Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Player One

Player One

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7229-749-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Player One

Film w reżyserii Stevena Spielberga  w kinach! Bestsellerowa powieść, która stała się już klasykiem swojego gatunku.

Jest rok 2045. Ziemia jest okropnym miejscem. Zasoby ropy się wyczerpały. Klimat się rozregulował. Na planecie panują głód, bieda i choroby. Większość ludzi ucieka od przytłaczającej rzeczywistości, prowadząc wirtualne życie w OASIS, pełnej rozmachu utopii online, gdzie można być, kim się chce i spokojnie funkcjonować, grać i zakochiwać się na jednej z tysiąca planet. Wade Watts żyje w OASIS od wczesnego dzieciństwa i podobnie jak wielu innych, ma obsesję na punkcie Miedzianego Klucza, cyfrowego „wielkanocnego jajka”, ukrytego gdzieś głęboko w cyfrowej rzeczywistości. Schował go przed śmiercią tam założyciel OASIS, James Halliday, multimiliarder. Ten, kto go znajdzie, odziedziczy jego majątek i przejmie kontrolę nad grą. Przez całe lata miliony ludzi próbowały odnaleźć ten skarb; jedyną wskazówką była wiedza, że prowadzące do celu zagadki są oparte na kulturze masowej końca XX wieku. Ale to właśnie Wade natrafia na klucz do pierwszego zadania i nagle odkrywa, że w desperackim wyścigu po największą nagrodę przeciwko sobie ma tysiące konkurentów. Ta coraz bardziej zaciekła rywalizacja wkrótce przenosi się z OASIS do świata rzeczywistego…

Polecane książki

„Nie była w stanie o niczym innym myśleć. Fantazjowała o nim, wyobrażała sobie, jak się kochają. Ale jeżeli spełni swoje marzenie, musi przygotować się na konsekwencje. Z drugiej strony nie wszystkie konsekwencje bywają złe… A więc czy powinna się odważyć? Czy jest sens walczyć z pokusą...
Książka jest zbiorem poświęconym więziom i sieciom społecznym w perspektywie procesów inkluzji i wykluczenia społecznego. Zawiera analizy dotyczące: organizacji życia zbiorowego w kontekście więzi wspólnotowych, więzi społecznych oraz zjawisk samotności i osamotnienia; wsparcia społecznego i procesó...
Książka Jak czytać i rozumieć angielskie umowy notarialne, testamenty i pełnomocnictwa? przeznaczona jest dla prawników, tłumaczy, a także studentów zainteresowanych opanowaniem umiejętności czytania i prawidłowego rozumienia angielskich dokumentów notarialnych, testamentów i pełnomocnictw. Na ponad...
Stan prawny na 1.01.2008 r. Ustawa z dnia 29 lipca 2005 r. o przekształceniu prawa użytkowania wieczystego w prawo własności nieruchomości jest już trzecią próbą masowego uwłaszczenia użytkowników wieczystych. Kwestia transformacji użytkowania wieczystego w prawo własności od lat budzi duże zai...
Publikacja zawiera ponad 200 wzorów pism procesowych oraz orzeczeń sądowych w sprawach restrukturyzacyjnych. Obejmuje ona zarówno pisma składane w toku postępowania przez jego uczestników: dłużnika i wierzycieli, jak i pisma przygotowywane przez nadzorcę i zarządcę. Autorzy, dążąc do ujednolicenia p...
Nie sposób usunąć ich z ludzkiego świata. Monstra, potwory, dziwolągi... Zawsze gdzieś w końcu je dojrzymy – co więcej, będziemy ich szukać, gdyż ich natura intryguje nas i pociąga. Wystawimy je na pokaz, tłumacząc, że to potrzebne, gdyż odstępstwo wskazuje regułę, bo nieforemność uczy, czym jest fo...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ernest Cline

Poziom pierwszy

POZIOM
PIERWSZY

Bycie człowiekiem przeważnie jest do kitu. Życie da się jakoś znieść
jedynie dzięki grom komputerowym.

Almanach Anorakarozdział 91, wiersze 1–2

0001

ZE SNU WYRWAŁ MNIE ODGŁOS WYSTRZAŁÓWWJEDNYMZPOBLISKICH stosów. Po
strzałach przez kilka minut słychać było stłumione krzyki i wrzaski; w końcu zapadła cisza.

Wystrzały w stosach nie były niczym niespotykanym, ale wciąż nie mogłem
do nich przywyknąć. Wiedziałem, że pewnie nie będę już w stanie zasnąć,
więc postanowiłem spędzić te parę godzin do świtu, ćwicząc kilka
klasycznych gier na automaty wrzutowe: Galaga, Defender,
Asteroids. To wymarłe cyfrowe dinozaury, które stały się eksponatami
muzealnymi na długo przed moimi narodzinami. Ale byłem przecież
jajogłowym, więc nie traktowałem ich jak antyków w niskiej
rozdzielczości. Dla mnie były to święte relikwie. Filary panteonu. W klasyczne gry grałem z oddaniem i czcią.

Leżałem skulony w starym śpiworze w kącie mikroskopijnej pralni w przyczepie, wciśnięty w szczelinę między ścianą a suszarką. Nie byłem
mile widziany w pokoju ciotki po drugiej stronie korytarza, ale wcale mi
to nie przeszkadzało. I tak wolałem spać w pralni. Było w niej ciepło,
miałem tam trochę prywatności, a i zasięg sieci bezprzewodowej nie był
taki zły. Dodatkowym plusem było to, że pachniało tam płynem do prania i zmiękczaczem do tkanin. W pozostałej części przyczepy śmierdziało kocimi
sikami i skrajną biedą.

Zwykle spałem w mojej kryjówce. Ale w ciągu ostatnich kilku nocy
temperatury spadały poniżej zera, więc choć nie znosiłem przyczepy
ciotki, to perspektywa zamarznięcia na śmierć wydawała mi się mało
atrakcyjna.

W mieszkaniu ciotki mieszkało w sumie piętnaście osób. Ona sama spała w najmniejszej z trzech sypialni. Deppertowie zajmowali pokój obok, a Millerowie zaanektowali główną sypialnię na końcu korytarza. Było ich
sześcioro i dorzucali się najwięcej do czynszu. W porównaniu z innymi
przyczepami w stosach, w naszej i tak nie było najtłoczniej. Mieliśmy
przyczepę o podwójnej szerokości. Miejsca wystarczyło dla wszystkich.

Wyjąłem laptop i włączyłem go. Niezgrabny, ciężki grat miał prawie
dziesięć lat. Znalazłem go na śmietniku za opustoszałym centrum
handlowym po drugiej stronie autostrady. Udało mi się go przywrócić do
życia. Wystarczyło wymienić pamięć i wgrać od nowa system operacyjny z epoki kamienia łupanego. W porównaniu z obecnymi urządzeniami procesor
pracował jak muł, ale dla moich potrzeb wystarczał. Laptop służył jako
moja przenośna biblioteka naukowa, automat do gier komputerowych i kino
domowe. Na twardym dysku miałem stosy starych książek, filmów, seriali
telewizyjnych, piosenek i chyba każdą grę komputerową wyprodukowaną w XX
wieku.

Odpaliłem emulator i wybrałem jedną z najbardziej ulubionych gier –
Robotron: 2084. Od początku spodobały mi się jej frenetyczne tempo i brutalna prostota. W Robotronie liczył się przede wszystkim instynkt i refleks. Granie w stare gry komputerowe zawsze pomagało mi oczyścić
umysł i się odprężyć. Kiedy czułem się przygnębiony czy sfrustrowany
swoim losem, wystarczyło kliknąć przycisk „Gracz 1” i wszelkie
zmartwienia natychmiast ulatywały, a ja skupiałem się na niekończącym
się szalonym ataku na ekranie komputera. W dwuwymiarowym wszechświecie
gry życie było proste: Ty sam przeciw maszynie. Lewą ręką poruszasz
postacią, a strzelasz prawą. I starasz się przeżyć jak najdłużej.

Przez kilka godzin unicestwiałem kolejne fale mózgów, kul, kwarków i wraków, w niekończącej się walce, by: „Ocalić ostatnią ludzką rodzinę!”
W końcu jednak palce mi zdrętwiały i zacząłem gubić rytm. Kiedy do tego
doszło na tym poziomie, sytuacja pogarszała się błyskawicznie. W ciągu
kilku minut zużyłem wszystkie dodatkowe życia i na ekranie pojawiły się
dwa znienawidzone przeze mnie słowa: KONIEC GRY.

Wyłączyłem emulator i zacząłem przeglądać pliki wideo. W ciągu pięciu
lat ściągnąłem każdy film, serial telewizyjny i kreskówkę wspomnianą w Almanachu Anoraka. Oczywiście wciąż nie obejrzałem ich wszystkich.
Zajęłoby mi to pewnie kilka dekad.

Wybrałem odcinek Family Ties, sitcom z lat 80. o rodzinie z klasy
średniej mieszkającej w środkowym Ohio. Ściągnąłem ten serial, bo
Halliday go uwielbiał i uznałem, że być może w jednym z odcinków kryje
się jakaś podpowiedź dotycząca poszukiwań. Od razu uzależniłem się od
tego serialu i zdążyłem już obejrzeć wszystkie sto osiemdziesiąt
odcinków po kilka razy. Nie były w stanie mnie znudzić.

Zawsze kiedy tak siedziałem w ciemności i oglądałem serial na laptopie,
wyobrażałem sobie, że to ja mieszkam w tym ciepłym, dobrze oświetlonym
domu i że ci uśmiechnięci, wyrozumiali ludzie to moja rodzina. I że na
świecie nie dzieje się nic na tyle złego, by nie dało się tego rozwiązać
w ciągu półgodzinnego odcinka (albo dwóch, jeśli sprawa była naprawdę
poważna).

Moje domowe życie w niczym nie przypominało tego, które oglądałem w Family Ties i zapewne dlatego tak bardzo kochałem ten serial. Byłem
jedynym dzieckiem dwojga nastolatków, którzy uciekli z domu i poznali
się pośród stosów, gdzie się urodziłem i dorastałem. Ojca nie pamiętam.
Kiedy miałem zaledwie kilka miesięcy, został zastrzelony. Okradał
właśnie sklep spożywczy podczas jednego z wielu wyłączeń prądu w okolicy. Wiem o nim tylko tyle, że uwielbiał komiksy. W pudełku z jego
rzeczami znalazłem kilka starych pamięci flash z pełnymi wydaniami
Spider-Mana, X-Men i Zielonej Latarni. Mama powiedziała mi kiedyś,
że ojciec nadał mi imię zaczynające się na tę samą literę co nazwisko –
Wade Watts – bo uważał, że to brzmi jak tajny pseudonim superbohatera.
Jak Peter Parker czy Clark Kent. Kiedy się o tym dowiedziałem, uznałem,
że musiał być fajnym gościem, choć umarł mało fajnie.

Moja matka, Loretta, wychowała mnie sama. Mieszkaliśmy w małym wozie
kempingowym w oddzielnej części stosów. Matka pracowała na dwa etaty w OASIS – jako sprzedawca telefoniczny i jako dziewczyna do towarzystwa w internetowym burdelu. Nocą kazała mi wkładać zatyczki do uszu, żebym nie
słyszał, jak świntuszy w pokoju obok, rozmawiając z klientami z innych
stref czasowych. Ale zatyczki średnio się sprawdzały, więc wolałem
oglądać stare filmy z dźwiękiem na pełny regulator.

OASIS poznałem wcześnie, bo matka wykorzystywała ów system jako
wirtualną niańkę. Kiedy urosłem na tyle, żeby móc założyć wizjer i dotykowe rękawice, mama pomogła mi stworzyć pierwszego awatara w OASIS.
Potem sadzała mnie w kącie i wracała do pracy, a ja mogłem odkrywać
całkowicie nowy świat, zupełnie inny od tego, który znałem do tej pory.

