Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Po prostu Lucynka P

Po prostu Lucynka P

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7791-542-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Po prostu Lucynka P

Lucyna z niecierpliwością czeka na upragniony czas pomaturalnego szaleństwa - swoje pierwsze dorosłe wakacje. Czy to nie pech, że akurat teraz ktoś podrzucił jej niemowlę?! Zanim zagadka zostanie rozwiązana wydarzy się mnóstwo zabawnych omyłek i nieporozumień, które wywołują uśmiech nie tylko na twarzach bohaterów.

Polecane książki

Język turecki, dawniej zwany również osmańskim, należy do grupy oguzyjskiej rodziny języków tureckich. Posługuje się nim ponad 80 milionów ludzi mieszkających w Republice Tureckiej i na emigracji. W ostatnich dziesięcioleciach Język turecki zmienił się w stopniu porównywalnym jedynie ze zmianami...
Książka jest kontynuacją wydanego w grudniu 2006 roku – pod tym samym tytułem – pierwszego zbioru świadectw niezwykłych uzdrowień duchowych i fizycznych. Zawiera fakty z życia ludzi, którzy znalazłszy się w trudnej sytuacji życiowej, zawierzyli swe sprawy Bogu i nie zawiedli się, a także i ...
Duncan nie znosi, gdy ktoś stawia mu warunki. Gdy jednak prasa zaczyna pisać o nim źle, zarząd firmy zmusza go do zmiany wizerunku. Duncan zawiera umowę z piękną Annie, by udawała jego partnerkę i chodziła z nim na przyjęcia. Gdy naprawdę stają się kochankami, Annie go porzuca. Wspomnienia gorąc...
Wentworth w stanie Ohio - typowe amerykańskie miasteczko, w którym wszyscy się znają, a każdy nowy dzień nie różni się od poprzedniego. Do Wentworth wkracza przeznaczenie: przyjazną, senną ulicę Topolową pochłonie surrealistyczny koszmar, obracając ją w pustynię zniszczenia i desperacji. Nadchodzą s...
Jeden z najlepszych westernów Zane Greya, amerykańskiego powieściopisarza. Wkrótce ukaże się sequel tej powieści "Na szlaku tęczy". Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia powieści należące do szeroko pojętej liter...
Horacy Bianchon, uznany lekarz, odkrywa ze zdumieniem, że jego dawny mentor, słynny chirurg Desplein, uczestniczy w mszach w kościele Saint Sulpice, chociaż zawsze deklarował się jako ateista. Bianchon podejmuje intensywne poszukiwania, lecz dopiero w siedem lat później, z ust samego Despleina, pozn...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Maria Kruger

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

*

Projekt okładki

Artur Piątek

Przygotowanie wydania elektronicznego:

Michał Nakoneczny, 88em.eu

© Copyright by Piotr Bieliński

ISBN 978-83-7791-542-4

Wydawnictwo Siedmioróg

ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław

Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg

www.siedmiorog.pl

Wrocław 2016

Wygłupiamy się z tą dojrzałością okropnie. Szalejemy. Biegamy po kawiarniach, po sklepach z ciuchami, cieszymy się, regulujemy sprawy z nauczycielami na plus i na minus i projektujemy bale, które mają być czymś, czego jeszcze nie było. Żartujemy ze wszystkiego, szargamy wszystkie świętości, świat do nas należy i nie chcemy, za nic nie chcemy myśleć o tym, o czym będziemy myśleć za dwa tygodnie, za miesiąc, za pół roku… Pozwólcie nam na to… Bo niektórzy z nas trochę się boją życia i dojrzałości – takiej zaplanowanej… Chociaż są i tacy, którzy już mają wszystko posegregowane i godzą się z tym… Ale nawet oni przez ten krótki czas pomaturalnego szaleństwa nie chcą się nad niczym zastanawiać…

Świadectwa maturalne wręcza nam dyrektor. Uroczyście odczytuje nazwiska, a my podchodzimy, aby odebrać cenny dokument wraz z krzepiącym, przyjacielskim uściskiem dłoni. „Kochana, dzielna, wspaniała młodzież” – jak zapewniał wszystkich obecnych. Dyrektor mówił to z zapałem i prawie przekonywająco.

Podchodzimy więc do stołu, za którym siedzą nasi nauczyciele i uśmiechają się do nas życzliwie, a może tylko z wyrozumiałością, z pobłażliwością tych, którzy już wszystko albo niemal wszystko wiedzą o życiu ludzi naprawdę dojrzałych. Chociaż, czy ja wiem?… Czy ludzie dorośli to zawsze ludzie dojrzali? I czy chcą tego? Bo ja nie jestem pewna…

Podchodzimy więc do stołu, aby odebrać zaświadczenia o dojrzałości, a przez to utracić nasze urocze prawo do tego wszystkiego, do czego nam już nie wolno wrócić. Nie wypada wrócić.

Alter Alojzy – włożył ciemny, granatowy garnitur i niebieski krawat. Na czole błyszczą krople potu. Nie bój się, Lojza! Jakoś to w tym życiu będzie!…

Brzeska Urszula – płynie w stronę stołu w anielsko błękitnej sukience w kwiatki, jasne włosięta rozczesane i roztrzepane niczym aureola, jasne, okrągłe oczęta szeroko rozwarte! Jest trochę wystraszona, bo przecież zupełnie nie wiadomo, jakie jest życie bezmyślnych, dorosłych aniołków. Jej mama twierdzi, że anioły Urszulkopodobne szybko wychodzą za mąż. Zupełnie możliwe…

Cicha Alicja – jeśli Urszula jest aniołkiem, to Alicja jest szatanem z horror-filmu. Rasowym, ale niedrogim wampem w czarnej sukni z czerwonym paskiem i nastroszonymi czarnymi lokami, umocnionymi lakierem firmy „Pollena”. Boję się o jej dalsze losy, bowiem mam głębokie przekonanie, że jest to coś zupełnie demodé. A ona, biedactwo, jest taka ufna, tak wierzy w czar demonów… Odbierając świadectwo, patrzy przejmująco na dyrektora, który jest jeszcze dość przystojny, mimo że ma chyba około czterdziestki…

Po niej zbliża się do stołu Robert Dybek. Ale dlaczego w czarnym garniturze? Liczy, że mu się przyda do ślubu?

