Strona główna » Obyczajowe i romanse » Pod Gwiazdą Polarną

Pod Gwiazdą Polarną

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-656-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Pod Gwiazdą Polarną

„Wspaniale napisana, przepiękna opowieść, która sprawi, że czytelnicy zapragną wyruszyć w podróż i zakochać się w zimnym klimacie”. The Times Flora Mackie miała dwanaście lat, kiedy pierwszy raz przekroczyła koło podbiegunowe ze swoim ojcem na statku wielorybniczym. Teraz powraca na zamarznięte morza jako szefowa własnej ekspedycji odkrywczej. Jakob de Beyn wychował się na Manhattanie, ale jego pragnienie zdobywania nowych horyzontów prowadzi go na Arktykę jako członka konkurencyjnej wyprawy. Kiedy on i Flora spotykają się po raz pierwszy, od razu nawiązuje się między nimi więź, która przeradza się w żarliwą miłość. Wspaniałe lato na Grenlandii dobiega jednak końca, a Jakob i lider jego ekspedycji wyruszają w głąb lądu. Wyprawa okaże się tragiczna w skutkach… Stef Penney snuje porywającą historię miłosną osadzoną na tle surowego piękna Arktyki, wśród niezamieszkanych połaci tundry, pokrytych śniegiem nieużytków i łagodnych łąk. Szkicuje fascynujący obraz mrocznej strony złotego wieku eksploracji spowity tajemnicą, którą Flora rozwieje dopiero, gdy jako staruszka powróci na biegun północny po raz ostatni. „Penney po mistrzowsku łączy historię Flory z opartymi na faktach relacjami z ekspedycji polarnych. Wielu swoich bohaterów zaczerpnęła zresztą z kart historii... Wciągająca opowieść o mężczyznach i kobietach, którzy zapragnęli podboju Arktyki”. Library Journal

Polecane książki

Niepewność – Ruch – Droga – Przestrzeń – Spontaniczność – Przyjaźń – Niebezpieczeństwo - Tragedia.„Na dwóch kołach do kwadratu” jest podróżą i jednocześnie opowieścią o tym, co spotkało autora i jego przyjaciela na drodze do Chorwacji i z powrotem. Z pozoru prosta wycieczka, wygenerowała niezlicz...
Poradnik do Ghost Master koncentruje się na dokładnym opisaniu techniki przejścia wszystkich 14 poziomów, jakie gra ma do zaoferowania oraz na sposobach pozyskania wszystkich uwięzionych na nich duchów. Ghost Master - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. [Pozio...
Z uwagi na sformalizowane procedury w zakresie gospodarowania środkami publicznymi działalność finansowa jednostek samorządu terytorialnego podlega ścisłej kontroli podmiotów zewnętrznych. Podstawowymi organami w tym zakresie są regionalne izby obrachunkowe, które oprócz sprawowania nadzoru w zakres...
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.Akcja toczy się w dwóch fikcyjnych państwach Paflagonii i Krymtatarii. W obu tych krająch rządzą uzurpatorzy. W pierwszym Walorozo, który zagarnął tron prawowitego następcy tronu Lulejki, a w drugim P...
W poradniku do gry Don't Starve znajdziesz wiele przydatnych informacji, które mogą okazać się kluczowe podczas walki o przetrwanie w dziczy. Zawarte w nim zostały zarówno podstawy rozgrywki, mechaniki i świata jak i zaawansowane techniki przetrwania. Don't Starve - poradnik do gry zawiera poszukiwa...
David Almond w mistrzowski sposób łączy znane nam mity ze współczesnym światem, w którym nie brakuje telefonów komórkowych i celebrytów rodem z brytyjskiego „Mam Talent”. Bohaterowie powieści chodzą do szkoły. Młodzież „zakuwa”, ale też marzy o miłości, o wolności…Czasy się zmieniają, ale pewne r...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Stef Penney

Tytuł oryginału:

Under a Pole Star

Copyright © 2016 by Stef Penney

All rights reserved.

