Strona główna » Obyczajowe i romanse » Po trochu

Po trochu

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65595-52-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Po trochu

Najlepsze historie z życia zawsze opowiada się Po trochu, po kawałku. Ktoś coś zapamiętał i z tej pamięci rodzą się najpiękniejsze opowieści. Zupełnie tak, jakby siąść z przyjacielem i zacząć rozmowę: o sobie, o dzieciństwie na wsi, o Mamie, a jeszcze bardziej o Tacie, o wujkach, ciotkach, kuzynach. W takich chwilach chodzi o to, by mówić najprościej – bez zadęcia, bez patosu, bez wstydu: o pierwszych widzianych pożarach, o stratach, które przygotowują nas na kolejne odejścia, o czarach, o sikaniu na stojąco, o wsi, o „fuszkach życia”, o tym, że Mama mogłaby być Stingiem, ale jej się nie chce. I właśnie tak, jak w zwykłym życiu, o najważniejszych sprawach, i o tych całkiem zwyczajnych, które zna każdy – Weronika Gogola opowiada w Po trochu.

 

To jest pełna życia książka o śmierci. Przejmująca i śmieszna, bo to się przeplata, jak w życiu. Śmierć jest tu oswojona, jak to na wsi, bo przy zmarłych się czuwa. I jest to też opowieść o dorastaniu: nie jest łatwo być dziewczynką, w dodatku taką, która miota klątwy. Cieszę się, że po „Gugułach” Wioletty Grzegorzewskiej, pojawił się taki nowy, mocny głos w literaturze. | Justyna Sobolewska


Weronika Gogola, zwana też Janicką Zbójnicką, to naprawdę pankarpacka pisarska zbójnicka. Wywojowująca sobie przestrzeń ponad granicami, w całych Karpatach: polskich, ukraińskich czy słowackich. Urodziła się na jednym ich, polskim, końcu, z hukiem przetarabaniła się przez całą Karpację, by osiąść na końcu drugim. Jej opis karpackiego świata jej dzieciństwa dorównuje jakością i klimatem temu rodzajowi snów, w które zapada się leżąc w słońcu, na trawie, w lekkim górskim wietrzyku. Pod kątem leżąc, bo to w końcu Karpaty. | Ziemowit Szczerek

Polecane książki

Kwestia połączeń i fuzji przedsiębiorstw bankowych dążących do poprawy konkurencyjności należała do najważniejszych problemów bankowości polskiej w latach 1990. i z pewnością nadal stanowić będzie integralny element przemian strukturalnych sektora bankowego w Polsce. Ranga tego zjawiska wynikała z w...
„The Tell-Tale Heart. Zdradzieckie serce” to gotyckie w formie opowiadanie o zbrodni dokonanej przez szaleńca. Edgar Allan Poe – amerykański poeta, nowelista krytyk i redaktor. Jego twórczość, a zwłaszcza pełne grozy i fantastyki opowiadania, to jedno z najważniejszych zjawisk w literaturze światow...
Emanujące ciepłem, nasycone emocjami opowiadanie, ukazujące obraz destrukcyjnego, lecz zarazem romantycznego i zmysłowego zauroczenia dwóch skłóconych ze sobą osób. Które uczucie zwycięży? Czy dwoje ludzi, podążających różnymi ścieżkami może się spotkać u ich zbiegu? I czy będą chcieli dalej iść ws...
Spektakularny debiut bestsellerowej autorki specjalizującej się w literaturze dark romance i new adult Kiedy ojciec Summer bierze ślub, do jej rodziny dołącza Kevin, syn macochy. Choć w praktyce jest jej przybranym brat, dziewczyna nie może powstrzymać fascynacji chłopakiem. Nie łączą ich więzy krwi...
Doświadczona opiekunka noworodków, która przez wiele lat opiekowała się dziećmi gwiazd, przedstawia wyjątkowy poradnik dla spanikowanych rodziców, którzy obawiają się tego, czy poradzą sobie z opieką nad niemowlakiem. Również i ci, którym wydaje się, że wiedzą wszystko o przewijaniu, karmieniu i usy...
Celem monografii jest zgłębienie za pomocą ekonomicznej analizy prawa problematyki poszukiwania efektywności spółek kontrolowanych przez Skarb Państwa, które powszechnie są postrzegane jako nieefektywne. Istota problemu badawczego sprowadza się do pytania, czy istnieje narzędzie prawne, które umożli...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Weronika Gogola

We­ro­ni­ka Go­go­la

Po tro­chu

Wro­cław 2017

Że­gnam cię, mój świe­cie we­so­ły,

Już idę w śmier­tel­ne po­pio­ły:

Rwie się ży­cia przę­dza, śmierć mnie w grób za­pę­dza,

Bije pierw­sza go­dzi­na.

Że­gnam was, ro­dzi­ce ko­cha­ni,

Zna­jo­mi, krew­ni i pod­da­ni:

Za ła­skę dzię­ku­ję, z opie­ki kwi­tu­ję,

Bije dru­ga go­dzi­na.

Że­gnam was, mili przy­ja­cie­le,

Mnie pod głaz czas gro­bo­wy ście­le:

Już śmier­tel­ne oczy sen wiecz­ny za­mro­czy,

Bije trze­cia go­dzi­na.

Że­gnam was, kró­lo­wie, ksią­żę­ta,

Ciesz­cie się w swém szczę­ściu, pa­nię­ta:

Już słu­żyć nie mogę, wy­bie­ram się w dro­gę,

Bije czwar­ta go­dzi­na.

Że­gnam was, mi­try i ko­ro­ny,

Cze­kaj­cie swo­ich rząd­ców, tro­ny:

Ja w pro­gi gro­bo­we zni­żać mu­szę gło­wę,

Bije pią­ta go­dzi­na.

Że­gnam was, po­zo­sta­li słu­dzy,

Tak moi, jako téż i dru­dzy:

Idę w śmier­ci śla­dy, bez wa­széj pa­ra­dy,

Bije szó­sta go­dzi­na.

Że­gnam was, prze­pysz­ne po­ko­je,

Już w wa­sze nie wnij­dę po­dwo­je:

Już czas méj ża­ło­bie dał ga­bi­net w gro­bie,

Bije siód­ma go­dzi­na.

Że­gnam was, po­zo­sta­łe stro­je,

Już o was by­najm­ni­éj nie sto­ję:

Mól bę­dzie po­sła­nie, ro­bak koł­drą sta­nie,

Bije ósma go­dzi­na.

Że­gnam was, wszyst­kie ele­men­ta,

Ży­wio­ły, po­wietrz­ne pta­szę­ta:

Już was nie oba­czę, w dół gro­bo­wy ska­czę,

Bije dzie­wią­ta go­dzi­na.

