Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Plan Andersa

Plan Andersa

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64523-30-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Plan Andersa

Gdy weźmiemy udział w walkach, uderzenie naszej armii nie powinno być symbolem, lecz służyć celowi, o który walczymy w całym świecie, w walce o Polskę.
Gen. Władysław Anders


Na wojnach można walczyć bronią, lecz to ludzie je wygrywają. To duch ludzi, którzy podążają, i człowieka, który prowadzi, odnosi zwycięstwo.
Gen. George S. Patton


Lato 1945. Sowiecki pochód na zachód grzęźnie pod alianckimi bombami.
Niepowodzenia na frontach i w tajnych misjach zaczynają kosztować Moskwę bardzo dużo.
Stalin traci cierpliwość...
Tymczasem sekrety wyrwane w krwawej walce przez śmiałą, polsko-amerykańską wyprawę, ukazują aliantom prawdziwe cele sowieckiej machiny...
Nadszedł czas działania, pora na „Plan Andersa”.


W cyklu Czerwona ofensywa ukazały się:
Czerwona Ofensywa
Kontrrewolucja
Plan Andersa

 

Polecane książki

Wypracowania Jan Kochanowski - utwory wybraneOpisy wypracowań:Charaktery„Psałterz Dawidów” analiza i interpretacja. Poniższe wypracowanie zawiera omówienie wartości i treści „Psałterzów Dawidowych” Jana Kochanowskiego. Należy zaznaczyć, że poeta dokonał p...
Najobszerniejsza na rynku wydawniczym prezentacja angielskich przedimków na zasadzie ciągłych zestawień i porównań: a slight chance vs slight chance football’s 20th World Cup = the 20th football World Cup Uwydatnienie najdrobniejszych różnic znaczeniowych: an angel of a girl - anioł a nie dziewcz...
Nie ma niegrzecznych dzieci, są tylko dzieci zaniedbane przez rodziców, niekochane. Z powyższą tezą zgodzi się chyba każdy, kto sięgnie po opowieść „Senne wskazówki”. Takim zaniedbanym przez rodziców dzieckiem jest Amanda. Brak rodzicielskiej miłości powoduje, że staje się coraz bardziej egoistyczna...
Po śmierci matki 9-letnia Ewelina zostaje zupełnie sama, zdana na łaskę obcych nieżyczliwych ludzi. Zgodnie z wolą ojca dziewczynka w ciągu 7 dni musi wybrać swojego prawnego opiekuna. O jej względy zabiegają – dyrektorka sierocińca, pani Bruber, adwokat Vincent Krammer, pastor Martin oraz dokto...
Książka ma charakter praktyczny i znajdziesz w niej: gramatykę hiszpańską, którą powinieneś opanować na poziomie podstawowym (A1), poszczególne zagadnienia gramatyczne wyjaśnione w przejrzysty sposób i zilustrowane przykładami, ponad 150 różnorodnych ćwiczeń i klucz odpowiedzi. Z książki korzystać m...
Rozprawa jest pierwszym na polskim rynku wydawniczym tak obszernym opracowaniem odnoszącym się do wyroku sądu polubownego ujmowanego jako instytucja postępowania cywilnego. Zagadnienie wyroku arbitrażowego wpisuje się w rozległą i wielowątkową problematykę działalności sądownictwa polubownego, stano...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Piotr Langenfeld

PIOTR LANGENFELD

PLAN
AN­DER­SA

© 2015 Piotr Lan­gen­feld

© 2015 WAR­BO­OK Sp. z o.o.

Re­dak­tor se­rii: Sła­wo­mir Brud­ny

Re­dak­cja i ko­rek­ta ję­zy­ko­wa: Ka­ri­na Stem­pel-Gan­car­czyk

Ko­rek­ta: Agniesz­ka Paw­li­kow­ska

Pro­jekt gra­ficz­ny, skład, eBo­ok:Ilo­na i Do­mi­nik Trze­biń­scyDu Châte­aux, ate­lier@du­cha­te­aux.pl

Ilu­stra­cja na okład­ce: To­masz Two­rek

ISBN 978-83-64523-30-4

Ustroń 2014

Wy­daw­ca: War­bo­ok Sp. z o.o.

ul. Bład­nic­ka 65

43-450 Ustroń, www.war­bo­ok.pl

Prolog

Pie­kło. Ta­kie było pierw­sze sło­wo przy­cho­dzą­ce na myśl każ­de­mu, komu przed oczy­ma sta­wał ten upior­ny wi­dok, a noz­drza wy­peł­niał nie­opi­sa­ny za­duch ma­ka­brycz­nej bi­twy. Pięk­ny i spo­koj­ny jesz­cze nie­daw­no kra­jo­braz te­raz na­pa­wał tyl­ko lę­kiem.

Nie­bo nad ła­god­nie opa­da­ją­cy­mi wzgó­rza­mi środ­ko­wej Bel­gii za­sło­ni­ły cięż­kie chmu­ry, wiesz­cząc nad­cho­dzą­cą nie­ubła­ga­nie bu­rzę. Ni­żej nad zie­mią uno­si­ła się nie­mal nie­prze­nik­nio­na ścia­na cięż­kie­go, smo­li­ste­go dymu z se­tek oko­licz­nych po­ża­rów. Ja­skra­we pło­mie­nie tań­czy­ły za wo­alem dymu, zna­cząc miej­sca śmier­ci i znisz­cze­nia. Jak okiem się­gnąć, po sam ho­ry­zont, z lewa i pra­wa całą oko­li­cę wy­peł­ni­ły set­ki wra­ków czoł­gów, aut i ze­strze­lo­nych sa­mo­lo­tów.

W od­da­li pło­nę­ły nędz­ne za­bu­do­wa­nia kil­ku wio­sek, któ­rych miesz­kań­cy na swo­je nie­szczę­ście zna­leź­li się po­środ­ku ogrom­nej, krwa­wej bi­twy. Zie­lo­ne nie­daw­no pa­stwi­ska zmie­ni­ły się w prze­ora­ną su­chą sko­ru­pę, za­kry­tą szczel­nie le­ja­mi po bom­bach, peł­ny­mi po­ka­le­czo­nych i puch­ną­cych w upa­le zwłok.

Każ­dy, kto tu tra­fiał, mu­siał za­kry­wać nos i oczy. Smro­dli­wa mie­szan­ka draż­nią­cych za­pa­chów obez­wład­nia­ła, ogłu­pia­ła swo­ją tok­sycz­no­ścią i nie po­zwa­la­ła my­śleć. Do tego lu­dzi z obu ście­ra­ją­cych się tu stron pa­ra­li­żo­wał po­twor­ny wi­dok apo­ka­lip­sy, przed któ­rą nie było uciecz­ki.

Wszy­scy, So­wie­ci, Ka­na­dyj­czy­cy i Po­la­cy, któ­rym przy­szło wal­czyć w tej naj­więk­szej od kil­ku lat bi­twie pan­cer­nej, byli pew­ni, że nie uda im się ujść z ży­ciem. Na­wet naj­tward­si, ostat­ni we­te­ra­ni nie po­tra­fi­li po­go­dzić się z tym, cze­go tu do­świad­czy­li. Nie mo­gli uwie­rzyć, że lu­dzie są w sta­nie z taką zwie­rzę­cą bru­tal­no­ścią szlach­to­wać sie­bie na­wza­jem, a mimo to trzy­mać swo­je po­zy­cje albo iść do ata­ku.