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz/novo publishing

Zdjęcia na okładce: © ginger_polina_bublik/shutterstock;

© Morphart Creation/shutterstock

Redakcja: Grzegorz Krzymianowski

Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-8110-656-6

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2018

Skład wersji elektronicznej: Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

Dla pana Vana

Glosariusz słów z języka Inuitów znajduje się tutaj.

Są ludzie, którzy widzą rzeczy, jakimi są, i pytają: dlaczego? Ja marzę o rzeczach, których nigdy nie było, i pytam: dlaczego nie?

GEORGE BERNARD SHAW

PROLOG

BAZA SIŁ LOTNICZYCH MCGUIRE, NEW JERSEY, 40°0’N, 74°35’W

KWIECIEŃ 1948

Samolot, przerobiony douglas C-47 skytrain, to grubaśne aluminiowe cygaro połyskujące w słońcu. Słowo „Arcturus” biegnie na kadłubie ukośnie w górę. Dziennikarz odrobił pracę domową, ale są rzeczy, o których nie wie: na przykład o tym, że mechanicy spędzili wiele dni, polerując kadłub, i że nazwę dodano specjalnie na tę wyprawę – uznano, że niebiańskie imię jest bardziej heroiczne i pasuje lepiej niż garstka nudnych cyfr na ogonie maszyny. Skytrain był bombowcem podczas wojny, ale teraz wiezie nad wyraz pokojowy ładunek; owszem, na jego pokładzie siedzą członkowie sił powietrznych – zmęczeni, posiwiali, z licznymi odznaczeniami – ale są też tam naukowcy z kilku uniwersytetów, ekipa filmowa stacji ABC oraz dziennikarz.

Ekipa filmowa nagrywa stojących przy samolocie naukowców, którzy na polecenie machają rękami i się uśmiechają, nierówno, nigdy w tym samym czasie. Lotnicy stoją na baczność, dopóki ich dowódca się nie uśmiechnie – wtedy reszta nieco się rozluźnia, ale nie do tego stopnia co cywile. Na koniec przybywa jeszcze jeden pasażer – gość specjalny – Brytyjka w zaawansowanym wieku, którą przez pewien czas, jakieś pięćdziesiąt lat temu, nazywano Królową Śniegu.

Kiedy starsza dama – siwowłosa, wyprostowana i dosyć posępna – zostaje przedstawiona naukowcom, fizyk z Harvardu oznajmia, że jego ojciec spotkał się z nią wiele lat temu i opowiadał o niej swojej rodzinie. Królowa Śniegu kiwa głową i idzie dalej, nie pokazując, czy pamięta ojca lub czy nawet słuchała, co mężczyzna mówił. Kamera terkocze, nagrywając uściski dłoni. Dziennikarz wyobraża sobie, że w filmie, który powstanie z tego materiału, pojawi się rysunek globusa, po którym będzie się przesuwać maleńki samolot, zaznaczający przerywaną linią drogę do celu. Ta myśl go ekscytuje.

Nareszcie są gotowi do wejścia na pokład samolotu. Randall się denerwuje – nie, raczej nie samym lotem, choć to jego pierwszy – ale dlatego, że chce załapać się na siedzenie obok tej starszej damy. Od miesięcy myślał o tym spotkaniu. Kiedy zajmuje miejsce, kobieta nie patrzy na niego, tylko wygląda przez okno. Zapina pas, z boku ma oceanografa z Harvardu, za nim siedzi zatopiony w lekturze czasopisma samochodowego cywil, którego specjalizacji nikt chyba nie zna. Startują z ogłuszającym rykiem silników; szarpnięcie w górę pod ostrym kątem wciska go w siedzenie. Szczypie go skóra na głowie. Dziób Arcturusa wyrównuje się dosyć szybko, samolot skręca, promienie ostrego słońca wdzierają się do kabiny, oświetlając po kolei twarze pasażerów.

