Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Płatki śniegu

Płatki śniegu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8126-246-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Płatki śniegu

"Płatki śniegu" to pierwsza część przygód Elii Madej. Akcja powieści rozgrywa się w 2125 r. kilka lat po wojnie technologicznej, w zastraszonym przez najeźdźców zwanych Egidą miasteczku. Ich upadek sprawia, że wszystko wraca do normy. Ludzie wznoszą nowe mury, a władza jest nieodzownym elementem egzystencji.

Główna bohaterka Elia walczy z monotonną codziennością w pracy i życiu osobistym. To pracownica korporacji, której jedynym zajęciem jest przeglądanie stosu papierów i urządzeń elektronicznych, jakie przysyłają jej z innych działów. Wieczory spędza w pobliskim barze, zatapiając swoje smutki kolorowymi drinkami ze słomką.

Elia to silna kobieta szukająca swojej właściwej ścieżki w życiu. Strata ojca w dzieciństwie odbiła się na jej relacjach z płcią męską, a jej zapracowana matka wykształciła w niej niechęć do innych osób. W świat kobiety wchodzimy w momencie, gdy ze smutkiem uświadamia sobie, że została sama, wspomina matkę, która zmarła przed paroma laty. Świat bohaterki zmienia się w jednej chwili, gdy na zastępstwo chorej asystentki przychodzi tajemniczy mężczyzna. To właśnie on jest ogniwem zapalnym kolejnych niefortunnych zdarzeń. W jednym momencie Elia zostaje obdarta ze wszystkiego, co dotąd znała i kochała. Wplątana w spisek walczy o życie, uświadamiając sobie, że każdy ma dwie twarze. Całe jej życie to stek kłamstw wpajanych od dzieciństwa.

Wyobraź sobie, że twoje życie okazuje się iluzją. Ktoś cię ściga, dopada i porywa. Budzisz się na łóżku ze skrępowanymi kończynami i nagle uświadamiasz sobie, że jesteś częścią układanki, która ma zamiar cię zabić. Wciel się w postać Elii Madej. Kobiety, którą ze zwykłej, szarej rzeczywistości wyrywa raz na zawsze jeden dzień, jedno niecodzienne wydarzenie, jedna chwila. Każdy z nas ma coś do ukrycia. Poznaj najbardziej strzeżoną tajemnicę.

Polecane książki

ak powstawał Koran? Na ile główna myśl islamu odwołuje się do podstawowych prawd judaizmu? Czy poglądy Mahometa mogły się kształtować pod wpływem wczesnochrześcijańskich wspólnot? Na czym polegała nowość rodzącej się religii dla ówczesnych plemion arabskich? Joachim Gnilka w swoich poszukiwan...
Język angielski Poziom B1–B2 Lubisz czytać dobre powieści a jednocześnie chcesz doskonalić swój angielski? Mamy dla Ciebie idealne połączenie! Klasyka literatury światowej w wersji do nauki języka angielskiego. CZYTAJ – dzięki oryginalnemu angielskiemu tekstowi opowiadań „Christmas Stories” przyswaj...
Wydanie specjalne z nową częścią Echa! Czy książka została potępiona i zakazano jej czytania? Czy zmieniła coś w życiu byłych i obecnych zakonnic? Co sądzą o niej przełożone? W nowej części opowieść o tym, co się stało po pierwszym wydaniu książki.Habit już uszyty. Za dwa miesiące siostra Joanna uro...
Katie żyje pracą w szpitalu na małej szkockiej wyspie. Ma ambicje zawodowe i ubiega się o stanowisko konsultanta. Pewnego dnia na wyspę wraca Ross McGregor, który kiedyś był jej cichym wielbicielem. Ross chce odnowić przyjaźń z Katie. A może nawet nawiązać romans? Katie jest nim zauroczon...
Sodomici to najnowsza książka Elwiry Watały – autorki wielokrotnie wznawianych publikacji o ciemnych stronach historii. Tytuł nawiązuje do dawnego znaczenia słowa „sodomia”, którym określano stosunki analne osób tej samej lub różnej płci i które było synonimem rozwiązłości seksualnej.We wstępie auto...
Ciało jako inny, obcy, wykluczony, ciało jako przestrzeń napięcia między toż-samością a innością, ciało poza innością i tożsamością. Ciało-tekst – otwarte. Ciało o zmiennej intensywności, bez ustanku pulsujące między tym, co obce a tym, co toż-same. Ciało ustanawiające granice, by w kolejnym kro...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Dorota Jankowska

Dorota JankowskaPłatki śniegu

KorektorTomasz Jankowski

© Dorota Jankowska, 2018

Wyobraź sobie, że twoje życie okazuje się iluzją. Ktoś cię ściga, dopada i porywa. Budzisz się na łóżku ze skrępowanymi kończynami i nagle uświadamiasz sobie, że jesteś częścią układanki, która ma zamiar cię zabić. Wciel się w postać Elii Madej. Kobiety, którą ze zwykłej, szarej rzeczywistości wyrywa raz na zawsze jeden dzień, jedno niecodzienne wydarzenie, jedna chwila. Każdy z nas ma coś do ukrycia. Poznaj najbardziej strzeżoną tajemnicę.

ISBN 978-83-8126-246-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Dla mojego żeglarza.

W chwilach zwątpienia prowadził mnie na właściwy kurs.

CZĘŚĆ IKolejny szary dzień

Z dziennika:

Powiadają, że człowiek, jako istota rozumna, sam dokonuje wyborów. Ale czy na pewno? Przecież w głównej mierze to, co stanie się z nami, zależy od tego, gdzie się urodzimy, jakie geny nam przekazano oraz od tego, jak nas wychowano.

Socjalizacja — o niej właśnie mowa. A co, jeśli ten proces nie nastąpi? Czy jest to w ogóle możliwe? Jeżeli nie byłoby dookoła człowieka nikogo, kto mógłby wpłynąć na jego postępowanie, kim wtedy by się stał? Czy nadal określano by go mianem największego drapieżnika? Czy człowieczeństwo, kształtowane przez istotę ludzką, zanikłoby na rzecz dzikich instynktów?

Każdy z nas w pewnym momencie swojego życia zadaje sobie różne pytania. Mnie zawsze dręczyło jedno: czy poza tym parszywym światem, na którym żyjemy, podłym i nędznym, jest coś jeszcze? Czy jesteśmy częścią czegoś większego, czyjegoś starannie uknutego planu? Jeżeli tak, to jakiego?

Nie chciałabym żyć tylko po to, aby na końcu swoich marnych dni stwierdzić, że wszystko to, co nas otacza, nie ma najmniejszego sensu. Chociaż może już tak myślę?

Patrząc dookoła na wszystko, czego jako istota myśląca dokonał człowiek, raczej tracę wiarę w to „coś”. Do czego nas doprowadziła ta nasza „inteligencja”? Omal nie zniszczyliśmy naszego jedynego domu, jakim jest Ziemia, a teraz ponosimy tego konsekwencje.

Odkładam długopis na drewniany blat okrągłego stolika. Zamykam pamiętnik i przecieram opuszkami palców zaspane oczy. Nie spałam zbyt długo, trzy godziny to zdecydowanie za mało na regenerację przemęczonego organizmu. Nieustanna praca zaprząta moją głowę dniami i nocami. Nie powinnam zabierać jej do domu, ale czasem nie mam innego wyboru, gdy szefostwo oczekuje natychmiastowych wyników. Jednak dzisiejszej nocy budziłam się zlana potem z innego powodu. Dzisiaj mija kolejna rocznica śmierci mojej matki. Śniła mi się. Była uśmiechnięta, przepełniała ją radość, tańczyła do muzyki płynącej z przenośnego odtwarzacza. Wspinała się delikatnie na palcach, jej różowa plisowana spódnica do połowy łydki falowała pod wpływem jej obrotów, a kasztanowe włosy sprężyście opadały na ramiona.

Spoglądam na tarczę małego, srebrnego zegarka. Jego pleciona bransoleta ze szlachetnej stali oplata delikatnie mój lewy przegub. Ofiarowała mi go w prezencie na zakończenie studiów. Przypomina mi, jak bardzo czas jest ulotny. Za każdym razem, gdy działo się coś złego w moim życiu, powtarzała mi, że to jedna z jego składni. Prawdziwe życie jest wtedy, gdy doświadczamy zarówno dobrych, jak i mniej przyjemnych rzeczy. Samo dobro to iluzja, zło natomiast — paranoja, ale połączenie dwóch odmiennych czynników nadaje sens naszemu istnieniu.

Tęsknię za nią. Czasami odwiedzam miejsce jej pochówku i siadam na kamiennej ławeczce, wspominając nasze najlepsze przygody. Nigdy do końca nie pogodziłam się z jej śmiercią. W dniu jej pochówku poczułam jednak stratę. Ciężko było mi przywyknąć do pustych pomieszczeń w naszym mieszkaniu. Pozostały mi tylko wspomnienia o niej oraz tabliczka z imieniem i nazwiskiem na marmurowej ścianie. Zdaję sobie sprawę, że nadejdzie kiedyś dzień, gdy ujrzę ją ponownie. W taki dzień jak ten mogę jedynie ją wspominać.

Potrząsam głową, opuszkiem palca wycieram wilgotny kącik prawego oka. Obserwując otoczenie, odciągam myśli od przeszłości, skupiając się na dniu dzisiejszym.

Nieustannie bawię się bransoletą z zegarkiem, obracając go wokół nadgarstka. Dochodzi już siódma rano, a kawa w ogóle mi nie pomaga. Dźwigam rękę, daję znak kelnerce, aby złożyć drugie zamówienie. Czekam cierpliwie, aż obsłuży mężczyznę po drugiej stronie. Jak co dzień siedzę w swojej ulubionej kawiarence oddalonej o dwa kilometry od miejsca pracy. Ładuję baterie kofeiną, by rozbudzić się i nabrać chociaż trochę energii do działania podczas kolejnego dnia.

„Z wiekiem coraz gorzej mi to wychodzi” — myślę.

Za oknem knajpki nadal pada rzęsisty deszcz. Dzisiejszy poranek nikogo chyba nie rozpieszcza. Mgliste, szare powietrze i ten ziąb na zewnątrz sprawiają, że odechciewa się czegokolwiek. W taką pogodę parasol zda się jak łysemu grzebień. Siąpiąca mżawka przeplatana płatkami śniegu wpada na twarz ofiary niczym gromada cieniutkich igiełek, kłując policzki, brodę, nawet oka nie oszczędzi. Na samo wyobrażenie tego, co na zewnątrz, przechodzą mnie zimne dreszcze. Z radością zakopałabym się pod grubą warstwą puchowej pierzyny. Staram się już nie zwracać na to uwagi, pocieszając się tym, że jeszcze tylko parę tygodni i przyjdzie upragniona wiosna. Nareszcie zimowa chandra odejdzie w zapomnienie, wszystko zacznie kwitnąć, a skóra poczuje na sobie dotyk promieni gorącego słońca.