Ilo­ści bomb i po­ci­sków, ja­kie obie stro­ny rzu­ca­ły na wro­ga, by go zdo­mi­no­wać, wręcz nie da­wa­ło się okre­ślić. Alian­ci wie­dzie­li, że tyl­ko prze­wa­ga w sa­mo­lo­tach i bom­bach, tak sku­tecz­na w ostat­nich ty­go­dniach, może zła­mać albo przy­naj­mniej spo­wol­nić marsz czer­wo­nych. Cho­ciaż ci jak za­cza­ro­wa­ni zda­wa­li się nic so­bie nie ro­bić z he­ka­tom­by. Ich prze­wa­gą były re­zer­wy, cią­gle duże re­zer­wy i nie­ludz­kie wo­bec żoł­nie­rzy roz­ka­zy żą­da­ją­ce zwy­cię­stwa. Tu, w Bel­gii, mo­co­wa­ły się dwa ol­brzy­my, z któ­rych ża­den nie chciał ustą­pić. Alianc­kie woj­ska były u kre­su swych sił. Zmę­czo­ne, cią­gle zszo­ko­wa­ne fak­tem, że wal­czą tak krwa­wo i bez ustan­ku, za­miast wra­cać do do­mów, ale też pew­ne swe­go losu, je­śli od­pusz­czą.

Po­rucz­nik Ró­że­wiec­ki oku­ta­ny szczel­nie, z wil­got­ną szma­tą na no­sie i ustach oraz z go­gla­mi na oczach, ster­czał po­chy­lo­ny we wła­zie swe­go czoł­gu. Wszę­dzie do­oko­ła pró­szył czar­ny śnieg, nie­sio­ne wia­trem dro­bi­ny po­pio­łu i pa­lo­nej gumy.

Jego czołg, bry­tyj­ski Crom­well, je­den z ostat­nich, ja­kie osta­ły się w kom­pa­nii wraz z kil­ko­ma Sher­ma­na­mi Fi­re­fly, miał strzec zbu­rzo­nej nie­mal do zie­mi wio­ski. Nie­wiel­kiej osa­dy, któ­ra prze­trwa­ła woj­nę z Niem­ca­mi, ale trzy dni temu zdmuch­nę­ła ją na­wa­ła ognia i sta­li.

Ty­sią­ce po­ci­sków i bomb zmie­ni­ło to miej­sce na po­do­bień­stwo ty­się­cy miast i wsi, ja­kie ostat­ni­mi laty po­chło­nę­ły bi­twy.

Sama wieś, po­ło­żo­na na zbo­czu le­si­stej nie­daw­no góry, była mniej waż­na niż dro­ga bie­gną­ca zbo­czem. Tę tra­sę wy­brał je­den z so­wiec­kich za­go­nów, któ­ry miał prze­bi­jać się do Mons i da­lej do wy­brze­ża ka­na­łu La Man­che. Po obu stro­nach płyt­kiej, za­śmie­co­nej wra­ka­mi i po­krzy­wio­ny­mi cia­ła­mi rzecz­ki nad­cho­dzi­ły so­wiec­kie ata­ki. Set­ki czoł­gów, wspar­tych pie­cho­tą, przy akom­pa­nia­men­cie hau­bic, ka­tiusz i sa­mo­lo­tów obu stron.

Ró­że­wiec­ki sam już nie pa­mię­tał, ile razy Po­la­cy z le­d­wo dy­szą­cej 1 Dy­wi­zji Pan­cer­nej, któ­ra mia­ła blo­ko­wać ten od­ci­nek wą­skie­go fron­tu, od­bi­ja­li te dy­mią­ce ru­iny. Trzy, a może czte­ry.

– Nie przy­le­cą – za­brzmia­ło w uszach ni­czym krzyk. Po­rucz­nik po­de­rwał się i ro­zej­rzał ner­wo­wo po czar­nym od sa­dzy i pyłu pan­ce­rzu wie­ży. Przez se­kun­dę nie wie­dział, gdzie jest. – Nie przy­le­cą, sze­fie… – po­wtó­rzył głos w słu­chaw­kach.

Ofi­cer zro­zu­miał, że mu­siał od­pły­nąć w sen. Bili się już pra­wie pięć­dzie­siąt go­dzin, bez prze­rwy. W gło­wie mu się krę­ci­ło, jak­by miał omdleć.

– Mi­chał! – ryk­nął ra­dio­ope­ra­tor, wy­sta­wia­jąc gło­wę w swo­im wła­zie.

Ró­że­wiec­ki ze­rwał chu­s­tę z twa­rzy, jak­by chciał za­czerp­nąć śwież­sze­go po­wie­trza, ale szyb­ko zro­zu­miał, że po­peł­nił błąd. Cien­ka war­stwa ma­te­ria­łu chro­ni­ła cał­kiem nie­źle przed odo­rem. Ze­mdli­ło go. Wy­cią­gnął się da­le­ko za kra­wędź kan­cia­stej, za­sła­nej ga­łę­zia­mi wie­ży i zwy­mio­to­wał.

– Dasz radę? – zła­pał go za ra­mię ła­dow­ni­czy, do­pie­ro co awan­so­wa­ny na sier­żan­ta szcze­niak z uzu­peł­nień z koń­ca kwiet­nia.

– Dam radę… – wes­tchnął ofi­cer, prze­cie­ra­jąc bla­dą, zmę­czo­ną twarz. Spo­strzegł ze zdzi­wie­niem, że po­win­no mu być głu­pio, iż po­zwo­lił so­bie na chwi­lę sła­bo­ści przy lu­dziach, ale nie było.

– Nie przy­le­cą – ra­dio­ope­ra­tor, ni­ski ni­czym dżo­kej czoł­gi­sta w brud­nym, prze­po­co­nym jak wszyst­kie inne kom­bi­ne­zo­nie, nie pod­da­wał się.

Ró­że­wiec­ki kiw­nął gło­wą, ale nic nie od­rzekł. Złych wia­do­mo­ści nie chciał sły­szeć, choć do­brze wie­dział, że w ob­li­czu nad­cho­dzą­cej na­wał­ni­cy nikt nie zgo­dzi się ry­zy­ko­wać dro­go­cen­nych i co­raz mniej licz­nych ma­szyn. Na­wet je­śli lada chwi­la mie­li­by znów ude­rzać So­wie­ci.

Od wscho­du za­czę­ło bły­skać. Wy­so­ko w gó­rze, u sa­me­go skle­pie­nia pły­ną­cych chmur. Ró­że­wiec­ki i sie­dzą­cy obok ła­dow­ni­czy po­pa­trzy­li po so­bie nie­we­so­łym wzro­kiem. Po wzgó­rzu roz­szedł się głu­chy grzmot.

– Przy­go­to­wać się – na­de­szła in­for­ma­cja w słu­chaw­kach. W tej sa­mej chwi­li pro­sta ni­czym stru­na bły­ska­wi­ca prze­cię­ła nie­bo.

