Strona główna » Poradniki » Po szczęście do pracy

Po szczęście do pracy

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64776-69-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Po szczęście do pracy

Dziesięciu specjalistów: psychoterapeuci, coachowie, prawnik (m.in. Wojciech Eichelberger, Katarzyna Miller, Iwona Firmanty, Tomasz Srebnicki) dzieli się  z czytelnikami wiedzą, jak osiągnąć szczęście w pracy. Dzięki ich wiedzy i doświadczeniu uzyskasz recepty na szczęście w swoim życiu zawodowym. W rozmowach, które odbyli z autorką wskazują Ci: techniki radzenia sobie z emocjami i stresem, techniki przeciwdziałania wypaleniu zawodowemu oraz techniki związane z asertywnością. Wskazówki specjalistów pozwolą Ci zbudować świadomość własnych celów i sprawnie zarządzać swoim czasem. Książka wskaże Ci właściwą drogę do osiągnięcia szczęścia w życiu zawodowym – niezależnie od tego gdzie pracujesz i jak bogaty jest Twój życiorys zawodowy.

Beata Pawłowicz – dziennikarka, pisarka, poetka. Po sukcesie poradnika Dekalog szczęścia. Jak się nie dać udawanej radości, ale też nie wpaść w czarną rozpacz postanowiła zająć się tematem szczęścia w pracy. Związana z magazynem Zwierciadło.

Polecane książki

  O chorobach układu krążenia mówi się, że są największym seryjnym zabójcą XXI wieku. Cierpi na nie ponad połowa polskiego społeczeństwa. Dr Jadwiga Górnicka tłumaczy, jak zadbać o siebie, aby nie dopuścić do ich wystąpienia. Podaje także sprawdzone sposoby: jak obniżyć poziom cholesterolu odpowiedn...
Poradnik do gry Assassin’s Creed III to kompletna solucja, wzbogacona o lokalizacje takich znajdziek jak pióra, skrzynie, almanachy i skarby drewnianej nogi. Assassin's Creed III - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Funkcje osady (Osada) Assassin's Creed III ...
Praga, cudowne lata osiemdziesiąte. W szkołach uczą, że kultura przywędrowała zza wschodniej granicy, w radiu króluje koncert życzeń, a najłatwiej dostępną rozrywką jest przesiadywanie na podw&...
Zbiór utworów polskiego arystokraty z końca XIX wieku. Wincenty Łoś (1857–1918) był zapalonym literatem oraz kolekcjonerem. Reprezentował poglądy konserwatywne, które ujawniały się w jego twórczości literackiej.Obecne wydanie zostało przygotowane przez firmę Inpingo w ramach akcji „Białe Kruki n...
Jacek Fedorowicz jest jak Forrest Gump – był wszędzie i widział wszystko. Współpracował ze Zbigniewem Cybulskim i Jerzym Gruzą, robił filmy ze Stanisławem Bareją, sam Jerzy Giedroyc zlecił kiedyś zrecenzowanie jego felietonów i to nie byle komu, bo Stefanowi Kisielewskiemu. Jeśli gdzieś kiedyś dział...
Boży gniew. Czasy Jana Kazimierza – powieść historyczna Józefa Ignacego Kraszewskiego z 1886 roku, należąca do cyklu Dzieje Polski. W dużym trzytomowym utworze autor przedstawił fatalną sytuację Rzeczypospolitej po nagłej śmierci Władysława IV: burzliwą elekcję Jana Kazimierza oraz wst...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Beata Pawłowicz

Redakcja: MARIA TALARKorekty: JOANNA MORAWSKA, KATARZYNA SZAJOWSKA, MelanżProjekt okładki: SYLWESTER DMOWSKI / Novimedia Sp. z .o.o. Projekt typograficzny: NATALIA BARANOWSKA, MARTA MALESIŃSKASkład: BEATA RUKAT/KatkaIlustracja na okładce: Shutterstock Zdjęcia: Wojciecha Eichelbergera – KRZYSZTOF OPALIŃSKI; Iwony Firmanty – z archiwum Human Skills; Andrzeja Gryżewskiego, Tomasza Małkińskiego – AGATA KRÓLIK; Zbigniewa Mikołejki – MAŁGORZATA MIKOŁAJCZYK; Katarzyny Miller – MARIUSZ MARTYNIAK; Tomasza Romanowskiego – z archiwum prywatnego; Tomasza Srebnickiego – MAGDALENA SOBOTKA; Norberta Szalusia – MAGDA WUNSCHE & AGA SAMSEL; Piotra Szumlewicza – Superstacja / z archiwum prywatnego Redaktor prowadzący: MAGDALENA CHORĘBAŁADyrektor produkcji: ROBERT JEŻEWSKI© Copyright by Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o., Warszawa 2015
Text © copyright by Beata Pawłowicz 2015Wydanie II Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.ISBN 978-83-64776-69-4Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o.
ul. Karowa 31a, 00-324 Warszawa
tel. (22) 312 37 12
Dział handlowy:handlowy@grupazwierciadlo.plKonwersja:eLitera s.c.

Najgorszy wstęp do książki o szczęściu

Pewnie pomyślisz, Drogi Czytelniku, a może nawet będziesz tego pewien, że czytasz właśnie najgorszy wstęp, jaki można napisać do książki o szczęściu w pracy. A jednak będę się upierać przy takim początku. Jest à propos. Mój mąż, Konrad, zmarł na początku tego roku. Czytelnicy „Dekalogu Szczęścia” być może pamiętają, że pisałam m.in. o tym, ile szczęścia znaleźliśmy oboje w Warszawie, ale także o tym, że praca dostarczała nam wiele stresu.

Kiedy więc przestałam płakać i szukać mostu, z którego mogłabym rzucić się do rzeki (w Warszawie nie ma ich tyle co trzeba), zaczęłam myśleć, czemu tak trudno połączyć pracę i szczęście? Chciałam wiedzieć, jak pomóc innym Beatom i innym Konradom odnaleźć takie podejście do pracy, taką filozofię, by można było doświadczyć w życiu więcej radości. Na wolnym rynku mamy czasem tak dużo pracy i jest ona tak stresująca, że szczęście dezerteruje przed ambicją i lękiem, jaki budzi możliwość porażki. Czasem znów pracy tak bardzo nam brakuje – żadnych wpisów w kalendarzu, żadnych ważnych spotkań – że pustka pochłania miłość jak czarna kosmiczna dziura. Bo to, czy nam się układa w pracy, wpływa na to, czy układa nam się również po godzinach. Nie przekonacie mnie, że jest inaczej.

Zaczęłam więc szukać odpowiedzi na pytanie, co może pomóc nam w znalezieniu szczęścia w pracy (dlaczego tak mi na tym zależy, wyjaśnia dr Tomasz Srebnicki, psychoterapeuta, przeciwnik traktowania pracy jako misji i w ogóle poszukiwania w niej szczęścia!).

FIGA Z MAKIEM

Zaczęłam mimo wszystko, i to od czegoś pozytywnego. Przyjaciele ze „Zwierciadła” po śmierci Konrada otoczyli mnie prawdziwą opieką – już dzień po pogrzebie siedziałam obok nich, przy swoim nowym biurku i… żyłam. Dostałam nie tylko biurko, lecz także przestrzeń na niedotrzymanie terminów, niedociągnięcia warsztatowe i humory. Dziękuję Wam, kochani – postępujecie w życiu według zasad serca, o których piszecie. (O wyścigu szczurów i innych, toksycznych dla nas wszystkich pomysłach, które są lansowane przez media, zwłaszcza telewizję, mówi dr Piotr Szumlewicz, ekspert ds. związków zawodowych). Moja pierwsza refleksja brzmiała więc: niezależnie od tego, jak bardzo jest ci źle, praca może cię uratować – jeśli spotkasz w niej prawdziwych ludzi (prawdziwy człowiek to określenie ks. dr. Tomasza Małkińskiego, który opowiada, jak Kościół widzi sprawę szczęścia na etacie i na śmieciówce). A więc, to z kim pijesz w pracy kawę, idziesz na papierosa za róg, gdzie zawsze wieje czy na lunch z plastikowej tacki, bywa istotne dla twojego „być albo nie być”. Skoro więc ludzie nie są przeszkodą w naszym szczęściu, to co nią jest?