Że­gnam was, nie­bie­skie pla­ne­ty,

Do swo­jéj dą­żyć mu­szę mety:

In­nym przy­świe­caj­cie, mnie do­ko­nać daj­cie,

Bije dzie­sią­ta go­dzi­na.

Że­gnam was, naj­mil­sze za­ba­wy,

We­wnętrz­ne, po­wierz­chow­ne spra­wy:

Już nie wol­no bę­dzie jeść, pić na urzę­dzie,

Bije je­de­na­sta go­dzi­na.

Że­gnam was, go­dzi­ny mi­nio­ne,

Mo­men­ta i dni upły­nio­ne:

Już ze­gar wy­cho­dzi, in­dex nie za­wo­dzi,

Do wiecz­ne­go spa­nia śmierć du­szę wy­ga­nia,

Bije dwu­na­sta go­dzi­na.

pierwsza godzina

W Ol­szy­nach biją w dzwo­ny z róż­nych po­wo­dów. Naj­czę­ściej na Anioł Pań­ski. Rano i wie­czo­rem też. Za­wsze o tej sa­mej po­rze. No i pół go­dzi­ny przed każ­dą mszą. Ale w dzwo­ny bije się też na śmierć. Naj­pierw trze­ba po­biec do wuj­ka Jan­ka, naj­le­piej od razu, bo wu­jek Ja­nek za­wsze wszyst­ko wie: kto umarł, dla­cze­go i kie­dy po­grzeb. Cza­sem dzwo­ny sły­chać rów­no­cze­śnie z wy­ciem sy­ren stra­żac­kich. Wte­dy jest po­żar. Naj­pierw stra­ża­cy uru­cha­mia­ją sy­re­ny, a za­raz po­tem od­zy­wa­ją się dzwo­ny. Ale wte­dy już do ni­ko­go się nie bie­gnie ani nie dzwo­ni, tyl­ko wy­cho­dzi się przed dom i pa­trzy, skąd idzie łuna. Cza­sem ją wi­dać, a cza­sem nie. Ale tam­tej nocy nie mu­sie­li­śmy na­wet wy­cho­dzić z domu, bo po­żar był tuż pod na­szym oknem. Le­ża­łam już w łóż­ku, kie­dy za­czę­ły wyć sy­re­ny. Za­raz po­tem do domu za­pu­kał wu­jek Wła­duś i po­wie­dział spo­koj­nym gło­sem: Gie­es się pali. Wu­jek Wła­duś był dzwon­ni­kiem i za­wsze mu­siał być w po­go­to­wiu, żeby bić w dzwo­ny, kie­dy trze­ba. Za­wsze mó­wił spo­koj­nym, ci­chym gło­sem. To do nie­go wszy­scy krzy­cze­li, dla­te­go że był głu­chy. On już nie po­trze­bo­wał krzy­czeć. Po­wie­dział: Gie­es się pali. Od razu chcia­łam wy­biec na pole i zo­ba­czyć to na wła­sne oczy. Ale Mama po­wie­dzia­ła, że nie mogę, bo tam śmier­dzi, wszyst­kie che­mi­ka­lia się palą i mogę do­stać od tego raka. Mama za­wsze stra­szy­ła mnie ra­ka­mi albo wil­ka­mi. Mó­wi­ła: Nie drap pie­przy­ków, bo do­sta­niesz raka. Nie siedź na ka­mie­niu, bo do­sta­niesz wil­ka. Nie wiem, cze­go mia­łam się bać. Cza­sa­mi so­bie na­wet my­śla­łam, że by­ło­by miło do­stać raka. Wil­ka może nie, bo jed­nak wilk jest strasz­niej­szy. Ale raka? Kie­dy Tata był mały, to moż­na jesz­cze było ło­wić raki w Ol­szyn­ce. Te­raz już nie. Po pro­stu już ich nie ma.

Chcia­łam zo­ba­czyć po­żar na wła­sne oczy, ale mu­sia­łam za­do­wo­lić się wej­ściem na pa­ra­pet i pa­trze­niem przez okno. Dziw­nie to wy­glą­da­ło. Gie­es był naj­więk­szym skle­pem w Ol­szy­nach. Był jesz­cze ma­ga­zyn, ale to nie to samo. W ma­ga­zy­nie ku­po­wa­ło się gwoź­dzie, a w gie­esie sło­dy­cze. A te­raz cały ten bu­dy­nek za­mie­nił się w wiel­ką ścia­nę ognia. Trzask sły­chać było na­wet w moim po­ko­ju. Pa­trzy­łam na ogień i tro­chę się ba­łam, że przyj­dzie do nas, tak jak po­wódź. Może dla­te­go się po­si­ka­łam.

Było mi też tro­chę smut­no, że już ni­g­dy nie będę mo­gła tam pójść. Kie­dy Mama albo cio­cia wy­sy­ła­ły mnie na za­ku­py, za­wsze po­zwa­la­ły mi zo­sta­wić so­bie resz­tę. Resz­ty ni­g­dy nie było do­syć, żeby ku­pić so­bie jaj­ko nie­spo­dzian­kę, ale na li­za­ka za­wsze star­czy­ło. Ta­kie­go cze­ko­la­do­we­go, któ­ry cią­gnął się jak krów­ka. Kie­dy pro­si­łam Mamę o jaj­ko nie­spo­dzian­kę, za­wsze od­po­wia­da­ła: Uzbie­raj so­bie. Tyl­ko dzia­dek przy­wo­ził mi z Są­cza jaj­ka nie­spo­dzian­ki zu­peł­nie za nic. Ale on nie przy­jeż­dżał za czę­sto. Więc zbie­ra­łam do skar­bon­ki wszyst­kie resz­ty z za­ku­pów, aż skar­bon­ka się wy­peł­ni­ła. My­śla­łam, że je­stem bo­ga­ta. Że stać mnie na­wet na kloc­ki Lego. Ale to były sta­re pie­nią­dze. Wy­sy­pa­łam wszyst­ko, co na­zbie­ra­łam przez całe wa­ka­cje, i oka­za­ło się, że star­czy mi do­kład­nie na jed­no jaj­ko nie­spo­dzian­kę. Ja­koś to wszyst­ko mi się przy­po­mnia­ło, kie­dy pa­trzy­łam na pło­ną­cy gie­es. Czu­łam na­wet, jak cze­ko­la­da roz­pły­wa mi się na pod­nie­bie­niu. Jak się dłu­go pa­trzy w ogień, to róż­ne dziw­ne my­śli przy­cho­dzą do gło­wy. A to był bar­dzo duży ogień.