A teraz Fistacki Daniel. Hej! Tu dopiero jest na co patrzeć. Same ciuchy zagraniczne na nim. I nie wiadomo, czy to szeryf, czy mafioso… Niektóre dziewuchy szaleją za tym Danielem. Bo to nie dość, że łachy nosi takie więcej supermodne, ale i samochód posiada… Ach, milcz serce…

Za Danielem przydreptała do stołu, nakrytego zielonym suknem, Hyrko Beata, czyli nasz klasowy brzdąc oraz malentas. Co prawda Beśka Kasperska twierdzi, że Beata ma nogi tylko do kolan, ale być może Beśka przesadza…

Za to mucha nie siada, jak wspaniale wygląda Jaworska Joanna – w eleganckiej biało-czarnej sukience, którą sobie sama uszyła. I uczesana gładko, i cudownie, i figura jak u modelki… I w dodatku w ogóle to fajna dziewczyna – dla wszystkich miła, koleżeńska, chociaż Beśka twierdzi, że nie jest trudno być dobrą, jeśli się jest tak ładną. Może Beśka ma rację?

Ale Beśka też jest fajna. I niegłupia, i niebrzydka. To ona szczypie mnie w łokieć i szepce: „Uważaj! Twoja kolej!”

– Prandota Lucyna! – odczytuje dyrektor.

Tak, Lucyna Prandota – to ja! Więc z kolei wszyscy patrzą na mnie i pewnie trochę krytykują, że ubrałam się w białą bluzkę i granatową spódniczkę. Po raz ostatni włożyłam szkolny galowy mundurek! Tak sobie właśnie postanowiłam. Ale podobno wyglądało to zupełnie nieźle. Beśka i Kinga też wystąpiły w mundurkach. Może to sentymentalne i staroświeckie, ale niech tam sobie gadają. Tak chciałyśmy pożegnać szkolne lata. A teraz zacznie się nowe życie.

Jest mi tylko trochę łyso, że występuję jako samotna sierota, bo na sali siedzą całe klany rodzinne, aby swoją obecnością uczcić i uświetnić dzień tak uroczysty, a mój tata, jak to tata – spóźnia się po swojemu. A obiecywał, że się wyrwie wcześniej, że go któryś z kolegów zastąpi w redakcji i że nie nawali. „Córeńko! – zapewniał – możesz liczyć na mnie! Przylecę, żeby tam nie wiem co i zabiorę cię na szykowną wyżerkę do Bristolu.”

Tak mówił mój tata. A do Witka, mojego starszego o trzy lata braciszka, oczywiście nie mogę mieć żadnej pretensji, bo go w ogóle nie ma w kraju, gdyż „bawi w zagranicznej podróży”. I to jakiej! Pojechał z grupą studentów z jego wydziału (bo on jest geografem) aż do Meksyku! Nawet nie wiem, czy doszedł już do niego list, w którym pisałam mu o mojej maturze. A nawet jeśli doszedł, to nie mam pewności, czy jego treść dotarła do przepełnionego wiedzą mózgu Witka, który pasjonuje się tylko tą swoją geografią i chyba niczym więcej. Nawet za dziewczynami nie lata, tylko uczy się i uczy.

Tymczasem stoję, biedulka, na uboczu, trzymając w dłoni urzędowy dokument i zastanawiam się, czy mam tak tkwić dalej, czy też z podniesioną dumnie głową, by nikt nie dostrzegł, że mi łyso – po prostu iść do domu. Zrobiłam nawet krok w stronę wyjścia, kiedy w tym momencie zbliża się do mnie Daniel. I oczywiście – jak to on – autorytatywnie oświadcza, że zabiera mnie do siebie na uroczysty obiad. Ze zgrozą widzę, że sunie również w moją stronę jego mama. Ubiera się też, jak Daniel, bardzo modnie i raczej młodzieżowo. Potrząsa grzywą rudych loków, które spływają jej na ramiona, i wykrzykuje dziarsko:

– Hej! Cześć, Lucynko! Idziesz z nami! Zabieramy cię! Daniel przepada za tobą! Wyglądasz cholernie seksownie!

E, tam! Opowiadanie! Zresztą nie zależy mi na tym, żeby być seksbombą, bo to nie w moim typie. Gorsze natomiast jest to, że nie przepadam za Danielem. To znaczy owszem, lubię, kiedy zaprasza mnie na lody albo na kawę. Ale on jest okropny snob i to mnie denerwuje. Nie, teraz nie mam ochoty iść do nich na obiad. Zaczynam się więc wymawiać, że nie mogę, że już jestem umówiona i próbuję wtrącić parę słów na ten temat w przerwach, kiedy madame Fistacka milknie, by zaczerpnąć tchu, aż naraz na szczęście dostrzegam mojego tatę. Stoi na progu sali zadyszany, bo na pewno biegł po swojemu jak szalony. Zawsze zresztą biegnie, bo zawsze jest spóźniony. Kochane moje ojczysko! Macham ręką w jego stronę. No, dostrzegł mnie wreszcie i teraz, wymachując wiązanką kwiatów, niewątpliwie dla mnie przeznaczoną, usiłuje przedostać się przez cały ten tłum maturzystów i ich rodzin, nauczycieli i uczniów. Niestety w tejże prawie samej chwili dostrzega go i mama Daniela i natychmiast woła radośnie:

– Ach! Pan redaktor! Jakże się cieszę!