– Zły omen – wes­tchnął chło­pak i scho­wał się nie­mal cały za właz.

Ró­że­wiec­ki za­krył usta ma­te­ria­łem, uniósł lor­net­kę i za­czął roz­glą­dać się po wsi. Chciał się upew­nić, że wszy­scy są tam gdzie trze­ba. Ale ra­czej sam sie­bie oszu­ki­wał. Sześć czoł­gów, skry­tych pod osło­ną z ga­łę­zi i be­lek z roz­bi­tych do­mów, roz­miesz­czo­nych w nie­co tyl­ko po­sze­rzo­nych le­jach roz­sia­nych w obro­nie okręż­nej, nie na wie­le mo­gło się przy­dać przy ko­lej­nym ude­rze­niu. Ich dziel­ny ba­ta­lion stra­cił wie­le ma­szyn, te­raz czer­nią­cych się od dy­mów po obu stro­nach stru­mie­nia. Za nimi sta­ło kil­ka kom­pa­nii ukry­tej w głę­bo­kich oko­pach pie­cho­ty, któ­rą oszczę­dza­no i któ­rej sta­ra­no się nie po­sy­łać pod ogień ka­tiusz.

Sa­pe­rzy po­ło­ży­li kil­ka min na skra­ju obro­ny, w miej­sce tych zde­to­no­wa­nych przez so­wiec­kie czoł­gi lub ar­ty­le­rię. Jesz­cze da­lej na za­cho­dzie kle­co­no po­noć gru­pę pan­cer­ną, ro­dzaj stra­ży po­żar­nej do ła­ta­nia wyrw na fron­cie, ale lu­dziom nie­ła­two by­ło­by się prze­bić wą­ski­mi, po­dziu­ra­wio­ny­mi dro­ga­mi. Tu, czy zimą, czy la­tem, trans­port był utrud­nio­ny.

Całą na­dzie­ję po­kła­da­no w sil­nym i sku­tecz­nym lot­nic­twie. W sa­mo­lo­tach, któ­re bom­ba­mi roz­pacz­li­wie sta­ra­ły się za­bi­jać tylu So­wie­tów, ilu było moż­na, z my­ślą, że wresz­cie prze­sta­ną przy­cho­dzić, wy­stra­sze­ni ogro­mem strat.

Te­raz i sa­mo­lo­tów mia­ło za­brak­nąć.

Bu­rza przy­bie­ra­ła na sile, z każ­dą chwi­lą bi­jąc co­raz moc­niej­szy­mi gro­ma­mi w umę­czo­ną zie­mię. Ze­rwał się wiatr, ła­go­dząc nie­co za­duch sierp­nio­we­go dnia.

– Są – krót­kie, prze­raź­li­we sło­wo za­brzmia­ło w słu­chaw­kach. – Są – po­wtó­rzył ra­dio­ope­ra­tor i pod­łą­czył od­biór do in­ter­ko­mu za­ło­gi. – Czoł­gi, mnó­stwo czoł­gów… – wy­rzu­cał z sie­bie spa­ni­ko­wa­ny żoł­nierz ukry­ty gdzieś na zie­mi ni­czy­jej, w ja­kimś spa­lo­nym wra­ku słu­żą­cym za wy­su­nię­ty po­ste­ru­nek. To, co wi­dział, na­praw­dę mu­sia­ło przy­pra­wiać go o spa­zmy. – Dzie­siąt­ki, set­ki… – beł­ko­tał.

– Dasz radę się zmyć? – spy­tał dla kon­tra­stu opa­no­wa­nym gło­sem ofi­cer do­wo­dzą­cy tym dzi­wacz­nym od­dzia­łem. Był ko­lej­nym do­wód­cą w cią­gu ostat­nich kil­ku dni, więc Ró­że­wiec­ki nie zdo­łał za­pa­mię­tać jego na­zwi­ska.

– Wy­łącz to – roz­ka­zał.

– Ale… – pró­bo­wał pro­te­sto­wać chło­pak przy ra­diu.

– Gaś to, mó­wię – głos ofi­ce­ra na­brał jak naj­su­row­sze­go tonu. – Co chcesz jesz­cze wie­dzieć? – spy­tał zły, czu­jąc, jak zie­mia za­czy­na z lek­ka drżeć. – Do boju! – roz­ka­zał i kiw­nął na ster­czą­ce­go cią­gle na ze­wnątrz mło­de­go ła­dow­ni­cze­go.

Przy­ci­snął lor­net­kę do za­ku­rzo­nych, za­pa­ro­wa­nych go­gli i za­czął wy­ostrzać ob­raz.

Zza ścia­ny dymu bu­cha­ją­ce­go z dzie­siąt­ków mniej­szych lub więk­szych po­ża­rów i mie­sza­ją­ce­go się z po­nu­rą ciem­no­ścią nie­ba za­czę­ły wy­ska­ki­wać ko­lej­no kan­cia­ste bry­ły czoł­gów. Szyb­ko tu do­tar­ły.

Rwa­ły do przo­du, pę­dząc po nie­rów­nej, oka­le­czo­nej zie­mi ni­czym rą­cze ko­nie. Wy­ła­nia­ły się z dymu, nie szu­ka­jąc schro­nie­nia w za­głę­bie­niach ani za wra­ka­mi, jak­by ich za­ło­gi za­po­mnia­ły, że ktoś może sta­wiać im opór.

Je­den, dru­gi i ko­lej­ne. Dzie­sięć, dwa­dzie­ścia. Ró­że­wiec­ki moc­niej ści­snął lor­net­kę.

– Prze­ciw­pan­cer­nym – le­d­wo wy­krztu­sił. Był bli­ski pa­ni­ki. Dy­go­tał prze­ra­żo­ny, gu­biąc się w ra­chun­kach. So­wie­ci szli ławą nie­mal wprost na jego oko­pa­ny wóz.

– Nie strze­lać, nie strze­lać – pro­sił ktoś w słu­chaw­kach – niech po­dej­dą bli­żej.

Ktoś mu­siał wy­dać po­le­ce­nie. Schy­lo­na i ob­ła­do­wa­na amu­ni­cją pie­cho­ta roz­sy­py­wa­ła się po oko­li­cy, ale pol­ski czoł­gi­sta na­wet tego nie za­uwa­żył. Po­la­cy i Ka­na­dyj­czy­cy w swych pła­skich heł­mach, brud­nych od ku­rzu i bło­ta mun­du­rach, z czar­ny­mi, smut­ny­mi czy ra­czej zmę­czo­ny­mi twa­rza­mi szyb­ko za­czę­li po­głę­biać swo­je sta­no­wi­ska, jak­by na­praw­dę wie­rzy­li, że to co­kol­wiek po­mo­że.

– Nie mają osło­ny – przy­szło olśnie­nie. – Ru­scy nie mają pie­cho­ty! – krzyk­nął do ra­dia Ró­że­wiec­ki. Zro­bił to tak gło­śno, że aż kil­ku lu­dzi na zie­mi zwró­ci­ło na nie­go oczy.