Na mojej twarzy pojawia się delikatny uśmiech, wzdycham głęboko na samą myśl o długim urlopie i błogim lenistwie nad jeziorem.

— Co podać? — pyta wysoka kelnerka w błękitnym fartuszku przepasanym wokół talii.

Mam nadzieję, że nie zauważyła mojej głupiej, wesołej miny wlepionej w okno.

— Jeszcze jedną dużą kawę bez mleka proszę — uśmiecham się serdecznie. Pewnie i tak już pomyślała swoje.

Nagle światła lamp zaczynają migotać. Czerwone, zwisające z sufitu nad stolikami szklane klosze bujają się na wszystkie strony. Dzieje się tak już od ponad pół roku. Codziennie z rana spada napięcie w całym mieście. Na domiar złego nawiedzają nas małe trzęsienia ziemi. Na początku to zjawisko było frustrujące, ludzie byli rozdrażnieni i zniechęceni warunkami życia. Po dłuższym czasie zaczęli się jednak przyzwyczajać, tak samo jak ja. Oczywiście nikt nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności za uciążliwe, niespodziewane spadki energii. Emocje wzbierały na sile, więc władze wydały krótkie oświadczenie, które na jakiś czas uspokoiło mieszkańców. Tłumaczyli to przerwami w przepływie prądu. Podobno elektrownia wciąż zmaga się z uszkodzeniami powstałymi po ataku. Nie naprawią tego, dopóki nie dostaną nowych funduszy.

— To się chyba nigdy nie skończy — komentuje poirytowana kelnerka, kładąc filiżankę na stolik.

— Liczę, że jednak coś z tym zrobią. — Łapię dłonią klosz. W końcu drgania ustępują, a światło przestaje migać.

— Już siedem miesięcy się z tym guzdrzą. Naobiecywali cuda, a nic się nie polepszyło. — Podaje mi rachunek.

Płacę kobiecie za zamówienie. Sięgam dłonią w stronę cukiernicy. Światła gasną, trącam dłonią kubek z kawą, czarny płyn wylewa się na stół. W ostatniej sekundzie udaje mi się zabrać nogę, inaczej gorąca ciecz spłynęłaby na nogawkę moich ulubionych dżinsów.

— Pięknie… Ach, jak ja kocham poranki w tym mieście — mamroczę rozdrażniona pod nosem.

Chowam swój pamiętnik do torebki, blat wycieram papierowymi serwetkami. Wypijam resztkę tego, co zostało z napoju, i pospiesznie wychodzę na zewnątrz. Ulice pokrywa gęsta mgła, ciężko cokolwiek zobaczyć, ale trasę znam na pamięć. Codziennie pokonuję pieszo tę samą drogę, mijając te same uliczki i identyczne zabudowania, nawet ludzie zawsze są ci sami. Wyglądają jak zaprogramowane roboty. Jednakowe, niewyspane twarze snują się o świcie, zmierzając do celu. Z łatwością można zauważyć, gdy kogoś brakuje w danym miejscu o danym czasie.

Przeciskam się przez grupkę ludzi przechodzącą po wąskich pasach na jezdni. Ich monotonny ubiór i nieobecny wzrok uświadamiają mi, że nie tylko ja wolałabym pozostać w swoim łóżku. W oddali, pomiędzy gęsto stojącymi budynkami, zauważam ulubione, małe delikatesy. Gdy idę po swoje łakocie, zawsze mijam tego samego starszego pana w długim, wełnianym, beżowym płaszczu. Jego włosy mienią się w promieniach słońca srebrzystymi nićmi, a grubsze pasma padają na oczy. Mężczyzna nieustannie nerwowo zaczesuje je do tyłu, lecz po chwili nieposłuszne wracają na jego twarz. Widocznie nie tylko ja jestem takim łakomczuchem. Czasami łapię się na podjadaniu słodkości, ale w sumie po to one są. Przepyszne, kruche ciasteczka nie mogą zaszkodzić, a czekoladowe trufle? No cóż, nie potrafię sobie odmówić, chociaż za każdym razem besztam się, gdy sięgam po kolejną pralinkę.

Dzisiejszy dzień jest jednak inny, już dawno nie widziałam takiej mgły. Gęsto rozlane na ulicach mleko ogranicza pole widzenia niemal do minimum. Ciężko rozpoznać twarze ludzi, którzy zapewne tak samo jak ja zmierzają do pracy. W szarości odnajduję mój ulubiony sklep i otwieram ciężkie, metalowe drzwi z drewnianą wywieszką Delikatesy Ali. Mały mosiężny dzwoneczek zawieszony na framudze za każdym razem komunikuje o czyimś nadejściu. Prądu dalej nie ma, ale na szczęście można tutaj zrobić zakupy nawet wtedy, gdy kasy nie działają. Ekspedientka zawsze z uśmiechem pakuje moje ulubione łakocie do małej kartonowej torebeczki z nadrukowanym różowym logo sklepiku.

Biorę swoje zakupy, wychodzę i pospiesznie zmierzam do pracy. Nieprzyjemna pogoda daje mi do zrozumienia, że zakup białego płaszcza nie był najlepszym wyborem na zmienną pogodę. Już za pierwszym razem, gdy wyszłam na spacer wokół jeziora, byłam zmuszona go wyczyścić. Dzisiaj znowu zrobiłam ten sam błąd co poprzednio — w najgorszą chlapę założyłam jasny płaszcz. Nic na to nie poradzę — jest moim ulubionym i w dodatku bardzo ciepłym.

Odwijam i stawiam kołnierz, zakrywając szyję. Wyjmuję włosy na zewnątrz tak, by się nie splątały. Szybki marsz zamieniam w trucht, starając się nie spóźnić. Przyspieszam, szukając w torebce przepustki. Musi być gdzieś w teczce. Nie patrząc, co znajduje się przede mną, wyciągam ją i otwieram. Kilka kartek porywa nagły podmuch wiatru. Zbieram je z ziemi jak najszybciej. Przepustka leży tuż obok nich, w połowie zamoczona w kałuży.

— Uf, zdążyłam. — Przypinam blaszkę identyfikatora do klapy płaszcza i wchodzę do szklanego pomieszczenia spełniającego zadanie skanera.

— Dzień dobry pani Elio, jak zawsze punktualna — mówi tęgi, miły strażnik, po czym wpuszcza do budynku.

— Dzień dobry, staram się. — Posyłam serdeczny uśmiech i idę spokojnie dalej.

Polecenie służbowe

Tkwię w martwym punkcie jak szpilka na tablicy korkowej.

Chwała temu, kto wymyślił windę. Wspinaczka po tylu piętrach byłaby dla mnie męczarnią, a przy tym ogromną stratą czasu. Wciskam przycisk dziewięć spośród dwudziestu pięciu innych na panelu. Drzwi windy zamykają się, nagle czyjaś dłoń je blokuje. Rozwiera metalowe skrzydła. Odsuwam się, obcy mężczyzna staje obok. Nie zerkam, chociaż bardzo mnie kusi. Po parunastu sekundach drzwi rozsuwają się ponownie i wychodzę. Skręcam w lewo, potem w prawo. Wszystkie biura są już pełne ludzi, co parę kroków da się usłyszeć na przemian krzyki i śmiech. Pomieszczenia wyglądają identycznie. Wszystkie oszklone. Na wysokości oczu, na otwierającym się skrzydle, widnieje czarny napis informujący o tym, kto zajmuje dane biuro i do jakiego należy sektora. Mój sektor liczy tylko dwie osoby — mnie oraz moją asystentkę. Na tafli widnieje napis: Elia Madej — sektor C: kontrola. Otwieram szklane drzwi odciskiem wskazującego oraz serdecznego palca lewej dłoni. Wchodzę do swojego biura, w ręce trzymając ostatnie karmelowe ciągutki.

— Hej Elia! — woła do mnie z daleka Daria.

Wyrywa mnie z zamyślenia, jej głos wprawia mnie w osłupienie. Zaskoczona, zaciskam dłoń na torebce, puste papierki po cukierkach szeleszczą pod moimi palcami.

— Czekają nas dziś nadgodziny. Przyjechał nowy transport, jest tego… dość sporo — chrząka wymownie, wskazując na stertę kartonowych pudeł po drugiej stronie biura.

Chyba wiem, co mnie dzisiaj czeka.

— Super… Tak jakbym nie miała co robić w domu — mamroczę pod nosem.

Daria szczerzy się do mnie swoimi równymi białymi ząbkami. Rudawe włosy jak zawsze idealnie zaczesane w kok. Granatowe spodnie z lejącego materiału nienagannie zaprasowane. Żakardowa, łososiowa bluzka z dekoltem w serek doskonale dopasowana do jej smukłych kształtów. Jak ona to robi, że zawsze ma tyle siły? Jedno mnie pociesza — że jest niziutka. Ja nie zaliczam się do wysokich, ale ona przy mnie wygląda jak małe dziecko.

— Weź się w garść, ogarnij się i do dzieła — mówię sobie.

Zdejmuję wierzchnią część garderoby, zawieszając na haczyku razem z torebką tuż obok wejścia. Poprawiam swoją czarną, odrobinę za bardzo opinającą piersi bluzkę. Rozmasowując ręką bolesne miejsce na karku, uruchamiam główny komputer. Otwieram pierwszą z brzegu teczkę opatrzoną czerwoną pieczęcią: Tajne —Pilne, Uprawniona: Elia Madej. Wewnątrz włożono polecenie służbowe zapisane na przenośnym urządzeniu. Odcisk tych samych linii papilarnych co przy wejściu pozwala na odczytanie zaszyfrowanej wiadomości. Co kilka tygodni dostaję od przełożonych wytyczne postępowania, gdy natkniemy się na jakieś potrzebne im przedmioty. Dzisiaj jest podobnie. Krótki list i zdjęcie.

Polecenie służbowe:

W razie odnalezienia dwóch przedmiotów:nośnika oraz adaptera, proszę o niezwłoczny kontakt z przełożonym.

Fotografia przedstawia projekt małego urządzenia starego typu. Nieistotny jest jednak jego wygląd, a widniejące na nim wytłoczone dwie splecione, srebrne nici DNA. Adapter natomiast ma wybite symbole S.M.L.

Zatwierdzam odczytaną wiadomość, ta automatycznie się kasuje.

— Znowu nas męczą tymi poleceniami? — pyta Daria wklepująca dane z kartek do komputera.

— Niestety tak — odpowiadam krótko. Obracam się w jej stronę, zamykając teczkę.

— Dopiero co wypełniłyśmy ostatnie zadanie, a znowu narzucają nam kolejne. Czy to się kiedyś skończy?