Po czym oświadcza, że możność poznania mojego ojca była zawsze jej marzeniem.

Nie mam teraz innego wyjścia i zła jak sto diabelców przedstawiam jej tatę, podczas kiedy Daniel tym swoim chamsko-protekcjonalnym tonem oświadcza, że chyba słyszał parę razy mojego ojca na antenie. Chyba słyszał! Dobre sobie! Jestem pewna, że wszyscy znają głos mojego ojca. Ten piękny głos o ciepłym głębokim brzmieniu! Jest bądź co bądź znanym sprawozdawcą i relacjonuje nieraz bardzo ważne mecze. Niestety raczej krajowe, bo naprawdę przez jakieś czarne intrygi nie ma zbyt wielu wyjazdów na spotkania zagraniczne. Ale wierzymy obydwoje – ja i tata – że w końcu poznają się na nim. „Jeszcze będziesz sprawozdawcą na olimpiadzie” – mówię mu zawsze. Żeby więc jakoś pouczyć Daniela i poprawić jego maniery, niby niechcący kopnęłam go w kostkę. Zawył z lekka i mam nadzieję, że dotarło do niego to skromne pouczenie i twórcza krytyka jego prostactwa. Ja zaś, jako dobrze wychowana młoda osoba, przeprosiłam go uprzejmie i pocałowałam ojca, żeby mu podziękować za bukiet ogromny i biały, jak dla panny młodej. Tata w odpowiedzi uśmiecha się do mnie po swojemu – tak jakoś nieśmiało i z chłopięcym wdziękiem.

Tymczasem pani Fistacka, która usiłuje wyglądać jak płomień Nowego Orleanu, a w teatrze nosi pseudo Hanna Bonaparte – zaczyna szaleć.

– A więc jedziecie do nas, moi państwo, obydwoje! – woła głosem Balladyny Kirkorowej. – Jedziecie! Zabieramy was do naszego wozu! To już zdecydowane, prawda, panie redaktorze?

Nie daj Boże, aby mój taki zawsze grzeczny dla dam tatko miał ulec namowom tej wieloletniej czarodziejki, więc patrzę na niego przejmująco i nieznacznym ruchem głowy daję mu znać, aby nie dał się zagadać. No, na szczęście ojciec zdobywa się wreszcie na tyle odwagi, aby odmówić i podziękować za zaproszenie.

– Jesteśmy już umówieni w Bristolu – tłumaczy, nie wyjaśniając oczywiście, że umówieni jesteśmy tylko my, we dwójkę.

– A więc innym razem! Koniecznie innym razem, proszę mi to obiecać – grucha teraz ozdoba sceny polskiej, podczas kiedy Daniel patrzy na nas ponuro. Być może boli go jeszcze to kopnięcie w kostkę. Żal mi się go nawet zrobiło i mam ochotę poradzić mu, aby sobie położył kompres.

Tymczasem mój tatko spisuje się na medal – kończy zręcznie rozmowę z aktrissą i dodaje, że chce jeszcze zamienić parę słów z dyrektorem, podziękować mu za jego pedagogiczny trud. Również chciałby podziękować naszej wychowawczyni, która zresztą zawsze była bardzo fajna. Bo muszę wyjaśnić, że mój tato jest okropnie dobrze wychowany i zawsze zachowuje się nienagannie. Są jednak i tacy, którzy mają mu to za złe. Ale jest ich coraz mniej, bo od niejakiego czasu zaczęła się rozprzestrzeniać wśród nas moda retro, która też w skromnym zakresie obejmuje i dobre maniery. Co prawda na razie dotyczy to subtelnych rozważań na temat wypluwania pestek z kompotu, imienin pani kierowniczki lub właściwego używania noża i widelca – niemniej klimat jest sprzyjający.

Nie jest to jednak najważniejsze.

Najważniejsze jest to, że nareszcie wychodzimy z tłumu i rozgwaru. Oddychamy głęboko, aby dotlenić organizm i ojciec wskazując eleganckim gestem naszego zajeżdżonego fiacika, mówi:

– Jaśnie pani! Powóz zajechał.

Niestety, nasz fiat jest krnąbrny i ledwie władowaliśmy się, zaczął prychać, podskakiwać i zupełnie nie mógł ruszyć z miejsca. Znieważaliśmy więc staruszka przez czas niejaki, aż wreszcie podskoczył i ruszył z kopyta. Ucieszyło to mnie podwójnie – po pierwsze, że w ogóle jechaliśmy, a po drugie kącikiem oka dostrzegłam Daniela i jego ozdobną mamę, jak opuszczając szkolne mury skierowali się w stronę swojej nowej renówki. Zatem nie dostrzegli naszych zmagań z fiacikiem. Żałowałam za to, że nie widzą, jak z nieskrępowaną swobodą wkraczamy do Bristolu. Zupełnie jakbyśmy tam bywali co dzień.