– Do­bra. Je­dyn­ka, uspo­kój się. Zna­czy da­li­śmy im po­pa­lić albo… – lek­ko wy­stra­szo­ny głos do­wód­cy kom­pa­nii urwał się.

Huk­nął pierw­szy strzał. Krót­ka lufa pę­dzą­ce­go przo­dem T-34 blu­znę­ła ogniem. Po­cisk spadł za­raz przy rze­ce.

– Pro­wo­ku­ją nas – za­sto­po­wał swo­ich lu­dzi po­rucz­nik. – Cze­kać na ko­men­dę – roz­ka­zał twar­do, cią­gle ster­cząc w wie­ży.

Szło na nich sta­do kan­cia­stych, po­kracz­nych czoł­gów. Jed­ne z pierw­szych mo­de­li nie­śmier­tel­ne­go T-34, z krót­kim, sie­dem­dzie­się­cio­sze­ścio­mi­li­me­tro­wym dzia­łem. Wcze­śniej mu­sie­li wo­jo­wać z więk­szy­mi, now­szy­mi mo­de­la­mi czy prze­ra­ża­ją­cy­mi IS-ami albo KW, któ­rych kil­ka ka­dłu­bów czer­nia­ło na przed­po­lu.

– Nie mają już pie­cho­ty albo wie­dzą, że nas garst­ka, i chcą roz­je­chać. Jed­nym wal­nię­ciem – do­koń­czył myśl swe­go do­wód­cy po­rucz­nik Ró­że­wiec­ki.

Czoł­gi wro­ga par­ły na­przód, pod­ska­ku­jąc na wy­bo­jach albo ta­ra­nu­jąc co mniej­sze za­bu­do­wa­nia i pło­ną­ce auta. Ich zie­lo­ne za­zwy­czaj pan­ce­rze za­kry­wał kurz z wie­lu dni wal­ki i mar­szów. Kie­row­cy nie oszczę­dza­li ma­szyn. Pę­dzi­li, jak­by się im śpie­szy­ło na tam­ten świat. Pan­cer­ne wie­że krę­ci­ły się we wszyst­kie stro­ny, jak gdy­by z wo­zów w tym ca­łym ośle­pia­ją­cym dy­mie nie moż­na było ni­cze­go do­strzec.

Ró­że­wiec­ki tru­chlał z każ­dą cią­gną­cą się ni­czym wiecz­ność se­kun­dą. Sły­szał po­ra­ża­ją­cy zmy­sły, na­ra­sta­ją­cy, cha­rak­te­ry­stycz­ny kle­kot gą­sie­nic roz­pę­dzo­nych So­wie­tów. Ta zgra­ja sta­lo­wych har­cow­ni­ków wy­glą­da­ła jak po­nu­ry kosz­mar. Idą­ca li­nia wo­zów, wszech­obec­ne znisz­cze­nie i pierw­sze dłu­gie bły­ska­wi­ce na nie­bo­skło­nie two­rzy­ły prze­ra­ża­ją­cy ob­raz.

Ko­lej­ny czołg wy­pa­lił, pod­ska­ku­jąc na ja­kimś fun­da­men­cie, a jego po­cisk z wy­ciem po­le­ciał da­le­ko za pol­ską for­ma­cję.

Ró­że­wiec­kie­mu prze­sta­ło na czym­kol­wiek za­le­żeć. Mó­wi­li, że gdy czło­wiek że­gna się z ży­ciem, te prze­la­tu­je mu ono przed ocza­mi. To praw­da. Prze­żył to już kil­ka razy. I te­raz prze­błysk wspo­mnień po­ja­wił się w świa­do­mo­ści. Po­tem czło­wiek ni­cze­go się już nie boi. Prze­że­gnał się i chwy­cił moc­niej la­ryn­go­fon.

Bol­sze­wi­cy nie­co zwol­ni­li, jak­by bali się pu­łap­ki. Ale na otwar­tym, opa­lo­nym do zie­mi te­re­nie nie było miej­sca na za­sadz­kę. Tyl­ko do­bre ma­sko­wa­nie Po­la­ków, dym i po­go­da za­pew­nia­ły im ukry­cie.

– Ce­lo­wać do­kład­nie. Nie skre­wić, pa­no­wie. Ognia – nad­le­cia­ło ze słu­cha­wek.

– Cel! – krzyk­nął, prze­ła­mu­jąc drże­nie gło­su, Ró­że­wiec­ki. – Czołg na go­dzi­nie pierw­szej.

Wie­ża nie­znacz­nie się ob­ró­ci­ła.

– Jest. Wi­dzę – po­twier­dził dzia­ło­no­wy.

T-34 z nu­me­rem bocz­nym 212 pod­ska­ki­wał na wy­bo­jach, mi­ja­jąc aku­rat dwa znisz­czo­ne wozy. Wy­so­kie­go Sher­ma­na scze­pio­ne­go w po­śmiert­nym uści­sku z IS-em.

– Ognia!

Krót­ka lufa od­sko­czy­ła. Dym oplótł wie­żę, zdra­dza­jąc po­zy­cję. Po­zo­sta­łe czoł­gi też gruch­nę­ły jak na za­wo­ła­nie.

Dwa ob­ło­ki sza­rej zie­mi wy­kwi­tły po­środ­ku for­ma­cji. Tyl­ko Ró­że­wiec­ki i czołg nu­mer dwa mia­ły szczę­ście. So­wiet, któ­re­go wy­pa­trzył po­rucz­nik, pró­bo­wał zwro­tu, jak­by czuł, że ktoś bie­rze go na musz­kę. Ob­ró­cił się bo­kiem, le­d­wo mi­ja­jąc wra­ki, i wte­dy do­stał pod ogon. Po­cisk był nie­wiel­ki, ale wbił się z bły­skiem w osło­nę sil­ni­ka. Rzad­ko zda­rza­ło się tra­fić za pierw­szym ra­zem. Ale cza­su na gra­tu­la­cje nie było.

Pol­skie dzia­ła strze­la­ły raz za ra­zem, jak­by ła­dow­ni­czych na­peł­ni­ła nie­zna­na moc. Czoł­gi i oko­pa­ne dzia­ła tłu­kły jak opę­ta­ne.

Bol­sze­wi­cy też nie próż­no­wa­li. Tro­chę już sie­dzie­li w tym fa­chu. Czoł­gi z pra­wej, od stro­ny Po­la­ków, za­trzy­ma­ły się rap­tow­nie. Strze­la­ły wol­no, ko­lej­no, sta­ra­jąc się tra­fić.

Ich po­ci­ski nad­la­ty­wa­ły je­den po dru­gim, rwąc się w po­bli­żu Crom­wel­la. Ró­że­wiec­ki na­krył gło­wę rę­ka­mi, jak­by to mia­ło go osło­nić przed stu­ka­ją­cy­mi o pan­cerz odłam­ka­mi, i za­nur­ko­wał do wie­ży.

– Jesz­cze chwi­la i tra­fią! – rzu­cił do mi­kro­fo­nu, niby to do sie­bie, niby do za­ło­gi. Nie słu­cha­li go. Kie­row­ca z rę­ka­mi na drąż­kach, stu­ka­jąc sto­pą o pod­ło­gę, cze­kał w na­pię­ciu na roz­kaz od­bo­ju. Ra­dio­wiec przy swym ka­ra­bi­nie był zbęd­ny, bo So­wie­ci nie rzu­ci­li tym ra­zem hord pie­cho­ty.