— Wątpię. Jutro przekażę ci, czego szukamy. Dzisiaj dokończymy tę wczorajszą dostawę. — Wskazuję palcem na dwa jeszcze nieotwarte kartony.

Większość czasu zajmuje mi przerzucenie stosu papierów w pudłach, a jest ich naprawdę sporo. Po wojnie, która skończyła się pięć lat temu, w miastach jest jeden wielki bałagan, a nasza organizacja zajmuje się właśnie utylizacją tego bałaganu. Mimo że nie odbudowujemy doszczętnie zniszczonych domów i miast — odwalamy tę gorszą robotę. Cały elektroniczny, zneutralizowany syf trzeba pozbierać, opisać i uszeregować. Niezdatne do użytku zutylizować, a to, co się przyda — przekazać do kolejnego działu w celu naprawy.

Codziennie przysyłają do nas dziesiątki pudeł z dokumentacją i elektroniką. Każde urządzenie czy podzespół przechodzi przez moje biuro. Sprawdzam jego legalność i oddaję do analizy. Sprzęt, który się tutaj przewija, mógłby narobić naprawdę ogromnego spustoszenia. Nawet teraz, gdy zostaliśmy wyzwoleni przez impuls elektromagnetyczny, który unieszkodliwił broń, nadal istnieje realne zagrożenie, że nie wszystkie ogniska zapalne powodujące chaos zostały ugaszone. Podobno dlatego mamy problem z dostawami prądu.

Przed wojną jakiś urzędnik niemający wielkiego znaczenia, otwierając drzwi do kancelarii prezydenta, znalazł list. Zawarty w nim manifest najeźdźców miał informować ludność o kłamstwach i obłudach władz rządzących. Otwarcie oświadczyli nieuchronne odcięcie głowy hydrze i największemu uzurpatorowi. Kimkolwiek on był. Oczywiście oficjalnie list nigdy nie został odczytany. Skrawki zdań przemycono i wrzucono w sieć.

Najeźdźcy nazwali się Egidą i święcie przekonani o swej dobrej woli, rozpoczęli wojnę o wolność. Nikt nie wiedział, kim są, kogo reprezentują i czego tak naprawdę chcą. Jakiś uczony znalazł w tym symbolikę mitologii greckiej. Egida była tarczą boga Zeusa i bogini Ateny. Może i trafne spostrzeżenie, ale nadal nie wiedziano, czyją są tarczą.

Prezydent zarządził godzinę policyjną. Coś niszczyło miasta, ale nie wiedzieliśmy co i jak. Nocami mieszkańcy zamykali się w piwnicach i schronach. W dzień ukazywały się skutki natarcia Egidy. Mieli nas ocalić od czegoś, czego nie rozumieliśmy, a tymczasem pogrążali nas, prowadząc naszą technologicznie rozwiniętą cywilizację ku upadkowi. Po kilku latach impuls uwolnił wszystkich. Tak przynajmniej się nam wydaje. Chociaż ja mam swoje teorie… Albo faktycznie ktoś ocalał i nam szkodzi, albo to jakaś wielka korporacyjna ściema. Tak czy siak, problem wciąż istnieje, ale nie w lustrzanym gmachu. Cała instytucja, w której pracuję, jest podpięta do osobnej sieci energetycznej należącej do rządu. Dopóki jesteśmy im potrzebni, niczego nam tu nie zabraknie.

Przerzucam dokumentację już dobre dziewięć godzin. Powieki stają się coraz cięższe. Czasami myślę, czy nie zmienić pracy na inną. Nie żebym się tutaj nudziła, wręcz przeciwnie — każdy dzień przynosi coś nowego. Tak jak dzisiaj, gdy akurat do mnie trafiło pudło z kilkoma nieuszkodzonymi, elektronicznymi zabawkami. Kładąc je na skaner, domyślam się ich niezwykłej wartości. Symbol omegi przewinął się przez moje ręce już na samym początku kariery w korporacji. Szefowie byli bardzo zadowoleni ze znaleziska. Byłam ciekawa, czym jest maleńkie urządzenie w szklanej kapsułce. Niestety skaner już wtedy miał wprowadzoną blokadę systemu. Rozpoznaje, czym jest urządzenie, testuje parametry techniczne i sprawdza, z jakiego pochodzi źródła. Zaszyfrowana dokumentacja wraz z przedmiotem wychodzi z mojego biura, a następnie idzie do kolejnego działu. Niewiele nam mówią, niewiele też wiemy o tym, co tak naprawdę sprawdzamy. Nie jest to praca marzeń, przypomina raczej obsługę na poczcie, która jest pomiędzy dwoma punktami: nadawcy i odbiorcy. Z jedną różnicą — oboje nie są anonimowi. Ja jestem pomiędzy dwoma niewiadomymi.

Skąd się biorą te rzeczy i do czego je wykorzystują? Czy to ważne? Znalezienie białego kruka w stosie bezużyteczności sprawia przyjemność. W takie dni rutyna staje się mniej dokuczliwa. Te perełki mogłyby zaowocować nagrodą, a nawet i awansem… Kto wie? Czasem mam ochotę zająć się czymś innym tylko dlatego, aby nie tkwić całe życie w jednym miejscu. Czy to aż tak wiele? A może powinnam dziękować za to, co mam?

— Daria… Co my zrobimy, gdy wszystko, co należało zrobić, zostanie wykonane? Gdzie my się podziejemy? — pytam, żeby zagadać, by nie usnąć nad tymi papierzyskami.

Daria patrzy na mnie z zainteresowaniem i nagle odpala:

— Znajdziemy sobie jakichś przystojnych, bogatych facetów i nie trzeba będzie się martwić.

Wybucham śmiechem, słysząc te bzdury. Znamy się zaledwie rok, ale już od naszego pierwszego spotkania wiedziałam, że to będzie dobra przyjaciółka. Nie mam wielu znajomych, moje życie wypełnia praca. Daria jest jedyną moją odskocznią od rzeczywistości.

— Czekaj, bo ktoś zwróci uwagę na dwa konusy… Chyba jednak postawię na dobrą butelkę mocnej, przeźroczystej cieczy. — Teraz ja szczerzę zęby. Nie wytrzymuję długo, uśmiech zamienia się stopniowo w rechot. Nie wiem, czy ona śmieje się ze mnie, czy razem ze mną.

— A poza tym — zaczyna — że jest późno i trzeba by już iść do domu, to kto dzisiaj rano z tobą przyszedł? — pyta Daria z uśmieszkiem, zalepiając taśmą kartonowe skrzynki.

— Nie rozumiem. — Zerkam z zainteresowaniem na Darię. — Przecież przyszłam sama. Pewnie jakiś nowy kurier się wałęsał. Ostatnio firma często ich zmienia.

— Z pewnością nie mają do nich zbyt dużego zaufania — rzuca.

— Uff… — wzdycham głęboko ze zmęczenia. — Dobra, koniec tego dobrego. Spadamy do domu, resztę dokończymy jutro — stwierdzam i zabieram swoje rzeczy. — Jak znajdziesz chwilę, to wpadnij do Matta. Dzisiaj nie odpuszczę małego drinka.

— Dzisiaj nie dam rady — uśmiecha się tajemniczo.

— O! Czyżby randka? To my tutaj sobie żartujemy, a ty sobie na randkę idziesz? — mrużę oczy i, śmiejąc się, zakładam płaszcz.

— To nic takiego — zapewnia, wzruszając ramionami.

— Kim jest wybranek? — Ciekawość mnie pożera.

— Dopiero go poznałam. To tylko niezobowiązujące spotkanie.

— Czekaj, bo uwierzę. — Zabieram torebkę i wkładam do niej kilka teczek do opracowania w domu. Patrzę uważnie na Darię.

— No co? — Czerwieni się lekko.

— Opowiesz mi jutro. — Uśmiecham się szeroko. — Jeśli facet okaże się dupkiem, to wiesz, gdzie mnie szukać. Cześć i do zobaczenia. Uciekam, bo zaraz naprawdę padnę na twarz — dodaję przez ramię, zamykając po drodze swój komputer.

Bar

Wychodząc z budynku, zauważam, że mgła na szczęście opadła, a lampy znowu świecą. Świeże, ale jeszcze zimowe powietrze dociera do moich płuc. Napawam się zapachem pogodnego wieczoru. Jak dla mnie dzień mógłby w ogóle nie istnieć. Od razu czuję się lepiej, więc pozwalam sobie na chwilę relaksu w ulubionym barze.

Rozsiadam się przy kominku z „Cosmopolitanem” w ręce.

— Pff… Znaleźć sobie bogatego chłopa? Też wymyśliła! Pewnie by się okazało, że to raczej rozpieszczone dziecko niż samiec z prawdziwego zdarzenia — cedzę przez zęby i upijam czerwonego drinka, oblizując plasterek cytryny.

— Co tam mamroczesz, Elia? — pyta życzliwie barman. — Nie zapominaj, że jedyny prawdziwy mężczyzna, jaki został na tych ziemiach, wciąż o tobie myśli i w dodatku masz go na wyciągnięcie ręki!

Matt jest błyskotliwym i inteligentnym barmanem. Jego rudawe włosy na brodzie są dłuższe niż te na głowie. Przyciąga spojrzenia wszystkich kobiet i nie tylko. Uwielbia nazywać się prawdziwym dżentelmenem. Wprawdzie jest gejem, ale to pomaga mu w kontaktach z ludźmi, przydatnych w jego fachu. Potrafi słuchać, a ludzie aż lgną do niego, opowiadając mu o wszystkich swoich problemach. Słyszy więcej niż niejeden ksiądz w konfesjonale, w dodatku sprzedając przy tym mnóstwo alkoholu. W sumie jest nawet całkiem przystojny. Ktoś, kto go nie zna, widziałby w nim co najwyżej przesadnie zadbanego i pachnącego cytrusami przystojniaka.

— Sorry Matt, niestety nie mam w spodniach czegoś, co mogłoby cię zainteresować.

— Widzę, że dzisiaj nie w sosie? Co jest? Miałaś ciężki dzień? — Jego ogromne męskie dłonie sprawnie wkładają kufle do automatycznej zmywarki.

— Nie… Po prostu… — ciągnę — nie myślałeś czasem, że wszystko, co cię otacza, to jakieś jedno wielkie nieporozumienie? Wiecznie powtarzające się scenariusze, szarzyzna. Potrzebuję kolorów!

— Uwielbiam kolory! — krzyczy radośnie Matt.

Podziwiam jego entuzjazm; mój wygasł i czeka na wskrzeszenie.

— Chcę się w końcu obudzić z tego letargu. Masz na to jakieś lekarstwo? — pytam. W palcach zwijam papierową serwetkę, tworząc z niej cieniutką rurkę.

— Wydaje mi się, że mam — rzuca zadowolony, pstrykając palcami. — Poczekaj, zrobię dla ciebie coś specjalnego!