Nie trzeba być profesorem, żeby dojść do kilku wniosków. Pierwszym winowajcą jest poczucie niepewności i lęku związane z tym, że nikt ani nic – nawet sukces zawodowy – nie zagwarantuje nam dziś, że będziemy mieli pracę. Wciąż musimy rywalizować z modą, z rozwojem technologiczym itp. (co z listonoszami i paniami z banku, skoro wszystko można załatwić przez Internet?). Myślałam również o szkodliwym wpływie technologii na nasze zdrowie. A jak być szczęśliwym w chorobie? Trudno oprzeć się wrażeniu, że chorujemy, a nawet umieramy, właśnie z powodu przeciążenia problemami zawodowymi. Niestety – właśnie tak! – mamy leki, które pozwalają zamaskować wszelkie objawy tych chorób – oczywiście do czasu (dr Norbert Szaluś, specjalista medycyny nuklearnej i lekarz integralny mówi o tym, jak zachować zdrowie, a więc i szczęście w świecie nowoczesnych biurowców, sztucznego jedzenia, permanentnego stresu).

Rozejrzałam się też i dostrzegłam wokół siebie wiele kobiet, które są mniej szczęśliwe, niż mogłyby być, ponieważ ich mężczyźni mają problemy z pracą i nic na to nie mogą zaradzić… Nie dlatego, że są leniwi czy głupi. W sytuacji, gdy każdy pstryka zdjęcia komórką, zawód fotoreportera przestaje mieć rację bytu. Zamyka się kopalnie, bo węgiel zatruwa planetę… Środowisko na tym zyska, ale co mają zrobić górnicy? Czy szczęście ma być dostępne tylko dla pracy korpomenedżerskiej? A co z demokracją szczęścia?

Można więc bardzo starać się w tym zwariowanym świecie konsumpcji i neoliberalizmu, a w zamian dostać tylko figę z makiem (jak mówi prof. Zbigniew Mikołejko, filozof i historyk religii, nie wszystko zależy od nas, ważny jest ustrój polityczny, nie możemy wyrwać się z kontekstu ekonomicznego). Skoro więc tak wielu wykształconych i inteligentnych mężczyzn nie ma satysfakcjonującej pracy, to źródło problemu musi tkwić w systemie.

SYSTEM DO PRZEGLĄDU

Pomyślałam też o figurze, jaką – moim zdaniem –zrodził wolny rynek, czyli o kobiecie Alfa, szczupłej jak modelka i skutecznej jak pistolet. Ale czy Alfa może być również szczęśliwa, czy tylko spełniona zawodowo i ambicjonalnie w pracy? (O szczęściu Alfy mówi Katarzyna Miller, znana i kochana przez wszystkich psychoterapeutka i autorka wielu książek). O kobietach w pracy, także tych Beta, czyli mniej agresywnych na ścieżce kariery, i o cenie, jaką płacą „farbowane Alfy”, mówi Iwona Firmanty, coach i autorka warsztatów, m.in. dla kobiet, które bywają tak pochłonięte pracą, że zapominają o… zmysłowości (o biurowych romansach, które niosą zaskakujące ryzyko finansowe i prawne, mówi seksuolog Andrzej Gryżewski).

A więc znów nie są to jednostkowe problemy, ale efekt szwankującego systemu! Oczywiście, miłość i ból ogłupiają jednakowo, ale jako dziennikarka potraktowałam swoje intuicje jako dobry punkt wyjścia do pracy nad tą książką. Do odkrycia i opisania, jakimi drogami i w jakich butach najlepiej i najwygodniej podążać w kierunku szczęścia (o prawie i o zasadach, z którymi będzie nam po drodze, mówi mecenas Tomasz Romanowski).

Skoro założyłam, że źródło zła tkwi w rynku pracy, postanowiłam przyjrzeć się mu, i to oczami wielu ekspertów reprezentujących nie tylko jeden słuszny światopogląd. Ta idea wydała mi się najważniejsza: niezależnie od poglądów politycznych czy światopoglądowych wszyscy pracują. A więc skoro rynek pracy jest jeden i nie sprzyja szczęściu, trzeba zapytać o przyczyny tego zjawiska zarówno konserwatystę, jak i liberała, lewicowca, buddystę, ksiądz. A także ludzi różnych profesji: psychologa, lekarza, prawnika, coacha…

RÓŻNI, ALE RÓWNI

Mimo coraz mocniej rysujących się podziałów, udało mi się zaprosić do dyskusji ludzi, o różnych światopoglądach. Jestem z tego dumna. To mój mały wkład w to, byśmy poczuli się wspólnotą, dostrzegli podobieństwo naszych losów na neoliberalnym rynku pracy (o tym, jak ogarnąć się we współczesnym świecie, by szczęście stało się naszym wiernym towarzyszem, mówi Wojciech Eichelberger, autorytet w dziedzinie rozwoju osobistego, ale też pracy rozumianej jako wędrówka ku pełni siebie).

Każdy wywiad ma trzy części: pierwsza z nich to opowieść o szczęściu mojego rozmówcy, druga – jego recepta jako specjalisty na to, jak mamy to szczęście w pracy łapać. Część trzecia to określenie kluczowej, ich zdaniem, kategorii, która ma je nam przybliżyć.

Kim są moi rozmówcy? Przedstawiam ich na początku poszczególnych rozdziałów. Każdy z nich jest kimś wyjątkowym dzięki swej wiedzy i wrażliwości na świat i ludzi. Z wieloma z nich mam przyjemność prowadzić ważne dla mnie rozmowy. Liczę więc na to, że i dla Ciebie, Drogi Czytelniku, będzie to ważna książka. Dodam jeszcze, że nie byłam bardzo zdziwiona, kiedy okazało się, że postrzegają podobnie współczesny rynek pracy i mają zbliżone opinie i oceny, choć mówią o nich różnymi słowami.

Tę książkę dedykuję mojemu mężowi. Przepraszam Cię, Konrad, że nie napisałam jej wcześniej…

Rozdział 1

W ogrodzie i w psychoterapii jestem sobą

Z Katarzyną Miller,psychoterapeutką,rozmawiam o szczęściu psychoterapeutki i kobiet Alfa.

.

KATARZYNA MILLERurodziła się w Łodzi, mieszka i w Warszawie, i w Skowieszynku. Z wykształcenia i powołania psychoterapeutka. Pracuje własną, będącą efektem wielu lat zdobywania wiedzy, praktyki, kształcenia się i samorozwoju, eklektyczną metodą, opartą na miłości do ludzi. Na stałe współpracuje z miesięcznikiem „Zwierciadło”. Jest autorką i współautorką kilkunastu popularnych książek, m.in.: „Nie bój się życia”, „Kup kochance męża kwiaty”, „Królowe życia”, „Jak pies z kotem”. Jest także filozofką, poetką śpiewającą swoje piosenki i stylowe tanga. Niezwykła, pełna radości życia i apetytu.

.

O kobietach Alfach, które wiedzą, czego chcą w pracy i sięgają po to: sukces, pieniądze, prestiż. O tym, czy jednak to co zdobywają, można nazwać szczęściem? O ogrodzie i mądrości, jaką daje praca ogrodnika. O tym, po co kobiecie z korporacji lustro. O szczęściu, do którego może nas poprowadzić intuicja.

Zacznijmy od ciebie i twojego szczęścia w pracy. Jesteś kobietą niezależną. Wiesz, czego chcesz i nie martwisz się, że inni mogą uznać to za egoizm. Od kiedy masz dom w Skowieszynku, w Warszawie tylko bywasz i to twoi klienci jeżdżą do ciebie. Czy czujesz się szczęśliwa? Czy osoba niezależna może być szczęśliwa w pracy, czy tylko odnosić w niej sukcesy?

Ja bardzo często jestem szczęśliwa w pracy właśnie dlatego, że jestem jaka jestem! Już sam początek był wspaniały… Moje szczęście w pracy osiągnęłam w trymiga, i to zaraz po studiach, kiedy poszłam na pierwszy własny trening psychologiczny do ośrodka Kazika Jankowskiego[1]. Prowadzili go Czesiek Doktor i Grażyna Szapiro, świetni terapeuci i fajni ludzie, którzy niestety później wyjechali z Polski i praktykowali na świecie, bo też nadal są tam większe możliwości. Trafiłam do nich na swój pierwszy trening i natychmiast zaczęłam się rządzić, czyli prowadzić grupę. Wtedy Czesiek i Grażyna powiedzieli: „Co ty taka ważna jesteś?”. Byłam zdziwiona: „Jak to ważna? Po prostu wiem, co tu się robi!”. „Tak?! No to prowadź!”. To poprowadziłam! Pół dnia mi dali. Cudnie! No, a potem powiedzieli: „Idziesz do naszego zespołu!”. To poszłam!