Resz­ta wy­pa­try­wa­ła ce­lów, wsłu­chu­jąc się w ogłu­sza­ją­ce, ale nie­ro­bią­ce już na ni­kim wra­że­nia grzmo­ce­nie ar­ma­ty.

Co­raz wię­cej bły­sków za­sła­nia­ło dzia­ło oko­pa­ne w płyt­kiej tran­szei. Ra­dio­wiec skie­ro­wał na mo­ment pe­ry­skop w tam­tą stro­nę. Ktoś się za­chwiał i padł przy ko­lej­nym wy­bu­chu. Dru­ga gru­pa So­wie­tów zje­cha­ła do płyt­kiej do­lin­ki rze­ki i osła­nia­na przez resz­tę ob­cho­dzi­ła Po­la­ków. Przy­naj­mniej pró­bo­wa­ła.

Eter wy­peł­nił gąszcz roz­ka­zów, prze­kleństw i krzy­ków. Ró­że­wiec­ki nie zwra­cał na to uwa­gi. Uwziął się na So­wie­ta ukry­te­go za ścia­ną wiel­kiej sto­do­ły. Ar­ma­ta strze­la­ła tam dwa razy, aż za trze­cim po­dmuch zwa­lił kon­struk­cję. Osło­na czoł­gu znik­nę­ła w ku­rza­wie i So­wiet mu­siał szu­kać in­nej kry­jów­ki.

Po­la­cy na to cze­ka­li. T-34 ru­szył kil­ka me­trów i nim za­ło­ga zo­rien­to­wa­ła się, kto wła­ści­wie do nich strze­la, dwa po­ci­ski Crom­wel­la i Fi­re­flya ugo­dzi­ły czołg w bok, pod wie­żą. Wła­zy pod­sko­czy­ły jak po­kryw­ki na ki­pią­cych garn­kach. Bia­ły pło­mień strze­lił w nie­bo, lek­ko uno­sząc kan­cia­stą wie­życz­kę.

Idą­ca od boku gru­pa czoł­gów, osła­nia­ją­ca się pra­wie jak pie­chu­rzy w ata­ku, też mia­ła szczę­ście. Dro­ga była otwar­ta. Tam min nie kła­dzio­no. Trzy T-34 po­de­szły bli­sko oko­pa­ne­go Fi­re­flya, któ­ry do­pie­ro co znisz­czył dru­gie­go już w tej po­tycz­ce So­wie­ta. Strze­li­ły ra­zem.

Znad zie­mi ster­cza­ła tyl­ko okrą­gła wie­ża. Dwa po­ci­ski ro­ze­rwa­ły się w pia­chu, trze­ci tra­fił w sam śro­dek. Na po­cząt­ku nic się nie wy­da­rzy­ło. Na­wet ktoś z za­ło­gi zdą­żył pry­snąć. Do­pie­ro po chwi­li trza­snę­ła eks­plo­zja, uno­sząc czołg wy­so­ko, jak­by wa­żył tyle co za­baw­ka.

Wozy par­ły przed sie­bie. Mi­nę­ły ofia­rę, mie­ląc sze­ro­ki­mi gą­sie­ni­ca­mi zie­mię, i we­szły w pol­ską for­ma­cję. Pierw­szy tank wziął na cel czołg Ró­że­wiec­kie­go. Strze­lił, ale ku wiel­kiej uldze Po­la­ka nie tra­fił. Za­nim Crom­well ob­ró­cił wie­żę, szar­żu­ją­cy bol­sze­wik sta­nął dęba, po czym za­raz opadł. Wie­ża skrę­ci­ła w bok i z wła­zów za­czę­li wy­ska­ki­wać odzia­ni na czar­no So­wie­ci. Je­den padł na wie­ży, nie­mal od razu. Resz­ta do­tar­ła da­lej, ale i ci zo­sta­li sko­sze­ni wście­kły­mi se­ria­mi pol­skich Ste­nów dru­ży­ny prze­ciw­pan­cer­nej, któ­ra tra­fi­ła Pia­tem czołg. Chło­pa­ki le­że­li pła­sko, śląc po kil­ka po­ci­sków.

Za­ło­ga dru­gie­go wozu chy­ba zro­zu­mia­ła, że wpa­dła w sam śro­dek mro­wia krę­cą­cej się pie­cho­ty. Bez wspar­cia fi­zy­lie­rów było to bar­dzo nie­mą­dre. Pró­bo­wa­li się co­fać, ale z tyłu je­chał ko­lej­ny wóz. Kil­ka se­kund wa­ha­nia, wy­mia­ny po­le­ceń i blu­zgów mię­dzy So­wie­ta­mi wy­star­czy­ło Po­la­kom. Dwie cze­ka­ją­ce w ukry­ciu na ta­kie oka­zje dru­ży­ny od­pa­li­ły swo­je Pia­ty. Po­pra­wi­ły dla pew­no­ści, strze­la­jąc w czar­ne ob­ło­ki dymu i bły­ska­wicz­nie prze­ła­do­wu­jąc. Trzy wozy pa­li­ły się, ogień bły­skał ja­skra­wo z każ­dej szcze­li­ny.

Pie­cho­ta za­raz jed­nak mu­sia­ła czmy­chać. Lu­dzie ku­li­li się, ści­ga­ni smu­go­wy­mi se­ria­mi ko­lej­nych wo­zów wdzie­ra­ją­cych się przez otwar­tą flan­kę po­zba­wio­ną pol­skie­go Sher­ma­na.

So­wie­ci z przo­du nie próż­no­wa­li. Te­raz oni ru­szy­li przed sie­bie.

Ró­że­wiec­ki wska­zał kil­ka ce­lów, ale dzia­ło­no­we­go opu­ści­ło szczę­ście albo pa­ni­ko­wał. Pol­skie po­ci­ski szły bo­kiem, cza­sem tyl­ko ocie­ra­jąc pan­ce­rze bol­sze­wi­ków.

Ostat­ni w tym ża­ło­snym ugru­po­wa­niu Fi­re­fly ra­dził so­bie śred­nio. Dłu­ga ar­ma­ta co­fa­ła się przy wy­strza­le, pod­pa­la­jąc jesz­cze dwa wozy. Je­den stra­cił wie­żę, dru­gi pan­cer­ną pły­tę sil­ni­ka.

Coś grzmot­nę­ło i czoł­giem Ró­że­wiec­kie­go za­trzę­sło. Po­krę­cił pe­ry­sko­pem. W miej­scu, gdzie sta­ła nie­daw­no pięć­dzie­siąt­ka­sió­dem­ka, zia­ła ciem­na dziu­ra z po­roz­rzu­ca­ny­mi cia­ła­mi za­bi­tych ar­ty­le­rzy­stów.