Od tego czasu w zasadzie wychowywały mnie interaktywne programy
edukacyjne w OASIS, do których każde dziecko miało darmowy dostęp. Sporą
część dzieciństwa spędziłem w wirtualnej symulacji Ulicy Sezamkowej,
śpiewając piosenki z przyjaznymi Muppetami i grając w interaktywne gry,
dzięki którym nauczyłem się chodzić, mówić, dodawać, odejmować, czytać,
pisać i dzielić z innymi. Kiedy posiadłem te umiejętności, szybko
odkryłem, że OASIS to także największa na świecie publiczna biblioteka,
gdzie nawet dzieciak bez grosza przy duszy taki jak ja może mieć dostęp
do wszystkich napisanych książek, wszystkich nagranych piosenek i każdego filmu, serialu, gry komputerowej i dzieła sztuki, jakie
kiedykolwiek powstały. Cała wiedza, sztuka i rozrywka, którą stworzyła
ludzka cywilizacja, czekały na mnie, miałem je na wyciągnięcie ręki. Ale
dostęp do tych wszystkich informacji okazał się obosiecznym mieczem. Bo
przez to właśnie odkryłem prawdę.

* * *

Nie wiem, może macie inne doświadczenia. Ale dorastając na Ziemi w XXI
wieku, czułem się, jakby ktoś dał mi w zęby. W sensie egzystencjalnym.

Jako dzieciak najbardziej przeżywałem to, że nikt nie powiedział mi
prawdy o moim losie. Można wręcz powiedzieć, że ją ukrywano. A ja
oczywiście we wszystko wierzyłem, bo przecież byłem tylko dzieckiem, i zresztą, co ja tam wiedziałem. Chryste, przecież nawet mózg mi jeszcze
do końca nie urósł, więc nie miałem pojęcia, że dorośli wciskają mi kit.

Łykałem więc te wszystkie bzdury rodem z ciemnogrodu, które mi wciskali.
Minęło trochę czasu. Nieco podrosłem i stopniowo zacząłem się domyślać,
że od kiedy opuściłem łono matki, w zasadzie wszyscy okłamywali mnie, i to na każdy temat.

Niepokojące odkrycie.

To sprawiło, że później miałem problemy z okazywaniem zaufania.

Ponurą prawdę odkryłem, kiedy tylko zacząłem buszować po darmowych
bibliotekach OASIS. Fakty czekały na mnie ukryte w starych książkach
pisanych przez ludzi, którzy nie bali się szczerości. Artystów,
naukowców, filozofów i poetów. Wielu z nich od dawna już nie żyje.
Czytając słowa, jakie po sobie zostawili, zrozumiałem w końcu całą
sytuację. Moją sytuację. Naszą sytuację. To, co większość ludzi
określała mianem „kondycji ludzkiej”.

Nie były to dobre wieści.

Szkoda, że nikt mi o tym nie wspomniał, kiedy dorosłem na tyle, by to
zrozumieć. Żałuję, że nikt nie powiedział po prostu:

– Sprawy wyglądają tak, Wade. Jesteś czymś, co jest nazywane „istotą
ludzką”. To bardzo bystry gatunek zwierzęcia. Tak jak każde inne zwierzę
na tej planecie, pochodzimy od jednokomórkowych organizmów, które żyły
tu miliony lat temu. Pojawiliśmy się w wyniku procesu zwanego ewolucją;
później dowiesz się na ten temat więcej. Ale uwierz mi, naprawdę wszyscy
powstaliśmy właśnie w ten sposób. Dowody na to są wszędzie, pogrzebane w skałach. A te opowieści, że zostaliśmy stworzeni przez
superwszechmocnego kolesia o imieniu Bóg, który mieszka w niebie? Bujda
na resorach. Ten cały Bóg to starożytne bajki, które ludzie opowiadają
sobie od tysięcy lat. To my go wymyśliliśmy. Tak jak Świętego Mikołaja i Wielkanocnego Zajączka.

A tak przy okazji… Świętego Mikołaja ani Wielkanocnego Zajączka też nie
ma. To bajki. Przykro mi, młody. Musisz z tym żyć.

Pewnie zastanawiasz się, co się działo, nim się pojawiłeś. Całe mnóstwo
rzeczy. Kiedy w wyniku ewolucji pojawiliśmy się my, ludzie, zaczęło się
robić naprawdę interesująco. Wymyśliliśmy, jak uprawiać rośliny i oswajać zwierzęta, więc nie musieliśmy non stop polować. Nasze plemiona
się rozrastały i rozprzestrzeniliśmy się po całej planecie niczym
niepowstrzymany wirus.

Stoczywszy między sobą trochę wojen o ziemię, surowce i naszych
wymyślonych bogów, zorganizowaliśmy w końcu nasze plemiona w „globalną
cywilizację”. Ale szczerze mówiąc, nie była ona ani tak bardzo
zorganizowana, ani cywilizowana, więc nadal toczyliśmy mnóstwo wojen we
własnym gronie. Poznaliśmy też naukę, która pomogła nam rozwinąć
technologię. Jak na bandę bezwłosych małp zdołaliśmy wynaleźć parę
naprawdę niewiarygodnych rzeczy: komputery, medycynę, lasery, kuchenki
mikrofalowe, sztuczne serca, bomby atomowe. Udało nam się nawet wysłać
parę osób na Księżyc i z powrotem. Stworzyliśmy też globalną sieć
komunikacyjną, dzięki której możemy ze sobą rozmawiać przez cały czas.
Robi wrażenie, prawda?

Ale tu pojawiają się złe wieści. Stworzyliśmy naszą cywilizację ogromnym
kosztem. Do jej powstania potrzeba było mnóstwa energii, którą
uzyskiwaliśmy ze spalania paliw kopalnych pochodzących z martwych roślin
i zwierząt leżących głęboko pod ziemią. Zużyliśmy większość tej energii,
nim się pojawiłeś na świecie i teraz brakuje nam jej, żeby cywilizacja
działała jak wcześniej. Musieliśmy więc wprowadzić ograniczenia.
Ogromne. Nazywamy to Globalnym Kryzysem Energetycznym i trwa on już od
dłuższego czasu.

Okazało się też, że spalanie tych surowców miało dość przykre skutki
uboczne, takie jak wzrost temperatury naszej planety i zniszczenie
środowiska. Z tego powodu topią się lodowce na biegunach, podnosi się
poziom mórz, a pogoda stała się całkowicie nieprzewidywalna. Rośliny i zwierzęta wymierają na masową skalę, a mnóstwo ludzi cierpi głód i nie
ma dachu nad głową. Nadal też toczymy między sobą wojny, głównie o resztki surowców, które nam zostały.

W sumie, mały, oznacza to tyle, że życie jest dziś o wiele cięższe niż
kiedyś, w starych dobrych czasach, zanim się urodziłeś. Kiedyś było
niesamowicie, teraz jest raczej przerażająco. Mówiąc szczerze,
przyszłość nie rysuje się w różowych barwach. Urodziłeś się w dość
gównianych czasach. Wygląda na to, że teraz, im dalej, tym będzie
gorzej. Nasza cywilizacja przeżywa „schyłek”. Niektórzy mówią nawet, że
„upadek”.

Pewnie zastanawiasz się, co z tobą będzie. To proste. To samo, co stało
się z każdym kiedykolwiek żyjącym człowiekiem. Umrzesz. Wszyscy umrzemy.
Tak już jest.

Co się stanie, kiedy umrzesz? Cóż, nie mamy pewności. Ale wszystko
wskazuje na to, że nie stanie się nic. Po prostu umierasz, mózg
przestaje pracować i nie ma cię, nie możesz zadawać więcej irytujących
pytań. A te opowieści, które słyszałeś, o tym, że idzie się do cudownego
miejsca zwanego „niebem”, gdzie nie ma już bólu ani śmierci i żyje się
wiecznie w stanie niezmiennej szczęśliwości? To też bzdury do kwadratu.
Tak jak te bajki o Bogu. Nie ma żadnych dowodów na istnienie nieba i nigdy nie było. To też sobie wymyśliliśmy. Ot, takie pobożne życzenia.
Teraz musisz żyć ze świadomością, że pewnego dnia umrzesz i znikniesz na
zawsze.

Przykro mi.

* * *

Cóż, z drugiej strony może jednak szczerość nie jest najlepszym
wyjściem. Może to kiepski pomysł, by nowo narodzonemu człowiekowi mówić,
że pojawił się na świecie pełnym chaosu, bólu i ubóstwa, i że będzie
miał okazję popatrzeć, jak wszystko rozpada się w pył. Dowiadywałem się
tego wszystkiego stopniowo, przez kilka lat, a i tak miałem ochotę
skoczyć z mostu.

Na szczęście pod ręką była OASIS, wyjście awaryjne do lepszej
rzeczywistości. Dzięki OASIS nie zwariowałem. To tu mieściło się moje
podwórko i moje przedszkole. Magiczne miejsce, gdzie wszystko było
możliwe.

Z OASIS wiążą się najszczęśliwsze wspomnienia mojego dzieciństwa. Kiedy
mama nie musiała pracować, logowaliśmy się oboje, graliśmy w różne gry
albo wspólnie przeżywaliśmy przygody z interaktywnych książek. Mama
zmuszała mnie co wieczór, żebym się wylogował, bo za nic nie chciałem
wracać do realnego życia, które po prostu było do dupy.

Nigdy nie miałem mamie za złe, że żyjemy w taki sposób. Sama była ofiarą
okrutnych okoliczności, zresztą tak jak wszyscy. Jej pokolenie miało
najgorzej. Urodziła się w świecie pełnym obfitości i mogła tylko
patrzeć, jak powoli się on kończy. Pamiętam, że było mi jej ogromnie
żal. Wciąż była przygnębiona i cieszyły ją tylko narkotyki. Oczywiście
to one w końcu ją zabiły. Kiedy miałem jedenaście lat, wstrzyknęła sobie
w ramię działkę jakiegoś świństwa i zmarła na naszej złachanej,
rozkładanej sofie, słuchając muzyki ze starego odtwarzacza MP3, który
zreperowałem i podarowałem jej na Gwiazdkę rok wcześniej.

Wtedy właśnie musiałem się przeprowadzić do siostry mamy, Alice. Ciotka
Alice nie przygarnęła mnie z uprzejmości czy ze względu na rodzinną
odpowiedzialność. Zrobiła to, bo co miesiąc dostawała na mnie dodatkowe
kupony żywnościowe od rządu. Chociaż o jedzenie i tak musiałem się sam
troszczyć. Zwykle nie było z tym problemu, bo miałem smykałkę do
wyszukiwania i naprawiania starych komputerów i zepsutych konsol OASIS.
Sprzedawałem je w lombardach albo wymieniałem na kupony żywnościowe.
Zarabiałem dość, by nie chodzić głodny, czego nie dało się powiedzieć o wielu sąsiadach.

Rok po śmierci mamy upłynął mi głównie na użalaniu się nad sobą i nurzaniu się w rozpaczy. Próbowałem dostrzegać plusy całej sytuacji.
Może i byłem sierotą, ale przynajmniej żyło mi się lepiej niż dzieciakom
w Afryce. Azji. A nawet Ameryce Północnej. Miałem dach nad głową i jedzenia pod dostatkiem. No i miałem OASIS. W sumie nie było tak źle.
Powtarzałem to sobie, na próżno odsuwając koszmarną samotność, która mi
doskwierała.

I wtedy rozpoczęło się polowanie na jajo wielkanocne Hallidaya. Chyba to
mnie ocaliło. Nagle znalazłem coś godnego uwagi. Marzenie, za którym
warto było puścić się w pogoń. Od pięciu lat to polowanie było dla mnie
celem i sensem życia. Misją do wypełnienia. Powodem, by rano się budzić.
Czymś, na co czekałem.

Kiedy zacząłem szukać jaja, przyszłość przestała wydawać się taka
ponura.

* * *

Byłem w połowie czwartego odcinka minimaratonu Family Ties, kiedy
skrzypnęły drzwi do pralni i do środka weszła ciotka Alice –
niedożywiona harpia w zniszczonym szlafroku. Ściskała pod pachą kosz z brudnymi rzeczami. Wyglądała bardziej przytomnie niż zwykle, a to nie
wróżyło niczego dobrego. Bardziej układna była na haju.

Obrzuciła mnie spojrzeniem pełnym pogardy i zaczęła wkładać ciuchy do
pralki. Nagle ciotka zmieniła się na twarzy i nachyliła się za suszarkę,
żeby lepiej mi się przyjrzeć. Kiedy zobaczyła laptop, otworzyła szeroko
oczy. Szybko go zamknąłem i zacząłem wpychać go do plecaka, ale
wiedziałem, że jest już za późno.