Co to był za trening, na którym z uczestniczki – świeżo upieczonej psycholożki, jeszcze bez praktyki zawodowej – stałaś się prowadzącą?

Trening interpersonalny, jeden z pierwszych w Warszawie. Ludzie poznawali tam samych siebie, poznając innych. Coś tam więc o sobie opowiadali, wchodzili w różne interakcje właśnie po to, żeby dostrzec swoją niepowtarzalność, dowiedzieć się, jaka właściwie jest ich tożsamość. W moim wypadku to się powiodło na piątkę z plusem! Szóstek jeszcze nie było. Biorąc udział w tym treningu, poczułam, że urodziłam się właśnie do takiego działania! Że jestem jak rybka, która po latach wędrowania na ogonie po łódzkim, a potem warszawskim bruku – wskoczyła do wody. Jest tam, gdzie powinna! I tak już poszło z moim szczęściem w pracy!

Oczywiście, miałam potem różne trudne i ciężkie chwile, ale szczęśliwa czułam i czuję się bardzo często. W mojej pracy naprawdę wiele mnie uszczęśliwia. Mówię teraz o bezpośredniej pracy z ludźmi, a nie o pisaniu książek czy felietonów albo prowadzeniu wykładów, które też uważam za pracę i które też lubię. Mówię o moim ukochaniu – o pracy terapeutycznej, ostatnio głównie z grupami kobiet.

Taka ilość babskich spraw naraz byłaby dla mnie jak zejście do piekieł. Dlaczego właśnie to jest twoim ukochaniem?

Ba! Na tych grupach dzieje się coś niezwykłego. Choćby to, że po dwóch dniach warsztatów kompletnie obcy sobie ludzie zaczynają odczuwać do siebie nawzajem coś zupełnie wyjątkowego. Tym czymś jest zaufanie do innych i do siebie. Zaczynają mieć w tej grupie poczucie bezpieczeństwa, a to dopiero początek. Jego poziom stopniowo rośnie i wtedy dzieją się już prawdziwe cuda. Ludzie się otwierają. A to jest tak, jakby otwierały się kwiaty! Do tej chwili, do tego dnia przez całe życie ci ludzie-kwiaty mieli skulone płatki, a tu nagle otwierają się, rozchylają! I rozsiewają wokół siebie cudowny zapach sympatii, bliskości, zainteresowania się sobą nawzajem.

Te cuda dzieją się dzięki temu, że wszyscy czują, że tu można nazywać niełatwe uczucia i opowiadać o najtrudniejszych sprawach, że tu można się przyznać do różnych rzeczy, że można nareszcie powiedzieć coś, czego nie mówiło się nikomu przez całe życie. A ja sobie wtedy myślę: Kurczę! Wystarczy ileś szacunku, ileś uwagi. Oderwanie od codziennego potoku zajęć, od rywalizacji, od niechęci, od obaw, które sami sobie i innym chętnie fundujemy – obaw, że coś na pewno będzie nie tak. Tylko tyle potrzeba, aby ludzie rozkwitali!

Nie na każdej grupie teraputycznej ludzie rozkwitają. Z jednej sama wybiegłam po 10 minutach i nie wróciłam. Terapeuta kazał nam do siebie rzucać piłką i mówić: „Lubię cię, jesteś miła”, a ja miałam 19 lat i strasznie pokłóciłam się z matką. Miałam w sobie tyle złości i żalu, że za nic na świecie miłe słowa nie mogły mi przejść przez gardło. Za to rzucając piłką, prawie wybiłam dziurę w ścianie i trochę odregowałam ten, jak byśmy dziś powiedzieli, stres.

Już od dawna nie pracuję procedurami, czyli nie proponuję ćwiczeń, takich jak to z piłką, żeby coś się zaczęło dziać. Wystarczy się słuchać. Ale rzeczywiście trzeba powiedzieć, że czasem, bardzo rzadko, ktoś w to nie wchodzi. W dobrze prowadzonej grupie terapeutycznej chodzi o to, żebyśmy sobie wzajemnie pomagali, rozumieli się i mówili prawdę. Wciąż zdumiewa mnie to, co potrafi się zadziać z ludźmi na takiej grupie… Parę lat temu do jednej z nich przyszła dziewczyna – korporacyjny pistolet – taka dziewczyna. Ciemna. Twarda. Szczekająca. Jej głos był zupełnie pozbawiony półtonów. Nic cicho, nic subtelnie. Jedyny jej problem to wrzaskliwa szefowa i rywalizacja z koleżanką. Praca i koniec. A teraz pożegnała się już z grupą, bo miała pełne podstawy, żeby powiedzieć, że odnalazła siebie. Jest ciepłą, miękką blondynką z dłuższymi włosami. Sukienki z lejącego się materiału, śliczne dekolty, kolczyki, ciepły głos, móstwo śmiechu. Jest też całkiem inna – urocza, spokojna. A co najważniejsze, pogodziła swoją rodzinę, skłóconą od śmierci dziadków (poszło o majątek) i urządza zjazdy rodzinne. Pogodziła się z wszystkimi. z którymi miała problem. Ta dziewczyna jest takim promykiem słońca.

Ale gdy złagodniała i przestała być Alfą, to wyrzucili ją z pracy?

Nie! Wręcz przeciwnie. Z szefową zaprzyjaźniona, z koleżankami jest miło. Po prostu królowa życia. A ja mam wielką frajdę.

Na tym polega więc twoje szczęście w pracy! Dla mnie to możliwość kontaktu z niezwykłymi ludźmi, możliwość rozmowy. Zawsze kiedy to się dzieje, dziękuję Bogu, że dał mi taki zawód, bo jak inaczej mogłabym siedzieć i gadać o ważnych i mądrych rzeczach, ale też o drobiazgach, z Kasią Miller?

Dziękuję pani szanownej… Jestem wdzięczna sobie, losowi, Bozi za to, że w mojej pracy mogę być prawdziwa. I inni ludzie razem ze mną mogą stawać się prawdziwi. Psychoterapia w PRL-u była niesłychaną enklawą prawdy, jest nią do tej pory. Nie musiałam i nie muszę w mojej pracy udawać. Pracuję z ludźmi w zamkniętym pomieszczeniu, do którego nikt poza nami, poza uczestnikami i prowadzącym, nie ma prawa wejść. Obowiązuje nas tajemnica. Mamy prawdziwą wolność.

Jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że w czasach PRL-u gadaliście na grupach o obaleniu komunizmu, wspieraliście powstanie KOR czy Solidarności…

Raz obalaliśmy komunizm w grupie alkoholików – z Marcelem Łozińskim, wybitnym dokumentalistą, kręciliśmy film o tym, jak PRL rozpija ludzi. Alkoholicy z grupy, którą prowadziłam, opowiadali przed kamerą, dlaczego piją.

Zwróć jednak uwagę na coś bardzo ważnego – obalamy komunizm i wszelkie inne opresyjne ustroje, kiedy stajemy się bardziej wolnymi ludźmi. A na tych grupach właśnie tak się dzieje. Zawsze mówię również o tym, co według mnie jest najważniejsze, czyli o wolności społecznej. Także dziś jest ona tak samo istotna. Za drzwiami psychoterapeuty ludzie nadal udają i nie są sobą. Po pierwsze, nie mówią tego, co im się nie podoba, po drugie, nie mówią tego, co chcą. A to są rzeczy niemal nierozłączne.

Nie żyjemy w wolnym kraju. Również dlatego, że to udawanie jest związane z wychowaniem, jakie fundujemy naszym dzieciom. W Polsce dzieci wychowuje się inaczej niż na przykład w USA, tam mówienie o tym, czego nie chcę: „Nie zjem zupy z brokułami, mamo, bo śmierdzi” i co chcę: „Chcę zupę z pomidorów” nie kończy się próbą utopienia dziecka w talerzu. Nie myśl, że lekceważę politykę, co to, to nie. Zawsze to udawanie czy przymuszanie do jedzenia znienawidzonej zupy jest umiejscowione politycznie w strukturze władzy. A skoro mamy jakąś władzę, a ona ma jakąś strukturę, to nie jest to wolny kraj. Żyjemy w kraju purytańskim, zaściankowym, wciąż prawicowo ściśniętym.