Ró­że­wiec­ki wi­dział dużo, ale tym ra­zem go ze­mdli­ło. Zda­wa­ło mu się, że czu­je smród pa­lo­ne­go mię­sa. Dzia­ło­no­wy, nie ba­cząc na do­wód­cę, sam wy­bie­rał cele. Tra­fił ko­lej­ne­go T-34, ale nie wi­dać było efek­tu.

Za to inni bol­sze­wi­cy sie­kli co­raz bli­żej, aż trzę­sło wie­żą. Stal odłam­ków grze­cho­ta­ła o ka­dłub. Huk wy­strza­łów mie­szał się z co­raz gło­śniej­szy­mi grzmo­ta­mi pio­ru­nów. Za­czy­na­ło wresz­cie pa­dać, co jesz­cze bar­dziej utrud­ni­ło pa­trze­nie przez pe­ry­sko­py.

Ni­to­wa­ny Crom­well chwiał się, jak­by po­ru­sza­ła nim wiel­ka dłoń. W uszach hu­cza­ło i za­ło­ga w na­pię­ciu cze­ka­ła na ten prze­zna­czo­ny dla nich po­cisk. Amu­ni­cja scho­dzi­ła szyb­ko. Bili się do koń­ca, a przy­naj­mniej taki mie­li za­miar. Ró­że­wiec­ki za­czął ro­nić łzy. Na­wet tego nie za­uwa­żył. Ogrom­ny stres, któ­re­mu był pod­da­ny od tak dłu­gie­go cza­su, prze­cho­dził już chy­ba w obłęd.

Wresz­cie ude­rzy­ło coś tak po­twor­nie, że po­rucz­nik przy­wa­lił gło­wą o su­fit.

– Jezu – pi­snął mło­dy ła­dow­ni­czy. Ale to nie był jesz­cze ich czas. Żyli. Dru­gi wstrząs spra­wił, że kie­row­ca nie wy­trzy­mał. Zwy­mio­to­wał.

Pol­ska albo bry­tyj­ska ar­ty­le­ria wa­li­ła na naj­bliż­szym, nie­bez­piecz­nym dy­stan­sie. Pie­chu­rzy nur­ko­wa­li no­sa­mi w na­sią­ka­ją­cej wodą zie­mi, ku­ląc się i szu­ka­jąc ukry­cia. Co mniej do­świad­cze­ni my­śle­li, że to w nich strze­la­ją. Wał ognia za­po­ro­we­go po­wę­dro­wał la­sem eks­plo­zji i tu­ma­nem mo­krej zie­mi w stro­nę so­wiec­kich po­jaz­dów. Ich dzia­ła umil­kły. Wozy za­sy­pa­ły tony zie­mi, czę­ści wra­ków i do­mostw. Ucho­dzi­li. Nie­śmia­ło, wol­no, jak­by bali się nie tyle ar­ty­le­rii, co swo­ich. Stra­ci­li na ra­zie tyl­ko po­ło­wę sta­nu, więc mie­li obo­wią­zek na­cie­rać. Tak wo­jo­wa­li bol­sze­wi­cy.

Ró­że­wiec­ki, nie­co tyl­ko spo­koj­niej­szy, przy­warł do pe­ry­sko­pu. Pot za­le­wał mu oczy. Wi­zjer drgał od wy­bu­chów. Wszę­dzie wo­kół tyl­ko dym i ogień. I na­gle coś mi­gnę­ło. „Zja­wa?” – po­my­ślał po­rucz­nik. Nie, nie zja­wa. Da­le­ko mię­dzy dy­ma­mi i stru­ga­mi desz­czu wi­dać było ko­lej­ne nad­jeż­dża­ją­ce czoł­gi. Tym ra­zem ob­le­pio­ne ca­ły­mi pęcz­ka­mi sku­lo­nej pie­cho­ty. Było ich o wie­le wię­cej niż przed chwi­lą.

Resz­ta chło­pa­ków też to za­uwa­ży­ła, ale do­bre wy­szko­le­nie albo ści­ska­ją­cy krtań strach spra­wi­ły, że nie za­czę­li wrzesz­czeć.

– Ła­duj – roz­ka­zał cierp­ko Ró­że­wiec­ki, wie­dząc, że złud­na chwi­la ulgi prze­cho­dzi w nie­byt i za­raz zgi­nie.

Ła­dow­ni­czy bez sło­wa wy­ko­nał za­da­nie. I wte­dy stał się cud.

– Do wszyst­kich. W tej chwi­li spie­przać. Brać pie­cho­tę na pan­cerz i wiać. Pój­dzie na wa­sze po­zy­cje ogień…

Ró­że­wiec­ki nie słu­chał dłu­żej.

– Od­cho­dzi­my! – krzyk­nął do swo­ich, otwo­rzył właz i w po­nu­rym kra­jo­bra­zie pie­kiel­nej kra­iny za­czął wy­pa­try­wać lu­dzi, któ­rych mógł­by jesz­cze za­brać.

Coś mu jed­nak mó­wi­ło, że to nie ko­niec wal­ki tego dnia.

***

Li­che świa­tło lam­py po kil­ku­na­stu go­dzi­nach pra­cy w cia­snym i dusz­nym po­miesz­cze­niu bar­dziej mę­czy­ło, niż po­ma­ga­ło. Za­wa­lo­ne tecz­ka­mi peł­ny­mi mel­dun­ków, sko­ro­szy­ta­mi i po­skła­da­ny­mi ma­pa­mi biur­ko wy­glą­da­ło, jak­by pra­co­wał przy nim roz­chwy­ty­wa­ny bu­chal­ter, a nie wódz na­czel­ny.

Ge­ne­rał Wła­dy­sław An­ders kre­ślił kil­ka ostat­nich słów na du­żej kart­ce. Co­raz go­rzej mu to szło. Od­kąd bry­tyj­ski pre­mier, oso­ba być może nie naj­mil­sza w oby­ciu, ale też czło­wiek trzeź­wo i re­al­nie my­ślą­cy, za­żą­dał pla­nu, któ­ry zmie­ni nie­we­so­łą sy­tu­ację w Eu­ro­pie, An­ders i jego sztab za­bra­li się do pra­cy. Sie­dział tu już do­brych kil­ka dni, za­sy­py­wa­ny za­mó­wio­ny­mi opra­co­wa­nia­mi i da­ny­mi wy­wia­dów. Schudł, po­bladł, mało co wie­dział o sy­tu­acji w swo­ich dy­wi­zjach, ale opła­ca­ło się. On, szef szta­bu i inni re­cen­zen­ci uzna­li, że to, co wspól­nie opra­co­wy­wa­li, szyb­ko, bez więk­szo­ści in­for­ma­cji, li­cząc na łut szczę­ścia, wy­glą­da­ło cał­kiem in­te­re­su­ją­co.

– Star­czy – szep­nął Po­lak.

Odło­żył pió­ro i prze­cią­gnął się, aż przy­jem­nie za­trzesz­cza­ło w sta­wach. Prze­rzu­cił kart­kę w ka­len­da­rzu. Był 15 sierp­nia. Dzień Woj­ska Pol­skie­go, wiel­kie­go zwy­cię­stwa, dzień Ma­ryj­ne­go świę­ta. Wie­le wspo­mnień. Tyl­ko wspo­mnień. Do zwy­cię­stwa w tej woj­nie wy­da­wa­ło się nie­zmier­nie da­le­ko.