Mia­łam swo­ją ta­jem­ni­cę. Pod gie­esem za­wsze sta­li pi­ja­cy. I je­den z nich bar­dzo mnie lu­bił i za­wsze ku­po­wał mi lody Apacz. Strasz­nie wsty­dzi­łam się, że to pi­jak daje mi lody, i ja­dłam je bar­dzo szyb­ko, tak żeby zdą­żyć przed po­wro­tem do domu. Aż bo­la­ły mnie zęby. Brzy­dzi­łam się tego, że pi­jak. Miał dłu­gie rzę­sy, ta­kie jak moja ulu­bio­na pani w ko­ście­le, taka blon­dyn­ka, któ­ra za­wsze stoi przy tym sa­mym fi­la­rze i jest bar­dzo pięk­na, jak księż­na Dia­na. Na­praw­dę pięk­na. Cho­ciaż ma po­pę­ka­ne pię­ty.

Pa­trzy­łam na ogień i my­śla­łam so­bie, że coś się chy­ba skoń­czy­ło. Nie wie­dzia­łam do­kład­nie co, ale po pro­stu ta­kie mia­łam prze­czu­cie. Pa­li­ło się całą noc. Przy­je­cha­li na­wet z OSP z Oł­pin, bo sprzę­tu mie­li za mało. Ogień nie chciał zejść. Nie przy­zna­łam się do tego, że się po­si­ka­łam, i po­szłam spać w mo­krych majt­kach. Po­tem cały dzień bar­dzo mnie swę­dzia­ło. Ale wsta­łam rano i za­miast do szko­ły, po­szłam po­pa­trzeć na to, co zo­sta­ło po gie­esie. Wszy­scy tak zro­bi­li­śmy. Wy­glą­da­ło to jak cmen­ta­rzy­sko sło­ni w Kró­lu Lwie. Jak ja­kieś sta­re za­mczy­sko, w któ­rym stra­szy.

Kie­dy jesz­cze cho­dzi­łam do przed­szko­la, cza­sem szli­śmy na spa­cer do chat­ki cza­row­ni­cy. Trze­ba było wyjść pod górę, obok pla­cu za­baw, i iść w stro­nę lasu. Gdzieś w po­ło­wie dro­gi był sta­ry za­gaj­nik, a w nim wa­lą­ca się cha­ta. Pa­nie przed­szko­lan­ki mó­wi­ły, że tam wła­śnie miesz­ka­ła cza­row­ni­ca. Nie­któ­rzy w to wie­rzy­li, inni nie. Ale ja ją kie­dyś wi­dzia­łam. A te­raz pa­trzy­łam na zglisz­cza gie­esu i my­śla­łam, że wszyst­kie te che­mi­ka­lia, o któ­rych mówi Mama, pa­ru­ją te­raz na mnie. Chłop­cy bro­dzi­li no­ga­mi w czar­nym smo­li­stym po­pie­le i szu­ka­li pie­nię­dzy. Wszyst­kie dzie­cia­ki prze­cze­sy­wa­ły ten wiel­ki szkie­let. Ja tyl­ko pa­trzy­łam. Ba­łam się wspi­nać na te ru­iny. Za­wsze się ba­łam wspi­nać. I pły­wać. Lu­bię być bli­sko zie­mi: wte­dy czu­ję się bez­piecz­nie. Wspi­nać się mogę je­dy­nie po drze­wach. Ale to dla­te­go, że drze­wo prze­cież wy­ra­sta z zie­mi i tak nie do koń­ca jest się od niej od­dzie­lo­nym. Naj­czę­ściej wspi­na­my się z Kar­cią i Agą w Po­rem­bi­sku. Wcho­dzi­my do wiel­kiej pa­ryi, bie­rze­my ze sobą dłu­gi sznur. Roz­dzie­la­my się i jed­na zo­sta­je po jed­nej stro­nie, a dwie na­prze­ciw­ko. Wy­bie­ra­my naj­wyż­sze drze­wa i wspi­na­my się tak wy­so­ko, jak tyl­ko mo­że­my. Prze­wie­sza­my linę przez pa­ry­ję, od jed­ne­go drze­wa do dru­gie­go, i wy­sy­ła­my so­bie taj­ne wia­do­mo­ści w pu­deł­ku od za­pa­łek. Naj­czę­ściej pi­sze­my o Bla­dych Twa­rzach, któ­re mogą w każ­dej chwi­li na­dejść. Bo je­ste­śmy In­dia­na­mi. Nikt nie chce być Bla­dą Twa­rzą. Lu­dzie z Ol­szyn wy­glą­da­ją jak In­dia­nie. Jak się dłu­go pra­cu­je na słoń­cu i wie­trze, to twarz robi się wła­śnie taka in­diań­ska. Bla­de Twa­rze przy­jeż­dża­ją z Tar­no­wa. Piją sok grejp­fru­to­wy i dzi­wią się, że nie znam jego sma­ku i krzy­wię się i plu­ję, kie­dy piję go pierw­szy raz. Albo że boję się zjeść se­rek ple­śnio­wy. Jak się coś wi­dzi pierw­szy raz, to czło­wiek się boi. In­dia­nie je­dzą je­li­ta z dzi­kie­go ba­wo­łu. W na­szym przy­pad­ku to były chrup­ki Flips. Kie­dy po­lo­wa­ły­śmy na mu­stan­gi w Po­rem­bi­sku, bli­sko Ma­de­ry, śmia­li się z nas: Tam są tyl­ko owce i kro­wy! Gdzie mu­stan­gi! Nie wiem, jak to jest, ale nie­któ­rzy wi­dzą coś, cze­go nie po­win­no być, a inni nie. Tak jest z cza­row­ni­cą i mu­stan­ga­mi w Ol­szy­nach. Nie­któ­rzy je wi­dzą, inni nie. Nie wiem dla­cze­go.