— Matt, co to za tablica? — pytam, zerkając na małą wywieszkę przytwierdzoną nad butelkami z alkoholem naprzeciwko mnie. — Jutro piwo gratis. Albo coś świętujesz, albo postradałeś zmysły! Nie wiem, czego prędzej zabraknie: miejsca czy piwa?

— Nie bądź taka pewna. To głębsze przesłanie, powiedziałbym nawet: filozoficzne.

Parskam głośnym śmiechem w jego stronę.

— Tak. Piwne przesłanie filozoficzne. Wybacz moją szczerość, ale czy ty przypadkiem nie zaczynasz się zachowywać jak typowy facet? Szczerze, nie poznaję cię…

— Nie piwne, Elia. Życiowe! — burzy się.

— Jasne… — Upijam łyk drinka.

Widzę, jak jego dłonie zwinnie serwują ogniste whisky dla grupki mężczyzn. Typowy napój dla męskiej płci wzajemnie celebrującej swoje życiowe sukcesy i porażki. Ich uśmiechy i przekrzykiwania dają mi do zrozumienia, że to raczej ja świętuję swoją porażkę, siedząc samotnie w barze w towarzystwie słomki i drinka. A jedynym moim przyjacielem jest właśnie barman. Poza Darią, która właśnie uwodzi kolejną ofiarę.

— Zastanów się. — Chowa pieniądze do kasetki. — Natura człowieka może być prosta lub złożona. Siedzisz tu dzisiaj i zastanawiasz się nad przyszłością. Myślisz o jutrze, kiedy tak naprawdę ono nie istnieje.

— Nie wiedziałam, że jesteś za pan brat z filozofią. — Uśmiecham się.

— Rusz głową. — Nachyla się w moją stronę, opierając przedramiona o bar. — Widzisz tę tablicę dzisiaj. Przyjdziesz jutro, bo przeczytałaś, że będzie darmowe piwo, ale co przeczytasz jutro?

— Dobra… Już rozumiem. — Wymachuję dłońmi, składając broń.

— Siedzisz przed tą samą tablicą! Jutro nie istnieje! — wyjaśnia. — Jest tylko dzisiaj, tu i teraz!

— Och Matt, jesteś zbyt dobry w te klocki. Dlaczego nie otworzysz swojej knajpy? Sprzedajesz lekarstwa na ludzkie bolączki szybciej niż piekarz swoje bułki.

Uśmiecha się zadowolony. Dobrze wiem, że ceni sobie komplementy.

— W dodatku całkiem smaczne te twoje lekarstwa — mamroczę jakby do siebie, mieszając w kieliszku resztę słodkiego antidotum.

— Elia, dobrze wiesz, że tutaj to ja jestem tym, który słucha, a ty jesteś tą, która mówi, więc nie odwracaj kota ogonem… kotku. — Patrzy na mnie z udawaną powagą.

Czy to możliwe, abym się już wstawiła? Rozczulam się nad swoją osobą jak stara panna.

— Czy to nie żałosny widok mojej osoby siedzącej samotnie na barowym stołku?

— Pleciesz bzdury. A ja to co jestem, powietrze? — marszczy gniewnie czoło. — Gdzie masz Darię? Ona od razu wybiłaby ci ten czarny humor z głowy.

— Ty wolisz facetów — rzucam mu w twarz — a Daria ma dzisiaj randkę. Więc jak to inaczej podsumować? Albo jestem brzydka, albo nieprzystosowana społecznie.

Matt wyciąga spod lady miskę orzeszków i rzuca we mnie jednym, trafiając w ucho.

— Jeśli zmienię orientację, to będziesz pierwsza, do której przyjdę. — Puszcza oczko w moją stronę.

— Nie wątpię, każdy kocha mój masaż pleców. — Uśmiecham się.

— Czyli twój stan depresyjny to wina Darii? — wierci dziurę głębiej.

Kładę łokieć na ladę i podpieram twarz o dłoń.

— Nie zaprzeczę, że dołożyła oliwy do ognia.

— Kobieto, co ci się stało? Weź się ogarnij, poderwij jakiegoś faceta. Idź z nim do łóżka, na drugi dzień poczujesz się lepiej.

— No sama nie wiem. Seks bez zobowiązań?

— Bez zobowiązań — powtarza, przytakując głową. — Może z małym kacem po alkoholu i moralnym po przespaniu z nieznajomym, ale seks dobrze ci zrobi.

— Może masz rację. Za bardzo się przejmuję.

— Zawsze mam rację, w końcu jestem barmanem. — Uśmiecha się i podchodzi do mężczyzny po drugiej stronie baru.

Chciałabym trochę tej odwagi, którą ma w sobie Matt. Ma rację, nie warto się wszystkim zadręczać. Chyba za dużo ostatnio pracuję. Nie mam czasu dla siebie.

— Elio, to dla ciebie od tajemniczego wielbiciela. — Matt zaciska usta, ukrywając uśmiech. Podchodzi i stawia na barze kieliszek. Wzrokiem wskazuje na stolik wesołych mężczyzn, którzy wcześniej zamawiali ogniste whisky. — Czasem wystarczy poczekać, a los sam uśmiechnie się do ciebie.

— Nie jestem do końca przekonana, czy to los.

— Przesadzasz. To od mężczyzny przy stoliku.

— Ogniste whisky, miło. — Obracam się w stronę stolika mężczyzn, trzymając w dłoni kieliszek. Nie wiedząc, od którego z nich jest podarunek, unoszę go do góry na znak podziękowania i upijam jednocześnie z nimi. Ostry mocny smak przechodzi przez moje gardło, powodując lekkie pieczenie przełyku.

— A to od firmy. — Podaje duży kielich po brzegi wypełniony barwami tęczy.

— Nie wiedziałam, że w drinku może być tyle różnych kolorów i do tego wszystko idealnie się komponuje. Jak ty to robisz?

Matt nie odpowiada, lecz posyła w moją stronę półuśmiech i idzie do siedzącego obok klienta.

Brzegi naczynia zwilżone cytryną i oprószone cukrem zwieńczają całość. Zabieram kieliszek i siadam bliżej kominka. Upijam pierwszy łyk, czuję słodkokwaśną nutę mocnego trunku. Na tyle mocnego, żeby zaszumiało mi w głowie. Po połowie mam już dosyć. Matt miał rację — to coś specjalnego. Poza tym w końcu sama chciałam kolorów, to je dostałam. Wszystkie moje mięśnie nagle się rozluźniają, myśli przestają napierać. Mogę w spokoju odetchnąć. Powoli zaczyna mi się lekko kręcić w głowie, języki palącego się ognia wyglądają, jakby miały ochotę mnie połaskotać. Zniekształcony śmiech klienteli brzmi jak popsuta płyta odtwarzana w kółko.

Na krańcu drewnianej ławki dosiada się jakaś postać, wygląda na zziębniętą. Rozciera energicznie dłonie nad ogniem. Wszystko zaczyna wirować, nie mam zamiaru już z nikim rozmawiać. Wstaję i powoli staram się dojść do drzwi.

— Uważaj na siebie!

Ktoś krzyczy za mną, to ta postać… Ale nie jestem w stanie zobaczyć twarzy tej osoby. Tak bardzo chcę się już położyć.

— Cześć Matt! — Posyłam buziaka w jego stronę i wychodzę.

Zastępstwo

Życie biegnie jednostajnym tempem, czasem załamuje się i dźwiga niczym anomalie twojego serca.

— O matko… Co to był za drink? — Wypompowana z sił budzę się z małym kacem, chwytam za pękającą od bólu głowę i usiłuję pozbierać myśli do kupy. Biorę szybki, orzeźwiający prysznic. Zakładam pierwsze z brzegu czyste ubranie i biegiem wychodzę, żeby tylko jeszcze zdążyć wypić poranną kawę.

W kawiarni jest już gwarno o tej godzinie, wszyscy spieszą do pracy.

— Podwójne espresso na wynos proszę — mówię zziębnięta do kasjerki. Płacę i wychodzę pospiesznie. Co parę kroków upijam gorący łyk napoju. Pędzę ciasnym skrótem, wiedząc, że spóźnienia nie są mile widziane, w szczególności w moim dziale. Zauważam delikatesy i zbaczam z trasy do sklepiku.

— Jeszcze tylko coś słodkiego — mówię do siebie. Wyrzucam do kosza kartonowy kubek i rozcieram dłonie, aby je rozgrzać. Dzisiaj pozwolę sobie na więcej kalorii, po takim drinku trzeba się troszkę pożywić.

Nagle ktoś mnie szturcha na wysokości biodra.

— Oj, przepraszam — mówi starszy mężczyzna, po czym idzie dalej w kierunku stoiska z gazetami. Zabierając swój ulubiony przegląd sportowy, obraca się w moją stronę. To ten staruszek, którego zawsze spotykam. Wygląda na bardzo sympatyczną osobę. Nigdy nie zamieniłam z nim słowa, ale co pewien czas słyszę jego konwersacje z ekspedientką, która uwielbia plotkować z każdym klientem. Nieraz toczą bitwy o to, kto zna bardziej śmieszny kawał.

Delikatnie się do niego uśmiecham, ale speszony ucieka wzrokiem.

W biurowcu przechodzę przez bramki skanujące. Kierując się do swojego stanowiska, zauważam na biurku kartkę.

Pani Daria Bonar jest na zwolnieniu lekarskim. Na najbliższe tygodnie dostanie Pani zastępstwo.

Z poważaniem,

Dyrekcja

— Super! Jeszcze mi tego brakowało, żeby jakiś żółtodziób zawalił mi terminy!

Rzucam skórzaną kurtkę na biurko. Jestem tak zdenerwowana, że nie spostrzegam nowej twarzy naprzeciw mnie. Jej właściciel mierzy mnie wzrokiem na wskroś.

— Cześć! — mówi nieznajomy.

Mężczyzna, podchodząc, wyciąga do mnie dłoń. Nie uśmiecha się, patrzy uważnie. Nie wiem, czy mnie już zaszufladkował, czy zlekceważył moje marudzenie. Jestem mistrzynią reguły pierwszych trzech sekund. Za każdym razem, gdy poznaję kogoś nowego, chlapię jakąś głupotę albo robię jakąś błazenadę. Daria przyzwyczaiła się już do tego, nawet okrzyknęła mnie mianem „pani falstart”.

Odganiam natłok myśli i speszona oddaję uścisk.

— Mam na imię Robert i jestem twoim nowym, jak to powiedziałaś… żółtodziobem. Mam na pewien czas zastąpić Darię. Jestem wtajemniczony w twoje obowiązki, więc możemy zabrać się do roboty. Chyba że chcesz jeszcze pomarudzić na mój temat?

„No super, jeszcze nadętego kolesia mi potrzeba” — myślę. Przewracam oczami, ale nie daję za wygraną.