Dlaczego tak uważasz?

Bo na przykład kiedy jestem w przestrzeni publicznej, na spotkaniu w mediach albo na spotkaniu w auli jakiejś instytucji, to nie mogę powiedzieć wszystkiego, co bym chciała.

A co byś chciała powiedzieć, a czego powiedzieć nie możesz?

Że pierdolę! To i tamto.

A co konkretnie?

To, co bym akurat chciała pierdolić! W danej chwili! Chciałabym móc powiedzieć, że właśnie to pierdolę! A nie mogę! Bo mnie wykreślą z listy gości. A to, żebym mogła powiedzieć, że pierdolę to czy tamto, jest ważne, bo nie jestem osobą, która nie ma nic więcej do powiedzienia niż: „ja pierdolę!”. W związku z czym moje: „pierdolę” ma znaczenie! Nie mówię „kurwa” co dziesięć sekund! Ha! Ciekaaaawe! Dziś w nocy śniło mi się, że ktoś nie pozwalał mi mówić „kurwa” – i to w pracy! Było tak, jakby ktoś mi wystawiał recenzję: „Pani mówi – kurwa?! To znaczy, że pani nie jest taka, jak my byśmy chcieli”. I dobrze! Bo ja nie jestem po to, żeby być taka, jak wy byście chcieli! I nikt nie ma być taki, jak inni chcą! Mamy być tacy, jacy my chcemy być i jacy jesteśmy! To jest właśnie istota szczęścia, po które idziemy do pracy, a więc i tego szczęścia, po które idziemy w życiu. A że teraz, za „demokracji”, też nie możemy być prawdziwi, że nadal musimy udawać – to nam tego szczęścia i w życiu, i w pracy brakuje.

Owszem, musimy udawać inne rzeczy niż przed 26 laty – nie miłość do socjalizmu. Musimy się też powstrzymywać przed mówieniem czy robieniem innych rzeczy niż w PRL-u. Ale tak czy siak, znów nie jest to pełna wolność i otwartość. Ale ja mimo to mam niezwykłą enklawę wolności. Mogę więc powiedzieć, że życie mi się udało.

Zależność, że szczęśliwa praca to szczęśliwe życie, postawiłam sobie jako tezę, zaczynając pracę nad tą książką. Ty mówisz jasno i wprost, że ponieważ udała ci się praca, masz udane życie. Ale powiedz proszę, dlaczego ta wolność jest tu tak ważna? Wolność i praca to dla wielu ludzi oksymorony.

Moje życie się udało, ponieważ w pracy mogę być sobą, korzystam z moich umiejętności osobistych, z mojej intuicji. Oczywiście, korzystam też z mojej wiedzy i doświadczenia, ale przede wszystkim czerpię z siebie, bo jestem terapeutką egzystencjalną i rozumiem moją pracę z ludźmi jako spotkanie z nimi. Bardzo prawdziwe, otwierające i ich, i mnie.

I dlatego im więcej w tym spotkaniu miejsca na naturalność, a ta przecież rodzi się z wolności, tym lepiej dla nas wszystkich. Wolność jest podstawą, bo ja pracuję sobą! Nie wszyscy tak muszą, ludzie mają różne typy osobowości. Mówiąc kategoriami Carla Gustawa Junga, są myśliciele, są uczuciowcy, są intuicjoniści i… to czwarte… zawsze mi się pieprzy! Doznający. Chodzi o ludzi, którzy odczuwają wewnętrznie, dla nich najistotniejsze są sygnały płynące ze środka. Mam! Proprioceptywni! Uff… No i ja według tego podziału jestem intuicjonistką, a w drugiej kolejności – uczuciowcem. I dlatego pracuję sobą. Datego nie mogłabym pracować w korporacji. Może dziś umiałabym być sobą i tam, jednocześnie zdając sobie sprawę z różnych uwarunkowań tej stuktury i stosując świadomie pewne strategie zamiast szczerości i spontaniczności. Ale nic mnie w tym nie pociąga, dlatego do pracy tam nie poszłam, choć zaproszenia były, nie wybrałam tej drogi.

Jak pracuje psychoterapeutka, która jest intuicjonistką i uczuciowcem?

Przykładem tego jest wszystko, co robię. Ale proszę bardzo, przychodzi do mnie na psychoterapię indywidualną 55-letnia kobieta i mówi tak: „Mój mąż po 30 latach mnie rzucił! A ja wszystko robiłam! Wszystko! Był uprany i nakarmiony. I nawet jak przychodził z gośćmi, i mnie nie uprzedził, to ja zaraz robiłam przyjęcie. I tak całe życie mu poświęciłam, a on mnie rzucił!”. A ja jej na to: „A wie pani co, ja się dziwię, że rzucił panią dopiero teraz”. Ona, oburzona, pyta: „Pani chce mnie obrazić?”. „Nie, mówię pani bardzo ważną rzecz”. „A dlaczego pani tak mówi?”. „Ja bym panią rzuciła już po dwóch latach. A dlaczego? Bo pani jest nudna!”. Mówiąc tak, ryzykuję, że ona się obrazi i więcej do mnie nie przyjdzie. To się zdarza, choć bardzo rzadko. Ludzie mają prawo, żeby powiedzieć: „Ta terapeutka mi nie pasuje”. Ona jednak się nie obraziła, ale dalej złościła na mnie i dopytywała, dlaczego uważam, że jest nudna. „Bo pani robi wszystko to, co on chce, a nic z tego, co pani chce. Bo pani siebie nie szanuje i dlatego stała się pani podnóżkiem, wycieraczką i garnkiem kuchennnym, a nie kobietą, która mówi: Życzę sobie tego i tego… A tego to ja nie chcę, za to dziękuję! Ale to, to tak, to zróbmy razem koniecznie!”. Popłakała się, potem się znowu zezłościła i znowu popłakała. Ale przyszła potem parę razy, a więc tyle, ile mogła, i na koniec powiedziała mi, że teraz patrzy inaczej na to, co działo się w jej życiu. To dobrze. Ale nie może uniknąć myśli: „Zmarnowałam tyle lat”. Kiedy moich klientów nachodzą takie refleksje, mówię: „Dobrze spojrzeć do tyłu i zobaczyć, co się zmarnowało, żeby nie marnować już więcej. Została pani cała reszta życia. Może i 30 lat. Co pani zrobi z tymi latami, jak będzie pani żyła z następnym facetem? Bo co innego zrobić ukochanemu obiad, który on ubóstwia, i nawet nastać się przy kuchni kilka godzin, a co innego usługiwać mu i być podnóżkiem”.

Co wspólnego z intuicją ma ten dość obcesowy styl pracy? Przecież można powiedzieć z rozumu, że ktoś w swoim życiu coś spieprzył?

Nie, nikt nie powie tego z rozumu. Z rozumu nie powiesz: „Pani jest nudna”, ponieważ wiąże się to z ogromnym ryzykiem, że ten człowiek się na ciebie wścieknie.

Mówisz o intucji, która podpowiada ci, że możesz powiedzieć coś takiego tej właśnie osobie?

Tak, że mogę jej to powiedzieć, że warto jej to powiedzieć, że nikt jej tego nie mówił jednocześnie z taką obcesowością, ale i z taką absolutną troską i powagą jak ja. I ona to czuje. Nie oszukuję jej, nie ściemniam, nie jestem grzeczną, obcą, elegancko obojętną osobą, tylko od razu wchodzę z nią w prawdziwą, mocną relację, bez udawania. Ufam swoim uczuciom, przede wszystkim nigdy nie mówię i nie robię tego, czego nie chcę i do czego nie jestem przekonana. Traktuję ją uczciwie i wprost, ryzykując sobą. Bo wracając do tego, co to znaczy: „Pracować sobą” to oznacza, że moja wiedza zintegrowała się we mnie z moją wrażliwością, osobowością i doświadczeniem. Nie używam procedur, używam siebie. Procedur się uczyłam i nauczyłam.

Żyjemy w świecie miliarda szkoleń, kursów, dyplomów, certyfikatów i uprawnień, które gromadzimy i chwalimy się nimi. A ty mówisz, że to wszystko można rzucić w kąt? Metody, których uczy się psychologów i psychoterapeutów nie są dla was niczym Biblia dla wierzących?

