parkuję przy Brackiej, wypożyczam jeszcze dwie płyty DVD, kupuję butelkę martini bianco i wchodzę na swoje trzecie piętro kamienicy przy ulicy Widok.
Generalnie większość wieczorów spędzam w domu, bo niespecjalnie lubię wychodzić. Czasami, góra raz w tygodniu, idę gdzieś z przyjaciółmi, najczęściej z Iwoną. Bywa, że jest fajnie, ale potem wraca się do domu strasznie późno. A jak w dodatku piję podczas takiego wypadu coś innego niż martini (a zdarza się to regularnie, bo martini w knajpie kosztuje majątek i jest mało efektywne), to mam na drugi dzień potwornego kaca i załapuję straszliwego doła. Niewarta skórka wyprawki.
Moim najlepszym przyjacielem jest telewizor. Uwielbiam telewizję. Zanim zasnę, zawsze ustawiam automatyczny wyłącznik i zasypiam kołysany jego szumem i mamrotaniem lektora. Marzy mi się taki model, który można by dodatkowo zaprogramować na włączenie o konkretnej godzinie jak budzik, ale ten, który mam, nie posiada takiej funkcji. Nie oglądam wiadomości, serwisów informacyjnych i jakichś tam publicystycznych bzdur. No, może czasami, jak się nieświadomie wciągnę. To, co uwielbiam w telewizji najbardziej, to filmy, szczególnie w piątek i sobotę wieczorem, bo wtedy można najwięcej złapać science fiction i horrorów. Wolę SF, bo po horrorach to mi się tak, no… hm, nie za dobrze sypia. Raz, jako dzieciak, widziałem taki jeden świetny film, który zatruł mi połowę dzieciństwa. Przez wiele nocy prawie wymiotowałem po nim ze strachu. Nosił tytuł Zemsta po latach i był PRZERAŻAJĄCY. Być może dlatego, że większą część filmu przesiedziałem z twarzą zakrytą rękami, w pozycji niemal embrionalnej i chyba wyobraziłem sobie dużo więcej, niż było widać w rzeczywistości. Na dodatek seans miał miejsce w ponurym kinie gdzieś nad morzem, chyba w Mielnie, a oprócz mnie na sali były tylko dwie inne osoby i to głównie zajęte sobą nawzajem. Na roztrzęsionych nogach wyszedłem z kina prosto w słoneczny blask letniego popołudnia i umierałem ze strachu już wtedy, na deptaku w tłumie ludzi. Po zmroku zrobiło się gorzej. Ach, dużo bym dał, żeby zobaczyć ten film jeszcze raz, ale nigdzie go nie puszczają. Teraz oczywiście nie mam aż takiej jazdy po jakimś tam filmie, no, ale…
W każdym razie chętniej oglądam SF, takie kosmiczno-futurystyczne. Wszystkie części Obcego widziałem już po kilka razy, a Blade Runnera chyba ze dwadzieścia. Gwiezdne wojny też. Oczywiście w telewizji, nawet na kanałach komercyjnych, takich klasyków jest mało. Królują produkcje klasy B, C i D. Już po kilku minutach mniej więcej wiem, co to za film. Z grubsza biorąc, filmy SF dzielą się moim zdaniem na cztery rodzaje: klasę pierwszą, czyli superprodukcje, klasę drugą – duże produkcje, klasę trzecią, czyli takie filmowane z zasady w możliwe pustych i neutralnych plenerach, oraz klasę czwartą, czyli – jak je nazywam – pokojowce, kręcone wyłącznie w studiu.
Klasa pierwsza to Obcy, Blade Runner czy Piąty element – widać, że były cholernie drogie, gra dużo ludzi i pokazują miasto w panoramie szerszej niż tylko jedna uliczka. To, czy widać futurystyczne miasto, jest bardzo ważne i jest dla mnie podstawowym wyznacznikiem klasy pierwszej. No i oczywiście aktorzy, którzy grają główne role, są bardziej znani.