— No dobra, więc rozumiem, że wiesz, czego szukać, ale czy tłumaczyli ci po co? — pytam. Tylko ja mogę to wiedzieć, a jeżeli góra powierzyła mu również takie zadanie, to oznaczałoby wielkie zmiany w kadrach.

Każda rzecz związana z Egidą zbliża mnie do awansu. Domyśliłam się, że owe omegi widniejące na urządzeniach należały właśnie do tego ugrupowania. Nie pozwolę na to, żeby jakiś nowicjusz odebrał mi awans.

— Nie Elio, jeśli mogę po imieniu?

Przytakuję. Lepiej, aby nie było między nami spięć.

— Dyrekcja zaznaczyła, że mam nie wnikać w temat i robić swoje. Posegregowałem już parę dokumentów, które mogą ci się przydać. — Wskazuje palcem na regał pełen segregatorów. — Rozumiem, że materiały odnoszące się do chipów mają być przypięte do pudła z urządzeniem, a reszcie mam przypisać numer kontrolny?

— Yyy… Tak, masz rację, dobrze cię poinstruowali. Chipy oraz wszelkie moduły pamięci muszą trafić bezpośrednio do mnie, ponieważ one znajdą się w innym miejscu niż reszta urządzeń — informuję, żeby nie myślał, że jest tu najmądrzejszy.

Na moje szczęście dyskusję przerywa dźwięk dzwoniącego telefonu.

— Cześć El, i jak tam? Praca wre?

Jestem zmuszona trzymać telefon z dala od ucha, kaszel Darii brzmi jak u nałogowego palacza tytoniu. Pomimo że jest parę kilometrów ode mnie, mam wrażenie, jakby miała wypluć przez telefon płuca.

— Wybacz mi za dziś, ale mnie rozłożyło. Jak ci się podoba nowe zastępstwo? Niezłe ciacho, prawda? — chichocze.

— Skąd wiesz?

— Spotkałam go raz przed podpisaniem umowy o pracę. Wymieniliśmy kilka zdań i tyle. A dzisiaj, dzwoniąc do kadr, powiedzieli mi, kto mnie zastąpi.

Wzdycham głęboko, siadam na krześle i zbieram strzępki własnych myśli.

— Zrobiłaś mi niespodziankę, pewnie będę musiała cały ten bałagan uporządkować sama. Wiesz, jak to jest z nowymi — marudzę i nerwowo masuję pulsującą od migreny skroń.

— Jejku El, nie bądź taka, no…

— Lepiej powiedz, jak udała się tajemnicza randka. — Staram się ją odciągnąć od tematu świeżego zastępstwa. Zerkam przez ramię na mężczyznę, jak szpieg śledzący swoją ofiarę.

— Nawet przyzwoicie, kolacja była w porządku.

— Tyle masz do powiedzenia, „była w porządku”? A facet? — dopytuję, ciekawość mnie zżera od środka. — Nie rób się zołzą, podziel się pikanterią z najlepszą kumpelą. Powiedz, że chociaż jedna z nas ma życie seksualne — naciskam błagalnie.

— Ale z ciebie natręt. Do niczego nie doszło. Była kolacja, a potem spacer do domu. Już w połowie drogi z restauracji zaczęłam kichać jak opętana. Resztę możesz sobie dopowiedzieć.

— Randka z paczką chusteczek i aspiryną? Idealny duet — stwierdzam.

Zerkam na mojego nowego asystenta. Widzę, jak się niecierpliwi, chociaż stara się ze wszystkich sił nie ukazywać zainteresowania moją rozmową. Z radością gawędziłabym dzisiaj cały dzień, aby nie musieć z nim pracować.

— Dobra, kończę, ale musisz przyznać, że niezłe ciacho. Gdybym tam była, to zjadłabym tego pączka… — przerywa kaszlem Daria.

— Lecz się — rechoczę do słuchawki.

— Pa, Elio.

— Zadzwonię jutro, a teraz marsz do łóżka. Pa.

Odkładam słuchawkę, spoglądając ukradkiem na Roberta. Może Daria ma trochę racji. Jest przystojny, nie mogę zaprzeczyć. Pełne, namiętne usta, których sama mu zazdroszczę. Jego średniej długości, kasztanowe, gęste włosy delikatnie opadają na przenikliwe, onieśmielające, zielone oczy. To właśnie jego oczy najbardziej mnie zaintrygowały, nie potrafię określić dokładnie ich barwy. Na pewno zielone, tęczówki przypominają szmaragdy, a może bliżej im do morskiego turkusu niż do szlachetnego kamienia? Musiałabym zgłębić bardziej jego spojrzenie, co jest raczej niemożliwe i niestosowne. Niewiele zdołaliśmy ze sobą porozmawiać, zresztą, o czym bym mogła z nim pogadać? Bo chyba nie o kolorze lakieru do paznokci? W sumie to Daria zawsze kłapie dziobem, a ja tylko przytakuję. Taki układ bardziej mi pasuje. On się nie odzywa nieproszony, a ja nie muszę odpowiadać na durne pytania.

Zabieram dwa pudła ze stanowiska Darii i przeglądam za nią stertę papierów oraz elektroniczne maleństwa. Trafiam na dokumentację dotyczącą procedur postępowania w razie wybuchu epidemii choroby zakaźnej przenoszonej drogą kropelkową. Przytwierdzam na wieko kartonowego pudła żółtą nalepkę oznaczającą przekazanie do kolejnego, odpowiedniego sektora, w którym będą wiedzieć, co z tym zrobić. Rzadko zdarza mi się dostać w swoje ręce tego typu dokumenty. Najwyraźniej ktoś przez pomyłkę umieścił je w pudłach z elektroniką. W drugiej skrzynce odnajduję tylko dwa sprawne urządzenia — jedno z nich to adapter, którego szukają.

— Cudownie! — Cieszę się ogromnie, na twarz wylewa mi się radość z szybkiego sukcesu. Jeszcze tylko ten nieszczęsny mały dysk i po kłopocie. Wkładam adapter do foliowego woreczka i opisuję, aby laboratorium wiedziało, że po testach musi mi go zwrócić.

Pochłonięta pracą, nie zwracam uwagi, jak wskazówki zegara pędzą po jego tarczy. Dochodzi 17.00. Przecieram zmęczone od długiego czytania oczy. Zbieram swoje rzeczy. Wychodząc, żegnam się z Robertem i wracam prosto do domu. Koniecznie muszę odespać wczorajszy wieczór.

Ucieczka

Czy wszystko, czego dotykamy, jest prawdziwe? Czy wszystko, co widzimy, naprawdę istnieje? Jak mamy wierzyć w coś, czego nie możemy ani dotknąć, ani zobaczyć? Czy to właśnie na tym polega wiara?

Czuję, jak czarny narkotyk rozprowadza się po całym moim krwiobiegu, aż dociera do najbardziej nieprzytomnej części mojego ciała — serca. Jak tak dalej pójdzie, to ta mała pompka odpowiadająca za moje życie może nie wytrzymać takiej ilości kofeiny w połączeniu ze zmęczeniem. Dopijam ostatnie krople kawy, kończąc swój poranny rytuał. Dzisiaj nie zwracam zbytnio uwagi na ludzi, chociaż zauważyłam, że w delikatesach brakuje starszego mężczyzny, którego codziennie spotykam. Pojawiły się za to dwie nowe twarze. Aż jestem z siebie dumna, że pomimo bycia senną, o tej porze dnia jestem taka spostrzegawcza.

— Ej, to chyba ona — szepcze niższy mężczyzna. Pokazuje drugiemu, ubranemu w czarny kaptur, małe zdjęcie.

Nagle łapie mnie mocno za ramię i zaczyna ciągnąć do wyjścia. Ludzie patrzą na tę dziwną sytuację, lecz zupełnie nie reagują.

— Co ty robisz? Puść! To boli! — krzyczę.

Wierzgam, kopię napastnika w goleń. Ten aż jęczy z bólu, a ja uciekam, przewracając stoisko z chrupkami. Drzwi zatrzaskują się za mną, widzę przez szybę, jak mężczyzna z wyrazem bólu na twarzy zaczyna biec w moim kierunku. Nagle ktoś znowu szarpie mnie za ramię i ciągnie za rękaw skórzanej kurtki.

— Co jest z wami, zrobiłam wam coś?! Puszczaj! — wrzeszczę z bólu. Napastnik wbija mi palce w mięsień. Po wczorajszym nie jestem w dobrej formie. Tak to jest, jak się codziennie chodzi na drinka do Matta.

— Chodź ze mną szybko, zaraz cię złapią i nie będą tacy mili! — syczy mężczyzna, ciągnąc mnie dalej.

Patrzę mu w oczy i z przerażeniem się zgadzam. Zadaje mi niezły ból, raczej nie jestem w stanie się wyrwać z jego uścisku.

— Robert? Co ty tu robisz? Puść mnie, to boli! — Staram się wyszarpać z jego rąk, ale na marne. — Nie wiedziałam, że jesteś fanem łakoci, raczej wyglądasz na kogoś, kto wciska w siebie coś zdrowszego niż puste kalorie!

— Zamkniesz się w końcu, czy mam cię uciszyć?! — Szarpie za rękaw. Poganiając, wpycha mnie do samochodu. — Wiesz, czego od ciebie chcieli? — Patrzy na mnie ze złością, zaciska dłonie na kierownicy, a pedał gazu wciska do samego końca.

Gwałtowny start wbija mnie w siedzenie, głowa niefortunnie uderza o twardy zagłówek, powodując na twarzy bolesny grymas.

— Nareszcie! Może teraz przestaniesz nadawać jak radiostacja. Więc?

— Co więc!? Nie mam pojęcia, o co im chodziło i czego chcieli. Dokąd jedziemy? — pytam i rozglądam się na wszystkie strony.

— Jak najdalej stąd — rzuca rozdrażniony.

Wszystko stało się tak szybko. Nawet nie zauważyłam, kiedy minęliśmy granicę miasta. Patrzę na krajobraz za oknem. Nie poznaję tego otoczenia. Długo już tutaj nie byłam. Stare budynki, jeszcze nieodbudowane po wojnie. Jedynie ulice zostały odnowione. Przecież transport musi jakoś trafiać na miejsce. Serce podchodzi mi do gardła, gdy wjeżdżamy na stary most łączący niegdyś dwa sąsiadujące miasta. Byłam przekonana, że już dawno go rozebrali lub odnowili, ale chyba się myliłam. Widać, że jest zdewastowany. Co kilka metrów pojawia się wyrwa w jezdni. Robert zręcznie je omija. Wbijam palce w siedzenie fotela, mięśnie mam spięte.