Oczywiście obiad w tej knajpie jest imprezą rujnującą, ale przecież dobrze widzę, że ojciec ma ochotę szarpnąć się. Wszystko jest więc teraz tak, jak zaplanował: podaje mi rękę przy wysiadaniu z fiacika, jakbym była królową angielską, potem ujmuje mnie pod ramię, a ja kroczę z bukietem białych kwiatów i z dumnie podniesioną głową. To nasze wejście do sali restauracyjnej najwidoczniej robi silne wrażenie, bo przy wielu stolikach twarze odwracają się w naszą stronę. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że wyglądamy dość niezwykle: tata – taki przystojny, smukły, wysoki i przy nim ja – niezbyt wysoka dziewczynina w białej szkolnej bluzce i granatowej spódniczce, z tymi wspaniałymi kwiatami w ręku.

– Obawiam się, że biorą mnie za starszego pana, który podrywa licealistki – szepce tato bardzo z siebie zadowolony.

– Wcale nie wyglądasz na starszego pana – odpowiadam mu również szeptem. Bo rzeczywiście wygląda jeszcze zupełnie młodo. Najwyżej na jakieś trzydzieści sześć lat. A ma już czterdzieści jeden. I pomyśleć, że kiedy urodził się Witek, ojciec miał zaledwie dwadzieścia lat. A mama była rówieśnicą ojca. Jakby teraz wyglądała, gdyby żyła? Pewnie byłaby jeszcze bardzo ładna, taka, jak na tych fotografiach, które po niej pozostały. Pamiętam ją doskonale. Miałam osiem lat, kiedy umarła. Ona i to dziecko, które urodziła. Moją małą siostrę. Gdyby tak się nie stało – bylibyśmy pewnie tu dziś wszyscy razem na uroczystym obiedzie. Mama, tata, Witek, ja i ta najmłodsza z nas. Byłaby to szczęśliwa rodzina. A tak to jest nas tylko troje na świecie. W dodatku Witek siedzi teraz w Meksyku. I w ogóle chyba nic go poza jego geografią nie interesuje…

Dziś jednak ja i ojciec postanowiliśmy szampańsko spędzić czas. Rozglądamy się więc za wolnym stolikiem, ale wygląda na to, że wszystkie są zajęte.

– Czy szanowni państwo mają zamówiony stoliczek? – zapytuje nas odgórnym tonem gruby, rudy kelner.

– Czy zamówiliśmy? – powtarza mój biedny tatko i, widząc błysk pogardy w oczach kelnera, wyciąga pięćdziesiąt złotych, wtykając je niedbałym ruchem w garść rudego prześladowcy, po czym dodaje odzyskując kontenans. – Zdaje mi się, że ktoś z moich kolegów z redakcji telefonował do was, aby was uprzedzić, że przyjdę…

Teraz głos opasłego przedstawiciela gastronomii nabiera słodyczy, a ruchy stają się zwinne, lecz zarazem pełne godności.

– Oto stoliczek dla państwa! Wygodny, niezbyt na uboczu, owszem, miejsce reprezentacyjne, przeciągu nie ma…

Odtańcowuje wokół nas coś w rodzaju solówki z Jeziora Łabędziego, odsuwa i przysuwa krzesła i wyrywa mi z rąk mój piękny bukiet, aby go wpakować do wazonu z wodą. Z kolei wtyka nam w ręce karty z jadłospisem i zaczyna tajemniczo a namiętnie szeptać ojcu do ucha, że jeśli chodzi o przekąski, to polecałby łososia. Właśnie dostali świeży transport…

– Masz, Lucynko, ochotę na łososia? – pyta tatko takim tonem, jakbyśmy jadali tę rybkę co najmniej dwa razy dziennie i właściwie istnieje tylko obawa, czy aby łosoś się nam nie przejadł.

Ale najwidoczniej nie przejadł się, bo w dalszym przebiegu sprawy kelner przynosi nam tę skromną przekąskę, po czym czekamy na chateaubriand z polędwicy.

– A co macie dobrego z wina? – mówi tato tonem lorda, na którego przed Bristolem czeka najnowszy model mercedesa. I naradza się z kelnerem, który obiecuje przynieść coś szczególnie doskonałego. Jednak rzuciwszy okiem na przyniesioną butelkę tatko stwierdza z naganą:

– To jest zbyt mocne dla damy… – Widzę, że nieświetny macie wybór…

Po tej miażdżącej uwadze grubas podreptał kaczym krokiem w głąb sali, a ja jęknęłam, że przecież dla mnie i tak nie warto podawać jakiegoś dobrego wina, bo się nie znam, i że najzupełniej wystarczy mi coca-cola, byle była zimna…

– O nie, hrabino! – mruknął tato. – Dobrym szlachetnym winem wypijemy toast za twoją młodość i w ogóle za inne rzeczy…

Ach! Łosoś, chateaubriand, melba na deser, wino, mój biały bukiet na stoliku! Tato podnosi napełniony kieliszek:

– Pijmy, Lucynko!

– Za olimpiadę dla ciebie! – mówię, bo wiem, że to jest jego jeszcze ciągle nie spełnione marzenie, aby być sprawozdawcą z olimpiady. Nigdy o tym nie mówi, ale ja to wiem na pewno. Teraz jednak porusza przecząco głową.

– Nie, nie! Najpierw za twoją młodość, za twoje szczęście, żeby ci się wszystko w życiu udało! I żebyś się dostała na te twoje studia!

Trzymam podniesiony kieliszek i upijam łyk wina. Ale pyszne! Więc jeszcze jeden łyk. I tak pijemy za mój udany egzamin. Boże święty, jakże ja się chwilami boję! Co prawda moja teka z rysunkami, którą złożyłam w akademii, została przyjęta bez specjalnych oporów. Ale to jeszcze nie wszystko. Trzeba jeszcze zdać! Odpowiedzieć na pytania. Na pewno będą trudne i zaskakujące. Jeśli nie zdam teraz, będę próbować za rok. Ja wiem, że nie mam zbyt wielkiego talentu, nigdy nie będę geniuszem. Ale nie o to chodzi. Ja po prostu chcę pracować przy konserwacji zabytków. Wiem, że będę ogromnie lubiła swoją pracę. A czy to nie jest najważniejsze?