– Oddaj to, Wade – poleciła i wyciągnęła rękę po laptop. – Sprzedam go i będę mogła zapłacić czynsz.

– Nie! – krzyknąłem, próbując się wyrwać. – Ciociu, potrzebuję go do
szkoły.

– Musisz okazać odrobinę wdzięczności! – warknęła. – Każdy kto tu
mieszka, musi płacić czynsz. A ty jesteś jak pijawka, mam tego dość!

– Przecież bierzesz wszystkie moje kupony. To aż nadto wystarczy za moją
część czynszu.

– Gówno prawda! – Znowu spróbowała wyrwać mi laptop, ale nie chciałem go
puścić. Odwróciła się i pobiegła z powrotem do swojego pokoju.
Wiedziałem, co się szykuje, więc szybko wpisałem w komputerze polecenie,
które zablokowało klawiaturę i wymazało twardy dysk.

Ciotka Alice wróciła po kilku sekundach ze swym chłopakiem Rickiem,
który jeszcze się do końca nie obudził. Rick nigdy nie nosił koszuli, bo
lubił szpanować imponującą kolekcją więziennych tatuaży. Podszedł do
mnie bez słowa i uniósł groźnie pięść. Skuliłem się i oddałem mu laptop.
Następnie Rick i ciotka Alice wyszli, po drodze zastanawiając się, ile
mogą dostać za komputer w lombardzie.

Utrata laptopa nie była tragedią. W kryjówce miałem schowane dwa
zapasowe. Ale nie były tak szybkie jak ten i będę musiał przerzucić na
nie wszystkie pliki z zapasowych dysków. Jeden wielki koszmar. Ale sam
byłem sobie winny. Wiedziałem, czym grozi przynoszenie do tego miejsca
czegokolwiek wartościowego.

Przez okienko w pralni zaczęło wpadać granatowe światło świtu. Uznałem,
że w sumie będzie lepiej, jeżeli wyjdę dziś wcześniej do szkoły.

Ubrałem się szybko i cicho. Naciągnąłem wytarte sztruksy, workowaty
sweter i za dużą kurtkę. To była moja cała zimowa garderoba. Następnie
zarzuciłem plecak i stanąłem na pralce. Naciągnąłem rękawiczki i odsunąłem oszronione okno. Mroźne poranne powietrze szczypało mnie w policzki, kiedy wyjrzałem na nierówne morze dachów przyczep.

Przyczepa ciotki stała na samej górze stosu wysokiego na dwadzieścia dwa
mobilne domy. Był on o poziom czy dwa wyższy niż większość stosów wokół
nas. Przyczepy na samym dole stały na ziemi albo na betonowych
podmurówkach, ale te umieszczone wyżej trzymały się dzięki wzmocnionym
modułowym rusztowaniom. Tę chaotyczną metalową konstrukcję tworzono po
kawałku całymi latami.

Mieszkaliśmy przy Portland Avenue, w rozległym ulu wypłowiałych
metalowych pudeł, które rdzewiały na skraju autostrady I-40, nieco na
zachód od gnijącego centrum Oklahoma City, pełnego drapaczy chmur. Stało
tu ponad pięćset stosów, a wszystkie połączone były prowizoryczną siecią
rur z odzysku, metalowych belek, wsporników i kładek. Na skraju tego
stale powiększającego się obszaru widać było wieże kilku starych żurawi
budowlanych, dzięki którym można było ustawiać jedne przyczepy na
drugich.

Górny poziom, czyli „dach” stosów pokryty był mozaiką starych baterii
słonecznych. To one dostarczały dodatkowej energii przyczepom poniżej. Z każdej strony stosu wiła się plątanina węży i plastikowych rur, które
dostarczały wodę i odbierały ścieki (to luksus niedostępny w części
innych stosów porozrzucanych po całym mieście). Na dół (czyli do
„podłogi”) docierało niewiele światła słonecznego. Ciemne, wąskie
skrawki ziemi między stosami zapchane były truchłami porzuconych
samochodów i furgonetek. W bakach miały całkiem sucho, a drogi wyjazdowe
już dawno im poblokowano.

Pan Miller, jeden z sąsiadów, wyjaśnił mi kiedyś, że parkingi takie jak
nasz kiedyś mieściły kilkadziesiąt przyczep ustawionych w równe rzędy na
ziemi. Ale po załamaniu się rynku paliw i nastaniu kryzysu
energetycznego wielkie miasta wypełniły się uciekinierami z okolicznych
przedmieść i wsi, co doprowadziło do deficytu mieszkaniowego.
Nieruchomości położone w pobliżu miast stały się zbyt cenne, by marnować
je na rozległe parkingi dla domów na kółkach, więc ktoś wpadł na
błyskotliwy pomysł, by – jak stwierdził pan Miller – „poustawiać
cholerstwo jedno na drugim” i lepiej wykorzystać teren. Pomysł przyjął
się momentalnie i parkingi dla przyczep w całym kraju szybko zmieniły
się w „stosy” – dziwne hybrydy slumsów, squatów i obozów dla uchodźców.
Rozproszone na obrzeżach dużych skupisk ludzkich stosy stały się
przytuliskiem dla przesiedlonych prowincjuszy takich jak moi rodzice. W desperackiej pogoni za pracą, jedzeniem, elektrycznością i dobrym
dostępem do OASIS uciekali z umierających miasteczek i na resztkach
benzyny (albo ciągnięci przez zwierzęta) przenosili swoje rodziny,
kampery i przyczepy do najbliższych metropolii.

Każdy stos na naszym parkingu składał się z co najmniej piętnastu
przyczep (pomiędzy którymi trafiały się kampery, kontenery, opływowe
przyczepy Airstream czy mikrobus Volkswagena). W ostatnich latach wiele
stosów urosło do dwudziestu pojazdów i więcej. Nierzadko te dziwaczne
konstrukcje się zapadały, a jeśli puszczały rusztowania, kolejne cztery
czy pięć sąsiednich stosów potrafiło się przewrócić jak kostki domina.

Nasza przyczepa znajdowała się w pobliżu północnego skraju parkingu,
który sięgał aż do sypiącego się przejazdu nad autostradą. Z okna w pralni widziałem wąski strumyczek elektrycznych samochodów wlokących się
po spękanym asfalcie – wiozły do miasta towary i robotników. Kiedy
patrzyłem na smutne niebo, nad horyzontem błysnął skrawek słońca.
Ilekroć widziałem, jak wschodzi, odbywałem w myślach pewien rytuał:
przypominałem sobie, że patrzę na gwiazdę, jedną ze stu miliardów
gwiazd w naszej galaktyce. Galaktyce, która jest tylko jedną z miliardów
innych galaktyk we wszechświecie, który jesteśmy w stanie obserwować. To
pomagało mi nabrać dystansu. Zacząłem to robić, od kiedy obejrzałem
program naukowy Kosmos z początku lat 80.

Najciszej jak potrafiłem, wymknąłem się przez okno i, trzymając się za
dolną część framugi, zsunąłem się po zimnej, metalowej ścianie
przyczepy. Stalowa platforma, na której stała przyczepa, była od niej
tylko trochę dłuższa i szersza. Wokół przyczepy znajdował się parapet
szeroki na niespełna pół metra. Ostrożnie opuściłem się, póki stopami
nie poczułem owej półki, a następnie sięgnąłem w górę, by zamknąć za
sobą okno. Chwyciłem linę umieszczoną na wysokości pasa i zacząłem iść
powoli wzdłuż ściany przyczepy. Kiedy dotarłem do rogu, mogłem już zejść
po przypominającym drabinę rusztowaniu. Zawsze w ten sposób wchodziłem i wychodziłem z przyczepy ciotki. Do boku przyczepy przymocowano chwiejne
metalowe schodki, ale tak się bujały i obijały o rusztowanie, że nie
dało się ich używać dyskretnie. A dyskrecja w stosach była
najważniejsza. Lepiej było przemykać się po cichu i chyłkiem. Wokół
kręciło się często mnóstwo niebezpiecznych i zdesperowanych ludzi,
którzy byli w stanie cię napaść, zgwałcić i jeszcze sprzedać twoje
organy na czarnym rynku.

Schodzenie po plątaninie metalowych belek zawsze przypominało mi stare
platformowe gry komputerowe, takie jak Donkey Kong czy Burgertime.
Wykorzystałem ten pomysł kilka lat temu, kiedy kodowałem moją pierwszą
grę na Atari 2600 (dla jajogłowego to taki rytuał inicjacyjny, coś jak
budowa pierwszego miecza świetlnego dla rycerza Jedi). Gra była
zerżnięta z Pitfall i nazywała się Stosy. Trzeba było w niej dotrzeć
do szkoły przez pionowy labirynt przyczep, zbierając stare komputery,
przechwytując kupony żywnościowe, które dodawały energii, i unikając
pedofilów oraz narkomanów uzależnionych od metamfetaminy. Gra była
znacznie bardziej zabawna niż rzeczywistość.

Kiedy schodziłem, zatrzymałem się obok przyczepy Airstream trzy poziomy
niżej, gdzie mieszkała moja przyjaciółka, pani Gilmore. Ta urocza
staruszka dobrze po siedemdziesiątce chyba zawsze wstawała o nieludzkiej
porze. Zajrzałem przez okno i zobaczyłem, że krząta się po kuchni,
szykując śniadanie. Dostrzegła mnie po kilku sekundach i oczy jej
rozbłysły.

– Wade! – odezwała się i otworzyła okno. – Dzień dobry, kochany
chłopcze.

– Dzień dobry, pani G – odparłem. – Mam nadzieję, że nie wystraszyłem
pani.

– Ależ skąd – zapewniła mnie. Otuliła się ciaśniej szlafrokiem, gdy
poczuła przeciąg od okna. – Ależ ziąb na dworze! Może wejdziesz i coś
zjesz? Mam trochę sojowego boczku. Jaja w proszku też się nadają, trzeba
tylko dobrze posolić…

– Dziękuję, ale dziś nie mogę, pani G. Muszę iść do szkoły.

– No dobrze, może innym razem. – Posłała mi całusa i zaczęła zamykać
okno. – Tylko nie skręć sobie karku, schodząc, dobrze, Spidermanie?

– Jasne. Do zobaczenia później, pani G. – Pomachałem jej na pożegnanie i schodziłem dalej.

Pani Gilmore była przecudowna. W razie potrzeby pozwalała mi nocować u siebie na sofie, choć trudno mi było zasnąć przez jej koty. Była bardzo
religijna i większość czasu spędzała w OASIS na nabożeństwie w jednym z tych wielkich sieciowych megakościołów, śpiewając pieśni, słuchając
kazań i jeżdżąc na wirtualne wycieczki po Ziemi Świętej. Naprawiałem jej
wiekową konsolę OASIS, ilekroć odmawiała posłuszeństwa, a ona w zamian
odpowiadała na moje niekończące się pytania o to, jak wyglądało jej
dorastanie w latach 80. Znała niesamowite szczegóły dotyczące tamtego
okresu. – nie można ich było znaleźć w książkach czy filmach. Zawsze też
się za mnie modliła. Starała się ze wszystkich sił ocalić moją duszę.
Nie miałem serca powiedzieć jej, że moim zdaniem zorganizowana religia
to wielka bzdura. Ta przyjemna fantazja dawała pani Gilmore nadzieję i pozwalała żyć – dokładnie tak jak mnie Polowanie. Cytując Almanach:
„Ludzie, którzy mieszkają w szklanych domach, powinni się, do cholery,
zamknąć”.

Kiedy dotarłem do najniższego poziomu, pozostał mi jakiś metr z kawałkiem do ziemi, więc zeskoczyłem z rusztowania. Moje gumowe buty
wbiły się w śnieżną breję i zamarznięte błoto. Na dole wciąż było
jeszcze dość ciemno, więc wyjąłem latarkę i ruszyłem na wschód,
przedzierając się przez mroczny labirynt. Robiłem, co mogłem, żeby nikt
mnie nie zauważył, starałem się nie przewrócić a to o leżący koszyk z supermarketu, a to o silnik czy wszelkie inne śmieci zaściełające wąskie
alejki między stosami. Rzadko spotykałem kogoś tak wcześnie rano.
Autobusy jeździły tylko kilka razy dziennie, więc ci szczęśliwcy, którzy
mieli pracę, już czekali na przystanku przy autostradzie. Większość
pracowała na dzienną zmianę w ogromnych farmach-fabrykach wokół miasta.