Wojna zmieniła wszystko, nie tylko to, co znajduje się dookoła. Ludzie stali się bardziej samolubni i podejrzliwi. Nic już nie wygląda jak kiedyś. Nie odczuwamy radości z życia, tylko idziemy przez nie jakbyśmy byli do tego zmuszeni. Odcinamy się od społeczeństwa, zamykamy w swoim małym otoczeniu, nie dopuszczając do siebie obcych. Tworzymy maleńkie grupki i trzymamy się tego, co dobrze nam znane.

Nagle rozlega się głośny huk i ogromny wstrząs. Zielony, stary samochód z impetem uderza w nasz bok. Dwóch zbirów chce nas zepchnąć z mostu. Wgniecione drzwi wbijają mi się w ramię i przeszywa mnie ogromna fala bólu. Kolejne uderzenie. Staję się jak kukła, bezwładne ręce opadają wzdłuż ciała. Moja głowa, powracając, uderza w ramę drzwi. Nie potrafię się ruszyć. Po chwili uzmysławiam sobie, jakie piękne kolory ma słońce, gdy przymruży się oczy. Promienie tej pięknej kuli muskają moje ciało i szepczą. Mam wrażenie, jakby wszystko działo się w zwolnionym tempie.

Widzę gęsty las… Robert coś krzyczy, wydziera się ze złością, ale ja nie umiem się ruszyć. Głowa opada na jego ramię.

Nastaje cisza i ciemność.

Chatka

Życie jest darem, kruchym darem. Trzeba o nie dbać i czerpać z niego każdą najmniejszą kroplę życiodajnego soku. Bo gdy jezioro zaczyna wysychać, uświadamiamy sobie, co straciliśmy.

Dopiero teraz dostrzegam kolor jego oczu. Nie jest taki, jak zdawał się na początku. Są zielone, ale mają jakby wylany barwnik. Źrenice otacza brązowa, cienka obwódka przypominająca aureolę. Zapada się w głąb czarnej dziury, tworząc niesamowitą, pociągającą głębię. Niejeden malarz zachwyciłby się ich teksturą. Są tak hipnotyzujące, że przy dłuższym wpatrywaniu sprawiają wrażenie, jakby pływały. Może to ja pływam? Jego ciepłe spojrzenie może oznaczać, że w głębi serca jest dobrym i rozsądnym mężczyzną. Usta takie pełne, idealnie wyrysowane, kąciki lekko zadarte, przyciągają uwagę i kuszą, by dotknąć. Niejedna kobieta chciałaby takie posiadać.

Z marzeń wyrywa mnie okropny, kłujący ból ramienia. Robert zakłada ciasno bandaż, a ja gapię się jak jakaś napalona nastolatka.

— Dobra mała, oszczędzaj tę rękę, bo paskudnie oberwałaś. Opatrunek trzeba będzie zmienić za parę godzin, a głowa może trochę boleć. Dostałaś niezły środek przeciwbólowy, więc lepiej, żebyś nie wstawała — informuje, zbierając z nocnego stolika zakrwawione gazy. Wstaje i odchodzi.

— I że niby to było w mojej ręce? — Spoglądam z rozdziawionymi ustami na spory kawałek zakrwawionego metalu. — Co ty, chirurg jakiś, czy co? — Chichoczę pod nosem.

Przystaje w progu, obraca się w moją stronę z gniewną miną na twarzy. Podchodzi blisko łóżka, zawieszając nade mną głowę.

— Ty w ogóle kojarzysz, co się stało, Elio?! — ciska groźnie.

Dopiero po chwili do mnie dociera, co tak naprawdę się wydarzyło. Uśmiech schodzi z twarzy, pojawia się przerażenie i lęk. Cofam się do końca łóżka, na którym leżę, i ze łzami w oczach spoglądam w jego stronę. Chcę zapytać, ale nie potrafię wykrztusić żadnego słowa. Przypominam sobie ucieczkę samochodem i tych dwóch mężczyzn w sąsiednim pojeździe. Ogromny wstrząs i przeszywający ból. Tak bardzo bolesny, że traciłam powoli świadomość i kontakt z otoczeniem. Pożerał ramię, rozchodząc się na boki i, dźgając coraz to mocniej, przyduszając mnie. Robert krzyczał w moją stronę, ale nie słyszałam go. Jego usta się poruszały, ale słowa nie docierały do mnie. Potrząsał mną. Ostatnie co pamiętam, to blask słonecznych promieni. Musiałam zemdleć.

Biorę się w garść, oblizuję usta.

— Gdzie my w ogóle jesteśmy? — pytam.

Nie odpowiada, przygląda się.

— Kto to był? — nie odpuszczam. Chcę wiedzieć, co się tutaj dzieje. — Jeszcze zwolnią mnie z pracy, a przeze mnie i ty wylecisz.

Robert prostuje się, jego wzrok się zmienia, ale nie wiem, czego mam w nim szukać. Złości czy żalu za to, co się wydarzyło. Przybiera gniewną minę i wychodzi z pokoju.

Zostaję sama, bijąc się z myślami, co mogło się wydarzyć. Czego chcą ci ludzie? Może to był tylko rabunek? Nie, to niemożliwe, jeden z nich miał zdjęcie. Oni szukali konkretnej osoby. Tylko po co?

Po dłuższej chwili Robert wraca, podaje mi szklankę wody. Zerkam na niego niepewnie. Nie jestem do końca przekonana, czy mogę zaufać komuś, kogo ledwie znam. Nic nie mówi, tylko czeka. Zabieram z jego rąk szklankę i piję w milczeniu. Jego spojrzenie mnie peszy, ale nie daję za wygraną. Odkładam puste naczynie na stolik przy łóżku. Robert wychodzi z pokoju.

Jestem senna, czuję obolałe mięśnie przy każdym ruchu, tak jak po treningu. Obracam się na prawy bok i przyciągam do siebie kolana. Miałam już kiedyś zakwasy, chciałam wtedy zrzucić kilka kilogramów przed rozmową o pracę. Dało mi to więcej boleści niż pożytku. Przez tygodniowy jogging nabawiłam się kontuzji kolana. Teraz odzywa się co jakiś czas, gdy za bardzo je przeforsuję. Wtulam głowę w poduszkę i rozluźniam się. Przed zaśnięciem dostrzegam, jak Robert rozpala ogień w kominku. To chyba stary dom. Pachnie tu drewnem.

Biegnę długim korytarzem, z betonowych ścian łuszczy się wyblakła, żółtawa farba. Jarzeniówki w zielonym kolorze migoczą krótkim, natarczywym światłem. Nie wiem, gdzie jest mój cel, słyszę tylko trzaskające drzwi za moimi plecami. Biegnę dalej, zerkając co chwilę za siebie, ale trzaski się nie oddalają. Wzbierają na sile. Są coraz głośniejsze i potężniejsze. Jak długie są korytarze? Przecież nie mogą ciągnąć się w nieskończoność.

— Pomocy! — wołam, ale nikt nie odpowiada. Nagle czuję mocny ucisk na ramieniu, a zaraz potem zniewalający ból. Patrzę napastnikowi w oczy. Przecież to on… Przecież to on…!

— To ty!? — Coraz większy ból dźga uparcie moje ramię i promieniuje w górę, zaciskając gardło. Usiłuję się wyrwać, ale ogromna dłoń mocno mnie przytrzymuje. Długie szpony pokryte czarną mazią wbijają się, przebijając skórę. Zielony rękaw koszulki pokrywa plama krwi, która powiększa się z każdą sekundą. Jestem przerażona. Chcę krzyczeć, ale głos ugrzązł w gardle. Strach pożera moje trzewia, wierci od wewnątrz, przechodząc do krtani. Nie potrafię się ruszyć z miejsca. Przede mną na podłodze widzę smukły, długi cień. Czy to śmierć po mnie przyszła?

— Elia… — słyszę beznamiętny szept. — Elia!

Nagle serce przestaje bić.

— Elia, obudź się!

Robert mną potrząsa. Patrzy mi w oczy, jego twarz nie zdradza żadnych emocji.

Łapię oddech i podnoszę się, by zobaczyć, gdzie jestem. Dwa horrory w jednym śnie? Niestety nie, jeden z nich to rzeczywistość. Spoglądam na Roberta. Przepocona koszulka przykleja mi się do ciała.

— Długo spałam? — Przecieram dłonią zapoconą twarz.

— Jakieś dwie doby — odpowiada i puszcza moje ramię. — Może troszkę dłużej. — Lewy kącik jego ust unosi się.

— Kurde, coś ty mi dosypał do tej wody? — Wpatruję się w niego ze wściekłością, oczekując odpowiedzi.

— Za dużo gadasz, więc dostałaś trochę środka nasennego. — Uśmiecha się.

Widzę, że sprawia mu to ogromną przyjemność. Wstaję, łapię go za nadgarstek i przyciągam do siebie.

— To wcale nie jest zabawne! — krzyczę. Robert zbliża swoją twarz do mojej, dzielą nas zaledwie milimetry. Zaciskam zęby i puszczam jego rękę. Nie powinnam igrać z losem, a tym bardziej z kimś, kogo ledwie znam.

— Mnie to wcale nie bawi. Lepiej doprowadź się do porządku, bo musimy stąd wyjechać i to zaraz!

Jego rozwścieczona twarz sprawia, że mój mózg przytomnieje.

— A nie możemy zostać dłużej? — pytam. — Nie za dobrze się czuję…

— To nie mój dom. — Odsuwa swoją twarz od mojej. — Powiedzmy, że się tu włamałem, więc nie… Nie możemy tu dłużej zostać — dodaje i odchodzi.

Nagły skurcz w podbrzuszu niesie ze sobą fatalne samopoczucie. Proszki wywołują okropny ból żołądka. Fale gorąca powodują zawroty głowy. Błagalnym spojrzeniem pytam o toaletę. Robert chyba dobrze wie, jak działa ten środek, bo od razu wskazuje drogę.

Wchodzę do ciasnej łazienki, na szczęście skurcz ustępuje.

— Dobrze, że jest prysznic. — Spoglądam na opatrunek. — Chyba trzeba umyć tę zaropiałą ranę.

Zdejmuję moją ulubioną bluzkę na ramiączkach. Dostrzegam, że jestem w samych majtkach. Co się stało z moimi spodniami i resztą rzeczy? Na całej prawej stronie zielonej koszulki zauważam ciemna plamę. Wygląda na zaschniętą krew. Nogę również pokrywa w paru miejscach czerwona, zaschnięta maź. Mogę się domyślić, w jakim stanie są moje ubrania. Usiłuję wyszorować plamę, ale nadaremnie. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że krwi nie da się zmyć z ubrań. Odsączam porządnie wodę i rozwieszam ją na rozgrzany grzejnik, aby wyschła.