Klasa druga – tu akcja dzieje się w studiu, ale ma rozmach – studio jest duże i pokazuje wiele planów. Scenografia jest staranna, najczęściej akcja rozgrywa się na terenie bazy kosmicznej albo na statku kosmicznym. Generalnie wszystko jest OK, szczególnie gdy pokazują statki kosmiczne i jest dużo animacji komputerowej.
Klasa trzecia, którą lubię najmniej, to filmy z cyklu świat po zagładzie, cywilizacja w rozsypce. Nieliczne grupki ocalałych usiłują się jakoś urządzić, takie mróweczki, nękane przez hordy wykolejeńców, polnych koników. Przy czym ci źli są z reguły dużo lepiej zorganizowani niż ci dobrzy. Nie lubię takich filmów, bo idą na łatwiznę. Tłem jest pustynia, czasami pokazują jakieś ruiny, ale rzadko i niedokładnie. Podstawą tych filmów jest oczywiście Mad Max. Po nim były dziesiątki innych. Na ogół nie ma nawet jakichś fajnych futurystycznych pojazdów, tylko takie niby ocalone składaki. Taniocha. Generalnie zagłada świata jest fajnym pomysłem na film, ale nigdy tego nie pokazują. Zawsze jest już po. Trochę było w Terminatorze, ale też to było jakieś takie biedaczkowate. Prawie za każdym razem tylko bohaterowie opowiadają, jakie to było straszne, jaka potworna ta zaraza, wojna, totalne załamanie klimatu, uderzenie asteroidy lub atak obcych. Chętnie bym sobie tę grozę pooglądał, a tu nic, tylko trochę śmieci.
Klasa czwarta to chłam, ale czasami bywa bardzo zabawny. Gra mało ludzi – góra dziesięć osób. Wszyscy, poza głównym bohaterem i ewentualnie jego aktualną bądź przyszłą panienką, giną jeden po drugim. Akcja rozgrywa się we wnętrzu, najczęściej na statku, przy czym pokazują głównie to samo pomieszczenie typu sterownia. Problemem filmu jest na ogół jakaś obca, groźna forma życia, pozostawiająca wszędzie gdzie się da kisielowate ślady. Podstawowa zasada postępowania bohaterów to: nigdy nie przemieszczamy się grupowo, zawsze pojedynczo, szczególnie po mrocznych zakamarkach statku. Istotnym elementem wystroju wnętrz są rury, ażurowe schody, windy z rozsuwanymi drzwiami i okrągłe zawory (takie jak przy dawnych kasach pancernych) oraz wilgoć i para. Bardzo ważna również jest woda, która kapie, ścieka i leje się w najróżniejszych miejscach, szczególnie w maszynowni i pomieszczeniach technicznych, co jest zupełnie nieprawdopodobne, biorąc pod uwagę trudności ze zdobyciem jej w kosmicznej pustce. Zawsze mam wrażenie, że produkcja takiego filmu kosztowała pięć dolców, wliczając honoraria aktorów, którzy na ogół bardziej sobie robią jaja, niż grają.
Jeśli nie ma akurat żadnego fajnego filmu, przełączam na Cartoon Network, bo to jest kultowy kanał, szczególnie od czasu, kiedy zaczęli eksperymentować i puszczają totalnie odjechane kreskówki. Najbardziej lubię Laboratorium Dextera – Dee Dee jest superekstra. Oglądam też Atomówki i Jam Łasicę. Fajna jest też Krowa i Kurczak, choć równie popieprzonej kreskówki jak żyję nie widziałem. Jest sobie Kurczak, którego rodzoną siostrą jest pełnomleczna Krowa. Ich rodzice to para damskich i męskich nóg, które kończą się mniej więcej w okolicach pasa – prawdopodobnie, aby uwiarygodnić ich zdolności reprodukcyjne. Głównym przeciwnikiem Krowy i Kurczaka jest demon, który podszywa się pod różne postaci i powoduje masę kłopotów, choć nie grzeszy inteligencją. Największym przysmakiem rodzeństwa są wieprzowe tyłki z zakręconymi ogonkami – aż dziw, że Beta do tej pory nie wytoczyła im procesu w obronie powagi naszego Prosiaka PL-BOYA.