Pokonawszy blisko kilometr, dotarłem do potężnej sterty starych
samochodów i ciężarówek porzuconych byle jak wzdłuż północnej granicy
stosów. Kilkadziesiąt lat temu dźwigi oczyściły parking z pojazdów, by
zrobić miejsce na kolejne siedliska. Auta pozrzucano wokół parkingu na
ogromne sterty takie jak ta. Wiele z nich dorównywało wysokością samym
stosom.

Podszedłem do skraju złomowiska i, rozejrzawszy się szybko, czy nikt
mnie nie obserwuje ani nie śledzi, obróciłem się, by wcisnąć się bokiem
w szczelinę między dwoma zgniecionymi wrakami. Pochylałem się, wspinałem
i przeciskałem bokiem coraz głębiej w zardzewiałą górę pokręconego
metalu, póki nie dotarłem do niewielkiej otwartej przestrzeni przy
tylnych drzwiach jakiejś furgonetki. Widać było tylko jedną trzecią
auta, resztę zakrywały inne pojazdy, zrzucone niedbale. Na dachu
furgonetki pod kątem leżały do góry kołami dwa pikapy wsparte o inne
auta, tworząc coś w rodzaju łuku, który chronił furgonetkę przed
zgnieceniem przez metalową stertę nad nią.

Zdjąłem z szyi łańcuszek, na którym wisiał pojedynczy klucz. Miałem
szczęście: kiedy odkryłem furgonetkę, okazało się, że kluczyk do auta
wciąż tkwi w stacyjce. W tym miejscu porzucono wiele sprawnych pojazdów.
Ich właścicieli nie było po prostu stać na paliwo, więc zaparkowali auta
i sobie poszli. Schowałem latarkę do kieszeni i otworzyłem prawe tylne
drzwi furgonetki. Uchylały się jedynie na niecałe pół metra – dość, bym
mógł wcisnąć się do środka. Zamknąłem je i zaryglowałem zamek. Tylne
drzwi nie miały okien, więc kuliłem się przez sekundę w całkowitych
ciemnościach, póki palcami nie wymacałem starego przełącznika, który
przykleiłem taśmą do sufitu. Włączyłem go i niewielką przestrzeń zalało
światło ze starej lampki biurkowej.

Miejsce po rozbitej przedniej szybie zasłaniał pogięty zielony dach
jakiegoś kompaktowego auta. Na szczęście furgonetka miała uszkodzoną
tylko kabinę, reszta wnętrza była nietknięta. Ktoś wymontował ze środka
wszystkie fotele (pewnie po to, by uczynić z nich domowe meble).
Pomieszczenie było szerokie i wysokie na metr dwadzieścia, a długie na
trzy i pół metra.

Tu mieściła się moja kryjówka.

Odkryłem ją przed czterema laty, szukając porzuconych części
komputerowych. Kiedy otworzyłem drzwi i zajrzałem do ciemnego wnętrza
furgonetki, od razu wiedziałem, że znalazłem coś wyjątkowego:
prywatność. Nikt nie wiedział o tym miejscu, zatem ani ciotka, ani jej
obecny gach nie mogli mnie tu wkurzać czy rozstawiać po kątach. W środku
trzymałem swoje rzeczy bez obawy, że ktoś je ukradnie. I co
najważniejsze, mogłem w spokoju łączyć się z OASIS.

Furgonetka stała się moim azylem. Moją Bat-Jaskinią. Moją Twierdzą
Samotności. To tam chodziłem do szkoły, odrabiałem lekcje, czytałem
książki, oglądałem filmy i grałem w gry komputerowe. Tam też prowadziłem
poszukiwania jaja wielkanocnego Hallidaya.

Ściany, podłogę i sufit wyłożyłem styropianowymi kartonikami po jajkach
i kawałkami wykładziny, by wyciszyć pomieszczenie. W kącie stało kilka
kartonowych pudeł z popsutymi laptopami i częściami komputerowymi. Obok
miałem rząd starych akumulatorów samochodowych i zmodyfikowany rower
treningowy, z którego zrobiłem alternator do akumulatorów. Jedynym
meblem było składane krzesło kempingowe.

Zrzuciłem plecak, zdjąłem kurtkę i wskoczyłem na rower. Ładowanie
akumulatorów zwykle było moim jedynym ćwiczeniem fizycznym w ciągu dnia.
Pedałowałem, póki wskaźnik naładowania akumulatorów nie pokazał stu
procent, po czym usiadłem na krześle i włączyłem stojący obok niewielki
elektryczny grzejnik. Zdjąłem rękawice i potarłem ręce przed drucikami,
które zaczęły jarzyć się jasnopomarańczowo. Nie mogłem włączać grzejnika
na zbyt długo, bo wyładowałbym akumulatory.

Otworzyłem metalową, odporną na szczury skrzynkę, gdzie trzymałem zapasy
i wyjąłem butelkę wody oraz paczkę mleka w proszku. Wymieszałem jedno i drugie w misce, a do tego dorzuciłem obfitą porcję płatków Fruit Rocks.
Kiedy je pochłonąłem, spod rozbitej deski rozdzielczej furgonetki
wyjąłem stare plastikowe pudełko śniadaniowe z logo Star Treka. W środku leżały moja szkolna konsola OASIS, rękawice dotykowe i wizjer.
Były to zdecydowanie najcenniejsze rzeczy, które miałem. O wiele za
drogie, by nosić je ze sobą.

Włożyłem elastyczne rękawice dotykowe i poruszałem palcami, by upewnić
się, że żaden ze stawów się nie zaciął. Następnie wziąłem do ręki
konsolę OASIS – płaski czarny prostokąt wielkości mniej więcej niedużej
książki. Konsola miała wbudowaną antenę do łączności bezprzewodowej, ale
zasięg w furgonetce był do kitu, bo samochód leżał pod górą sprasowanego
metalu. Ustawiłem więc zewnętrzną antenę na masce samochodu na samym
szczycie sterty. Kabel od anteny wił się w dół i wpadał do furgonetki
przez dziurę, którą wybiłem w podłodze. Wpiąłem go do portu z boku
konsoli, a następnie włożyłem wizjer. Otulił mi szczelnie oczy, niczym
okulary pływackie, blokując wszelkie światło z zewnątrz. Na końcach miał
niewielkie słuchawki, które automatycznie wsunęły mi się w uszy. W wizjer wbudowano też dwa mikrofony stereofoniczne, które nagrywały
wszystko, co mówiłem.

Włączyłem konsolę i rozpocząłem procedurę logowania. Zobaczyłem krótki
rozbłysk czerwieni, kiedy wizjer zeskanował mi siatkówkę oka. Następnie
odchrząknąłem i wypowiedziałem moje hasło dostępu: „Crom, potężny w swej
górze”.

Moje hasło i brzmienie głosu zostały pozytywnie zweryfikowane i wszedłem
do systemu. Na moim wirtualnym wyświetlaczu pojawił się nałożony
następujący tekst:

Weryfikacja tożsamości poprawna.
Witaj w OASIS, Parzivalu!
Logowanie zakończone: 07:53:21 CSO — 2.10.2045

Kiedy tekst się rozpłynął, zastąpiła go krótka wiadomość złożona z zaledwie trzech słów. W sekwencji logowania zakodował ją sam James
Halliday, kiedy zaczął programować OASIS. To był jego hołd złożony
przodkom tej symulacji – automatom do gier na monety, jakie znał z młodości. Każdy użytkownik OASIS widział te trzy słowa, opuszczając
świat realny i wchodząc do wirtualnego:

READY PLAYER ONE

0002

MÓJ AWATAR ZMATERIALIZOWAŁ SIĘ PRZED MOJĄ SZAFKĄ NA
PIĘTRZE budynku liceum – stałem dokładnie w tym miejscu, kiedy
wylogowałem się z systemu poprzedniego wieczoru.

Rozejrzałem się po korytarzu. Moje wirtualne otoczenie wyglądało niemal
(choć nie do końca) realistycznie. W OASIS każdy element był pięknie
wyrenderowany w trójwymiarowej grafice. Póki się nie zatrzymałeś, by
bliżej się przyjrzeć szczegółom, łatwo było zapomnieć, że wszystko wokół
stworzyły komputery. I to takie wrażenia zapewniała moja stara szkolna
konsola OASIS. Słyszałem, że kiedy wchodziło się do systemu z najnowocześniejszych urządzeń, nie sposób było odróżnić OASIS od
rzeczywistości.

Dotknąłem drzwi od szafki – otworzyły się z cichym metalicznym
szczęknięciem. Środek był skromnie ozdobiony: zdjęcie księżniczki Lei
pozującej z laserowym mieczem; grupowa fotka Monty Pythona w kostiumach
ze Świętego Graala; okładka „Time’a” z Jamesem Hallidayem. Sięgnąłem i dotknąłem stosu podręczników na górnej półce szafki. Zniknęły i pojawiły
się na liście przedmiotów w posiadaniu mojego awatara.

Poza podręcznikami mój awatar był wyposażony nader skromnie: w latarkę,
krótki żelazny miecz, małą tarczę z brązu i zbroję ze skórzanych pasów.
Żaden z przedmiotów nie miał właściwości magicznych, wszystkie były
pośledniej jakości, ale i tak na więcej nie mogłem sobie pozwolić.
Przedmioty w OASIS kosztowały tyle, co w realnym świecie (czasami nawet
więcej) i nie można było za nie płacić kuponami żywnościowymi. W OASIS
posługiwano się tzw. kredytami. W tych mrocznych czasach była to jedna z najbardziej stabilnych walut na świecie.

W szafce miałem zamontowane małe lusterko. Zamykając drzwi, spojrzałem
na odbicie mojego wirtualnego „ja”. Zaprojektowałem twarz i ciało
awatara tak, że mniej więcej przypominał mnie. Miał tylko nieco mniejszy
nos i był wyższy. I szczuplejszy. No i bardziej umięśniony. Aha, nie
miał też młodzieńczego trądziku. Ale jeśli nie liczyć tych szczegółów,
wyglądaliśmy niemal identycznie. Ściśle przestrzegany szkolny regulamin
wymagał, by nasze awatary miały postać ludzką, a także – aby były tej
samej płci i w tym samym wieku co uczeń. Zakazane były dwugłowe,
obupłciowe demony w kształcie jednorożców. Przynajmniej na terenie
szkoły.

Awatara w OASIS można było nazwać dowolnie, o ile tylko nazwa była
niepowtarzalna. Czyli trzeba było wybrać imię, którego nie użył jeszcze
nikt inny. Imię awatara było także adresem e-mailowym i identyfikatorem
na czacie, więc każdy chciał, żeby fajnie brzmiało i było łatwe do
zapamiętania. Gwiazdy podobno płaciły ogromne pieniądze, by odkupić
ładne imiona awatarów od spryciarzy, którzy wcześniej je zarezerwowali.

Kiedy stworzyłem pierwsze konto w OASIS, nazwałem swojego awatara
Wade_the_Great. Potem zmieniałem je co kilka miesięcy, zwykle na coś
równie zabawnego. Ale teraz od pięciu lat mój awatar posługiwał się tym
samym imieniem. Tego dnia, kiedy rozpoczęło się Polowanie, kiedy
postanowiłem zostać jajogłowym, nadałem swojemu awatarowi imię Parzival,
od rycerza Parsifala z legendy o Królu Arturze, tego, który znalazł
Świętego Graala. Inne wersje jego imienia – Perceval czy Percival – były
już pozajmowane. Ale ja i tak wolałem Parzivala. Podobało mi się jego
brzmienie.