Wychylamy więc kieliszki do dna – za egzamin i za olimpiadę.

– Zobaczysz, że pojedziesz, tatku – mówię z przekonaniem. I wszystko wydaje się w tej chwili łatwe i osiągalne. Od razu więc planujemy kilka wycieczek krajowych i zagranicznych, malowanie mieszkania, nowy samochód, a także zakupienie płaszcza dla ojca. Ma to być elegancki, ciepły i lekki płaszcz z prawdziwej wielbłądziej wełny. Mówiliśmy właśnie o tym, że płaszcz powinien mieć duże, nakładane kieszenie, kiedy tato jęknął nagle ze zgrozą.

– Lucynko, chyba mam sklerozę! Zupełnie zapomniałem!

– Co się stało? – zaniepokoiłam się. Ale tato już sięga do kieszeni i wyciąga z niej małe pudełeczko.

– To nic takiego… – mruczy skromnie – ale może ci się spodoba. – Uśmiecha się przy tym nieśmiało, niepewnie, tak, jak to on potrafi.

– Rety! – jęczę teraz, po otwarciu pudełka. W jego wnętrzu spoczywa pierścionek z dużym turkusem, otoczonym drobniutkimi perełkami.

– Jest staroświecki, ale ty, zdaje mi się, lubisz takie rzeczy… Znalazłem go w Desie.

– Jest najcudowniejszy na świecie! – zapewniam z niekłamanym zachwytem mego lekkomyślnego ojca i wyobrażam sobie, ile za to cudo wybulił. Takich rzeczy nie rozdają w Desach za darmo! Nie mam jednak serca, aby robić mu wyrzuty, że szasta groszem. Przysięgnę, że wziął w tym celu jakąś pożyczkę. Ale jest w tej chwili taki szczęśliwy i dumny!

– Moja matka miała kiedyś podobny – dodaje ni to w formie wyjaśnienia, ni usprawiedliwienia tego zakupu.

Mama mojego taty. To znaczy moja babka. Biedny tato. Przecież tak naprawdę, to jakby jej wcale nie miał! Nie cierpię jej! Zwiała w trzydziestym dziewiątym roku, kiedy zaczęła się wojna. Zwiała z Warszawy, a potem z Polski, z jakimś facetem z MSZ-etu, a mojego tatę zostawiła tu z ciotką. Dziewięcioletnie dziecko! Nie cierpię jej. Siedzi do dziś dnia w tym swoim Londynie i tęskni za ojczyzną. Ale nie sama, nie sama! Razem z tym swoim drugim mężem i córką, która się tam urodziła. A ojciec taty zginął we wrześniu, gdzieś pod Kutnem.

Teraz, kiedy ojciec mówi o tym pierścionku, nie chcę, żeby zaczął cokolwiek wspominać, bo zawsze są te wspomnienia zaprawione goryczą i rozczarowaniem. Dziś ma być dzień pogodny, dzień bez trosk, nasza mała rodzinna uroczystość.

Kończę właśnie ogromną porcję melby, tata zapala pierwszego papierosa i zaczynamy zastanawiać się nad powrotem do domu. A jest się nad czym zastanowić, bo toast spełniony winem wyklucza teraz prowadzenie samochodu. Więc co zrobić z fiaciną? Rozważamy wszystkie możliwości, kiedy tata urywa w pół słowa i milknie, czymś zaskoczony. Idę za jego wzrokiem i też już jestem zafascynowana widokiem czarnowłosej dziewczyny w sensacyjnej zielonej sukni. Mijając nasz stolik, dziewczyna, której towarzyszy jakiś starszawy pan (chyba cudzoziemiec z gatunku „Ali Baba i czterdziestu rozbójników”), uśmiecha się do ojca i pozdrawia go ruchem ręki:

– Ahoj!

– Ahoj! – odpowiada dość blado mój tata.

Chcę dowiedzieć się, kto to jest – dziennikarka czy ktoś ze sportu? – ale tata niechętnie wyjaśnia, że raczej ani jedno, ani drugie i korzystając z tego, że kelner przyniósł nam rachunek, usiłuje uregulować należność. Używając określenia „usiłuje”, mam na myśli nerwowe przeszukiwanie portfela i portmonetki, albowiem kwota, na którą oceniono nasze gastronomiczne szaleństwo, wydaje mi się nielicha. Ale wreszcie oddycham z ulgą – starczyło! Starczyło nawet na napiwek dla grubego rudzielca. Zabieram więc moje białe kwiaty i wychodzimy.

– To co teraz robimy? – pyta melancholijnie tata, kiedy podeszliśmy do potulnie na nas czekającego staruszka fiata.

– Nie możesz prowadzić w upojeniu alkoholowym – mówię srogo. – Idziemy piechotą.

– Ale co wobec tego zrobimy z samochodem?

– Czy sądzisz, że znajdzie się ktoś, kto chciałby go ukraść? – zauważam z powątpiewaniem.

– Nie, obawiam się, że taki się nie znajdzie – stwierdza tata – ale to tylko dlatego, że ludzie przede wszystkim zwracają uwagę na pozory.

Przyglądamy się mu więc przez chwilę, jak stoi tak skromnie przycupnięty wśród różnych rozwalistych, połyskujących wyzywająco kolorowymi lakierami wozów.

– Wiesz co? – mówi tata. – Niech sobie tu zostanie. Przyjdę po niego jutro rano. A teraz spacerem, niespiesznie wracamy do domu.