Najpierw bardzo długo uczyłam się bardzo wielu rzeczy, a potem równie długo je zapominałam, by nie stosować procedur i nie być człowiekiem, który ślepo się ich trzyma… Znam wielu psychologów, którzy, tak jak mój pierwszy nauczyciel, mawiają: „Człowiek jest jak klocki. Kiedy nauczysz się je układać, to z każdym zrobisz to, co będziesz chciała”.

Nie chciałaś przejąć władzy nad ludzkimi umysłami?

Nie! Nigdy nie chciałam z nikim robić tego, co ja chcę. Nie postrzegałam również i nie chciałam widzieć ludzi jako klocki. Człowiek był dla mnie zawsze wielkim i głębokim osobistym wszechświatem. A ten nauczyciel był po prostu psychopatą! Straszny człowiek. Na szczęście później poznałam innych nauczycieli i inne szkoły, zobaczyłam, jak fajnie jest nie układać człowieka jak klocki, ale towarzyszyć mu w jego rozwoju, w jego przemianie, w jego drodze. Nie uważam, że klienta trzeba leczyć, ale jeśli chce coś zmienić, to fajnie, to ja mogę mu w drodze do tej zmiany towarzyszyć. Jak nie chce się zmieniać, to nie!

Każda terapia to dla mnie ważne spotkanie, które otwiera także mnie. Również spotkanie z tą 55-latką, którą nazwałam nudną. Jest dla mnie istotne i ciekawe, jak ona przyjmie moje słowa, czy się nadmie, czy zezłości i o tym powie, czy będzie udawała, że nic nie usłyszała…

Wróćmy do wątku, który jest ważny dla naszej książki: jak bardzo twoim zdaniem szczęście w pracy i szczęście w życiu są od siebie zależne?

W bardzo dużym stopniu. Jestem kobietą, która nigdy nie wyobrażała sobie, że mogłaby nie pracować, nie działać. Od początku było dla mnie jasne, że chcę pracować, koniecznie z ludźmi. Nigdy nie marzyłam o byciu matką i żoną, o czym marzy wiele kobiet. Panią domu – tak! Zawsze lubiłam nią być! Zwłaszcza teraz lubię być panią swojego domu w Skowieszynku. Lubię mieć przestrzeń osobistą, zależną tylko ode mnie. O tym, że nie chcę być matką, wiedziałam już w wieku 3 lat, bo to wtedy siedząc na nocniku, postanowiłam, że nie zrobię swoim dzieciom tego, co zrobiła mi moja matka. A że mając taką matkę, inaczej nie będę umiała, więc dzieci nie będzie. Mogłam je mieć bez lęku 50 lat później, bo wtedy dopiero nauczyłam się kochać. No ale na macierzyństwo było za późno.

Wygląda na to, że już od czasów nocnikowych byłaś szczera, nie tylko wobec nudnych kobiet, ale i wobec siebie, i to aż do bólu…

Tak, zawsze byłam wobec siebie niezwykle uczciwa i uważam, że ludzie wiele tracą, udając przed samymi sobą kogoś, kim nie są. Kochać siebie to przyjmować siebie ze wszystkim. I ja zdecydowanie od maleńkości miałam jasność, że chcę się rozwijać, ale też „wkładać siebie w coś sensownego”. Oczywiście wychowywanie dzieci jest bardzo sensowne! Ale to była dla mnie zamknięta droga. Czułam też, że moja ogromna energia potrzebowała zmierzyć się, sprawdzić w czymś innym. Dobrze wybrałam, bo teraz mogę padać na mordę, ale jak mam robotę do zrobienia, to się budzę. I daję z siebie wszystko. Oczywiście, potem padam dwa razy mocniej na pysk, ale jestem też bardzo zadowolona. Ba! Szczęśliwa.

W czym tkwi sekret tej niezwykłej energii, jaką masz? Co cię napędza do pracy, nawet ponad siły?

Ludzie mnie ożywiają. Jestem strasznie zmęczona, zwłaszcza ostatnio, bo mam mnóstwo przeprowadzek. Bez przerwy coś muszę pakować albo rozpakowywać. I najchętniej poszłabym na trzy dni do łóżka, ale idę ledwo żywa do tego cudnego miejsca w Kazimierzu, gdzie zazwyczaj spotykam się z moimi grupami, i siadam na tym warsztacie, jeszcze śpiąc. A tam wokół mnie są różne kobiety i zaczynamy rozmawiać o ich sprawach. One są fajne, otwarte, rozwojowe i wtedy się budzę. I jestem bardzo zadowolona…

Praca jest całym twoim życiem?

O nie! Jest jego ogromnie istotną częścią. Nadaje mojemu życiu sens i tak zwaną wyższą wartość. Dzięki pracy wiem, po co jestem. Ale to nie jedyna praca, która mogłaby nadać jakiemukolwiek życiu – także mojemu – sens! Gdybym była ogrodniczką lub tłukła kamienie na szosie, to też byłabym „po coś”. To nie jest tak, że uważam moją profesję za szczególnie wartościową, a siebie za osobę szczególnie cenną dla wszechświata.

Nie tylko szczytne cele są dla mnie ważne. Ktoś, kto tłucze kamienie na drodze, działa, żeby innym było łatwiej żyć, przemieszczać się, podróżować czy nawet uciekać. Ogrodnik z kolei pomaga innym w tym, co jest bardzo, ale to bardzo ważne, pomaga piękniej żyć…

Ogród wokół twojego domu w Skowieszynku jest piękny…

Ach, mój ogród! Kiedy jestem na wsi, budzę się i mówię: „Miller, wstajemy i idziemy zobaczyć, co zakwitło bardziej, a co przekwitło” – bo tu o tej porze roku wciąż jest kwiatowy ruch i tumult. W moim ogrodzie jest wiejskie kwiecie i skarpa, którą sama wymyśliłam, a która wygląda jak na obrazach Moneta albo innego impresjonisty, bo kwiaty spływają z niej falami, kaskadami. Tam są błękitne floksy, obok nich żółte irysy, potem białe… takie kuleczki – nie pamiętam, jak się nazywają. Potem różowe… gęsiawki! Potem… orliki! Wystają gdzieniegdzie, a obok nich ostróżki. A dalej połać ogromnych, wysokich niezapominajek. Potem jest mnóstwo bratków, bo są cudne i bardzo długo żyją. Jak się nazywa ten krzew obok rododendronu, taki na „k”?

Azalia?

Azalia wygląda podobnie, ale nie jest na „k”…

Różanecznik? Ma „k”, choć nie z tej strony…

Też go mam, ale nie o niego mi chodziło, mówię o takim dużym krzewie, kiedy go kupowałam, był w kolorze dymnego beżu. A on, cholernik jeden, w tym roku zrobił się różowy, ale też jest prześliczny! No i stokrotek jest w tym moim ogrodzie mnóstwo! Rosną w wielkich, pięknych kępach.

Zaprojektowałaś ogród samodzielnie?

Razem z moim panem ogrodnikiem, którego kocham miłością prawdziwą i głęboką, czuję, że z wzajemnością. On jest bardzo, cudownie apodyktyczny. Ale ja też potrafię się uprzeć, a wtedy on mówi: „Jak sobie szefowa życzy, to się ugnę”.