Zastanawiam się, co wyrośnie z dzieciaków, które wychowują się na tych historyjkach. Kiedy ja byłem mały, niczego podobnego w telewizji nie było. Raz na tydzień leciało ruskie puszczane w kółko Futerko dla jeża, seriale Bolek i Lolek lub Krecik, a w soboty przed południem węgierski Microbi. Szczytem kreskówkowej perwersji była staruszka z Krokodyla Gieni terroryzująca Kiwaczka Wyśmiewaczka szczurem, którego troskliwie hodowała w torebce. Bałem się jej panicznie. No, dużo tego nie było, a i tak całkiem normalny nie wyrosłem. Ciekawe, co będzie z tych współczesnych dzieciaków? To dopiero będzie „zemsta po latach”.
ROZDZIAŁ TRZECI
Pani się rozgniewała, uderzyła linijką w stół (…) i zagroziła, że pierwszego, który się odezwie, każe wyrzucić ze szkoły.
Więc nikt już nic nie mówił, oprócz Pani.
Sempé i Goscinny „Mikołajek i inne chłopaki”
Zagrożenia miniaturyzacji • Rzut oka na budownictwo komunalne • Subliminal a sens istnienia gatunku ludzkiego • Wpływ Bety na higienę osobistą • Siła perswazji • Dziennikarstwo to trudny fach
Uciekam przed gigantycznym komarem, przeskakuję z jednej zielonej tafli na drugą. Zaraz, to chyba liście. To nie komar jest wielki, tylko ja malutki. Cienkie przenikliwe brzęczenie jest coraz bliżej. Głęboko zaciągam się dymem z trzymanego w garści gigantycznego papierosa i wydmuchuję dym za siebie. Jeszcze raz. Ale brzęczenie jest coraz bliżej. Bliżej, bliżej… Budzę się, obok mojego ucha jak wściekła podskakuje komórka.
– Jezu, halo.
– No, co tam? Wstałeś? – to Iwona. Jestem nieprzytomny, nie mam pojęcia, która jest godzina, głowa mi pęka. – Mogę się z tobą zabrać?
– Nie wiem. Która godzina?
– Prawie 10.00.
– Cholera.
– To co, zabierzesz mnie, plis?
– No.
– To po angielsku czy po polsku?
– Zabiorę.
– OK, to za czterdzieści minut na placu Zawiszy, papa.
O Boże, wypiłem całe martini i chyba jakieś piwo. Albo dwa, sądząc po butelkach. Może ktoś u mnie był? Nic nie pamiętam.
Sczołguję się z materaca i wlokę do kuchni. Nie mam zbyt daleko, bo całe moje mieszkanie liczy 30 metrów kwadratowych. Przed wojną był to jeden pokój ogromnego apartamentu, który zajmował całe piętro. W latach czterdziestych podzielono go na trzy mieszkania, na szczęście każde ma niezależne wyjście na klatkę schodową. Robię sobie herbatę, połykam trzy magiczne tabletki z krzyżykiem i wychodzę na balkon – największy luksus tego lokum. Moje okna wychodzą na podwórko między Chmielną a Widok. To samo, na które wychodzą widzowie z kina Atlantic po zakończeniu seansu filmowego. Mieszkanie dostałem psim swędem – poprzedni lokator miał tu zarejestrowaną jakąś działalność i kiedy zmarł, gmina wystawiła kawalerkę na przetarg jako lokal użytkowy. Dowiedziałem się o tym przypadkiem i przetarg wygrałem bez trudu, bo jakoś nikt się nie kwapił, aby założyć sklep czy kafejkę na trzecim piętrze bez windy. Czynsz jest bardzo niski i generalnie jest OK, poza tym że podłoga lekko się zarywa. Drewniane stropy o dziwo przetrzymały wojnę i nie były wymieniane od około stu lat. Nie należy zatem stawiać nic ciężkiego na środku pokoju i nie należy zapraszać naraz więcej niż troje gości. Wiem o tym od czasu, kiedy raz przyszły cztery osoby i u sąsiadki piętro niżej odpadł z sufitu stiuk wraz żyrandolem.