Idziemy w milczeniu, zatopieni w swoich myślach.

Szliśmy więc, a ja patrzyłem od czasu do czasu na Lucynkę i dopiero teraz uderzyło mnie, jak bardzo podobna jest do swojej matki. Takie same bujne, ciemne włosy i drobna, szczupła twarz, i oczy, śliczne szare oczy Ewy.

Życie to jednak bardzo dziwna powieść. Żaden literat nie potrafiłby nieraz wymyślić takiego wątku. A człowiek nigdy nie wie, jak będzie wyglądał następny rozdział. Boże mój! Czy wtedy, kiedy jako trzynastoletni szczeniak, na tym samym Krakowskim Przedmieściu, biegłem z butelką na „Tygrysa”, mógłbym sobie wyobrazić, że za trzydzieści lat będę szedł tędy z moją córką, która właśnie dostała maturę?

O czym ja wtedy myślałem? Chyba tylko o tym, że muszę podejść jak najbliżej do tego czołgu, toczącego się z piekielnym hałasem. I że muszę za wszelką cenę celnie rzucić w potwora moją filipinkę. Jedną z niewielu już, które nam pozostały. I że to mnie powierzyli tę cenną broń, abym z niej zrobił właściwy użytek.

Siedzę przyczajony za załomkiem muru i czuję, jak pot strużką mi spływa po twarzy, a serce wali tak, że zdaje mi się, że mogą to usłyszeć Niemcy w czołgu. Z drugiej strony ulicy czekają z filipinkami Roman i Grzesiek. Czekam jeszcze chwilę, za chwilę… Zaraz… teraz! Huk! Huk! – znów wybuch. Wszystkie trzy butelki. Czołg się pali! Pali się! Co za radość!

Nigdy dotychczas nie zastanawiałem się, że wtedy powody do radości trzynastolatków były jednak zupełnie nietypowe. Wtedy fajne wydawało się, że to nie jest zabawa w wojsko, tylko prawdziwa walka. Walka straszna – na śmierć i życie. Było to trochę tak, jakby jakaś okrutna wróżka nagle spełniła życzenia chłopaka, marzącego głupio o wojnie i dała mu szansę zostania bohaterem. Wspaniała szansa! Nie przeczuwałem jednak wtedy, że jest to również szansa ogromnej samotności. Bo my, którym zamiast dzieciństwa dano dorosłość, my, którym odebrano zabawę w Indian i grę w harcerskie podchody, a na to miejsce podarowano rozpacz i szaleństwo odwagi – my poznaliśmy też nie dumę, lecz smutek bohaterów.

Lucynka idzie obok mnie. Jest dla mnie najbliższą istotą na świecie, a mimo to istnieją przecież między nami strefy nieprzekraczalnej samotności. Witek? Syn. Powinniśmy się rozumieć z Witkiem. Mój syn – jest między nami zaledwie dwadzieścia lat różnicy. Tylko o tyle jestem od niego starszy – a przecież ileż jest spraw, których on nie rozumie, nie pojmuje. Nie, żeby nie chciał – nie potrafi. Dlaczego? Boję się na to pytanie odpowiedzieć… Tylko Ewa była zdolna mnie zrozumieć. Pewnie dlatego, że ona też miała trzynaście lat, kiedy bawiła się w chowanego ze śmiercią w płonącym mieście, a zamiast wpisywać koleżankom do albumów sentymentalne wierszyki, wypisywała na murach słowa i znaki, które dodawały sił do przetrwania.

Ewunia moja… Kiedy pobraliśmy się, mieszkaliśmy w pokoju przerobionym z łazienki z oknem. Cieszyliśmy się, że tak się nam udało…

Ale Ewa nie żyje… A ja muszę za wszelką cenę postarać się, aby Lucynka miała dobre życie. Witek sam sobie da radę. On to nic – tylko te studia, ta geografia. Dziwny chłopak – ja taki nie byłem. A może i dobrze, że on ma jakąś swoją szaloną pasję… chyba dobrze.

Lucynka. Idzie teraz obok mnie przez Krakowskie. Czy jest szczęśliwa? Nie, szczęśliwa – to za dużo powiedziane, ale czy jest zadowolona z tego, że już skończyła liceum? Czy spodobał się jej pierścionek? Chyba tak… Zdaje mi się, że będzie go lubiła… Chciałbym, żeby lubiła coś, co dostała ode mnie… A swoją drogą czuję się jakoś kiepsko. Jestem zmęczony. Okropnie zmęczony. Był taki film „Bohaterowie są zmęczeni”. Zdaje mi się, że zaczynam być śmieszny. Chyba przesadzam. Nie, nie jestem bohaterem, to byłoby tanie stwierdzenie. I nie mnie o tym sądzić. Ja spełniłem tylko swój żołnierski obowiązek. Koniec, kropka. Miałem zaszczyt i szczęście, że mogłem go spełnić. Nawet jeśli wtedy miałem trzynaście lat. Jakie to dziwne, że kiedy człowiek usiłuje jakoś sformułować bodaj parę słów na temat tamtych spraw, zawsze się boi, aby nie było w tym patosu. A może ten patos istnieje poza nami i dlatego nie sposób go uniknąć? I może dlatego jest piękny, chociaż w jakiś sposób traktujemy go jakby z zażenowaniem.

A swoją drogą innych zaszczytów spotkało mnie w życiu nie tak wiele. Mniejsza o to! Gwiżdżę na te małe, głupie intryżki, dogryzanie, wysadzanie z siodła… może mi się jeszcze kiedyś coś w życiu uda. Miłość? Prawdziwa? Dobra i mądra.