Randall odwraca się do sąsiadki, chcąc rozpocząć rozmowę, ale utrudnia mu to hałas silników.

– Mam trochę wycinków z panią ze starych gazet! – krzyczy.

Kobieta marszczy czoło, prawdopodobnie dlatego, że nic nie słyszy.

– Wycinki z gazet, na pani temat! – wrzeszczy Randall.

Kobieta marszczy brew jeszcze bardziej.

– To były niezwykle ekscytujące czasy. Znała pani wszystkich.

– Kim pan jest? – spytała, chociaż przedstawiono ich sobie przed startem.

– Randall Crane… Crane! Miło mi. Zlecono mi napisanie relacji z tej wycieczki dla czasopisma „World”.

– Dziennikarz.

Równie dobrze mogła powiedzieć „karaluch” lub „przepuklina”. Albo wymienić coś równie niemile widzianego. Odwraca głowę w stronę okna obok niej i spogląda na połać białych chmur połyskujących w słońcu.

– Jakież to piękne! Czy tak wygląda Arktyka? – Pochyla się ku niej, podekscytowany i poruszony, pozbawiony niemal oddechu przez moc światła i głęboki błękit nieba. Po starcie, który odczuli w trzewiach, teraz wydaje im się, że w ogóle się nie poruszają.

– Nigdy pan tam nie był.

– Nie – przyznaje radośnie. Nie może powstrzymać uśmiechu, uznawanego przez niektórych za ujmujący. – Nie mogę się doczekać, żeby to zobaczyć. Mam nadzieję, że się pani nie pogniewa: czytałem o pani. – Czyżby nieco nachyliła ku niemu ucho? W przypadku starszych pań pochlebstwa nigdy nie zawodzą. – Była pani wielką gwiazdą. Znała pani innych odkrywców, prawda? Armitage’a, Welbourne’a, de Beyna i resztę. To były niesamowite czasy. Wszystkie te odkrycia. Była pani pionierką.

– Cóż, zgadza się…

– I te… wszystkie kontrowersje. Zawsze fascynowało mnie, co tam się wydarzyło. Jakie było pani zdanie na ten temat?

Mógłby zwolnić – pewnie nawet powinien – ale przepełnia go energia, bulgocze w nim niczym źródełko.

– Jakie kontrowersje ma pan na myśli?

– Chodzi mi o sprawę Armitage’a i de Beyna. Mam na myśli tajemnicę związaną z tym, co się z nimi stało. Pani ich znała, prawda?

– Mój Boże! To było tak dawno temu. Wszyscy poza mną już nie żyją. – Po tym, w jaki sposób to powiedziała, trudno ocenić, czy odczuwa satysfakcję, czy raczej tego żałuje. – A jakie to ma teraz znaczenie?

– Czyż nie liczy się prawda? – Zerka z nadzieją w jej oczy, które unikają jego spojrzenia i niczego nie zdradzają. – Chyba nikt nie wie, co tak naprawdę się wydarzyło. Chciałbym się dowiedzieć, co pani o tym sądzi jako osoba, która tam była.

– „Co tak naprawdę się wydarzyło?” – Uśmiecha się, lecz nie do niego, a do samej siebie. – Pochlebia mi pan, zakładając, że znam prawdę.

– Chciałbym poznać pani zdanie. Możemy o tym porozmawiać?

– Tutaj jest bardzo głośno.

– Och, oczywiście, nie tutaj, rzecz jasna. Straszny tu hałas, prawda?