O dziwo, szybko udaje mi się dojść do siebie i wychodzę po półgodzinie. Iwona czeka pod hotelem Sobieski.
– Mój drogi, ja tu CZEKAM! Spóźniłeś się dwadzieścia minut. Portier dziwnie mi się przyglądał.
– O! Podobno za mundurem panny sznurem?
– Nie wiem, żadnych tam nie widziałam.
Dojeżdżamy do Żwirek – korek zaczyna się już przed pomnikiem Lotnika. Iwona przerywa milczenie:
– Wczoraj oglądałam bardzo fajny film o reklamie subliminalnej. Wiesz, co to jest?
Wiem oczywiście i święcie w nią wierzę, szczególnie po doświadczeniach z preparowaniem zdjęć w PL-BOYU.
– Wiesz, to bardzo ciekawe, ale jednego nie rozumiem – Iwona marszczy czoło – jeżeli chodzi o subliminal, jak to jest możliwe, że najczęściej wykorzystywanym symbolem jest męski członek?
Spoglądam na nią nieco rozkojarzony.
– To znaczy?
– No, potrafię zrozumieć, że zadziała on na kobiety, choć nie na mnie – zaznacza – ale w jaki sposób może wpłynąć na faceta?
– Hm, to tylko symbol. Kiedy patrzysz na reklamę podświadomą, nie widzisz przecież na pierwszy rzut oka ukrytych treści. – Usiłuję zebrać myśli. – Pierś, członek, trupia czaszka czy powiedzmy, wagina są ukryte w rysunku lub kompozycji i trafiają bezpośrednio do mózgu. Tak jak ukryte słowa.
– To rozumiem, ale jak kutas może być atrakcyjny dla faceta?
– O rany, nie chodzi o atrakcyjność – chodzi o przekaz. Trupia czacha nie jest przecież atrakcyjna – to symbol śmierci, podświadomego lęku i tak dalej – działa na podświadomość. Takie czerwone światło.
– Trupia czacha – zgoda. Trafia do każdego, bo każdy jakoś tam myśli o śmierci, ale prącie?
– No, członek jest symbolem władzy, męskości, hmmm, siły. Każdy o nim myśli, a mężczyźni chyba nawet częściej niż kobiety. Rozmiar, duży samochód i tak dalej.
– Ale dlaczego?
Zaczynam się niecierpliwić. Nie jestem pewny, czy nie rozumie naprawdę, czy tylko mnie podpuszcza, a poza tym mozolnie usiłuję przepchnąć się na sąsiedni pas.
– Moja droga, męski członek jest jednym z najważniejszych symboli na świecie. – Iwona grzecznie wyczekuje, teraz już wiem, że mnie podpuszcza. – Posłuchaj, ujmę to tak: męski kutas jest osią, na której wiruje dupa, wokół której kręci się cały świat, OK?
– Wiesz – Iwona spogląda na mnie z nieukrywanym uznaniem – ty to masz…
Jedziemy przez chwilę w milczeniu, trawiąc nieoczekiwaną głębię spostrzeżenia Iwony. Wreszcie pytam:
– A cóż tam Bartosz?
– Nie gadam z nim.
– Co się stało?
– Osłabia mnie.
– Hm?
– Przylazł do mnie w nocy, a kiedy nie chciałam go wpuścić, powiedział, że przyszedł po swoją mikrofalówkę.
– I wpuściłaś go… – oczywiście wiem, co było dalej.
– Nie gadam z nim.