W sieci ludzie rzadko używali prawdziwych imion. Anonimowość była jednym
z największych przywilejów OASIS. Wewnątrz symulacji nikt nie wiedział,
kim jesteś, o ile sam tego nie ujawniłeś. To właśnie na tym wyrosła
popularność i cała kultura OASIS. Na koncie OASIS zapisywano prawdziwe
nazwisko, odciski palców i obraz siatkówki oka użytkownika, ale spółka
Gregarious Simulation Systems szyfrowała te informacje i nie ujawniała
ich nikomu. Nawet sami pracownicy GSS nie byli w stanie sprawdzić
rzeczywistej tożsamości awatara. Kiedy jeszcze firmą kierował Halliday,
Sąd Najwyższy w głośnym orzeczeniu przyznał GSS prawo do zachowania w tajemnicy tożsamości wszystkich użytkowników OASIS.

Kiedy zapisałem się do systemu szkół publicznych OASIS, musiałem podać
prawdziwe nazwisko, imię awatara, adres pocztowy i numer ubezpieczenia
społecznego. Te informacje znajdowały się w moim uczniowskim profilu,
ale dostęp do nich miał tylko dyrektor szkoły. Żaden z nauczycieli czy
kolegów nie wiedział, kim naprawdę jestem, a ja nie wiedziałem, kim są
oni.

W szkole nie mogliśmy używać imion awatarów. W ten sposób nauczyciele
nie musieli się ośmieszać, mówiąc na przykład: „Smark_z_Nosa, uważaj
na lekcji!” czy „Napalony69, czy możesz wstać i opowiedzieć nam o książce, którą przeczytałeś?” Zamiast tego uczniowie musieli używać
swoich prawdziwych imion z dodatkowymi cyframi, by odróżnić się od
kolegów o tym samym imieniu. Kiedy zapisałem się do szkoły, było w niej
już dwóch innych uczniów o tym samym imieniu, więc mój uczniowski
pseudonim brzmiał Wade3. To właśnie imię unosiło się nad głową mojego
awatara, ilekroć przebywałem na terenie szkoły.

Zadzwonił dzwonek i w rogu mojego wyświetlacza błysnęło ostrzeżenie, że
mam czterdzieści minut do rozpoczęcia pierwszej lekcji. Zacząłem
przemieszczać mojego awatara wzdłuż korytarza, wykonując serię
subtelnych ruchów rękoma. W ten sposób mogłem kontrolować jego ruchy, a gdy miałem zajęte ręce, sterować nim za pomocą poleceń głosowych.

Poszedłem w stronę klasy, gdzie odbywały się lekcje historii świata. Po
drodze uśmiechałem się i machałem do mijanych znajomych. Będzie mi
brakowało tego miejsca, kiedy za kilka miesięcy skończę szkołę. Wcale
się z tego nie cieszyłem. Nie miałem pieniędzy na studia, nawet w OASIS,
a moje stopnie były raczej za słabe, żeby dostać stypendium. Jedyny
plan, który miałem na życie po szkole, to poświęcenie się całkowicie
poszukiwaniom jaja. Nie miałem większego wyboru. Wygrana w konkursie
była jedyną szansą na ucieczkę ze stosów. Mogłem też podpisać
pięcioletni kontrakt na staż w jakiejś korporacji, ale miałem na to taką
samą ochotę, jak na wytarzanie się nago w potłuczonym szkle.

Kiedy szedłem korytarzem, przed swoimi szafkami zaczęli się
materializować inni uczniowie – niczym duchy, które szybko nabierały
ciała. Po budynku zaczął nieść się gwar trajkoczących nastolatków. Nie
musiałem długo czekać na obelgę rzuconą pod moim adresem.

– Proszę, proszę! Czy to nie Wade3? – usłyszałem jakiś okrzyk.
Odwróciłem się i zobaczyłem Todda13, okropnego awatara, którego
spotykałem na zajęciach z algebry II. Stał z kilkoma kumplami. – Niezłe
wdzianko, lalusiu – ciągnął Todd13. – Skąd wytrzasnąłeś te słodkie
ciuszki?

Mój awatar miał na sobie czarną koszulkę z krótkim rękawem i niebieskie
dżinsy. To był jeden z darmowych ubiorów, które można było wybrać,
tworząc konto w systemie. Podobnie jak jego kolesie jaskiniowcy Todd13
miał na sobie drogie markowe ciuchy, pewnie zakupione w jakimś centrum
handlowym w innym świecie.

– Twoja mama mi je kupiła – odszczeknąłem się, nawet nie zwalniając
kroku. – Podziękuj jej, kiedy wpadniesz do domu possać cyca i po
kieszonkowe.

Wiem, to szczeniackie zagranie. Ale byliśmy w liceum, wirtualnym czy
nie, i każda obelga tego typu była skuteczna. Moja riposta rozbawiła
kilku jego kumpli i innych uczniów stojących wokół. Todd13 skrzywił się
i jego twarz naprawdę poczerwieniała – to dowód na to, że nie chciało mu
się wyłączyć na swoim profilu funkcji prawdziwych emocji. Dzięki niej
awatar odzwierciedlał miny i język ciała właściciela. Todd13 zbierał
się, żeby coś odpowiedzieć, ale wcześniej go wyciszyłem, więc nie
usłyszałem, co miał do powiedzenia. Tylko się uśmiechnąłem i poszedłem
dalej.

Funkcja wyciszania kolegów była dla mnie jedną z największych zalet
chodzenia do szkoły w sieci. Wykorzystywałem ją niemal codziennie.
Najlepsze było to, że wiedzieli, iż ich wyciszam, i nie byli w stanie
nic z tym zrobić. Na terenie szkoły nie dochodziło nigdy do żadnych
bójek. Symulacja po prostu na to nie pozwalała. Cała planeta Ludus
leżała w strefie zakazu GkG. Oznaczało to, że nie dopuszczano tu żadnych
pojedynków typu: gracz kontra gracz. W sieciowej szkole jedyną prawdziwą
bronią były słowa, więc nauczyłem się dobrze jej używać.

* * *

Do szóstej klasy chodziłem do szkoły w prawdziwym świecie. Nie było to
miłe przeżycie. Byłem koszmarnie nieśmiałym, niezdarnym dzieciakiem o niskiej samoocenie i praktycznie bez żadnych zdolności społecznych – to
efekt uboczny dzieciństwa spędzonego głównie w OASIS. W sieci nie miałem
problemu, by rozmawiać z ludźmi czy nawiązywać przyjaźnie. Ale w prawdziwym świecie kontakty z innymi – zwłaszcza z dzieciakami w moim
wieku – przyprawiały mnie o palpitację serca. Nie wiedziałem, jak się
zachować, co powiedzieć. A kiedy już się zebrałem w sobie i odezwałem,
zawsze mówiłem coś nie tak.

Jednym z powodów był mój wygląd. Miałem nadwagę, od kiedy tylko
pamiętam. Główną przyczyną była dotowana przez rząd bieda-dieta pełna
cukru i skrobi; byłem też jednak uzależniony od OASIS, więc jedyne
ćwiczenia, które wykonywałem, to były ucieczki przed szkolnymi osiłkami
– przed lekcjami i po nich. Jakby tego było mało, moja skromna garderoba
składała się tylko ze źle dopasowanych ubrań z lumpeksów i pojemników na
ciuchy dla biedoty. A jeśli chodziło o docinki w szkole, równie dobrze
mogłem namalować sobie tarczę strzelniczą na czole.

Mimo to starałem się dostosować. Rok po roku skanowałem wzrokiem
stołówkę niczym android T-1000, szukając paczki, która mogłaby mnie
zaakceptować. Ale nawet inne wyrzutki nie chciały mieć ze mną do
czynienia. Byłem zbyt dużym dziwakiem, nawet dla innych dziwaków. A dziewczyny? Rozmowa z dziewczynami w ogóle nie wchodziła w grę. Dla mnie
były jak jakiś egzotyczny gatunek z obcej planety – piękne, ale i przerażające. Ilekroć się do jakiejś zbliżałem, zawsze oblewał mnie
zimny pot i nie byłem w stanie wykrztusić z siebie pełnego zdania.

Szkoła była dla mnie szkołą przetrwania. Codziennie musiałem stawiać
czoło drwinom, szykanom i izolacji. Kiedy zdałem do szóstej klasy,
zacząłem się zastanawiać, czy nie zwariuję przed końcem szkoły – a czekało mnie jeszcze sześć długich lat nauki.

I nagle pewnego cudownego dnia nasz dyrektor ogłosił, że każdy uczeń,
który uzyskał odpowiednią średnią, może zgłosić wniosek o przeniesienie
do nowego systemu szkół publicznych w OASIS. Te realne szkoły publiczne,
zarządzane przez państwo, były od dziesięcioleci wiecznie
niedofinansowane i przepełnione. Warunki w wielu z nich pogorszyły się
tak bardzo, że każdego dzieciaka mającego głowę na karku zachęcano, by
został w domu i uczęszczał do szkoły w sieci. Na złamanie karku pognałem
do szkolnego sekretariatu, żeby złożyć podanie. Dostałem zgodę i od
następnego semestru przeniosłem się do szkoły publicznej nr 1873 w OASIS.

Wcześniej mój awatar w OASIS nie opuszczał nigdy Incipio, planety w centrum Sektora 1, gdzie trafiały wszystkie nowe awatary w momencie
powstania. Na Incipio właściwie nie było co robić, można było tylko
porozmawiać z innymi żółtodziobami albo pójść na zakupy do jednego z wielu gigantycznych wirtualnych centrów handlowych, którymi obsiana była
cała planeta. Jeśli ktoś chciał się udać w bardziej interesujące
miejsce, musiał zapłacić za teleportację; do tego potrzebne były realne
pieniądze, a ja przecież nie miałem kasy. Mój awatar utkwił więc na
Incipio. Wyrwałem się stamtąd, dopiero kiedy moja nowa szkoła wysłała mi
e-mailem kupon teleportacyjny na pokrycie kosztów przeniesienia mojego
awatara na Ludus – planetę, na której mieściły się wszystkie publiczne
szkoły w OASIS.

Na Ludus powstały setki szkolnych kampusów rozsianych na całej planecie.
Szkoły były identyczne, bo ilekroć powstawała kolejna, przeklejano po
prostu kod źródłowy z innego miejsca. Jako że budynki w OASIS były po
prostu fragmentami oprogramowania, projektanci nie musieli się liczyć z pieniędzmi ani nawet z prawami fizyki. Każda szkoła była więc wielkim
Pałacem Nauki, z wyszlifowanymi marmurowymi korytarzami, klasami
wyglądającymi jak katedry, salami gimnastycznymi bez siły grawitacji i wirtualnymi bibliotekami, w których można było znaleźć wszystkie
napisane kiedykolwiek książki (rzecz jasna te zatwierdzone przez radę
szkoły).

Pierwszego dnia w SPO nr 1873 pomyślałem, że umarłem i trafiłem do
nieba. Co rano, zamiast uciekać przed osiłkami i narkomanami w drodze do
rzeczywistej szkoły, mogłem pójść prosto do kryjówki i przesiedzieć tam
cały dzień. A co najlepsze, w OASIS nikt nie wiedział, że jestem gruby,
mam trądzik i co tydzień noszę te same złachane ubrania. Osiłki nie
mogły we mnie strzelać plastelinowymi kulkami, dawać mi atomowych
kuksańców czy bić mnie przy stojaku z rowerami. Nikt nie mógł mnie w ogóle dotknąć. Tu byłem bezpieczny.

* * *

Kiedy dotarłem na zajęcia z historii świata, kilku uczniów już zasiadło
w ławkach. Ich awatary tkwiły nieruchomo z zamkniętymi oczyma. To był
sygnał, że są „zajęci”, czyli rozmawiają przez telefon, przeglądają
strony internetowe albo zalogowali się do jakiegoś chatroomu. Próby
rozmawiania z „zajętym” awatarem nie należały do dobrego tonu w OASIS.
Zwykle natręta ignorowano albo dostawał automatyczną wiadomość, żeby
spadał.

Usiadłem w swojej ławce i kliknąłem ikonę „zajęty” w kącie wyświetlacza.
Mój awatar zamknął oczy, ale i tak widziałem, co dzieje się wokół.
Kliknąłem kolejną ikonę i pojawiła się duża dwuwymiarowa przeglądarka
internetowa, zawieszona w przestrzeni tuż przed moimi oczyma. Okna takie
jak to widział tylko mój awatar – nie można było mi czytać przez ramię
(chyba że włączyłem opcję, która na to zezwalała).