Sta­łam i pa­trzy­łam, jak moi ko­le­dzy prze­cze­su­ją zglisz­cza, jak szu­ka­ją skar­bu. Przez chwi­lę na­wet za­wa­ha­łam się, czy nie za­cząć się wspi­nać ra­zem z nimi, ale przy­bie­gli do­ro­śli i prze­go­ni­li nas z krzy­kiem, że to prze­cież może ru­nąć i marsz do szko­ły. Mu­sie­li­śmy wie­trzyć kla­sę, bo wszy­scy śmier­dzie­li­śmy po­ża­rem. To dziw­ny za­pach. Ani lep­ki, ani su­chy. Ale bar­dzo moc­ny. Ale za­pa­chy też kie­dyś wie­trze­ją.

druga godzina

Na wio­snę za­czy­nał się wy­syp żab. Prze­ska­ki­wa­ły przez as­falt jed­na po dru­giej, w so­bie tyl­ko wia­do­mym kie­run­ku. Le­ża­ły po­tem zmu­mi­fi­ko­wa­ne na as­fal­cie obok wy­su­szo­nych koń­skich gó­wien. Żaby na wio­snę od­da­wa­ły się mi­ło­snym ry­tu­ałom, któ­rych do koń­ca nie ro­zu­mia­łam. Skle­ja­ły się ze sobą i jed­na na dru­giej ska­ka­ły przed sie­bie. Naj­pierw chło­pa­ki wpa­dli na po­mysł roz­dzie­la­nia ich. To przy­po­mi­na­ło od­pi­na­nie rze­pów w adi­da­sach. Po­tem od­kry­li, że żaby moż­na na­dmu­chi­wać, wkła­da­jąc im słom­ki do od­by­tów. Pęcz­nia­ły wte­dy jak ba­lo­ni­ki: mia­ły ela­stycz­ną skó­rę jak wiel­kie dmu­cha­ne Go­dzil­le, któ­re ku­po­wa­ło się na od­pu­stach. A po­tem w te na­brzmia­łe żaby rzu­ca­li ka­mie­nia­mi, a one wy­bu­cha­ły. Pew­nie każ­de­go roku, o tej sa­mej po­rze, ja­cyś chłop­cy wpa­da­ją na po­mysł dmu­cha­nia w żaby słom­ką. I w grun­cie rze­czy cie­szę się z tego, ina­czej być może nie by­ło­by tej ca­łej wie­czor­nej mu­zy­ki, bo żaby w nocy śpie­wa­ją z tę­sk­no­ty za tymi, któ­re nie do­tar­ły. Tak mi po­wie­dział Tata.

W Ol­szy­nach noc­na mu­zy­ka zmie­nia się, ale nie za czę­sto. Przez cały rok kon­cer­tu­ją psy. Coś do sie­bie mó­wią. Cza­sa­mi wyją, cza­sem szcze­ka­ją. Od domu do domu. Kie­dyś ba­łam się, że wi­dzą rze­czy, któ­rych nie po­win­ny wi­dzieć. Ale po­tem po­my­śla­łam, że może po pro­stu mó­wią so­bie „do­bra­noc”? Do­brze jest, kie­dy ktoś ci mówi „do­bra­noc”.

Tak jak my z sio­strą. Nie lu­bi­ły­śmy się. Bar­dzo dłu­go. By­łam dla niej nie­do­bra. De­ner­wo­wa­ła mnie, bo za­wsze pa­łę­ta­ła się mię­dzy no­ga­mi i chcia­ła cho­dzić ze mną do Siei, a my z Sie­ją już mia­ły­śmy swo­je spra­wy. Po­tem za­czę­łam ją szko­lić i nią dy­ry­go­wać. Naj­czę­ściej się da­wa­ła, ale cza­sem nie. Ale na­wet jak kłó­ci­ły­śmy się bar­dzo i by­ły­śmy dla sie­bie nie­do­bre, to po­tem było nam głu­pio. Dla­te­go wy­my­śli­ły­śmy for­muł­kę na do­bra­noc, żeby nie prze­pra­szać cią­gle, przez cały dzień, bo wia­do­mo, że tro­chę się tego uzbie­ra. Za­miast „do­bra­noc” mó­wi­ły­śmy so­bie: Do­bra­noc i prze­pra­szam za wszyst­ko, co ci dzi­siaj wszyst­kim złe­go zro­bi­łam i za­wsze wszyst­kim zro­bi­łam. Mia­ły­śmy je­den wspól­ny po­kój. Kie­dy by­ły­śmy małe, spa­ły­śmy ra­zem. Pew­ne­go razu Ma­ry­sia po­si­ka­ła się w nocy na moją bluz­kę z Kró­li­kiem Bug­sem. Na dru­gi dzień po­śli­ni­łam czer­wo­ną kred­kę, po­ma­lo­wa­łam so­bie nią szy­ję, bie­ga­łam z no­żem i krzy­cza­łam, że się za­bi­łam i że ją też za­bi­ję. Strasz­nie pła­ka­ła. Ale były też mo­men­ty, kie­dy by­łam dla niej do­bra. Raz we­szła przy­pad­ko­wo w gniaz­do os, bo zbie­ra­ła wi­śnie. Osy wle­cia­ły jej pod ubra­nie i strasz­nie ją po­cię­ły. Do­sta­ła drga­wek. My­śla­łam, że umrze. Da­łam jej wte­dy swo­ją na­klej­kę z pa­ste­recz­ką z Toy Sto­ry, ale kie­dy za­ży­ła le­kar­stwa, a cio­cia ob­ło­ży­ła ją ki­szo­ną ka­pu­stą i wszyst­ko wró­ci­ło do nor­my, to ją jej ode­bra­łam. Nie by­ły­śmy dla sie­bie naj­mil­sze. Dla­te­go wła­śnie wy­my­śli­ły­śmy tę for­muł­kę przed snem. Może psy też prze­pra­sza­ły sie­bie na­wza­jem za to, że je­den dru­gie­go po­gryzł albo ob­si­kał nie swój te­ren?

Naj­pięk­niej­szą mu­zy­kę gra­ją świersz­cze i żaby. Kie­dy otwie­ra się okno w ciem­no­ści, la­tem, kie­dy jest bar­dzo cie­pło, sły­chać gło­sy świersz­czy prze­pla­ta­ne z ża­bi­mi i wte­dy szyb­ciej się za­sy­pia. Bar­dzo lu­bię ła­pać świersz­cze i przy­glą­dać im się z bli­ska. One są do­bre, bo gra­ją mu­zy­kę. Im ni­g­dy nie zro­bi­ła­bym krzyw­dy. Tak jak świe­tli­kom, cho­ciaż świe­tli­ki są tro­chę dziw­ne. Za­wsze w imie­ni­ny wuj­ka Jan­siu­sia ro­bi­li­śmy ogni­sko, bie­ga­li­śmy z kieł­ba­sa­mi na­bi­ty­mi na pa­ty­ki i ła­pa­li­śmy świe­tli­ki do sło­ików, bo mie­li­śmy na­dzie­ję, że będą świe­cić ra­zem i zro­bi się lam­pa. Ale świe­tli­ki bały się, ga­sły im ku­per­ki i nic z tego nie wy­cho­dzi­ło. Nie prze­szka­dza­ło mi to wciąż je lu­bić. Za to bar­dzo nie lu­bi­łam pa­ją­ków, bo gry­zły mnie w nocy. Dla­te­go z ze­msty lu­bi­łam wy­ry­wać im nogi. Tata mó­wił, że to nie­uczci­we i że tak nie wol­no, bo daw­niej ma­wia­no, że pa­ję­czy­na w domu do­brze o domu świad­czy. I że daw­niej, jak nie było an­ty­bio­ty­ków, to bra­ło się pięt­kę chle­ba, śli­ni­ło i przy­le­pia­ło pa­ję­czy­nę. Cio­cia też za­wsze to po­wta­rza­ła, a jed­nak bra­ła ko­lo­ro­wą jak tę­cza mio­teł­kę i ścią­ga­ła wszyst­kie pa­ję­czy­ny ze ścian i za­ka­mar­ków.