Prze­tarł łysą gło­wę i z lę­kiem zer­k­nął na dużą mapę, wi­szą­cą na sto­ja­ku przy drzwiach sza­re­go po­ko­ju. Sy­tu­acja była fa­tal­na. So­wie­ci wzno­wi­li na­tar­cie na za­chód, jak­by bo­jąc się, że stra­ci­li za dużo cza­su, ba­brząc się w Ba­wa­rii i Au­strii. Albo też prze­ra­zi­li się no­wej bro­ni uży­tej w Ja­po­nii. Po­dob­no byli już we Fran­cji, wi­kła­jąc się w wal­ki w Wo­ge­zach, ale szli do przo­du. Bel­gię prze­cię­li na dwie czę­ści, prąc na za­chód i ku An­twer­pii. Nie­mal zgnie­tli Ame­ry­ka­nów i roz­ro­śnię­ty II Kor­pus w Ba­wa­rii i Cze­cho­sło­wa­cji. Po wie­lu wa­ha­niach wkro­czy­li do Da­nii.

Były też jed­nak suk­ce­sy. Nowa tak­ty­ka i uży­cie cięż­kich bom­bow­ców spo­wal­nia­ły marsz czer­wo­nych, za­da­jąc im wiel­kie stra­ty. Ta­kie­go atu­tu, sil­ne­go lot­nic­twa skry­te­go w od­le­głych ba­zach, Sta­lin nie po­sia­dał. Ak­cja spe­cjal­ne­go od­dzia­łu i po­chwy­ce­nie so­wiec­kie­go ge­ne­ra­ła po­ka­za­ły, ja­kie są praw­dzi­we cele bol­sze­wi­ków. Wa­szyng­ton otwo­rzył oczy. „Ale czy nie za póź­no?” – ge­ne­rał był zły, że nie­mal nikt wcze­śniej go nie słu­chał. So­wiec­ka agen­tu­ra, pra­sa, ale i ofi­ce­ro­wie baj­du­rzy­li o tym, że So­wie­ci chcą tyl­ko Nie­miec. Ba, wie­lu było go­to­wych im te Niem­cy dać. Bez wzglę­du na stra­ty, byle za­pa­no­wał po­kój. Sło­wo obrzy­dli­we w uszach ge­ne­ra­ła. W tej chwi­li ko­ja­rzą­ce się ze zdra­dą i nie­opi­sa­ną wręcz krót­ko­wzrocz­no­ścią. Bo co ozna­czał po­kój dla Pol­ski? O to nie­wie­lu py­ta­ło i trze­ba było im tę kwe­stię przy­po­mi­nać. Po­kój ozna­czał nie­wo­lę i zu­peł­ną ani­hi­la­cję Pol­ski i pol­skie­go na­ro­du. Wchło­nię­cie kra­ju, do któ­re­go wódz na­czel­ny tak chciał wra­cać, w Zwią­zek So­wiec­ki. To by­ła­by śmierć dla mi­lio­nów, mi­lio­nów lu­dzi. Jed­nak nowy atak na Za­chód otrzeź­wił wie­lu i złu­dze­nia pry­sły. Na­wet zwy­kli lu­dzie w Pa­ry­żu, Lon­dy­nie czy No­wym Jor­ku za­czy­na­li się oba­wiać, choć nie po­tra­fi­li tego wy­ra­zić jak wrzesz­czą­cy na uli­cach le­wa­cy.

Ge­ne­rał za­mknął tecz­kę i wło­żył ją pod pa­chę. Zer­k­nął jesz­cze na mapę. „Z bożą po­mo­cą do tego nie do­pu­ści­my. Z bożą i Geo­r­ge’a Pat­to­na” – po­my­ślał i uśmiech­nął się pod wą­sem. Zga­sił świa­tło i ru­szył do wyj­ścia. ■

Rozdział IWio­ska Fiss, po­łu­dnio­wa Au­stria | 15 sierp­nia 1945

Słoń­ce ostro przy­pie­ka­ło, jak przy­sta­ło na upal­ny let­ni dzień. Jed­nak mało kto z tego po­wo­du na­rze­kał. Tu, w po­bli­żu wło­skiej gra­ni­cy, pa­no­wał zu­peł­nie inny kli­mat. Za­rów­no je­śli cho­dzi o po­go­dę, jak i spo­kój psy­chicz­ny miesz­ka­ją­cych tu lu­dzi.

Da­le­ko na pół­no­cy i w sa­mej Au­strii go­rza­ła ko­lej­na na tym kon­ty­nen­cie woj­na. Swo­im be­stial­stwem nie­odbie­ga­ją­ca od po­przed­niej. Nisz­czy­ła ży­cie i ludz­kie losy. Tym­cza­sem w ma­łym Fiss było słoń­ce i błę­kit­ne nie­bo sta­no­wią­ce tło dla uro­kli­wych, ale ma­je­sta­tycz­nych gór, do­bre je­dze­nie i spo­kój. Spo­kój nie­po­ję­ty dla tych, któ­rzy wal­czy­li na fron­cie, oraz cu­dow­na ci­sza prze­ry­wa­na cza­sem śpie­wem pta­ków.

Roz­le­gły ta­ras pię­tro­we­go bu­dyn­ku wznie­sio­ne­go z ka­mie­nia wy­cho­dził na trzy nie­mal rów­ne szczy­ty gór­skie. Zimą za­ście­lo­ne śnie­giem, były miej­scem sza­leństw fa­nów nar­ciar­stwa. Te­raz te wspa­nia­łe cuda na­tu­ry w po­ło­wie po­ra­sta­ły so­czy­ście zie­lo­ne tra­wy pa­stwisk. Do­pie­ro wy­żej ostry­mi kra­wę­dzia­mi pię­ły się w nie­bo skal­ne szczy­ty.

Da­le­ko w do­li­nie dwie małe wio­secz­ki od­ci­na­ły się od oto­cze­nia bie­lo­ny­mi ścia­na­mi i usta­wio­ny­mi w oknach do­nicz­ka­mi peł­ny­mi kwia­tów.

Dom wcza­so­wy usy­tu­owa­ny na skra­ju nie­du­żej miej­sco­wo­ści, któ­ry jak gło­si­ła plot­ka, jesz­cze rok temu za­peł­nia­li ofi­ce­ro­wie na­zi­stow­skich Nie­miec, a wcze­śniej ar­mii wło­skiej, był nie­mal pu­sty. Urzą­dzo­ny schlud­nie, acz skrom­nie, na wzór gór­skie­go schro­ni­ska, bu­dy­nek za­pew­niał wy­go­dę, do­brą opie­kę me­dycz­ną i do­sko­na­łą kuch­nię.

Inna plot­ka mó­wi­ła, że Niem­cy pro­wa­dzi­li tu bur­del, ale tego nikt nie po­tra­fił po­twier­dzić. Miej­sco­wi zaś uda­wa­li, że nie wie­dzą, o co cho­dzi.