Nie chcę myśleć o tym teraz, to zbyt trudne. Poza tym jakże trudno jest zrozumieć kobietę…

To tylko Ewa rozumiała mnie – zawsze mądra i wyrozumiała dziewczyna o parę miesięcy młodsza, a naprawdę jakby starsza ode mnie. To ona mnie wychowała. To ona pilnowała, żebym zrobił maturę, ona dbała o to, żebym nie chodził obdarty, nauczyła mnie schludności, poprawiała moje maniery. Kiedy pobraliśmy się – ona miała osiemnaście lat i osiem miesięcy, a ja dziewiętnaście. Ale obydwoje nie mieliśmy już rodziców i chcieliśmy mieć dom, i być rodziną. To było szczęście, którego chcieliśmy. Ewa mówiła: „Musi się nam jakoś życie ułożyć. Zobaczysz, będzie dobrze! A nasze dzieci muszą być szczęśliwe!”

– No co? Nie jesteś zmęczona? – pytam Lucynkę, kiedy już doszliśmy do placu Trzech Krzyży.

– Nie, cóż znowu… – odpowiada Lucynka i uśmiecha się do mnie. Śliczna jest i jestem z niej ogromnie dumny. I znów przysięgam sobie, że zrobię wszystko, aby i ona, i Witek byli szczęśliwi. Bo Witkowi też pomogę, jeśliby tego potrzebował.

– Lucynko…

Sięgam do kieszeni i okazuje się, że mam jeszcze trochę groszy. Wszystko w bilonie, ale jest tego około czterdziestu złotych. Mijamy akurat obskurną kawiarenkę, gdzie za drucianym ogrodzeniem ustawione są stoliki.

– Lucynko – powtarzam – starczyłoby jeszcze na kawę albo na lody, albo na coca-colę… – I pobrzękuję pieniędzmi.

– Starczy ci? – pyta Lucynka z radosnym niedowierzaniem i już po chwili siedzimy przy stoliku i najpierw przez czas niejaki gapimy się na przechodniów, a potem Lucynka zamawia swoją ukochaną kawę mrożoną, a ja pół czarnej. Jutro z samego rana skoczę do kasy w Radiu. Należy mi się tam co nieco za mecz Szombierki–Resovia.

– Co robisz jutro, Lucynko?

Lucynka zastanawia się i wylicza:

– Trochę muszę posprzątać, bo pani Lodzia przychodzi dopiero pojutrze. Muszę przeprać kilka drobiazgów…

– Planujesz małe pranko? – pytam z żywym zainteresowaniem, które Lucynka natychmiast odczytuje właściwie.

– Oczywiście, tatku, masz jakieś koszule, które są ci pilnie potrzebne?

– Tak, owszem, ale kochanie, mam opory, naprawdę mam opory, żeby cię tym obarczać. Wpadnę jutro po drodze do pralni – oświadczam stanowczo.

Ale Lucynka łamie tę męską decyzję.

– Po pierwsze, tato, pranie kosztuje, a po drugie tergalowych koszul nie trzeba prasować, więc żadne pranie.

– A twój egzamin, czy nie musisz jakoś o tym pomyśleć? Odłóż wszystkie domowe sprawy…

– Nie przypominaj mi teraz o egzaminie, tato! Nie chcę dziś o tym myśleć, bo w ogóle to się piekielnie boję.

– Mówmy więc o czymś innym… Powiedz mi, co z balem maturalnym?

– Ach, będzie ich kilka. Ale nie wiem, czy pójdę na wszystkie. Więc najpierw jeden, taki duży – dla maturzystów ze wszystkich klas. W balowych sukniach…

Zaniepokoiłem się.

– Jak to? Nic mi dotychczas nie mówiłaś o balowych sukniach. Przecież trzeba o tym pomyśleć. Nie bój się – jutro dam ci forsę. Choćbym miał urządzić napad stulecia na bank. Chciałbym, żebyś wyglądała przepięknie…

– Nie przejmuj się, tato – uspokaja mnie Lucynka. – Już ja sobie coś fajnego wymyślę. I to za trzy grosze. Zobaczysz!

No, czy to nie jest kochane dziecko! Jestem wzruszony. Paszkotowa z naszej redakcji opowiadała mi z rozpaczą, że jej jedynaczka na bal pomaturalny zażądała sukni z komisu, za ciężkie pieniądze. A Lucynka? Kochanie moje – za trzy grosze…

Ojciec pewnie nie bardzo wierzy w tę moją groszową sukienkę. Ale zobaczy, co ja potrafię. Będzie to wysoki szyk z kretonu. A dziś z samego rana pognał do Radia po forsę. Zaraz do mnie zadzwoni, kiedy dostanie, bo musimy ułożyć budżet do końca miesiąca. Na szczęście w moim tajnym skarbcu, czyli w blaszanym pudełeczku po szwajcarskich piernikach „Läkerli”, które przysłała kiedyś dla mnie Myszka – spoczywa całe pięćset sześćdziesiąt złotych. Dumna jestem z tego, że je „uszparowałam”, jak mawia pani Lodzia. Kiedy biorę do ręki to blaszane pudełko, zawsze wtedy myślę o Myszce. Myszka to właśnie mama mojego ojca. Ta, która nawiała do Londynu. Zazdroszczę tym, którzy mają prawdziwe babcie i tak mogą je nazywać. A moja rodzona babka, której zresztą nigdy nie widziałam na oczy, mieszka za granicą. Często wypuszcza się w wojaże po świecie, tylko do Warszawy nie chce trafić. Z tych podróży przysyła widokówki. Tu jest cudownie. Ubóstwiam Wenecję (czasem to jest Paryż albo Lozanna czy Ateny) Pozdrowienia Wasza Myszka. Myszka! Bo kiedyś napisała, że jest za młoda, aby być babcią. Więc w grzecznościowych, świątecznych kartkach do niej piszę: Kochana Myszko. Ale to nieprawda – ona nie jest kochana. Uważam, że jest wstrętna i okropna. Zostawiła w bombardowanym mieście ośmioletnie dziecko! A ta ciotka, która opiekowała się tatą, kiedy był mały, umarła w czasie powstania…

Ale to przeszłość. A teraźniejszość? Słońce świeci i jest cudownie na świecie! Zaraz wskoczę pod prysznic. I chyba umyję głowę…

Trrrrrrr! – dzwoni telefon. To pewnie tata. W sprawie pieniędzy.