Jako stronę domową miałem ustawioną Wylęgarnię, jedno z popularniejszych
forów dla jajogłowych. Wylęgarnia była zaprojektowana tak, by wyglądem i sposobem obsługi przypominała stare modemowe BBS-y, jeszcze z czasów
przed Internetem. Podczas logowania słychać było nawet charakterystyczny
pisk modemu o szybkości 300 bodów. Po prostu czad. Przez kilka minut
przeglądałem najświeższe wątki, chłonąc najnowsze wieści i plotki ze
światka jajogłowych. Rzadko umieszczałem coś na forach, ale sprawdzałem
je każdego dnia. Tego ranka nic szczególnie mnie nie zainteresowało. Ot,
zwykłe klanowe wojny jajogłowych. Wieczne dyskusje na temat „właściwych”
interpretacji jakiegoś tajemniczego fragmentu Almanachu Anoraka.
Awatary wyższego poziomu chwaliły się zdobytymi nowymi magicznymi
przedmiotami i artefaktami. Takie bzdety wypisywano od lat. Z braku
jakiegokolwiek realnego postępu subkultura jajogłowych pogrążała się w mieszance przechwałek, bzdur i bezsensownych walk plemiennych. Aż
przykro było patrzeć.

Bardzo lubiłem te wątki, w których naśmiewano się z Szóstek. Szóstki to
lekceważący pseudonim, jaki jajogłowi nadali pracownikom Innovative
Online Industries. IOI (wymawiane „aj-ou-aj”) to globalny koncern
telekomunikacyjny i największy na świecie dostawca Internetu. Znaczną
część działalności IOI stanowiły zapewnianie dostępu do OASIS oraz
sprzedaż towarów i usług wewnątrz systemu. Z tego powodu IOI próbowało
kilkakrotnie przejąć Gregarious Simulation Systems, ale za każdy razem
bez skutku. Teraz chcieli opanować GSS, wykorzystując lukę w testamencie
Hallidaya.

IOI stworzyło nowy departament w firmie, który nazwano „Wydziałem
Owologii”. (Owologia pierwotnie zajmowała się badaniem ptasich jaj, ale
ostatnio nabrała nowego znaczenia, stała się nauką, która poświęcała się
szukaniu jaja wielkanocnego Hallidaya). Wydział Owologii w IOI miał
tylko jeden cel: wygrać konkurs Hallidaya i przejąć kontrolę nad jego
majątkiem, firmą oraz OASIS.

Jak większość jajogłowych, byłem przerażony myślą, że IOI mogłoby
przejąć kontrolę nad OASIS. PR-owa maszyna koncernu nie pozostawiała
żadnych złudzeń – w IOI uważano, że Halliday nie zdołał właściwie
„zmonetyzować” swego wynalazku, na co koncern miał lekarstwo. Chciał
zacząć pobierać miesięczny abonament za dostęp do symulacji. Chciał
okleić reklamami każdy widoczny kawałek powierzchni. Anonimowość
użytkowników i wolność słowa odeszłyby do lamusa. W rękach IOI OASIS
przestałaby być wirtualną utopią z otwartym kodem źródłowym, w której
się wychowałem. Stałaby się korporacyjną antyutopią, drogim jak diabli
parkiem tematycznym dla bogatej elity.

IOI wymagało od swoich jajogłowych, których określano mianem „owologów”,
by używali swoich numerów kadrowych jako imion awatarów w OASIS. Te
numery składały się zawsze z sześciu cyfr i zaczynały się od cyfry 6,
więc wszyscy zaczęli ich nazywać Szóstkami. Ostatnio większość
jajogłowych złośliwie przechrzciła ich nawet na „Siuśki”.

Aby zostać Szóstką, trzeba było podpisać umowę, w której jeden z paragrafów mówił, że jeśli pracownik znajdzie jajo Hallidaya, nagroda
przypadnie w całości jego pracodawcy. W zamian IOI odwdzięczał się
wypłatą co dwa miesiące, wiktem, kwaterunkiem, opieką zdrowotną i planem
emerytalnym. Firma wyposażała też awatara pracownika w najwyższej klasy
zbroję, pojazdy i broń. No i pokrywała koszty teleportacji.
Przystąpienie do Szóstek przypominało zaciągnięcie się do wojska.

Szóstki łatwo było zauważyć, bo wyglądały identycznie. Każda z nich,
niezależnie od płci, musiała używać tego samego zwalistego męskiego
awatara o krótko ostrzyżonych, ciemnych włosach i rysach twarzy z domyślnego systemowego szablonu. Wszystkie Szóstki nosiły też takie same
granatowe mundury. Jedyne, co odróżniało te korporacyjne roboty od
siebie nawzajem, to sześciocyfrowe numery pracownicze wydrukowane na
prawej piersi, tuż pod korporacyjnym logo IOI.

Jak większość jajogłowych, nienawidziłem Szóstek i byłem zniesmaczony
samym ich istnieniem. Wynajmując armię kontraktowych poszukiwaczy jaja,
IOI wypaczał całą ideę konkursu. Oczywiście można było się kłócić, czy
jajogłowi skupiający się w klany nie robią tego samego. Klanów
jajogłowych były już setki, a niektóre liczyły po parę tysięcy członków
wspólnie szukających jaja. Członków każdego klanu łączyła żelazna umowa
prawna mówiąca, że jeśli jeden z nich wygra konkurs, podzieli się
nagrodą ze wszystkimi pozostałymi. Samotnicy tacy jak ja nie poważali
zbytnio klanów, ale szanowaliśmy ich jako kolegów-poszukiwaczy. W końcu
nie byli Szóstkami, którym chodziło tylko o to, żeby oddać OASIS w ręce
złego międzynarodowego koncernu, który chciał wszystko zepsuć.

Moje pokolenie nie znało świata bez OASIS. Dla nas to było coś więcej
niż gra czy platforma rozrywkowa. Stanowiła nieodłączną część naszego
życia, od kiedy tylko pamiętaliśmy. Urodziliśmy się w ohydnych czasach,
a OASIS była naszą ucieczką do lepszego życia. Myśl, że owa symulacja
mogłaby zostać sprywatyzowana i poddana homogenizacji przez IOI,
przerażała nas koszmarnie. Ci, którzy urodzili się przed premierą OASIS,
nie mogli tego pojąć. Dla nas było to tak, jakby ktoś zabrał słońce albo
zaczął pobierać opłaty za patrzenie w niebo.

Szóstki były wspólnym wrogiem dla wszystkich jajogłowych i nabijanie się
z nich stanowiło ulubioną rozrywkę na naszych forach i w chatroomach.
Wielu jajogłowych wysokiego poziomu hołdowało twardej zasadzie,
nakazującej zabijać (albo próbować zabić) każdą Szóstkę, która stanie im
na drodze. Kilka stron internetowych śledziło działalność Szóstek i ich
ruchy, a niektórzy jajogłowi poświęcali więcej czasu na polowanie na
Szóstki niż na poszukiwania jaja. Większe klany organizowały nawet
coroczne zawody o nazwie „Siuśki do piachu”. Nagrodę zdobywał klan,
który zdołał zabić ich najwięcej.

Rozejrzałem się po kilku innych forach dla jajogłowych i w końcu
kliknąłem zakładkę prowadzącą do jednej z moich ulubionych stron – Listy
Arty – bloga poszukiwaczki jaja Hallidaya o pseudonimie Art3mis.
Odkryłem go jakieś trzy lata temu i od tamtego czasu zostałem wiernym
czytelnikiem. Art3mis publikowała świetne, potoczyste eseje o swoich
poszukiwaniach jaja Hallidaya, które nazwała „opętańczym polowaniem
podtrzymującym akcję”. Miała ujmujący i inteligentny sposób pisania, a jej teksty pełne były autoironicznego humoru i dowcipnych, sardonicznych
wtrąceń. Publikowała swoje (często histeryczne) interpretacje fragmentów
Almanachu, a także odnośniki do książek, filmów, seriali telewizyjnych
i muzyki, którymi właśnie się zajmowała w ramach badań nad życiem
Hallidaya. Zakładałem, że w tych wszystkich wpisach pełno jest
fałszywych tropów i dezinformacji, ale mimo to świetnie się je czytało.

Nie muszę chyba dodawać, że zadurzyłem się w cybernieznajomej Art3mis.

Od czasu do czasu zamieszczała zrzuty ekranu ze swoim awatarem o kruczoczarnych włosach, a ja czasami (czyli zawsze) zapisywałem je sobie
w katalogu na twardym dysku. Jej awatar miał ładną buzię, ale nie taką
nienaturalnie piękną. W OASIS co chwila napotykało się okropnie wręcz
piękne oblicza. Ale rysy Art3mis nie wyglądały na wybrane z gotowych
pięknych szablonów podczas tworzenia awatara. Jej twarz była wyraźna jak
twarz prawdziwej osoby, jakby wskanowała własne rysy i przypisała je
awatarowi. Wielkie orzechowe oczy, zaokrąglone kości policzkowe,
wysunięty podbródek i wieczny uśmieszek. Wydawała mi się nieznośnie
atrakcyjna.

Art3mis miała też dość niezwykłe ciało. W OASIS zwykle spotykało się dwa
typy sylwetek kobiecych awatarów: absurdalnie chude, ale niezwykle
popularne figury supermodelek albo gwiazdki porno o talii osy i wielkim
biuście (które w OASIS wyglądały jeszcze mniej naturalnie niż w prawdziwym świecie). Ale Art3mis była niska i rubensowska. Cała pełna
krągłości.

Miałem świadomość, że zadurzanie się w Art3mis było głupie i nierozsądne. Co tak naprawdę o niej wiedziałem? Oczywiście nie ujawniła
swojej prawdziwej tożsamości. Nie wiadomo też było, ile ma lat ani gdzie
mieszka w prawdziwym świecie. Nie sposób było stwierdzić, jak wygląda
naprawdę. Mogła mieć lat piętnaście albo pięćdziesiąt. Wielu jajogłowych
wątpiło w ogóle, czy naprawdę jest kobietą, ale ja nie należałem do tej
grupy. Pewnie dlatego że nie mógłbym znieść myśli, że dziewczyna, która
wirtualnie mnie zauroczyła, to tak naprawdę koleś w średnim wieku o imieniu Chuck, z włosami na plecach i z łysiną na czubku głowy.

W ciągu kilku lat, od kiedy zacząłem czytać Listy Arty, blog Art3mis
stał się jednym z popularniejszych miejsc w Internecie, i dziś
odwiedzało go kilka milionów osób dziennie. Zaś Art3mis stała się swego
rodzaju gwiazdą, przynajmniej w kręgach jajogłowych. Ale sława nie
uderzyła jej do głowy. Nadal pisała zabawnie i autoironicznie jak
kiedyś. Jej najnowszy wpis nosił tytuł „Blues Johna Hughesa” i była to
dogłębna analiza jej sześciu ulubionych filmów Johna Hughesa o nastolatkach, które podzieliła na dwie trylogie: „Głupie fantazje
dziewcząt” (Szesnaście świeczek, Dziewczyna w różowej sukience i Some kind of Wonderful) oraz „Głupie fantazje chłopców” (Klub
winowajców, Dziewczyna z komputera i Wolny dzień pana Ferrisa
Buellera).

Kiedy tylko skończyłem go czytać, na wyświetlaczu zobaczyłem okienko
komunikatora. Wiadomość od mojego najlepszego przyjaciela Aecha. (No
dobrze, jak chcecie wiedzieć, był to mój jedyny przyjaciel, nie licząc
pani Gilmore).

Aech: Siemana z rana, amigo.
Parzival: Hola, compadre.
Aech: Co porabiasz?
Parzival: Łażę po sieci. A ty?
Aech: Odpaliłem Piwnicę. Wpadnij przed szkołą, będzie wesoło.
Parzival: Super! Będę za sekundę.

Zamknąłem okno komunikatora i zerknąłem na zegarek. Do początku zajęć
miałem jeszcze prawie pół godziny. Uśmiechnąłem się i kliknąłem małą
ikonkę drzwi na skraju wyświetlacza, po czym z listy ulubionych wybrałem
chatroom Aecha.