Na wiel­kim ta­ra­sie z pła­skich, wy­śli­zga­nych przez lata ka­mie­ni spo­śród kil­ku­na­stu przy­kry­tych ob­ru­sa­mi sto­li­ków tyl­ko je­den był za­ję­ty. Za­sia­da­li przy nim dwaj pol­scy ofi­ce­ro­wie – ka­pi­tan Jan Wę­gliń­ski i ma­jor Aloj­zy Wój­cik. Ubra­ni w cy­wil­ne, spor­to­we spodnie, ja­sne, upra­so­wa­ne nie­na­gan­nie ko­szu­le, lek­kie obu­wie i no­szą­cy na no­sach czar­ne oku­la­ry w okrą­głych opraw­kach, wy­glą­da­li jak przed­wo­jen­ni tu­ry­ści w za­ko­piań­skim Bri­sto­lu.

Ta­kie wła­śnie mie­li ro­bić wra­że­nie. W dys­kret­nie, choć do­brze pil­no­wa­nym przez całą dobę sa­na­to­rium nie mo­gło być śla­du woj­ska. So­wiec­kie łapy się­ga­ły da­le­ko, na­wet, jak są­dzo­no, i tu. W za­pa­dłą dziu­rę mię­dzy Al­pa­mi.

Obaj pa­no­wie prze­glą­da­li ga­ze­ty. Głów­nie pol­skie, woj­sko­we. Po inne nie się­ga­li. Wój­cik nie znał ob­cych ję­zy­ków, no, może tro­chę mó­wił po nie­miec­ku i ro­syj­sku. Wę­gliń­skie­mu nie­ob­cy był an­giel­ski, ale in­for­ma­cje w pra­sie za­gra­nicz­nej po­ra­ża­ły stra­chli­wo­ścią i po­błaż­li­wo­ścią pi­szą­cych wo­bec So­wie­tów.

Obaj żoł­nie­rze hu­mo­ry mie­li do­bre. Zje­dli syte, dość póź­ne śnia­da­nie, a te­raz po­pi­ja­li kawę i ko­niak, któ­ry przy­słał Wój­ci­ko­wi któ­ryś z jego to­wa­rzy­szy z 7 Dy­wi­zji Pie­cho­ty. Było dość wcze­śnie, ale prze­cież mu­sie­li uczcić swój dzień, świę­to Woj­ska Pol­skie­go. Ta­ras co kil­ka chwil wy­peł­niał ich grom­ki śmiech. Od­re­ago­wy­wa­li mi­nio­ny czas. Mo­ment od­prę­że­nia dzia­łał le­piej niż naj­lep­sza te­ra­pia, zwłasz­cza na prze­mę­czo­ne­go i bi­ją­ce­go się z my­śla­mi Wę­gliń­skie­go, któ­ry wciąż pa­mię­tał, jak jesz­cze na wpół przy­tom­ne­go pod­da­no go kil­ku­go­dzin­ne­mu prze­słu­cha­niu, a kie­dy od­zy­skał nie­co sił, ka­za­no spi­sać ra­port. Każ­dy szcze­gół był na wagę zło­ta.

Obaj Po­la­cy umil­kli, a ka­pi­tan uniósł gło­wę, sły­sząc wy­so­kie bu­cze­nie. Przy­sło­nił oczy dło­nią, wpa­tru­jąc się w nie­bo. Kil­ka­na­ście wą­skich, bia­łych smug prze­ci­na­ło nie­bo­skłon od po­łu­dnia na pół­noc. Le­żą­ca na sto­li­ku dłoń ofi­ce­ra za­czę­ła ner­wo­wo pod­ska­ki­wać, stu­ka­jąc w por­ce­la­no­wą fi­li­żan­kę.

– Do­skwie­ra ci ból fi­zycz­ny czy psy­chicz­ny? – w gło­sie zer­ka­ją­ce­go na tik ko­le­gi Wój­ci­ka sły­chać było życz­li­wą iro­nię.

– Ra­czej fru­stra­cja. – Jan splótł pal­ce, lek­ko za­wsty­dzo­ny. – Do­kąd lecą tym ra­zem? – sta­rał się zmie­nić te­mat, cią­gle wpa­trzo­ny w nie­bo.

– Do­sko­na­le cię ro­zu­miem, chło­pie – wes­tchnął Aloj­zy i się­gnął po bu­tel­kę ko­nia­ku. Na­lał odro­bi­nę i za­raz chwy­cił kie­li­szek. – Za na­szych na fron­cie – wzniósł ko­lej­ny to­ast. Wy­pi­li. – Do­bre. – Wój­cik dłu­go sma­ko­wał brą­zo­wy płyn. Jan nie po­dej­rze­wał go ni­g­dy o tak wy­su­bli­mo­wa­ny gust. Aloj­zy zresz­tą też go do­pie­ro od­kry­wał. Wę­gliń­ski nie mógł się nie za­śmiać, wi­dząc cmo­ka­ją­ce­go z uzna­niem, wpa­trzo­ne­go w szkło ma­jo­ra. Aż za­bo­la­ło pod uci­ska­ją­cym ban­da­żem.

Po­cisk ame­ry­kań­skie­go czoł­gu ro­ze­rwał się bar­dzo bli­sko, ale ja­kimś cu­dem go nie za­bił. Po­dmuch ci­snął nim o zie­mię, ła­miąc trzy że­bra. Dwa obi­ja­jąc. Le­ka­rze bali się odmy, pęk­nię­te­go płu­ca, ale skoń­czy­ło się na stra­chu. No i kil­ku odłam­kach, cię­tych ra­nach i stłu­cze­niach.

– Za­wo­łać ko­goś? – Aloj­zy z tru­dem pod­su­nął się bli­żej. Wę­gliń­ski po­krę­cił gło­wą.

– Nic ta­kie­go. Jak boli, zna­czy, że żyję.

Aloj­zy opadł na krze­sło, za­tro­ska­ny. Z nim było go­rzej. Prze­szedł szpi­ta­le, re­kon­wa­le­scen­cję god­ną bo­ha­te­ra, od Pil­zna aż tu­taj, w po­łu­dnio­we Alpy. Rany nóg, któ­re z po­cząt­ku były nie­groź­ne, przez ten cały ko­ło­wrót z cią­gły­mi prze­no­si­na­mi, na­lo­ty i ostrza­ły za­czę­ły się ją­trzyć. Aloj­zy kuś­ty­kał sta­le o dwóch ku­lach, czu­jąc ból, zwłasz­cza kie­dy zmie­nia­ła się po­go­da. Do tego był sła­by jak nie­mow­lę. Jesz­cze wie­rzył, że wy­zdro­wie­je na do­bre.

Bez­tro­ski na­strój gdzieś ule­ciał. Obaj od­pły­nę­li w roz­my­śla­nia o tym, cze­go byli świad­ka­mi i co jesz­cze miał im przy­nieść los.

– Nie dam rady – za­czął pod no­sem Wę­gliń­ski. – Po pro­stu nie wy­trzy­mam tu­taj. – Ude­rzył dło­nią w blat.

– Co zro­bisz? – prych­nął Wój­cik, ob­ra­ca­jąc kie­li­szek w pal­cach. – Po­kie­re­szo­wa­ny i ja, i ty. Na nie­wie­le się zda­my.