– Halo! – wołam wesoło.

Tymczasem jakiś damski głos żąda, abym poprosiła do telefonu pana Prandotę.

– Nie ma go – odpowiadam – ale kto mówi?

Bęc! Słuchawkę z tamtej strony ktoś odłożył dość gwałtownie. Wracam więc do łazienki i poświęcam dość czasu na krytyczną ocenę mojej urody. Zastanawiam się, co zrobić z włosami. Obciąć krócej czy też zapuścić? Na razie, ponieważ sięgają mi do ramion, związuję je granatową aksamitką, bo mam zamiar włożyć sukienkę granatową w białe groszki. Przepadam za groszkami.

Znów telefon!

Tym razem w słuchawce panuje milczenie. To mnie irytuje, więc rzucam ją na widełki i biegnę do łazienki, żeby posmarować ręce kremem. Postanowiłam dbać o nie więcej ze względu na ten piękny pierścionek, który wczoraj dał mi tata. Ale musiał się porządnie szarpnąć! Pierścionek jest cudny.

Trrrrr… znów dzwonek. Teraz ktoś dzwoni do drzwi.

– Kto tam?

To nasza doręczycielka, pani Jadzia. Przyniosła jakieś zawiadomienia i zaproszenia z klubów sportowych – wszystko dla taty. Jejku! Jest też przekaz pieniężny! Tysiąc siedemset złotych!

– Pani pokwituje za tatusia? – pyta pani Jadzia.

Więc kwituję drżącą dłonią. Zamykam drzwi za posłanką łaskawej bogini Fortuny i szybko wykręcam numer do Radia – proszę redakcję sportową. Ojciec przyjmuje telefon i kiedy poznał, że to ja, od razu zaczyna plątać się, biedaczysko, w zeznaniach: że jeszcze w kasie nie ma listy honorariów, że na pewno forsa będzie, tylko jeszcze nie wiadomo kiedy…

– Hej! hej! Nie martw się o nic, tato! Przysłali, nawet nie wiem, skąd… Nieważne. Całe tysiąc siedemset!

– Naprawdę? Nie oszukujesz starego ojca?

– Naprawdę! Daję ci słowo honoru! Jesteśmy uratowani i życie na razie znów jest piękne.

– Jeśli tak mówisz, to widać masz rację. – W głosie taty dają się wyraźnie zauważyć tony optymistyczne, po czym dodaje: – Słuchaj, Kiciu-miau – tak mnie czasem nazywa – weź sobie od razu te pieniądze na balową kieckę. Nie bój się, postaram się o dalszy ciąg dopływu gotówki. Ale, ale, wiesz co? Być może, troszkę wyskoczę w świat.

– Dokąd?

– Do Pragi. Tam będzie kilka rozegrań.

– Fajnie! – cieszę się razem z tatą. Wiem, że marzy o tym, żeby być sprawozdawcą z wielkich imprez światowych i na pewno robiłby to wspaniale. Ale jego szef nie taki znów skłonny, aby go wysyłać, bo tam są tacy, co kopią dołki pod tatą. Ale Praga to też coś! Obiecał mi, że mnie tam kiedyś zabierze…

Odkładam słuchawkę i radosna jak ptaszek zaczynam poważnie zastanawiać się nad łachem na ten bal. Możliwości są według mnie nieograniczone, więc tylko wszystko zależy od inwencji. Postanawiam zabłysnąć kreacją godną Diora. Pokazać coś zupełnie super. Niech wiedzą, co potrafi malarka!

Malarka… mój dobry humor odrobinę przygasa. Malarka – dobre sobie. A jeśli nie zdam? Wolę o tym nie myśleć, bo tak już sobie pięknie zaplanowałam, co będę robiła, kiedy uda mi się zdać… Przecież ja bardzo poważnie…

Trrrrrr – znów telefon! Urwać się można!

– Poproszę pana Witolda – zażądał jakiś impertynencki damski głos.

– Nie ma go w domu – wyjaśniam chłodno, bo nie lubię takiego tonu.

– Więc o której będzie?

– Nie wiem, proszę pani. A kto mówi?

Teraz moja rozmówczyni rzuca słuchawkę. Te wszystkie paniusie, które tu się dodzwaniają, na ogół bardzo lubią występować incognito. Nie rozumiem, dlaczego. A niektóre to są wprost natrętne.

– Proszę powiedzieć panu Witoldowi, że czekam. On będzie wiedział, kto dzwonił – powiada mi taka babulka. Więc kiedyś zdenerwowałam się i powiedziałam:

– Może pani jednak wyjawi, kto mówi, bo dziś już trzy panie będą na niego czekać tam, gdzie zawsze, o tej, co zawsze. Więc może się pomylić.

Wiem, że to nie było grzecznie. Ta pani w dodatku zaczęła się odgrażać, że poskarży się ojcu, że jestem bezczelna.