I powiem ci, że mogłabym być ogrodniczką i dzięki temu zajęciu mieć poczucie, że moje życie ma głębsze znaczenie. Praca ogrodnika uczy życia. Wszystkiego uczy. Że coś musi umrzeć, żeby się mogło narodzić na nowo. Że najpierw jest malutkie, potem większe, a potem przepiękne, a potem przestaje być. PRZESTAJE BYĆ! Gdy patrzę z okna w kuchni na te swoje bajeczne irysy, to myślę sobie tak: „Boże, one za dwa tygodnie zaczną przekwitać”. No, ale ja je mam i będę miała w oczach i w duszy, i w sercu. Są przepiękne, bladożółte. I w moich oczach zawsze takie będą. Warto o tym pamiętać, kiedy kogoś tracimy…

Dziękuję ci. Pamiętam Konrada na wiele sposobów. Kiedy go poznałam, miał 30 lat i był idealnie piękny… Istnieje mgławica, która nazywa się Irys. Emituje niebieskie światło. Może to tam wędrują dusze kwiatów i pięknych ludzi…

Właśnie! Zobacz, jak myślenie o ogrodzie zmienia wszystko, upiększa i poszerza widzenie rzeczy. Ze wszystkiego, co jest nam tu dane, to ogród najmądrzej uczy życia. Jest też jego najlepszą metaforą. Miałam na przykład dwa ładne jakby rododendrony, te na „k”, i coś je podgryzło, chyba nornica. A może kury sąsiadów, które chodzą, gdzie chcą, wlazły i wydziobały? Nie wiem. Wszystko jedno, w życiu też często nie wiemy, dlaczego ona tak zmarniała albo on oklapł jak zwiędnięty liść sałaty. Z jednym z dwóch kwiatów trzeba się było pożegnać. To była prawdziwa żałoba, żałoba za utraconym zachwytem nad kwiatem, jak nad człowiekiem, jak za utraconym marzeniem. Ważne jednak było i to – co jest ważne także w życiu – że choć jeden z dwóch kwiatów nie przeżył ataków niewiadomego zła, to drugi kwiat przeżył i nawet po jakimś czasie odzyskał formę. Cieszyliśmy się z tego ocalałego na: „k”, jakbyśmy posadzili go jeszcze raz! Ten kwiat wrócił, po kilku dniach doszedł do siebie i znów nas zachwyca. Oj! Ogród pokazuje nam najlepiej, jak niepewne są nasze plany na przyszłość, nasze oczekiwania. Na przykład zeszłoroczne malwy! Liczyłam, że pojawią się i w tym roku, że odbiją od kłączy. Nic. Ani śladu. Ile razy tak ci się w życiu zdarzyło: coś pięknego – jakiś projekt, pomysł, idee, zasadzasz. Coś tak kolorowego, coś tak ekstra, że całe serce ci śpiewa, jak to będzie cudownie, gdy to się stanie! Gdy urośnie, zakwitnie! Poświęcasz temu czas, wydajesz na to mnóstwo pieniędzy, myślisz o tym, marzysz, planujesz, jak to będzie wspaniale, gdy ucieleśni się to, co masz w głowie i w sercu, a potem puf! Figa z makiem! Nie ma… Ogród to także cudna metafora naszych pomysłów zawodowych i propozycji, jakie i ty, i ja wciąż dostajemy, a które czasem nie wypalają. A miało być tak fantastycznie, tak przyszli, tak zaoferowali: „Ależ pani Kasiu, będzie tak cudownie!”, a potem jest puf! Czyli nic. Nauczyłam się więc, że dopóki coś nie urośnie, dopóki z zasianych nasion nie przebijają się zielone łebki, dopóki coś nie jest, czyli dopóki umowa nie zostanie podpisana i nie zaczną płynąć pieniądze, to nie wiadomo, czy coś z tego obiecywania i marzenia, z tego siania, podlewania i planowania będzie. Do tego czasu możemy się tylko cieszyć propozycją, którą dostaliśmy, ale pamiętajmy, że to na razie tylko propozycja.

Tylko grządka, ale jeszcze nie kwietnik!

Właśnie tak. Rabata, ale jeszcze pusta. Mam więc, jak rozumiesz, nie tylko piękny ogród wokół swojego domu, ale też ogród metaforyczny, który pomaga mi rozumieć i akceptować życie w jego pięknie i grozie. Mam też ogród realny jako miejsce, w którym mogę wypoczywać po pracy, cieszyć się wolnymi chwilami i przygotowywać do zajęć. I mam go dzięki pracy ogrodnika! Jestem więc głęboko przekonana, ja to wiem!, że każda praca ma znaczenie. A praca ogrodnika szczególne.

Takie rozważania o ogrodzie już same w sobie dostarczają stoickiej mądrości. Dlaczego więc lekcje nie odbywają się w ogrodach, ale w klasach ? Dlaczego mediatorzy nie siadają w cieniu drzew owocowych, a za designerskimi stołami? A terapeuci, mecenasi, lekarze – dlaczego nie szukają w sobie empatii między głowami kapusty?

Gdybyśmy pracowali w ogrodach, wszystko byłoby i łatwiejsze, i głębsze, i bardziej ludzkie. Dlatego myślę sobie, że oprócz pracy z ludźmi jako psychoterapeutka mogłabym też urządzać im domy i ogrody. Domy, bo to wnętrza do życia, tak jak psychika. A tę przecież od lat pomagam ludziom posprzątać i urządzić – wreszcie wedle ich gustu. Porządkujemy ich wewnętrzne domy już nie po myśli i nie wedle gustu i poczucia wygody ich rodziców, przyjaciół, współmałżonków. Od lat pomagam ludziom, by poczuli się w sobie nareszcie u siebie, by poukładali sobie w głowie według własnego pomysłu na to, co to znaczy „być sobą”. Skoro pomagam im urządzać ich wewnętrzne domy, to mogłabym też pomagać im urządzać domy zewnętrzne, tak by i w nich czuli się u siebie!

Zmiany w domu wewnętrznym, czyli w psychice, można zaobserwować na zewnątrz, w tym, jak ludzie zmieniają wystroje swoich domów fizycznych?

Niedawno dostałam list: „Już mam lustro!”. Napisała go dziewczyna, która przez parę lat nie była w stanie kupić lustra do swojego własnego, nowego mieszkania. I to, że nie mogła tego zrobić, jest wprost niewiarygodnie metaforyczne.

Co mówi nam metafora o braku lustra w domu?

Wcześniej ta dziewczyna nie podobała się sobie. Efektem jej rozwoju jest to, że kupiła lustro, powiesiła je w swoim mieszkaniu. Ale zanim to się stało, zaczęła inaczej wyglądać. Na początku, na pierwsze warsztaty przyszła jako taka mysz, takie biedactwo. Prawie nic nie mówiła. Niewidzialne dziecko. Po czym zaczęło się okazywać, że jest niesłychanie zgrabna, że ma rewelacyjny gust, że potrafi się cudownie ubierać. No i wtedy kupiła sobie lustro. Wtedy też przestała być dziewicą, bo wreszcie się puściła…

Jeśli to przez ciebie, to zobaczysz, pójdziesz do piekła!

Pójdę do piekła z ochotą! To puszczanie bardzo jej się spodobało. Jednocześnie odnalazła swoją pogodę ducha, nie jakąś eksplozję euforii, ale spokojne, stonowane szczęście, lekki dowcip, elegancję. No, cudna jest!

A co widzi w tym lustrze?

Bardzo delikatną, bardzo szczuplutką i subtelną istotę.

Czy ty sama coś zmieniłaś w swoim życiu – domu?

Ja się sobie pozwoliłam rozbuchać. Rozejrzyj się, jak mieszkam. Ile kolorów, kwiatów, obrazów, porcelany. Zbieram je, myszkuję za nimi. Wygodne fotele, kanapy, duży stół, masa stolików „podręcznych”.

Nie jesteś tylko psycholożką, ale też filozofką. Czy studia, które oskarża się o brak sensu, gdyż nie otwierają jasnej ścieżki kariery, nie dają zatrudnienia, pomogły w poszukiwaniu szczęścia w pracy?

Tak jest, bardzo! Najbardziej interesują mnie najważniejsze pytania. Filozofia to, odkąd zaczęłam czytać, nie! – odkąd zaczęłam myśleć! – był mój konik. Skąd tu przyszliśmy? I po co tu jesteśmy? Dlaczego akurat my tu się znaleźliśmy? I skąd wziął się ten cały świat? Ku czemu to wszystko, w tym również my, zmierza? Kiedy studiowałam filozofię, zainteresowała mnie etyka, nawet zaczęłam pisać o niej doktorat.

O czym miała być ta praca z etyki?