Królowa Śniegu opiera ponownie głowę na siedzeniu, odwracając spojrzenie od okna. Wygląda na zmęczoną – ale według Randalla, z jego niepodważalnego punktu widzenia dwudziestosiedmiolatka, starzy ludzie zawsze wyglądają na zmęczonych. Ile ona może mieć lat? Około siedemdziesięciu siedmiu. Jest starsza niż jego babcia Lottie. Jej włosy są białe niczym obłoki za oknem, a oczy ma ciemnoszare, niezgłębione, jak nudne kamyki. Zadbała o delikatny makijaż, a to oznacza, że obchodzi ją, co myślą o niej ludzie. To daje mu nadzieję. Odrobił też pracę domową dotyczącą tej kobiety: przeczytał jej książki na temat Północy i przetrząsnął archiwa w poszukiwaniu współczesnych relacji z wypraw. Materiały prasowe z lat dziewięćdziesiątych XIX wieku opisywały ją jako piękną, choć trudno było mu to zweryfikować na podstawie załączonych zdjęć – większość z nich była niewielka i zamazana; zwykle była jednym z członków grupy białych ludzi w kapeluszach, wpatrujących się w obiektyw. Ustawieni wzdłuż okrężnicy statku, czyli górnej krawędzi nadburcia. Grupa stojąca na nadbrzeżu. Przed salą wykładową. Znalazł się tam też jeden portret, na którym kobieta ma nieco ponad dwadzieścia lat: to wizja stworzona w studiu fotograficznym, gdzie dziewczyna znana jako Królowa Śniegu pozuje sztywno na tle namalowanego kraj­obrazu lodowego: jej okrągłą i gładką twarz okala futro, usta ma zaciśnięte, a oczy wpatrzone w fikcyjny horyzont. Na jej ramieniu wije się grube pasmo włosów. Uznałby ją raczej za przystojną niż piękną. Randall czuł, że gdyby wpatrywał się w to zdjęcie wystarczająco długo, zdołałby dostrzec coś w tych szeroko otwartych oczach. Cóż takiego tam było? Arogancja? Ambicja? Niepokój? Gdy się jednak nad tym zastanowił, doszedł do wniosku, że temu nieruchomemu obliczu można byłoby przypisać niemal każdy rodzaj emocji. Jak większość starych portretów, również ten kusił i jednocześnie niewiele zdradzał.

Zajmująca sąsiednie miejsce Królowa Śniegu ma zamknięte oczy. W jej obliczu nie widzi już tamtej dawnej dziewczyny. Podejrzewa, że kobieta nie śpi. Jego babcia twierdzi, że nigdy nie śpi – twierdzi, że kiedy człowiek się starzeje, wyzbywa się tej potrzeby. Randall rozgląda się wokół siebie. Kilku naukowców przysypia; inni czytają czasopisma (ale nie magazyn „World”, jak zauważył). Nie czuje się ani trochę zniechęcony. Przed nimi jeszcze wiele godzin, zanim dotrą do celu.

Flora Cochrane (miała wiele nazwisk, ale z tym zostanie do śmierci) budzi się gwałtownie. Już od wielu dekad nie śniła o tych ludziach i miejscach. Na wspomnienie nacisku ciepłego ciała poczuła mrowienie na ustach. Zalała ją fala dawnego uczucia. Już dawno nie miała takiego snu. Przez chwilę nie wie, gdzie jest. Jakiś piekielny hałas atakuje jej głowę. Wokół niej jest przeraźliwie jasno. Przepełniające jej ciało uczucie gibkości się ulatnia, a ona przypomina sobie, że jest stara. Coś nią potrząsa – racja, jest w samolocie. Arcturus. Rozgląda się i zauważa obok siebie niedorzecznie młodego mężczyznę; odwrócił się ku niej nieco zbyt szybko. Niewidzącym spojrzeniem omiata kabinę samolotu i zastanawia się, czy jęczała przez sen. Nikt na nią nie patrzy. Zresztą i tak by jej nie usłyszeli.

– Zbliżamy się do Nowej Fundlandii.