0003

SYSTEM POTWIERDZIŁ, ŻE JESTEM NA LIŚCIE GOŚCI
UPRAWNIONYCH do korzystania z chatroomu, i wpuścił mnie. Wnętrze
klasy przestało zajmować całe pole widzenia i skurczyło się do
miniaturowego okienka w dolnym prawym rogu wyświetlacza. Dzięki temu
mogłem sprawdzać, co się dzieje przed moim awatarem. Resztę pola
widzenia wypełniło mi wnętrze chatroomu Aecha. Mój awatar stał przy
„wejściu” – przy drzwiach na szczycie schodów pokrytych wykładziną.
Drzwi donikąd nie prowadziły. Nawet się nie otwierały. To dlatego, że
Piwnica i jej zawartość nie stanowiły części OASIS. Chatroomy były
samodzielnymi symulacjami – tymczasowymi wirtualnymi przestrzeniami, do
których awatary miały dostęp z dowolnego miejsca w OASIS. Mój awatar nie
znajdował się tak naprawdę w chatroomie, to tylko tak wyglądało.
Wade3/Parzival wciąż siedział z zamkniętymi oczyma w klasie i czekał na
zajęcia z historii świata. Logowanie do chatroomu przypominało trochę
obecność w dwóch miejscach naraz.

Aech nazwał swój chatroom Piwnicą. Zaprogramował go tak, by wyglądał jak
duży pokój rekreacyjny w domku na przedmieściach, mniej więcej w późnych
latach 80. Na wykładanych boazerią ścianach wisiały plakaty reklamujące
stare filmy i komiksy. Pośrodku pokoju stały wiekowy telewizor RCA z podłączonym magnetowidem w systemie Betamax, laserowy odtwarzacz płyt i kilka zabytkowych konsol do gier. Na ścianie naprzeciwko wisiały półki
na książki pełne dodatków do gier fabularnych i archiwalnych wydań
„Dragon Magazine”.

Kiedy schodziłem po schodach, zobaczyłem w Piwnicy kilkadziesiąt
najrozmaitszych awatarów, które należały do jajogłowych. Widać było
ludzi, cyborgi, demony, mroczne elfy, wulkany i wampiry. Większość
skupiła się przy rzędzie starych automatów do gier ustawionych pod
ścianą. Kilka innych stanęło przy wiekowym sprzęcie stereo (z którego
akurat leciała piosenka Wild Boys Duran Duran) i przeglądało zbiór
starych kaset magnetofonowych Aecha.

Sam Aech rozłożył się na jednej z trzech sof ustawionych w literę U przed telewizorem. To znaczy awatar Aecha, który był barczystym,
wysokim, białym mężczyzną o ciemnych włosach i brązowych oczach.
Zapytałem go kiedyś, czy w prawdziwym życiu przypomina choć trochę
swojego awatara. Odpowiedział w żartach: „Tak, ale w realu jestem
jeszcze przystojniejszy”. Kiedy podszedłem, uniósł wzrok znad konsoli
Intellivision, grał w jakąś grę. Uśmiechnął się od ucha do ucha niczym
kot z Cheshire.

– Z! – krzyknął. – Co słychać, amigo?

Wyciągnął prawą rękę i przybił piątkę, kiedy klapnąłem na sofie
naprzeciwko. Aech zaczął mówić na mnie Z tuż po tym, jak się poznaliśmy.
Lubił nadawać ludziom jednoliterowe pseudonimy. Nazwę własnego awatara
wymawiał dokładnie tak, jak się wymawia po angielsku literę H.

– Co tam u ciebie, Humperdinck? – zapytałem. Jak zwykle bawiłem się w wymyślanie mu kolejnych przypadkowych imion i nazwisk na literę H –
Harry, Hubert, Henry czy Hogan. Próbowałem odgadnąć jego prawdziwe imię,
które – jak kiedyś mi wyznał – zaczynało się właśnie na tę literę.

Aecha znałem prawie od trzech lat. Też uczył się na Ludus, na ostatnim
roku w SPO nr 1172, dokładnie po przeciwnej stronie planety. Pewnego
weekendu spotkaliśmy się w publicznym chatroomie dla jajogłowych i od
razu zaczęło nam się dobrze gadać, bo wiele nas łączyło. A właściwie
łączyło jedno – bezgraniczna, nieprzerwana obsesja na punkcie Hallidaya
i jego jaja wielkanocnego. Już po kilku minutach naszej pierwszej
rozmowy wiedziałem, że Aech to nie byle kto, elita wśród jajogłowych,
człowiek, który ma głowę nie od parady. Lata 80. miał w małym palcu, i to nie tylko rzeczy należące do kanonu. To był prawdziwy znawca
Hallidaya. I chyba Aech zobaczył to samo we mnie, bo dał mi wizytówkę i zaprosił mnie, żebym wpadał do Piwnicy, kiedy tylko mam ochotę. Od
tamtego czasu został moim najbliższym przyjacielem.

Z biegiem lat stopniowo rozwinęła się między nami przyjacielska
rywalizacja. Przekomarzaliśmy się na temat tego, który z nas jako
pierwszy trafi na Tablicę. Stale próbowaliśmy się zakasować z wiedzy
niezbędnej dla jajogłowych, wyszukując jakieś nieznane nikomu
ciekawostki. Czasami nawet wspólnie prowadziliśmy badania. Przeważnie
sprowadzało się to do wspólnego oglądania romantycznych filmów i seriali
z lat 80., tutaj, w chatroomie. Graliśmy też oczywiście w mnóstwo gier.
Aech i ja marnowaliśmy niezliczone godziny na pojedynki, jeden na
jednego, w takich klasykach jak: Contra, Golden Axe Heavy Barrel,
Smash TV czy Ikari Warriors. Nie licząc niżej podpisanego, Aech był
najlepszym wszechstronnym graczem, jakiego w życiu spotkałem. W większości gier szliśmy łeb w łeb, ale w niektórych potrafił mnie
położyć na łopatki, zwłaszcza w strzelankach typu Doom. W końcu miał w tym doświadczenie.

Nie miałem pojęcia, kim jest Aech w realnym świecie, ale wyczułem, że w domu nie wiedzie mu się najlepiej. Tak jak ja spędzał chyba każdą wolną
chwilę zalogowany do OASIS. I choć nigdy nie spotkaliśmy się osobiście,
powiedział mi kiedyś, że jestem jego najlepszym kumplem, więc uznałem,
że musi być po prostu tak samo wyobcowany i samotny jak ja.

– To co robiłeś wczoraj, kiedy się stąd wymiksowałeś? – zapytał i rzucił
mi drugi kontroler do Intellivisionu. Poprzedniego wieczoru siedzieliśmy
w chatroomie przez kilka godzin, oglądając stare japońskie filmy o potworach.

– Nic a nic – odparłem. – Poszedłem do domu i potrenowałem trochę na
klasycznych automatach na monety.

– Strata czasu.

– Tak, ale miałem nastrój.

Nie pytałem go, co robił poprzedniego wieczoru, a on sam nie kwapił się
do opowieści. Wiedziałem, że pewnie przeniósł się na Gygax czy w jakieś
inne równie niesamowite miejsce, żeby ekspresowo odbyć parę wypraw i zgromadzić trochę punktów. Ale nie chciał się tym chwalić. Aech mógł
sobie pozwolić na to, by spędzać trochę czasu w innych światach, badając
tropy i szukając Miedzianego Klucza. Ale nigdy się z tym nie obnosił ani
nie wyśmiewał się ze mnie, że nie mam dość kasy, by się gdziekolwiek
teleportować. I ani razu nie obraził mnie propozycją pożyczenia kilku
kredytów. Taka była niepisana reguła wśród jajogłowych: jeśli ktoś
działał solo, nie mógł wymagać pomocy od kogokolwiek. Jajogłowi, którzy
potrzebowali wsparcia, musieli przyłączyć się do jakiegoś klanu. Ale my
z Aechem uważaliśmy, że klany są dla mięczaków i pozerów. Obaj
poprzysięgliśmy, że cały czas będziemy działać w pojedynkę. Od czasu do
czasu dyskutowaliśmy o jaju, ale rozmowy zawsze prowadziliśmy ostrożnie,
pilnując się, by nie mówić za dużo o szczegółach.

Kiedy pokonałem Aecha w trzech rundach gry Tron: Deadly Discs, rzucił
z niesmakiem swój kontroler i podniósł z podłogi czasopismo – stare
wydanie „Starloga”. Rozpoznałem okładkę z Rutgerem Hauerem w promocyjnym
fotosie z Zaklętej w sokoła.

– O, „Starlog” – odezwałem się, kiwając głową z aprobatą.

– Tak. Ściągnąłem wszystkie numery z archiwum Wylęgarni. Jeszcze się
przez nie nie przebiłem. Niedawno czytałem świetny tekst na temat filmu
Ewoki: Bitwa o Endor.

– Nakręcony dla telewizji. Pokazali go w 1985 roku – wyrecytowałem.
Ciekawostki o Gwiezdnych wojnach były jedną z moich specjalności. –
Totalna kaszana. Jeden z najgorszych filmów na kanwie Wojen. – To
twoje zdanie, palancie. Ma też parę niezłych momentów.

– Nie. – Pokręciłem głową. – Nie ma. Jest nawet gorszy od Karawany
odwagi, pierwszego filmu o Ewokach. Powinni go nazwać Karawan odwagi.

Aech przewrócił oczyma i wrócił do czytania. Nie chciał łyknąć przynęty.
Zerknąłem na okładkę czasopisma.

– Mogę zerknąć, kiedy skończysz?

Uśmiechnął się.

– A co, chcesz sobie poczytać tekst o Zaklętej w sokoła?

– Może.

– Facet, ty przepadasz za tym szajsem, prawda?

– Wal się, Aech.

– Ile razy oglądałeś tego gniota? Mnie zmusiłeś do tego co najmniej dwa
razy. – Teraz to on brał mnie pod włos. Wiedział, że mam słabość do
Zaklętej w sokoła i że oglądałem ją ponad dwadzieścia razy.

– Powinieneś być mi wdzięczny, że cię zmusiłem do jego obejrzenia,
cieniasie – odciąłem się. Wsunąłem nowy cartridge do konsoli
Intellivision i zacząłem sam grać w Astrosmasha. – Kiedyś mi
podziękujesz. Zobaczysz. Zaklęta w sokoła to kanon.

Słowem „kanon” określaliśmy każdy film, książkę, grę, piosenkę czy
serial telewizyjny, o którym było wiadomo, że podobał się Hallidayowi.

– Chyba sobie kpisz – prychnął Aech.

– Wcale nie. I nie waż się na mnie mówić Ania Shirley.

Aech opuścił czasopismo i pochylił się do przodu.

– Nie ma mowy, żeby Halliday lubił Zaklętą w sokoła. Uwierz mi.

– A masz na to jakiś dowód, pacanie? – zapytałem.

– Ten facet miał gust. To mi wystarczy za dowód.

– W takim razie wyjaśnij mi, proszę, dlaczego miał ten film zarówno na
kasecie VHS, jak i na płycie laserowej? – Lista wszystkich filmów, jakie
Halliday miał w swojej kolekcji pod koniec życia, trafiła do
załączników. Obaj wykuliśmy ją na blachę.

– Facet był miliarderem! Miał miliony filmów, pewnie większości z nich
nigdy nie obejrzał! Miał też płyty DVD z Kaczorem Howardem i Krullem. Ale to nie znaczy, że mu się podobały, kretynie. I na pewno z tego powodu nie zaliczają się do kanonu.

– O czym my w ogóle dyskutujemy, Homer – odparłem. – Zaklęta w sokoła
to klasyka lat 80.

– To cholerna tandeta i tyle! Miecze wyglądają, jakby je powycinali z cynfolii. A ścieżka dźwiękowa to po prostu szczyt obciachu, same
syntezatory i inne bzdety. I to jeszcze grana przez tych lamusów z Alan
Parsons Project! Obciach do kwadratu! Galaktyczny wręcz. Na poziomie
Nieśmiertelnego II.