O sumieniu u Tomasza z Akwinu[2]! Ale to mnie nie fascynowało, choć święty Tomasz mówił, że ostecznym celem ludzkim jest szczęście i pisał o tym na wielu stronach, z tym, że dla niego „szczęśliwość prawdziwa polega na oglądaniu Boga, który jest samą Prawdą”[3]. Pan profesor wybrał mi taki temat, dla mnie jednak jasne było, że bliższa mi będzie świecka etyka i filozofowie, którzy o niej pisali. Najważniejsi dla mnie byli i są John Stuart Mill i William James, czyli tzw. utalitaryści. Ta bliska mi etyka Milla opierała się na założeniu, że każdy z nas ma służyć dobrobytowi wszystkich, społeczeństwa. Najwyższym celem moralnym dla każdego z nas ma być użyteczność, czyli – i tu uwaga – przyjemność i szczęście! Dziś próbuje się je rozumieć nieco inaczej! A jakie są tego efekty? No właśnie. Mill miał więc rację, że źródłem szczęścia dla mnie czy dla ciebie nie jest konsumpcja dóbr, ale rozwój intelektualny, duchowy. Założenie jest takie, że co prawda jednostka dąży do własnego dobrobytu, ale w taki sposób, że jakby mimochodem pomnaża dobrobyt społeczny. Tezy Milla są dzisiaj jeszcze bardziej aktualne niż wtedy, kiedy je pisał, czyli w XIX wieku. Bardzo sobie cenię tę filozofię za pomysł umowy społecznej. Mill dużo o niej mówił, a fascynuje mnie ona szczególnie, bo też jest wyrazem wolności! Czym jest taka umowa? Poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie, jakie normy przyjmujemy w naszym społeczeństwie, żeby się nam wszystkim jak najlepiej żyło. Żeby jak nawiększa liczba ludzi była szczęśliwa, dzięki tym przyjętym wspólnie zasadom. Pragmatyzm społeczny jest czymś wspaniałym! Pozwala sprawdzać, co jest naprawdę dobre dla ludzi, a nie – co ma być dla nich dobre. Albo co – czego szczególnie nienawidzę – powinno być dla ludzi dobre. Znów mamy wolność i to w dążeniu do szczęścia całego społeczeństwa. To proces bardzo ludzki i dobry, a co więcej, odbywający się w naturalny, niesterowany sposób, o ile nikt, żadne państwo, kościół czy inny mądrala, nie stawia temu tamy. Widzę to nieraz na swoich grupach teraputycznych, widzę, jak ludzie ustalają razem swoje własne normy…

Wszyscy się głowią, co zamiast demokracji, która kuleje. A projekt jest gotowy! Czy jednak nie ma prawa uniwersalnego, danego z góry, naturalnego? Nawet alkoholicy mają swoje 12 kroków i nie jest tak, że każda grupa AA sama ustala sobie prawa, na przykład robi 14 kroków do trzeźwości.

Nie ma prawa danego nam z góry, jak by chciał św. Tomasz, dlatego ludzie muszą się ze sobą dogadać. Mamy pracować nad taką tolerancją, nad taką wielkodusznością, nad takim stanem otwartości umysłu i serca na bliźnich, nad takim poziomem zrozumienia i empatii, by to dogadanie się było możliwe. Jednocześnie musimy bezwzględnie zdawać sobie sprawę z tego, że jeżeli chcemy żyć w miarę spokojnie i dobrze, to musimy umieć zrezygnować z jakichś swoich wymagań, z jakichś swoich peryferyjnych oczekiwań na rzecz zbliżenia się do tego czegoś, co jest w środku. Musimy uważać, by podczas walki o swoje nie zniszczyć życia na tej naszej Ziemi.

Jak się dogadać, rezygnując z peryferii, a zostając przy centrum oczekiwań?

Jeśli żyję tu i teraz, czyli w Polsce, gdzie jest głupia prawica i brak lewicy, gdzie tak naprawdę nie mam kogo wybrać do rządzenia, ale jestem też absolutnie przekonana, że życzę sobie parytetu, a tu nagle ktoś mnie zapyta: „A jeśli dzięki parytetowi do rządu trafi ktoś taki jak Halina Nowina-Konopczyna[4]?”. Pamiętasz ją? Ja nigdy nie zapomnę, reprezentowała poglądy dokładnie przeciwne do moich, w każdej niemal sprawie. „A więc czy pani Konopczyna też?” – zapytają, a ja wówczas powiem: „Też!”. To moje „Tak” to zgoda na wspólnotę. Parytet jest najważniejszy, centralny, bo połowa świata to baby. A więc i rząd powinien składać się w połowie z bab. A jeśli ludzie wybiorą, że to mają być prawicówki, to one mają takie samo prawo tam być, jak i lewicówki. I koniec. O czym tu dyskutować? Oczywiście, jeśli byłybyśmy obie z panią Konopczyną w takim parytetowym gremium, to kłóciłabym się z nią do upadłego, ale nie powiem, że jej ma tam nie być czy że nie ma prawa głosu. Ma i już!

Jak ta akceptacja różnorodności i uznanie umowy społecznej mają się do szczęścia w pracy?

W moim przypadku wygląda to tak – jeśli w grupie terapeutycznej znalazła się osoba, która reprezentuje kompletnie inny światopogląd niż ja czy reszta kobiet, to wówczas ustalamy, czy ten światopogląd będzie nam na tyle przeszkadzał, że nie będziemy mogły razem pracować, czy też nie? Dla grupy cenny jest fakt, że są w niej ludzie o różnych światopoglądach i że zaczynamy się między sobą dogadywać. Na przykład, osoba bardzo wierząca i osoby bardzo niewierzące, a tematem może być to, czy czekać z seksem do ślubu? Jedna czeka, a druga, nim się zaręczyła, miała już kilkunastu kochanków. No i najpierw jedna patrzy na drugą jak na raroga, a potem, kiedy już się tak na siebie napatrzą, to zazwyczaj dostrzegają, że choć w tej sprawie mają tak różne podejście, to w innych są do siebie bardziej podobne. A później okazuje się, że dzięki temu spotkaniu każda z nich coś zyskała i coś straciła. Bo albo zostają z przekonaniem: „No fajnie, że jednak wybrałam to, co chciałam”, albo: „Może zacznę jednak wybierać coś innego?”. Każdy ma prawo wzrosnąć w tę stronę, która mu pasuje.

A wracając do tych 12 kroków, o których wspomniałaś, każda grupa buduje swoje normy. I kiedyś taka nowojorska grupa AA stworzyła wspólnie 12 kroków. Inni je przyjmą, jeśli uznają, że to będzie dla nich dobre. Kiedy dobrowolnie przyjmujemy normy, to jest tak, jakbyśmy sami je budowali. To ma sens, bo zasady są naprawdę ważne tylko wtedy, kiedy uznajemy je z własnej woli, a że grupa składa się z takich „ja”, więc to zasady wyznaczają także wolność grupy.

Pamiętam, jak na pierwszym roku studiów, a było to kulturoznawstwo na Uniwersytecie Wrocławskim, wykładowczyni napisała na tablicy: „Autonomia zasadza się na heteronomiach”. Głowiliśmy się nad tym przez dłuższy czas.

A to jest proste! Abyśmy mogli być sobą, być szczerzy, konieczne jest prawo, że w tej naszej wspólnocie, grupie, paczce, klubie – nie oceniamy się. Bo wtedy możemy się odważyć na każde uczucie, każdy stan. Takie dobre normy są potrzebne, inaczej nie czujemy się bezpiecznie. Każda grupa kieruje się specyficznymi zasadami. Może być nią to, że się przyjaźnimy. Wówczas dziewczyny robią razem wiele rzeczy. Chcą się umawiać poza sesjami, jeździć razem na wakacje, organizować wspólne spotkania, gotować obiady itp. A w innej grupie tylko pracujemy razem. Nic więcej. To zależy od tego, jak się ludzie dobiorą.

Tworzycie takie małe państewka.

Tak, są nawet takie chwile, że… Wiesz, czasem im zazdroszczę, że zrobiły sobie taki swój świat. Pobyłabym tam z nimi, ale to nie dla mnie. To dla nich. Ja tam nie jestem potrzebna. Odwrotnie, mają to robić samodzielnie. Ja jestem terapeutką bardzo ciepłą, ale nie uzależniam. Ludzie się przy mnie wydostają na wolność. A więc w moich grupach tworzą społeczności, budują przyjaźnie, dają sobie nawzajem wsparcie. To tak, jakbym była ich nauczycielką. Mogą mnie nawet bardzo lubić, mogę być zaproszona na wszystkie spotkania, ale nigdy nie będę taką ich uczestniczką jak one. Nigdy ze swoją przyjaciółeczką nie będę po cichu, na ucho obgadywać pani prowadzącej, bo to ja nią jestem. O tak! Ja wiem, że one mnie obgadują. Że jestem dla nich kimś ważnym, ale nie jedną z nich…

To pewnie czujesz się samotna?

Tak! Tak jak każdy nauczyciel, który jest sam w szkole pełnej swoich uczniów. Daję sobie potem prawo do zmęczenia i zrobienia: klap! Biedny Eduś mówi wtedy: „Tam się nagadałaś, to ze mną już nie chcesz”.