– OK, ale… – gryzę się w język. Obiecałem sobie, że nie będę nic mówił na temat Bartosza. Początkowo jasno wyrażałem swoje zdanie na temat kolejnych jego pomysłów i sposobu, w jaki traktuje Iwonę. Zaowocowało to tym, że kiedyś jeździł za mną przez cały wieczór, a na drugi dzień pociął mi opony pod pracą. Przysłowie: gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta, nie ma nic wspólnego z prawdą w sytuacji, gdy tamci dwoje się pogodzą. Wręcz przeciwnie.
Parkuję pod pracą. Rzecz niełatwa, bo po pierwsze, parking ma za mało miejsc, a po drugie, mam strasznie wielki amerykański samochód. Jest wspaniały, ale raczej należy go oglądać, niż nim jeździć. Pali 16 litrów na setkę, a wymiana klocków hamulcowych to wydatek równy niemal kupnu nowego malucha. W końcu udaje mi się stanąć pod śmietnikiem – blokuję dojazd, ale co tam.
W redakcji wielkie ożywienie. Beta będzie tu lada moment. Wszyscy wyszorowani do czysta i wystrojeni jak stróże w Boże Ciało. Zenia oczywiście już grzeje krzesło pod drzwiami pokoju Bety. Ale to w sumie dobrze – zanim skończy lizać szefowski tyłek, minie przynajmniej godzina. Może kolegium się opóźni.
– Cześć – do naszego studia wchodzi naczelny – jak tam? Wszystko gotowe?
– To znaczy? – pytam zimno.
– Numer i tak dalej. Beta będzie chciała oglądać.
Wiem o tym doskonale od tygodnia, wszyscy wiedzą. Krzycho ma wyjątkowo irytujący dar wygłaszania oczywistości w taki sposób, jakby oznajmiał najświeższą nowinkę. Budzi to we mnie takie uczucia, jak dostawienie dużego znaku zapytania na końcu zdania „inteligencja Marcina” – lekkie wkurwienie.
Krzycho został mianowany przez Betę zaraz po odejściu Staszka, twórcy PL-BOYA, który podobnie jak Jędrzej w pewnym momencie stał się dla Bety niewygodny. Krzycho to naprawdę fajny facet, bardzo inteligentny, wrażliwy itd. Jednak ta sytuacja po pierwsze przerosła nieco próg jego kompetencji (o czym świadczą do krwi obgryzione paznokcie), jak również obnażyła pewną słabość charakteru. Beta wykorzystuje to bez pardonu – powolutku go przeżuwa i połyka. Zaczęła od głowy i na razie chyba nie posunęła się niżej, bo Krzycho wciąż jeszcze nie przepuści żadnej nowej dziewczynie miesiąca.
– Hej, ty, no jak ci tam…
– Maria – mówi Maria.
– A tak, Maria – idę o zakład, że doskonale wiedział, jak jej na imię – przynieś tu jakieś krzesło, OK?
Alleluja, wreszcie jest. Kroczy korytarzem, łaskawie rozdzielając uśmiechy i kiwając łebkiem jak pluszowy spaniel za szybą samochodu. Po prawej sunie przygarbiona Zenia, zacierając plamiaste łapki. Przypomina mi nieco Igora – asystenta doktora Frankensteina z filmu Brooksa Młody Frankenstein. Po lewej Krzycho. Kiedyś chodził po prawej.
– Dzień dobry – mówi Beta i elegancko sadowi się obok mnie. Po tym, jak bardzo blisko siada, mogę oceniać, jak wysoko stoją moje akcje. Nie jest źle, choć kiedyś, w apogeum zachwytu moją osobą, przesiedziała całe oglądanie numeru z rączką na moim udzie. Dziwne doznanie. Kiedy wyszła, poleciałem do kibla ściągnąć portki i sprawdzić, czy nie pozostawiła na mojej skórze wypalonego piętna.
Oglądamy strona po stronie gotowe do druku materiały. Na razie bez komentarza. Dochodzimy do Gabrysi.
– No, nie wiem – Beta lekko marszczy nosek – mało coś widać… Pokaż dalej – przesuwam strony.
– Ona nic nie pokazała!