Naj­wię­cej pa­ję­czyn było na sta­rym gan­ku, któ­ry był za­wsze za­mknię­ty, od­kąd umarł dzia­dek Sta­szek i prze­nie­śli tam­tę­dy trum­nę. Wte­dy po­sta­no­wi­li zro­bić wej­ście do domu od dru­giej stro­ny. Na gan­ku sta­ła sta­ra wer­sal­ka i ma­szy­na do szy­cia Sin­ger, bo to było jesz­cze przed tym, jak wszy­scy za­czę­li ku­po­wać ma­szy­ny Sin­ger i sta­wiać je w sa­lo­nach. Klu­czyk do gan­ku wi­siał w piw­ni­cy obok gra­bek. Nie wol­no nam było tam wcho­dzić, ale ja wie­dzia­łam, gdzie jest. Za­wsze wie­dzia­łam ta­kie rze­czy. Któ­re­goś razu, kie­dy przy­je­cha­ła Tina z Tar­no­wa, wpa­dłam na po­mysł, że mo­że­my prze­cież nie­zau­wa­żo­ne przez ni­ko­go wziąć ten klu­czyk i wejść do środ­ka. Tak też zro­bi­ły­śmy. Na we­ran­dzie pach­nia­ło ina­czej niż w ca­łym domu, kurz był po­ma­rań­czo­wy, ścia­ny kru­szy­ły się na ró­żo­wo. Za­czę­ły­śmy ska­kać po wer­sal­ce, któ­ra strasz­nie skrzy­pia­ła, i wte­dy za­uwa­ży­ły­śmy, że za nią jest strasz­nie dużo mar­twych mo­ty­li. Naj­wię­cej było tam pa­ziów kró­lo­wej. Za­czę­ły­śmy je wy­cią­gać i de­li­kat­nie kłaść je­den obok dru­gie­go. Wy­glą­da­ły, jak­by spa­ły. Nie­któ­re z nich były już moc­no po­kru­szo­ne. Ze­bra­ły­śmy dzie­sięć pa­ziów kró­lo­wej, jed­no skrzy­dło cy­tryn­ka i jed­ną ćmę. Wło­ży­ły­śmy wszyst­ko do sta­re­go pu­deł­ka na nici, któ­re zna­la­zły­śmy w sin­ge­rze. Po­sta­no­wi­ły­śmy, że trze­ba im spra­wić po­grzeb, że za­słu­gu­ją na swo­je wła­sne cmen­ta­rzy­sko. Wy­nio­sły­śmy pu­deł­ko z we­ran­dy, zo­sta­wi­ły­śmy klucz w piw­ni­cy i po­szły­śmy do ogród­ka cio­ci Te­re­sy. Ogró­dek Mamy był ogród­kiem wa­rzyw­nym, ro­sły tam tru­skaw­ki, sa­ła­ta, mar­chew­ka, pie­trusz­ka, ce­bu­la. W ogród­ku cio­ci były tyl­ko kwia­ty i jed­na grząd­ka tru­ska­wek. Zna­la­zły­śmy miej­sce za al­ta­ną ob­ro­śnię­tą wi­no­ro­ślą. Było tam bar­dzo ciem­no i wil­got­no. Wy­ko­pa­ły­śmy grab­ka­mi do­łek i wło­ży­ły­śmy pu­deł­ko do środ­ka. Chcia­ły­śmy coś za­śpie­wać, ale nie wie­dzia­ły­śmy co. Coś po­grze­bo­we­go. Tyl­ko że nic nie zna­ły­śmy. Tina stwier­dzi­ła, że naj­le­piej bę­dzie za­śpie­wać pio­sen­kę z Po­ca­hon­tas. Naj­pierw udzie­li­ły­śmy so­bie ko­mu­nii świę­tej: Tina uklę­kła przede mną, a ja po­ło­ży­łam jej wi­no­gro­no na ję­zyk, mó­wiąc: Cia­ło Chry­stu­sa. Prze­że­gna­ła się, po czym wsta­ła, ja uklę­kłam, ona po­ło­ży­ła mi wi­no­gro­no na ję­zyk i tym ra­zem ona po­wie­dzia­ła: Cia­ło Chry­stu­sa. Po czym wsta­ły­śmy, prze­że­gna­ły­śmy się raz jesz­cze dla pew­no­ści i od­śpie­wa­ły­śmy w sku­pie­niu Ko­lo­ro­wy wiatr. Bar­dzo lu­bi­ły­śmy ba­wić się w po­grze­by i w ko­mu­nię świę­tą. Naj­czę­ściej by­łam księ­dzem. Na­wet mój sta­ry ku­zyn, któ­ry był już w ósmej kla­sie, ba­wił się z nami, klę­kał przede mną, a ja bło­go­sła­wi­łam go pa­ty­kiem. Ten ku­zyn za­wsze się śli­nił i pach­niał wia­trem, i cho­ciaż był star­szy, to ba­wił się z nami. Mama po­wie­dzia­ła, że to dla­te­go, że nie wszy­scy lu­dzie ro­sną w ta­kim sa­mym tem­pie. Cza­sa­mi też ba­wi­li­śmy się w druż­bę we­sel­ne­go. Za­zwy­czaj on chciał być druż­bą. Brał mop, wsia­dał na skła­da­ka i zjeż­dżał z gór­ki, śpie­wa­jąc Maj­tecz­ki w kro­pecz­ki. Też chcia­łam być druż­bą, nie ro­zu­mia­łam, dla­cze­go dziew­czyn­kom nie wol­no być mi­ni­stran­tem albo wła­śnie druż­bą. Po­kłó­ci­li­śmy się o to, on zsiadł ze skła­da­ka i za­czął mnie du­sić, przy­kła­da­jąc mi do gło­wy pi­sto­let, któ­ry wu­jek Zdzi­sek ku­pił u Ru­skich. Le­d­wo mu się wy­śli­zgnę­łam, krztu­sząc się, bo wci­snął mi tę gul­kę z szyi do prze­ły­ku. On jak gdy­by ni­g­dy nic wsiadł na ro­wer i zje­chał na dół, śpie­wa­jąc Maj­tecz­ki w kro­pecz­ki. Chcia­łam się na nim ze­mścić i za­czę­łam w my­ślach wy­ma­wiać za­klę­cie: Sur­tu­pur­tu za tymi kur­wa­mi. Za­wsze kie­dy chcia­łam ko­muś zro­bić krzyw­dę, wy­ma­wia­łam to za­klę­cie: Sur­tu­pur­tu za tymi kur­wa­mi. To było je­dy­ne prze­kleń­stwo, któ­re mo­głam wy­po­wia­dać na­wet na głos, bo zna­la­złam je w Wiel­kiej księ­dze ślą­skich ba­jek i Mama nie mo­gła mi nic na to od­po­wie­dzieć, bo prze­cież baj­ki są dla dzie­ci i ba­jek się nie za­bra­nia. Za­ci­snę­łam więc pię­ści i w my­ślach za­czę­łam po­wta­rzać: Sur­tu­pur­tu, sur­tu­pur­tu. Uda­ło się. Ko­łek od mopa do­stał się mię­dzy szpry­chy, ku­zyn prze­wró­cił się i roz­trza­skał so­bie nos o żwir. Zro­bi­ło mi się go tro­chę żal, więc po­bie­głam po wodę utle­nio­ną, żeby za­lać mu ranę, ale też tro­chę dla­te­go, żeby zo­ba­czyć, jak się pie­ni. Wie­dzia­łam, że bę­dzie go to bo­la­ło. No więc tak nie do koń­ca było mi go żal. Ale kie­dy wró­ci­łam z wodą, już go nie było, bo wu­jek Zdzi­sek wy­biegł z domu i strasz­nie na nie­go na­krzy­czał, że mop nie słu­ży do wkła­da­nia w szpry­chy i tego typu rze­czy. Wte­dy na­praw­dę zro­bi­ło mi się żal ku­zy­na, bo niby ja­kim pra­wem wu­jek mówi coś ta­kie­go, sko­ro sam, kie­dy się na­pi­je, tań­czy z mo­pem i pod­ska­ku­je.