Widziałam cię kilka godzin po warsztatach, które prowadziłaś przez cztery dni. Czy koszty tego szczęścia w pracy nie są za duże?

To koszty życia! Muszą być! To tak samo jak z kosztami tego, że uwielbiam jeść. Widzisz, jakie są. A jeśli chodzi o koszty mojej pracy, to jednym z trudniejszych kawałków, który pojawia się nie tylko w moim zawodzie, bo i aktorzy go doświadczają, i wszyscy filmowcy, i ludzie teatru, i pisarze, jest mianowcie to, że nagle robi się dziura. Jesteś pusta. To tak, jak wówczas, gdy budujesz most. Oddajesz całe swoje życie, by stanął. I on staje! I już auta po nim jeżdżą i ludzie chodzą, i cudnie! Ale to już nie jest twój most. Ty już go nie budujesz. Oddałaś go i teraz należy do miasta. I to wtedy pojawia się ta pustka. Jak po porodzie.

I co wtedy?

Wtedy nie wolno natychmiast brać się za coś nowego, innego. Ludzie tak robią i źle na tym wychodzą. To jest rabunkowa gospodarka sobą. Musisz przeżyć to poczucie pustki. Musisz przeżyć stratę, która jest jednocześnie pomieszana z dumą, że wyszedł ci taki fajny most! Że łączy dwa brzegi, pozwala ludziom spotkać się, podróżować. A więc mieszają się w tobie jednocześnie poczucie dumy, spełnienia i straty, samotności. Już nikogo nie obchodzisz. Już wszyscy sobie poszli po tym moście, który wzniosłaś, zająć się swoimi sprawami. Nie jesteś już potrzebna i zostajesz w ciszy.

Jak aktor, który schodzi ze sceny. Dostałaś przed chwilą ogromne brawa. Ludzie cię podziwiali. Często słyszę, że chęć bycia oklaskiwanym i podziwianym to narcyzm. Nie, to nie narcyzm. To wyraz wdzięczności ludzi za to, co dostali. I ja, kiedy dostaję brawa, wiem, dałam z siebie coś dobrego. A ci, którzy mnie słuchali, dostali to, co było im potrzebne. Ale potem w garderobie, w domu, za sceną, za salą warsztatową nie jest już tak intensywnie. Nie jest tak głęboko. I stąd ta pustka. Na grupie czy na scenie rozmawia się o rzeczach najważniejszych, tak intesywnie, jak nigdzie i nigdy. I jestem wdzięczna sobie i Bozi, że wybrałam taką pracę, bo bardzo cenię intensywność i głębię, i wartość tego, co robię. Tylko potem przychodzi chwila, kiedy jestem tego pozbawiona…

Podobnie mówił mój kolega reżyser, że po premierze, po miesiącach starań, szarpaniny nagle możesz już iść. Nie jesteś nikomu potrzebny, aktorzy poszli do domów, pokój w hotelu zajmuje już ktoś inny…

Właśnie. Most stanął. Oczywiście, mimo że po zakończeniu pracy odczuwam tak boleśnie pustkę, nie chciałabym prowadzić tak intensywnego życia bez przerwy. Nie, ja wtedy w tej pustce jestem spełniona. Bardzo się cieszę, że zajęcia z moją grupą się skończyły, że uczestnicy zadowoleni wracają do swoich domów. Wszyscy intesywnie popracowali i zazwyczaj, choć nie zawsze, każdy jedzie do domu z czymś ważnym, z jakimś wewnętrznym skarbem. A wtedy jest bosko. Tylko jedno nie jest boskie, to, że muszę przejść przez tę pustkę.

Ile trwa to przechodzenie przez pustkę?

Dzień, dwa, pół dnia.

Boli?

Czy ja wiem, czy to boli? Nie boli, tylko mam poczucie dyskomfortu. Czasem jest mi bardzo smutno, kiedy kończy się grupa, którą bardzo lubię i z którą intensywnie pracowaliśmy. Wtedy sobie myślę: „Kurde, już nie pójdę z nimi na śniadanie pośmiać się razem. To rozstanie”. Za każdym razem koniec pracy to rozstanie. Kochasz tych ludzi i musisz się z nimi rozstać. Kochasz swoje dzieci i musisz je puścić w świat. Oczywiście, są terapeuci, którzy nie wchodzą w pracę emocjonalnie, ale ja wchodzę, bo jestem psychoterapeutką egzystencjalną, chcę wchodzić w pracę emocjami.

Gdybyś pracowała inną metodą, byłoby mniej tej pustki.

Ależ właśnie byłoby więcej! Bo i na grupie panowałby jakiś rodzaj emocjonalnej pustki. Ja sobie nie życzę pracować inną metodą, to jest moja metoda! Ja do niej doszłam, ja ją sobie zbudowałam. Ona mi się sprawdza, dziewczyny mówią: „Doprowadź nas chociaż do menopauzy”, na co odpowiadam: „Jak będę miała sto lat i mnie na wózku przywieziecie, to tak”. „Tak! – krzyczą. – My cię przywieziemy. Bylebyś była!”.

Dziś profesjonaliści, coachowie radzą oddzielać pracę od życia prywatnego. A ty przyjaźnisz się ze swoimi klientkami – jak je nazywasz – widuję je u ciebie w domu, i tym warszawskim, i tym w Skowieszynku.

Oczywiście, że łączę prywatne życie i pracę. I to od samego początku. Moim dodatkowym dobrem, dodatkową wartością stało się to, że aby zostać psychoterapeutką, musiałam iść na własną intensywną terapię. Na samym początku mieszkałam przez dwa miesiące w Ośrodku Psychoterapii „Rasztów”[5]. Moja praca od samego początku bardzo mocno splotła się z życiem prywatnym. Praca z ludźmi sprawia, że sama też jestem na terapii. Raz płytszej, raz głębszej, a czasem robię sobie przerwę. Ale wciąż uczę się, jak pracują inni i wciąż chcę się rozwijać, doskonalić. Jeździłam do różnych guru psychoterapii. To, co zyskałam to bezcenna wartość. Spokój, który mam w życiu prywatnym i zawodowym, osiągnęłam właśnie dzięki temu. Spadło ze mnie tak wiele rzeczy, które mnie okropnie męczyły, które mnie tak wiele kosztowały. Te rzeczy męczą nas wszystkich, a to zazdrość, a to rywalizacja, a to niepewność, a to znów strach, a to „nierówne samooceny”, a to obawa przed odrzuceniem, a to lęk przed oceną. A to: „Co ludzie sobie pomyślą?”, a to: „Co moja mamusia ze mną zrobi, jak znów dobierze mi się do skóry?!”. A to: „Co mam zrobić, żeby chłopcy mnie lubili”? A to: „Czy ja naprawdę mogę? Czy mi wolno?” – to wszystko ze mnie spadło! Uff! Jaka ulga. I ta ulga jest być może największą nagrodą za pracę, którą odwaliłam! Pracując nad sobą, powoli pozbywałam się tego wszystkiego. Pracując nad sobą, ale też pracując z ludźmi, dlatego nazywam swoje zajęcie spotkaniami. Wszyscy męczymy się z takich samych powodów – po jaką ciężką cholerę? Kto nam kazał? No niestety, to cywilizacja i wychowanie powodują, że wszyscy wychodzimy z naszych rodzinnych domów tak uformatowani. Oczywiście, bywają bardzo fajne domy, ale to jednak mniejszość.

Czy praca powinna dawać nam tak wiele, jeśli chodzi o nasz rozwój i uwolnienie się od kompleksów, rozmaitych zahamowań, jeśli chcemy być w niej szczęśliwi?

Myślę, że tak. Ale to marzenie ściętej głowy. Bardzo wiele prac ludzkich wyjaławia. Szczególnie te, które odkrył kapitalizm, zasadzające się na stwierdzeniu, że gdy ludzi stawia się przy taśmie, to bardzo dobrze się na nich zarabia. No to stawia się ludzi przy taśmach. Różnych ludzi. Wszyscy mają poczucie, że są przedmiotami. Często tego nie nazywają, nie potrafią, ale właśnie tak się czują. Jeśli ktoś ma umysł zresetowany takim zajęciem, to już niczego nie nazywa, ale mimo to wie, że jest nadużywany, że nie czuje satysfakcji, że jego praca nie ma sensu, a więc nie ma go także jego życie.

Myślę, że ogromna