Pospiesznie biorę gorącą kąpiel. Zaciskając zęby, ostrożnie obmywam ramię. Strużka krwi spływa po skórze, sącząc się na moją stopę. Staram się złapać miarowy oddech i skupić na czymś innym niż na przeszywającym bólu. Gorąca woda nie jest jego sprzymierzeńcem, ale nie znoszę zimnej kąpieli. Przykładam mały ręcznik do rany, delikatnie tamuję krew.

Wychodzę naga, sprawdzając wzrokiem, czy nie ma w pobliżu Roberta. Niezdarnie wkładam na siebie ubrania, które zastaję na łóżku po wyjściu z łazienki. Są męskie, to fakt, ale trudno. Naciągam jeszcze wilgotną bluzkę. Podwijam przydługie nogawki spodni i przewiązuję w pasie koszulę, by nie spadły z bioder. Zaplatam warkocz na mokrych włosach. Robert, nie pytając, wchodzi do pokoju, chwyta moje ramię i zakłada nowy opatrunek.

— Przepraszam za tego żółtodzioba — odpalam pełna skruchy.

Podnoszę spojrzenie i skupiam się na drewnianej komodzie, by odciągnąć myśli krążące wokół krwi. Wtedy mniej boli. Po chwili, gdy zakrywa ranę gazą, wracam spojrzeniem na jego twarz, na której maluje się zdziwienie. Brwi ma uniesione, wykrzywione niczym banany. Po chwili marszczy krzaczaste brwi, które nagle stykają się z krótkimi rzęsami.

— No wiesz, wtedy w biurze… Mam ostatnio niezbyt towarzyski nastrój. Nie chcę między nami nieporozumień — przerywam. — Ile ty w ogóle masz lat? Myślałam, że przydzielą mi kogoś młodego. Nie żebyś był stary, ale…

— Dzięki Elia, nie wiedziałem, że wyglądam tak staro — mówi. — Nie mam czterdziestki na karku, ale dwudziestki też nie, w zasadzie to tak pomiędzy. I nie jestem zły za tego żółtodzioba, to chyba zresztą bardziej pasuje do ciebie.

Teraz on się śmieje, a ja mrużę oczy, ciskając groźne spojrzenie.

— Ja się bardzo dobrze znam na swojej robocie, gdybyś nie wiedział. Wszystko w tej firmie przechodzi przez moje ręce. I nie jestem żółtodziobem, mam tylko trochę mniej lat od ciebie. Aua… To bolało — syczę z bólu, czując kłucie. — I jak wygląda rana? — Bacznie obserwuję ruchy jego dłoni ciasno bandażujących moje ramię.

— Nie za dobrze, ale jest oczyszczona. Potrzeba czasu, żeby się zasklepiła. Masz kilka szwów, to powinno przyspieszyć gojenie.

Bardzo chcę o coś zapytać, ale powstrzymuję się, w końcu niezbyt dobrze się znamy, a ja chyba faktycznie za dużo gadam.

Nagle słyszymy jakiś trzask. Wzdrygam się, zaciskając szczękę. Robert ucisza mnie, przykładając palec do ust. Słyszę powolne kroki przemieszczające się po drewnianym parkiecie. Zmierzają w naszym kierunku. Są w środku, idą po mnie. Wlepiam w niego przerażony wzrok. Chwyta mnie za zdrowe ramię i wpycha do włazu ukrytego w podłodze tuż obok łóżka, pod perskim dywanem. Dom nie jest podpiwniczony, otwór prowadzi pod spód drewnianej konstrukcji. Wąskie, małe schodki skrzypią pod naciskiem moich stóp. Mijam nogą jeden stopień, prawie ląduję na tyłku. Podciągam się cicho dłońmi, zapierając o poręcz. Jest ciemno i mokro, w powietrzu unosi się zapach drzew, a w oddali słychać cykające świerszcze. Jeżeli Robert się tu włamał, to skąd wiedział o ukrytym przejściu? Potrząsam głową, to nie czas na bycie prawym człowiekiem i wytykanie komuś kłamstwa. Opieram się plecami o ogromną drewnianą podporę tuż obok zejścia. Nabieram głęboko powietrza i wypuszczam, moje tętno szaleje. Intruzi podchodzą bliżej. Robert przyciska mnie do wspornika i okrywa nas czarną kurtką, by w mroku nie było nas widać. Szepty nagle cichną. Do uszu dobiegają odgłosy powolnych, ciężkich kroków przemieszczających się ludzi. Nad naszymi głowami rozbrzmiewa dźwięk krótkofalówki. Nie rozumiem, o czym mówią, głos jest zniekształcony przez grubą warstwę drewna. Okruchy pyłu z uginających się desek spadają na moje włosy i twarz, łaskocząc po nosie. Po chwili obcy nie znalazłszy tego, czego szukali, wychodzą i odjeżdżają. Światła reflektorów dosięgają moich stóp. Cofam je gwałtownie.

W końcu mogę swobodnie zaczerpnąć powietrza. Napięte mięśnie rozluźniają się, a zmęczona głowa opada na jego ramię.

— Elia, musimy jechać. Nie możemy tu dłużej zostać, mogą wrócić w każdej chwili.

— Czemu mi pomagasz? — pytam cichym głosem. Chłonę zapach wilgotnego, nocnego powietrza i jego koszulki.

— Bo mnie widzieli, teraz również i mi mogą palnąć w łeb. Chodź — pogania, wskazując kiwnięciem głowy na wyjście spod domu. — W lesie ukryłem samochód.

Podążam jego śladem.

— Tamten by już raczej nigdzie nie zajechał — dodaje.

Jest ciemno i cicho. Nie wiem, czy bardziej mam się bać lasu, czy swojego towarzysza. Maszerujemy jakieś pół godziny wzdłuż udeptanej, grząskiej ścieżki. Jeżeli Robert ukrył tu samochód, to chyba musi dobrze znać te tereny. Chłodne powietrze sprawia, że z moich ust wydobywa się para. Ramię zaczyna doskwierać, tak samo głowa. Ciężka wilgoć powietrza spowalnia mój oddech, nosem wdycham intensywną woń mokrej ściółki i trawy. Dochodzimy do samochodu. Jest stary, ale najważniejsze, by był sprawny.

— I ten gruchot ma nas gdziekolwiek zawieźć? — patrzę na niego, palcem wskazując na kupę srebrnej, starej blachy gdzieniegdzie dotkliwie nadgryzionej odstręczającą rdzą.

— Wsiadaj mała, damy radę, ale błagam, zapnij ten przeklęty pas. Nie chcę cię mieć na sumieniu.

— Maruda — mówię do siebie półszeptem, aby nie usłyszał.

— Nie wiem jak ty, ale ja bym się z chęcią czegoś napił.

— Wyjąłeś mi to z ust, może to uśmierzy ból. — Siadam na miejscu pasażera, zapinam pas, upewniając się, czy klamra utrzyma szarpnięcie.

Robert uważnie przygląda się i czeka, aż będę gotowa. Rusza powoli, przedzierając się przez błotnistą ścieżkę.

— Masz jakiś plan? Może pojedziemy do mojego mieszkania? — W myślach ganię się za zaproszenie prawie nieznajomego do siebie.

— Chyba zwariowałaś, Elia! Te proszki ci zaszkodziły.

— Co w tym złego? — odburkuję w jego stronę.

— Jeśli chcesz dostać kulkę w łeb, to proszę bardzo. Widziałaś, co ukrywali pod płaszczami?

Nie odpowiadam, znoszę jego rozwścieczony wzrok. Od początku patrzy na mnie jak na idiotkę, więcej mi dokładać nie trzeba. To były ciężkie trzy dni. Ciekawe, co nas jeszcze czeka.

Las ciągnie się w nieskończoność. Brzask sączy się do kabiny samochodu. Słońce zaczyna wyłaniać się spomiędzy drzew. Szyby stopniowo parują z powodu różnicy temperatur. Spuszczam do połowy okno i wdycham świeże, poranne powietrze. Mogłabym budzić się tak codziennie. Zapach kwiatów, rześkiego poranka i promieni słońca pobudza umysł do działania. Ten delikatny zapach lawendy chodzi za mną od dzieciństwa. Może to mydło, którym dopiero co myłam się w drewnianej chacie?

Las się kończy, a zaczyna coś w rodzaju pustyni, choć piasek w zasadzie nie jest piaskiem. To czerwona cegła, którą ktoś zmienił w piach. Nie ma tu już budynków. Podobno z tego piasku mają powstać nowe budowle mieszkalne. Wjeżdżamy w strefę nieprzesiedloną. To małe miasteczko zdaje się takie jak centrum, jednak jest w nim coś innego. W przeciwieństwie do kamienic, które znam, te w większości pokrywa bluszcz lub inna zielenina, przez co nie widać w nich szczelin i ubytków. Gdziekolwiek spojrzę, nie ma żywej duszy. Podobają mi się stare uliczki, mają w sobie nieodparty urok. Jedziemy wzdłuż głębokiego pęknięcia w asfalcie. To pewnie te cykliczne, poranne trzęsienia ziemi spowodowały rozejście się powierzchni drogi. Bruzda zdaje się nie być zbyt głęboka, ale samo jej istnienie jest zagrożeniem dla pojazdów lub bawiących się dzieciaków.

Nagle moim oczom ukazuje się ogromny neon przedstawiający tańczącą kobietę, trzymającą w dłoni napis: TINA.

— Czy ty mnie prowadzisz do burdelu? Chcesz sprzedać, wykorzystać, czy w innym celu?

— Chciałabyś… — rzuca krótko. Parkuje samochód tuż przed wejściem do baru. — Jeśli nie idziesz się napić, to poczekaj, tylko nie odchodź daleko.

— Wiesz, chyba wolę zostać tutaj. Takie speluny mnie nie podniecają, w przeciwieństwie do…

— Jak chcesz — przerywa moje tłumaczenie. — W razie czego wiesz, gdzie mnie szukać — dodaje.

— Cudownie! — Nie chcę wdawać się z nim w dyskusję, już i tak patrzy na mnie jak na kretynkę. Rozsiadam się wygodniej w fotelu i staram się odprężyć ciało.

On

Przeznaczenie. Choćbyś nie wiem, jak się starał, i tak cię dopadnie.

Rozdrażniony zatrzaskuję nerwowo drzwi samochodu i wchodzę do miejscowego, a zarazem jedynego na tym pustkowiu baru. Sam nie jestem fanem takiego typu zbiorowisk pijaczków, ale o tej godzinie nie powinno być tłoku. Miejscowi pracują, jedynie nieszczęśliwi emeryci marnują swój czas na zalewaniu wiecznie spragnionego robaka.

— Co ten babon sobie myśli?! — pytam sam siebie. Popycham nerwowo ciężkie drzwi. — Cześć Tina — rzucam w stronę kobiety za barem i siadam na wysokim stołku. — Polej mi jednego mocnego. Miałem ciężki tydzień. — Wykonuję dwa solidne, okrężne ruchy karku, żeby się rozluźnić. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co zaraz nastąpi. Ciekawość mojej siostry wprowadzi mnie w stan frustracji, gdy zacznie o wszystko wypytywać i wiercić dziurę w mózgu.