Tym­cza­sem przy­szedł do nas wu­jek Grze­siek z wiel­ką re­kla­mów­ką pach­ną­cą mię­sem. Mie­li za­bi­jac­kę. Uwiel­bia­łam to. Wu­jek przy­no­sił wte­dy całą re­kla­mów­kę mię­sa, kieł­bas, ka­szan­kę, wszyst­ko jesz­cze cie­płe. Naj­bar­dziej lu­bi­łam pasz­tet, któ­ry le­ciut­ko roz­sma­ro­wy­wał się po chle­bie. Chleb też był pie­czo­ny u nich w domu, miał czar­ną gorz­ką skór­kę. Cio­cia Te­re­sa opo­wia­da­ła, że jak byli mali i cho­dzi­li do pra­bab­ki We­ro­ni­ki do Na­do­la, a ona upie­kła wiel­ki chleb i aku­rat mia­ła świe­żo ubi­te ma­sło, to żło­bi­ła cały śro­dek bo­chen­ka, tak że zo­sta­wa­ła tyl­ko skór­ka, i do tej sko­ru­py ze skór­ki wkła­da­ła świe­że ma­sło. Z miąż­szu ro­bi­ło się w rę­kach kul­ki, któ­re po­tem moż­na było dłu­go śli­nić, aż czu­ło się na ję­zy­ku kwa­śny po­smak. Za­wsze za­zdro­ści­łam cio­ci i Ta­cie, że pra­bab­ka We­ro­ni­ka da­wa­ła im ma­sło w ten spo­sób: ni­g­dy nie ja­dłam jej chle­ba i było mi smut­no, że już ni­g­dy nie zjem, bo pra­bab­ka We­ro­ni­ka umar­ła daw­no temu, jesz­cze za­nim się uro­dzi­łam. Ale chleb od Go­go­lów też był do­bry. Tak jak mle­ko, po któ­re cho­dzi­łam do nich z nie­bie­ską bań­ką. Lu­bi­łam pa­trzeć, jak cio­cia Wik­to­ria na­le­wa je z wiel­kie­go garn­ka i jak ro­bią się na nim wy­brzu­sze­nia, tak jak­by chcia­ło się ście­śnić, żeby po­mie­ścić się w bań­ce. Cho­dzi­łam do Go­go­lów aż do cza­su, kie­dy za­czął przy­jeż­dżać do nas świ­rus z Żu­ro­wej. Miał tyle lat co ja, ale był o wie­le sil­niej­szy i czy­hał na mnie, kie­dy wy­cho­dzi­łam z domu, wjeż­dżał we mnie ro­we­rem i pluł mi w twarz, raz na­wet wy­cią­gnął scy­zo­ryk i wte­dy na­praw­dę się wy­stra­szy­łam, rzu­ci­łam bań­kę do rowu i z pła­czem po­bie­głam do domu. Naj­bar­dziej wsty­dzi­łam się tego, że ktoś wi­dział, jak bie­gnę i pła­czę; że ktoś wi­dział, że się boję. Od tego cza­su już nie cho­dzi­łam po mle­ko. Zresz­tą za­raz po tym Go­go­le sprze­da­li dwie kro­wy i zo­sta­ła im tyl­ko jed­na.