– Hej! – Udałem, że rzucam w niego kontrolerem Intellivision. – Teraz to
mnie wkurzasz! Już sama obsada Zaklętej w sokoła wystarczy, żeby uznać
ją za kanon! Roy Batty! Ferris Bueller! I ten koleś, który grał
profesora Falkena w Grach wojennych! – Szukałem gorączkowo w pamięci
nazwiska aktora. – John Wood! Połączony ponownie z Matthew Broderickiem!

– Obaj pewnie wstydzili się tego gniota – odparł Aech ze śmiechem.
Uwielbiał się kłócić o stare filmy jeszcze bardziej niż ja. Pozostali
jajogłowi w chatroomie zaczęli gromadzić się wokół nas i podsłuchiwać.
Nasze sprzeczki często uchodziły za niezłą rozrywkę.

– Chyba się ujarałeś! – krzyknąłem. – Zaklętą w sokoła reżyserował
Richard-kurwa-Donner! Kojarzysz The Goonies? Albo kinowego
Supermana? Twoim zdaniem ten facet kręci gnioty?

– Choćby nawet nakręcił to Spielberg, to i tak będzie to filmidło dla
bab ukryte pod płaszczykiem miecza i czarów. Jedyny gorszy film z tego
gatunku to chyba tylko… pieprzona Legenda. Każdy, komu podoba się
Zaklęta w sokoła, to naiwna cipka pierwszej wody!

Z galerii, gdzie jedzono orzeszki, dobiegł mnie wybuch śmiechu. Naprawdę
zacząłem się trochę wkurzać. Legenda też mi się trochę podobała i Aech
dobrze o tym wiedział.

– Aha, czyli jestem cipką? A ty się jarasz Ewokami! – Wyrwałem mu
„Starloga” z rąk i rzuciłem na plakat Zemsty Jedi przylepiony do
ściany. – Pewnie ci się wydaje, że rozległa znajomość kultury Ewoków
pomoże ci znaleźć jajo?

– Tylko nie wyjeżdżaj mi znowu z Endorianami, stary – powiedział i podniósł palec wskazujący. – Ostrzegam cię. Bo dam ci bana. Przysięgam.
– Wiedziałem, że to czcze pogróżki, więc mogłem nabijać się z Ewoków
jeszcze bardziej, może nawet podrwić, że mówi o nich Endorianie. Ale
wtedy właśnie na schodach pojawił się nowy gość. Koszmarny burak o imieniu I-r0k. Aż jęknąłem. I-r0k i Aech chodzili do tej samej szkoły i mieli razem kilka zajęć, ale i tak nie wiedziałem, dlaczego Aech
zaprosił go do Piwnicy. I-r0k uważał się za członka elity jajogłowych,
ale był tylko nieznośnym pozerem. Owszem, często-gęsto teleportował się
po całym OASIS, odbywał wyprawy i podnosił poziom swego awatara, ale w głowie miał całkiem pusto. I zawsze obnosił się z wielką plazmową giwerą
wielkości skutera śnieżnego. Nawet w chatroomie, co było kompletnym
idiotyzmem. Facet nie miał za grosz wyczucia stylu.

– Co, fiutki, znowu kłócicie się o Gwiezdne wojny? – powitał nas,
kiedy podszedł do zgromadzonego wokół tłumu. – To już się staje nudne,
chłopaki.

Odwróciłem się do Aecha.

– Jeśli już koniecznie chcesz komuś dać bana, to może zaczniesz od tego
pajaca? – Wcisnąłem „reset” w Intellivisionie i zacząłem grę od nowa.

– Zamknij jadaczkę, Penis-ville! – odgryzł się I-r0k, zniekształcając
imię mojego awatara. – Nie da mi bana, bo wie, że jestem z elity! Co
nie, Aech?

– Nie – odparł Aech, przewracając oczyma. – Wcale nie. Jesteś tak samo
elitarny jak moja prababka. Świeć panie nad jej duszą.

– Pieprz się, Aech! I swoją babkę w grobie!

– O rany, I-r0k – mruknąłem. – Ty to potrafisz podnieść poziom rozmowy.
Kiedy tylko się pojawiasz, cały pokój aż jaśnieje.

– Przykro mi, że cię wzburzyłem, Kapitanie Bieda – odciął się I-r0k. –
Zaraz, zaraz, a ty nie powinieneś być na Incipio i żebrać o jakieś
grosze? – Sięgnął po kontroler, ale zabrałem mu go sprzed nosa i rzuciłem Aechowi.

Skrzywił się.

– Kutas.

– Pozer.

– Pozer? Penis-ville nazywa mnie pozerem? – Odwrócił się do otaczającej
nas grupki. – Ten kolo jest tak spłukany, że musi jeździć na gapę na
Greyhawk i za parę miedziaków zabijać karły! I on mnie nazywa pozerem!

Po tych słowach kilka osób parsknęło śmiechem. Poczułem, że twarz pod
wizjerem mi czerwienieje. Jakiś rok temu popełniłem błąd i wybrałem się
w podróż poza swój świat z I-r0kiem, żeby zdobyć trochę punktów i doświadczenia dla swojego awatara. Wysadził mnie w nieciekawym rejonie
dla gości, na Greyhawk, a potem zaczął mnie śledzić. Przez kilka godzin
zabijałem małą gromadkę karłów, czekałem, aż się odrodzą, a potem znów
je zabijałem, i tak raz za razem. Mój awatar był wtedy dopiero na
pierwszym poziomie i to był jedyny bezpieczny sposób, żeby go
podrasować. I-r0k zrobił wtedy kilka zrzutów ekranu z moim awatarem,
podpisał je „Penis-ville, Waleczny Zabójca Karłów” i wrzucił na forum
Wylęgarni. Za każdym razem do tego wracał. Nie zamierzał mi odpuścić.

– Owszem, nazwałem cię pozerem, pozerze. – Wstałem i spojrzałem mu
prosto w twarz. – Jesteś ignorantem i pustym łbem. To, że doszedłeś do
czternastego poziomu, nie znaczy wcale, że jesteś jajogłowym. Do tego
trzeba jeszcze co nieco wiedzieć.

– Zgadza się – wtrącił się Aech, potakując głową. Zrobiliśmy żółwika. W grupie rozległy się kolejne parsknięcia śmiechem, tym razem z I-r0ka.

I-r0k rzucił nam mordercze spojrzenie.

– No dobra, zobaczymy, kto tu jest naprawdę pozerem – syknął w końcu. –
Popatrzcie, panienki.

Uśmiechnął się, wyciągnął ze swojego schowka jakiś przedmiot i podniósł
go do góry. To była stara gra na Atari 2600, jeszcze w pudełku. Celowo
zakrył ręką tytuł… gry, ale i tak rozpoznałem ją po rysunku.
Przedstawiał młodego mężczyznę i kobietę w starożytnych greckich
strojach. Oboje trzymali w ręku miecze. Tuż za nim czaili się Minotaur i brodaty gość z opaską na oku.

– Wiesz co to jest, cwaniaczku? – zwrócił się do mnie I-r0k wyzywająco.
– Podpowiem ci… to gra na Atari, wydana w ramach konkursu. Zawierała
kilka zagadek, a ten kto je rozwiązał, miał szansę wygrać nagrodę. Coś
ci to mówi?

I-r0k zawsze próbował zaszpanować przed nami jakimś tropem albo
ciekawostką o Hallidayu, na którą – jak naiwnie sądził – wpadł jako
pierwszy. Jajogłowi uwielbiali przechwałki i każdy wciąż starał się
udowodnić, że dokopał się do większej liczby nieznanych faktów niż inni.
Ale I-r0k pod tym względem był wielkim nieudacznikiem.

– Jaja sobie robisz? – odparłem. – Dopiero teraz odkryłeś serię
Swordquesta?

Z I-r0ka uszło powietrze.

– Masz w ręku Swordquesta Earthworlda – ciągnąłem. – Pierwszą grę z tej serii. Wydaną w 1982 roku – Uśmiechnąłem się szeroko. – Wiesz, jak
brzmiały tytuły kolejnych trzech gier w tej serii?

Zmrużył oczy. Oczywiście nie miał pojęcia. Jak mówiłem, był pozerem do
kwadratu.

– Ktoś wie? – zwróciłem się do zebranych. Jajogłowi wokół patrzyli jeden
na drugiego, ale żaden się nie odezwał.

– Fireworld, Waterworld i Airworld – odpowiedział Aech.

– Brawo! – pochwaliłem go i znów zrobiliśmy żółwika. – Chociaż
Airworld w istocie nie został ukończony, bo Atari wpadło w kłopoty i odwołało konkurs.

I-r0k bez słowa odłożył pudełko z grą do swojego schowka.

– Powinieneś wstąpić do Szóstek, I-r0k – rzucił Aech, zanosząc się
śmiechem. – Na pewno przydałby się im ktoś z tak rozległą wiedzą.

I-r0k odparował:

– No dobra, pedzie, skoro wiedzieliście o konkursie, to czemu nigdy
żaden z was o tym nawet nie wspomniał?

– Daj spokój, I-r0k. – Aech pokręcił głową. – Swordquest Earthworld
był nieoficjalną kontynuacją Adventure. O tym konkursie wie każdy
jajogłowy, który choć trochę się orientuje w temacie Hallidaya. To
oczywista oczywistość.

I-r0k próbował jeszcze ocalić twarz.

– No dobra, skoro tacy z was eksperci, to kto programował wszystkie gry
z serii „Swordquest”?

– Dan Hitchens i Tod Frye – wyrecytowałem. – Zapytaj mnie o coś
trudnego.

– Ja mam coś dla ciebie – wtrącił się Aech. – Jakie nagrody rozdawało
Atari zwycięzcom poszczególnych konkursów?

– O, dobre pytanie – ucieszyłem się. – Zaraz, zaraz… Nagrodą w Earthworldzie był Talizman Przedostatniej Prawdy. Był ze szczerego
złota i ozdobiony diamentami. O ile pamiętam, zwycięzca przetopił go i sprzedał, a zarobionymi pieniędzmi opłacił studia.

– Tak, tak – ponaglał mnie Aech. – Nie graj na czas. Co z pozostałymi
dwoma konkursami?

– Nie gram na czas. Nagrodą w Fireworldzie była Czara Światła, a w Waterworldzie Korona Życia, ale jej nie przyznano, bo odwołano
konkurs. To samo stało się z nagrodą w Airworldzie, którą miał być
Kamień Filozoficzny.

Aech uśmiechnął się, i przybił ze mną podwójną piątkę i dodał:

– A gdyby konkursu nie odwołano, zwycięzcy pierwszych czterech rund
walczyliby o nagrodę główną, Miecz Najwyższego Czarnoksiężnika.

Przytaknąłem.

– Wszystkie nagrody wymieniono w komiksie Swordquest, który dodawano
do gier. Przy okazji, tak się składa, że te komiksy widać w skarbcu w ostatniej scenie Zaproszenia Anoraka.

Zebrani zaczęli klaskać. I-r0k opuścił ze wstydem głowę. Od kiedy
zostałem jajogłowym, było dla mnie oczywiste, że Halliday, projektując
swój konkurs, inspirował się konkursem Swordquesta. Nie miałem pojęcia,
czy wykorzystał jakieś podobne zagadki, ale na wszelki wypadek badałem
uważnie owe gry i ich rozwiązania.

– Dobra. Wasze na wierzchu – poddał się w końcu I-r0k. – Ale obaj
powinniście sobie dać siana.

– A ty powinieneś sobie znaleźć nowe hobby – odciąłem się. – Bo jak na
jajogłowego masz braki w inteligencji i zaangażowaniu.

– Święte słowa – poparł mnie Aech. – Spróbuj najpierw trochę poczytać,
I-r0k. Słyszałeś może o Wikipedii? Jest za darmo, palancie.

I-r0k odwrócił się i podszedł do długich pudeł z komiksami ustawionych
jedno na drugim pod ścianą, jakby przestała go interesować dyskusja.

– Niech wam będzie – rzucił przez ramię. – Gdybym nie spędzał tyle czasu
poza siecią, bzykając panienki, to pewnie też miałbym głowę wypełnioną
tym chłamem jak wy dwaj.

Aech, nie zważając na niego, odwrócił się do mnie.

– Jak się nazywały bliźnięta, które pojawiły się w komiksach
Swordquest?

– Tarra i Torr.

– A niech cię, Z! Niezły jesteś.

– Dzięki, Aech.