— Hej braciszku — uśmiecha się szeroko. — Nie ma problemu. Dla ciebie wszystko. Ćwiczenia ci w głowie?

— To po stłuczce. Naciągnąłem mięsień.

— Znowu motor? — śmieje się kobieta.

— Nie, tym razem samochód. — Unoszę jeden z kącików ust, ukazując małego diabełka czającego się na odpowiednią chwilę, aby odkryć swoje prawdziwe oblicze.

— Jak tam tatuś i jego… sprawy? — pyta zatroskana siostra.

— Wiedziałem — mówię do siebie podenerwowany.

— No co?

— Jeśli cię to tak interesuje, to sama go zapytaj. Mnie nie bardzo obchodzi jego żywot! — odpowiadam oburzony.

— Nie, dzięki, niech sam się bawi w te swoje wojenki. Mnie wystarczy to, co mam. — Tina zatacza ręką łuk, wskazując na bar.

— Tak też myślałem. — Wypijam duszkiem cały trunek, aż uchodzą ze mnie wszelkie złe emocje.

— Widzę, że przyprowadziłeś sobie jakąś panienkę, braciszku? — pyta zaintrygowana, spoglądając przez okno.

— Dowcipna jesteś.

— Jak zawsze. — Uśmiecha się dumnie. — Gdzie ją dorwałeś? Obawiałabym się prostytutki, czy kogoś w tym rodzaju, ale patrząc na jej strój, śmiem w to wątpić.

— Oj, uwierz, że nie. — Wypijam drugiego mocnego szota i całuję Tinę delikatnie w policzek. — Jesteś najlepsza, wiesz?

— Wiem, ale coś mi mówi, że wpakowałeś się w niezłe tarapaty. Mam rację? Czyżby przez panienkę? — Wierci głębiej, stukając palcami o kontuar.

— Może tak, a może nie? Jak tam twój biznes się kręci? — pytam, odwracając uwagę od dziewczyny, chociaż doskonale zdaję sobie sprawę, że zaraz mogę za to oberwać.

— Gdybyś wpadał częściej, to byś wiedział. — Rzuca we mnie ścierką i pokazuje język, zabierając pusty kieliszek.

— Przepraszam, za wiele się ostatnio działo. — Zerkam dyskretnie na stojący za oknem samochód. — Nie miałem czasu.

— Nie tłumacz się, jesteśmy z jednej rodziny. Przecież się nie rozpłaczę. — Wywraca oczami, wachlując dłonią rozpalone policzki. — Spadaj już, bo dziewczyna się niecierpliwi. Chyba właśnie zdecydowała się wejść.

— Idę do… no wiesz, zaraz wracam. Postaraj się ją zagadać, ale nie wystrasz jej — grożę palcem. — Ona też miała dzisiaj ciężki dzień.

— Dobra, dobra.

Przystanek

Czekam już ponad kwadrans, moje mięśnie wołają, by je rozciągnąć. Nie wytrzymam tu ani minuty dłużej, ileż można czekać?

— Co za obrzydliwy neon… Dobra, idę!

Wyjmuję kluczyki ze stacyjki i zatrzaskuję skrzypiące drzwi starego samochodu. Rozglądam się, czy nikt przypadkiem mnie nie obserwuje, ale dookoła nadal nie widać żywej duszy. Opustoszała okolica przyprawia mnie o gęsią skórkę. Wygląda, jakby tutaj nikt nie mieszkał. Wzdłuż głównej drogi stoją rzędem stare budynki oblepione zielonym futrem z liści. Nie podoba mi się tutaj. Podchodzę do drzwi. Na sam dotyk lodowatej stalowej klamki przechodzą mnie dreszcze. Jakoś wolę swój ulubiony bar. Nie przywykłam do innych miejsc niż przytulny zakątek u Matta. Wchodzę do środka, na twarz wpada gęsty papierosowy dym zawieszony w powietrzu, wdziera się do moich płuc niczym drapieżca. Zaczyna mnie łaskotać w gardle, z trudem powstrzymuję odruch kaszlu. Wszyscy patrzą na mnie, jakby w życiu kobiety nie widzieli. Zatłoczone pomieszczenie wskazuje, że interes kręci się całkiem nieźle. Średnia wieku przekracza grubo ponad pięćdziesiątkę. Zimne wnętrze powoduje u człowieka chandrę, co z kolei przekłada się na ilość wlewanego w siebie alkoholu. Ściany pokryte imitacją beżowych cegiełek rozjaśniają je, kontrastując z czarnymi kutymi stolikami i ławami. Wysokie hokery ze skórzanymi siedziskami zapraszają do lady.

— Cześć, był tu może Robert? Czekałam na niego w… — wskazuję dłonią na samochód stojący za oknem.

— Robert? A to dowcip, może być. Poszedł do klopa — oznajmia. — Jestem Tina, jego siostra, a ty? — Przerywa mi barmanka.

— Siostra? — pytam.

Faktycznie, rysy twarzy tej wysokiej, szczupłej brunetki z kolorowymi pasmami włosów i gdzieniegdzie splecionymi cieniutkimi warkoczami są bardzo podobne do mojego towarzysza. Tylko oczy są innego koloru. Jej brązowe ślepia bacznie mnie obserwują.

— Nie chwalił się, że ta Tina z neonu to jego siostra. Szczerze mówiąc, nie znam go długo. Dopiero co przyszedł zastąpić moją koleżankę w pracy.

Wodzę dyskretnie wzrokiem po pomieszczeniu, oczy mężczyzn patrzą w naszym kierunku. Speszona wracam spojrzeniem na kobietę, czuję się nieswojo.

— Mam na imię Elia. — Wyciągam w jej stronę dłoń, aby nie wyjść na osobę niecywilizowaną.

— Elia? Ta Elia? Nie wiedziałam, że to ty! — Tina patrzy na mnie z niedowierzaniem. Nagle nachyla się do mojego ucha, jakby nie chciała, aby inni ją usłyszeli, choć oni z zaciekawieniem patrzą na nasze twarze.

— Sprawdziłaś już paczuszkę? — szepcze.

— Paczuszkę?

— Tak, w kurtce miałaś mieć małą paczuszkę. Poszukaj i sprawdź, a najlepiej teraz wyjdź i schowaj się gdzieś, gdzie będziesz mogła ją odpakować. Pamiętaj! — Grozi palcem. — Nie ufaj nikomu, tutaj każdy potrafi dobrze grać kogoś, kim naprawdę nie jest. — Kiwa głową w stronę grupki mężczyzn siedzących na skórzanej, czarnej kanapie w rogu.

Patrzę na nią zdezorientowana, a zarazem zaciekawiona. Wszystkie oczy cały czas skierowane są na mnie. Czuję, że jeśli zaraz się stąd nie wydostanę, będą kłopoty. Trzeba się ewakuować. Nie daję po sobie poznać zdenerwowania, wychodzę powoli, ale za drzwiami baru zaczynam uciekać. Szybki marsz po chwili przeradza się w trucht. Biegnę w stronę samochodu. Spoglądam przez ramię i widzę, jak Robert wybiega.

— Elia, stój! — woła podminowany.

Zaczyna mnie doganiać. Docieram do samochodu. Wsiadam, siłuję się z drzwiami, żeby je zamknąć. Pospiesznie wciskam pedał gazu, koła zaczynają buksować. Po chwili odjeżdżam zdenerwowana. Nagle przed maskę niespodziewanie wyjeżdża mi samochód. Hamuję gwałtownie. Moja głupota omal nie kończy się katastrofą. Spocone dłonie ślizgają się na kierownicy. Siedzę zszokowana w bezruchu, dopóki nie słyszę za sobą krzyków. Chcę wysiąść, ale Robert mnie uprzedza, otwiera drzwi samochodu, chwyta w pasie i powoli wyciąga.

— Co ty do cholery wyprawiasz!? — krzyczy. Złość wylewa się na twarz. Jego poważna mina powoduje we mnie strach.

— Puszczaj! — warczę, starając się wyszarpać.

— Oszalałaś!?

— Puszczaj, mówię! — Szarpię się.

— Zabijesz się! Co cię opętało?

— Muszę wrócić do tego domku, zostawiłam tam coś ważnego! — Patrzę na drogę za jego plecami.

— Ty chyba nie jesteś zdrowa na umyśle! Chcesz, żeby nas złapali!?

Wypuszcza mnie z uścisku.

— Może i nie jestem, ale coś tam zostawiłam. — Obracam twarz w jego stronę. — Twoja siostra… Zaraz, skąd ona mnie w ogóle zna?

— Wydaje ci się…

— Akurat!

Popycha mnie na drugą stronę samochodu.

— Wsiadaj, zakradniemy się tam, ale później. Jedziemy, jestem diabelsko zmęczony. W przeciwieństwie do ciebie nie spałem od dwóch dni!

— Dobra, nie wrzeszcz, nie musisz jechać ze mną. Sama sobie poradzę!

— Na pewno… Tak jak teraz to pokazałaś? Wsiadaj!

Jego oczy ciemnieją od złości. Nie widziałam go wcześniej tak rozwścieczonego. Widzę, jak nabiera powietrze do płuc i powoli je wypuszcza. Siadam, drzwi samochodu nie chcą się zamknąć. Trzaskam nimi drugi raz, za trzecim zamykają się. Jego zaciśnięta szczęka rozluźnia się tak samo, jak napięte mięśnie na karku. Rusza. Milczy skupiony na jeździe.

Przemierzamy tę samą drogę, którą przyjechaliśmy. Dopiero teraz odnajduję wzrokiem schowane w ziemi po obu stronach drogi betonowe włazy. Przysypane czerwonym piachem nie zwracają na siebie uwagi, może to pozostałości po wyburzonych budynkach?

— Czego szukamy? — jego ton jest łagodniejszy.

— Mojej kurtki — odpowiadam krótko, nie chcąc wdawać się w dyskusję.

Robert nagle hamuje, moja głowa o mało co nie ląduje na desce rozdzielczej. Gdyby nie dłonie, którymi się podparłam, zaliczyłabym kolejnego guza.

— Po pierwsze, mówiłem, żebyś zapinała ten cholerny pas, bo cię nim tak zwiążę, że się już z niego nie oswobodzisz!

Ze złością na twarzy szarpie wściekle mój pas i zapina klamrę, powodując przy tym ponowny ból ramienia.

— Po drugie, chyba postradałaś zmysły. Dobrze słyszałem, że chcesz wrócić po kurtkę?

— Yyy… no tak. — Przełykam ślinę.

— A mogę zapytać, po co ci ta przeklęta, zniszczona kurtka? — drąży niecierpliwie.