Kro­wy to bar­dzo ko­cha­ne stwo­rze­nia. Kie­dy by­łam jesz­cze bar­dzo mała, Tata sa­dzał mnie na grzbiet czar­nej kro­wy u wuj­ka Ka­ra­sia i śmiał się, że je­stem kow­bo­jem. Pa­mię­tam to, pa­mię­tam jej skó­rę i mu­chy, któ­re la­ta­ły wo­ko­ło, a ona oga­nia­ła się ogo­nem. Mu­chy lu­bi­ły krą­żyć wo­kół niej, bo czę­sto była ob­sra­na. Bar­dzo lu­bi­łam kro­wie gów­na, mó­wi­li­śmy na nie ze­gar­ki. Naj­przy­jem­niej­sze było wejść w nie bosą sto­pą. Były ta­kie cie­płe. Cza­sa­mi my­śla­łam, że je­stem jak kro­wy. Czę­sto mi mó­wi­li: To nie przy­stoi księż­nicz­ce. Kro­wy mia­ły ta­kie pięk­ne dłu­gie rzę­sy, zu­peł­nie jak księż­nicz­ki, a prze­cież ro­bi­ły rze­czy, któ­rych nie przy­stoi. Na przy­kład sra­ły na swo­je nogi. Wie­dzia­łam, że z krów i świń robi się mię­so. Ale ni­g­dy nie wi­dzia­łam, jak się je za­bi­ja. Kie­dy uro­dzi­ła się moja sio­stra, Mama ku­pi­ła od wuj­ka po­ło­wę cie­la­ka, py­ta­łam ją wte­dy, czy ogon też prze­po­ła­wia­ły. Ni­g­dy nie wi­dzia­łam za­bi­jac­ki. Pa­mię­tam tyl­ko pasz­tet, któ­ry roz­sma­ro­wy­wa­łam na cie­płym chle­bie. Ale za­bi­jac­ki było sły­chać. Bar­dzo czę­sto, z róż­nych stron wsi. Albo z Na­do­la, albo z Ra­tó­wek. Nie­któ­rzy mó­wią, że się wrzesz­czy jak za­rzy­na­na świ­nia, no ale jak ktoś sły­szał, to wie, że nie da się tak wrzesz­czeć. Taki wrzask nie­sie się po wsi, aż czło­wie­ka prze­cho­dzą ciar­ki po grzbie­cie. Wte­dy naj­le­piej za­tkać uszy i krzy­czeć: Sur­tu­pur­tu, sur­tu­pur­tu!

Na­wet krwi nie wi­dzia­łam bar­dzo dłu­go, aż przy­je­chał wu­jek z Na­wo­jo­wy i przy­wiózł nam Ka­co­ra. Ży­we­go, w wiel­kim wo­rze. Był pięk­ny, ale tro­chę się go ba­łam, bo strasz­nie szyb­ko ru­szał gło­wą. Ba­łam się, że za­cznie mnie ką­sać, jak te gęsi, któ­re bie­gną za mną, kie­dy idę do lasu koło Jo­chaj­cy­ka. Wu­jek po­wie­dział, że to pre­zent dla Mary. Mary była mała i nie umia­ła po­wie­dzieć: Ka­czor, dla­te­go mó­wi­ła: Ka­cor. Ale ro­dzi­ce po­wie­dzie­li, że nie chcą ho­do­wać ka­czek, że wy­star­czą im te Ka­ra­sio­we kury, któ­re wiecz­nie prze­ci­ska­ją się na na­sze po­dwór­ko i grze­bią Ma­mie w grząd­kach. To było za­wsze na­sze, moje i Mary, za­da­nie: wy­ga­niać Ka­ra­sio­we kury. Bar­dzo ich nie lu­bi­łam, bo były wred­ne, ro­bi­ły mi na złość i za­ko­py­wa­ły się gdzieś w krza­kach po­rze­czek, a tam było trud­no wbiec, bo obok ro­sły też po­krzy­wy. Strasz­nie mnie de­ner­wo­wa­ły te kury. Mó­wi­łam, że są głu­pie. Ale cio­cia Te­re­sa od­po­wia­da­ła, że to nie­praw­da i że kury są bar­dzo mą­dre, i że jed­ną na­wet wu­jek Pio­trek nie­chcą­cy oswo­ił. To była jed­na z tych hi­sto­rii o tym, jak Tata był mały. Dzia­dek ku­pił pu­dło kur­cza­ków i ka­zał Ta­cie, wuj­kom i cio­ci pil­no­wać, żeby nie le­ża­ły na słoń­cu. Dzia­dek mu­siał sie­dzieć na po­czcie. No i oni jeź­dzi­li na ro­we­rach i za­po­mnie­li o tych kur­cząt­kach, i wszyst­kie się ugo­to­wa­ły, tyl­ko jed­no prze­ży­ło. Wu­jek Pio­trek był wte­dy naj­młod­szy i wziął to kur­cząt­ko do domu, i na­bie­rał wodę na pa­lec, i przy­kła­dał mu do dziób­ka. I to kur­cząt­ko ja­koś prze­ży­ło. I sta­ło się kurą. Wu­jek na­zwał ją Sie­mie­sia. Sie­mie­sia nie mo­gła żyć bez wuj­ka Piotr­ka, bo prze­cież oca­lił jej ży­cie, więc cho­dzi­ła za nim wszę­dzie. I do szko­ły, i do ko­ścio­ła. Kie­dy wu­jek wcho­dził do środ­ka, Sie­mie­sia wy­grze­by­wa­ła so­bie do­łek w zie­mi, sia­da­ła i cze­ka­ła. Cza­sa­mi na­wet wy­sia­dy­wa­ła jaj­ko. Wu­jek mó­wił, że jej jaj­ka świe­ci­ły w nocy. Nie wiem, może. Ale Ka­cor to nie była Sie­mie­sia, nikt się nad nim nie li­to­wał i po­sta­no­wi­li z nie­go zro­bić ro­sół. Tata po­wie­dział, że nie da rady. Tyl­ko raz uto­pił mło­de ko­cię­ta i po­tem dłu­go, dłu­go pła­kał. Mie­li­śmy w domu już pięć ko­tów, a jesz­cze oprócz tego przy­cho­dzi­ły do nas te ple­bań­skie, i nikt ja­koś nie chciał wziąć ich od nas, bo po­przed­nim ra­zem, kie­dy ko­ci­ce się ko­ci­ły, roz­da­wa­li­śmy je wszyst­kim są­sia­dom, ale tym ra­zem już wszy­scy mie­li koty i nikt ich nie chciał. Tata wie­dział, jak to się robi na wsi. Dla­te­go też po­sta­no­wił tak zro­bić. Po­tem dłu­go pła­kał i po­szedł na bar­dzo dłu­gi spa­cer. My­ślał, że nie wie­my, co się sta­ło. Ale my wie­dzia­ły­śmy.

Ja też raz za­bi­łam kota, ale to z mi­ło­ści, nie­chcą­cy. Był bar­dzo mały i chcia­łam go przy­tu­lić. I przy­tu­li­łam go za bar­dzo. Nie wiem, czy nie pój­dę za to do pie­kła. Ale sko­ro z mi­ło­ści, to może nie? Nie wiem. Bar­dzo się ba­łam pie­kła, wi­dzia­łam, jak wy­glą­da: mie­li­śmy w domu wiel­ki al­bum z ob­ra­za­mi ma­la­rza, któ­ry się na­zy­wał Bosch. On do­brze wie­dział, jak wy­glą­da pie­kło, i wszyst­ko to na­ma­lo­wał. Mam na­dzie­ję, że Boga da się oszu­ki­wać. Wie­dzia­łam, że tego ko­cia­ka mi wy­ba­czy, bo to z mi­ło­ści, ale nie wiem, czy nie za­uwa­żył, że nie by­łam na wszyst­kich dzie­wię­ciu pierw­szych piąt­kach. Ksiądz po­wie­dział nam, że ten, kto nie za­li­czy dzie­wię­ciu pierw­szych piąt­ków, nie bę­dzie zba­wio­ny. Dał nam spe­cjal­ną ta­be­lę, w któ­rej mie­li­śmy od­zna­czać każ­dy ko­lej­ny pierw­szy pią­tek. Tyl­ko że kie­dy był siód­my, strasz­nie ład­nie świe­ci­ło słoń­ce i nie chcia­ło nam się z Sie­ją iść do ko­ścio­ła, więc po­szły­śmy za ko­ściół, na gór­kę obok tar­ta­ku, gdzie pa­sły się ba­ra­ny, i tam ba­wi­ły­śmy się kloc­ka­mi Du­plo. Po­tem w ta­bel­ce za­zna­czy­łam ten pią­tek, że by­łam. Mia­łam na­dzie­ję, że Bóg zaj­mo­wał się wte­dy in­ny­mi spra­wa­mi, na przy­kład woj­ną na Bał­ka­nach, bo wte­dy była woj­na na Bał­ka­nach, a do­pie­ro po­tem zaj­rzał do ta­be­li, a prze­cież w ta­bel­ce się wszyst­ko zga­dza­ło. Mia­łam na­dzie­ję, że Boga da się oszu­kać. Kota chy­ba mi wy­ba­czył. Po­tem, kie­dy już nie mie­li­śmy ko­tów, bo wszyst­kie po­umie­ra­ły albo prze­je­cha­ły je sa­mo­cho­dy, chcia­łam ja­koś od­po­ku­to­wać to, co zro­bi­łam, i wzię­łam kota od wuj­ka Grześ­ka. Mary też. Mama po­wie­dzia­ła, że mo­że­my je wziąć pod wa­run­kiem, że to będą ko­cu­ry. Wu­jek za­kli­nał się, że są. Mój był wiel­ki i czar­ny, a Mary był ma­lut­ki i wy­glą­dał jak ty­gry­sek. Tak też go na­zwa­ła: Ty­gry­sek. Ja swo­je­go na­zwa­łam Gry­zi­skwa­rek i wie­rzy­łam, że się in­kar­no­wał i że to ten ko­cur, któ­re­go przez przy­pa­dek za­bi­łam z mi­ło­ści. Wie­dzia­łam o re­in­kar­na­cji, bo w wa­ka­cje przy­jeż­dżał do mnie ku­zyn z Lu­bli­na i opo­wia­dał mi o róż­nych cie­ka­wych rze­czach, o któ­rych nie chcie­li mi opo­wia­dać w domu, na przy­kład o tym, co to re­in­kar­na­cja, pre­zer­wa­ty­wa, nar­ko­ty­ki. Dzię­ki nie­mu wie­dzia­łam wię­cej o świe­cie. I dla­te­go wie­dzia­łam, że Gry­zi­skwa­rek to ten Gry­zi­skwa­rek, któ­re­go udu­si­łam, kie­dy mia­łam trzy lata, a Ty­gry­sek Mary to je­den z tych ko­cia­ków, któ­re uto­pił Tata.

Gry­zi­skwa­rek nie był jak inne koty, za­cho­wy­wał się jak pa­pu­ga. Lu­bił mi sia­dać na ra­mie­niu. Był bar­dzo cięż­ki, ale to mi nie prze­szka­dza­ło. Był taki jak ja: nic mu się nie chcia­ło, czę­sto się nu­dził i lu­bił dużo spać. Któ­re­goś dnia znik­nął. Mama po­wie­dzia­ła, że po­dob­no ktoś wi­dział go w Oł­pi­nach i że pew­nie po­sta­no­wił wy­ru­szyć w świat. Ale ja wie­dzia­łam swo­je. Wi­dzia­łam mo­krą pla­mę na as­fal­cie. Prze­cież to nie była pierw­sza taka pla­ma, wi­dzia­łam to nie raz. Tyl­ko krwi nie było. Pierw­sza krew, któ­rą wi­dzia­ły­śmy z Mary, to była ta krew Ka­co­ra. Tak wła­śnie mó­wi­ła Mary. Przy­nie­śli go tego sa­me­go wie­czo­ru, w któ­rym wu­jek nam go po­da­ro­wał, i roz­ło­ży­li za­bi­te­go na ga­ze­cie. Krew była ciem­na, nie jak w fil­mach. Pach­nia­ła też dziw­nie, jak­by piw­ni­cą. Mary jesz­cze dłu­go po­tem mó­wi­ła na ko­lor czer­wo­ny krew Ka­co­ra.

Krwi się nie wi­dzia­ło. Sły­sza­ło się tyl­ko albo wrzask świń w dzień, albo dziw­ne od­gło­sy w nocy. W nocy to była kuna. Zja­da­ła małe kot­ki i za­gry­za­ła kury. A wy­glą­da­ła tak ład­nie! Cza­sa­mi prze­my­ka­ła gdzieś, tak szyb­ko, że czło­wiek na­wet nie zdą­żył się obej­rzeć. Zja­dła mo­je­go kró­licz­ka. Tata wy­rzeź­bił dla nie­go pięk­ny do­mek, któ­ry na­zy­wa­łam kró­le­stwem. Wie­dzia­łam, że mój kró­lik jest z kra­iny Ali­cji, da­wa­łam mu dużo tra­wy, a on jadł i śmiesz­nie krę­cił no­skiem. Któ­re­goś dnia rano już go nie było. Tata po­wie­dział, że to kuna go zja­dła w nocy. Może. Sły­sza­łam ja­kieś dziw­ne od­gło­sy. Ale w nocy za­wsze ktoś krzy­czy.

Tata, Mary i ja za­wsze chcie­li­śmy mieć pie­ska. Tro­chę ba­łam się wiej­skich psów, bo strasz­nie uja­da­ły i pod­gry­za­ły pię­ty, kie­dy szło się do lasu albo do Po­to­ka. Tata mó­wił, że to dla­te­go, że strze­gą domu i że one tyl­ko tak ostrze­gaw­czo szczy­pią. Ale Mama wca­le nie uwa­ża­ła, że to ostrze­gaw­cze szczy­pa­nie, i nie chcia­ła się zgo­dzić na psa. Ni­g­dy. Koty i kury są­sia­dów – to i tak było już zbyt wie­le. Ale my bar­dzo chcia­ły­śmy mieć zwie­rząt­ko.

No