Pochyla się ku niej i krzyczy jej do ucha. Flora kiwa nieznacznie głową, nie patrząc mu w oczy, w nadziei, że mężczyzna nie rozpocznie kolejnej rozmowy. Chciałaby skorzystać z toalety, ale nie pamięta, czy ktokolwiek wspominał, że taki przybytek znajduje się na pokładzie samolotu. Choć kiedyś do tego nawykła, podróżowanie w wyłącznie męskim towarzystwie nadal ją nuży. Zniżając się przez warstwę chmur, samolot podskakuje niczym mały statek na morzu. Niezwykle interesująca forma transportu. Pokonali ponad tysiąc kilometrów w zaledwie kilka godzin. Ileż godzin trzeba by iść, żeby przebyć taką odległość? Nawet statkiem płynącym z prędkością wiatru pokonanie tej drogi zajęłoby wiele dni. Teraz zostawia wiatr daleko w tyle. Myśli, że to tak, jakby sama przyśpieszała. W jej wieku. W głowie zaświtała jej myśl: Jakżeby mu się to spodobało. Śmiałby się pewnie z zachwytu…

– Co panią rozbawiło?

Ten uśmiechnięty młody mężczyzna jest wytrwały. Ale jego poufałość jest mniej irytująca, niżby się tego spodziewała. Jest w nim coś urokliwego i szczenięcego; może to przez te jego brązowe oczy albo przez włosy opadające mu na czoło, nieujarzmione pomadą, którą stosuje; a może to przez jego wystające zęby, które chętnie się pokazują.

Pokręciła głową i wskazała na ucho – silniki samolotu wyją jeszcze głośniej. Skinął głową i obdarzył ją ładnym uśmiechem, pokazując, że zaczeka na właściwy moment.

BAZA RCAF1, GANDER, NOWA FUNDLANDIA, 48°57’N, 54°36’W

Wylądowali w Nowej Fundlandii, nad jeziorem o kształcie wykrzywionego palca, w bazie lotniczej, którą – choć trudno uznać ją za luksusową – zaprojektowano dla potrzeb zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Naprędce zorganizowali dla niej nawet kobietę, która zaprowadzi ją do jej kwatery i pokaże, jak zakłada się ten niezwykły wyściełany strój, który ma mieć jutro na sobie; wygląda, jakby zaprojektowano go dla wielgachnych dzieci albo dla wariatów. Kobieta o bujnej czuprynie i ze szminką rozmazaną na zębach pokazuje Florze, jak ma się w to ubrać. W dolnej części strój ma klapkę na zamek.

– To na wypadek nagłej potrzeby, rozumie pani? Proszę poćwiczyć rozpinanie i zapinanie jeszcze tutaj, żeby się w tym połapać. – Kobieta porusza ten temat bardzo taktownie, ale jednak to robi. – Kiedy była tam pani po raz ostatni? – pyta. Ktoś je sobie przedstawił, ale Flora nie pamięta jej imienia.

– Jakieś sto lat temu. Podczas ostatniej epoki lodowcowej. – Uśmiecha się, żeby pokazać, że to raczej żart, a nie docinek. Kobieta śmieje się mechanicznie. Flora nigdy nie radziła sobie z żartami. Próbowała przez jakiś czas, kiedy miała dwadzieścia kilka lat, ale potem dała sobie spokój. Postanowiła, że musi to naprawić. – Jestem zaskoczona, że zaproszono mnie na ten wyjazd. Że nie było nikogo… ważniejszego.

– Nie z tamtych czasów. Pani przeżyła ich wszystkich – wyjaśnia kobieta z uśmiechem. – Gratulacje!

Flora jest poirytowana.

– Wie pani – kontynuuje kobieta – kiedy byłam młoda, czytałam o pani i pani wyprawach. Myśl, że kobieta potrafiła to zrobić, nawet w tamtych czasach, wydawała mi się niezwykle inspirująca.

– Cóż… – Być może źle ją oceniła. – Nie było to łatwe. Teraz pewnie jest tak samo.

– Nie. Sytuacja nieco się zmieniła podczas wojny, ale od tamtej pory, kiedy wrócili wszyscy mężczyźni, musiałyśmy niejako zejść im z drogi, jeśli wie pani, co mam na myśli.

Zapina energicznie zamek. Flora nie jest pewna, czy zrozumiała, co kobieta miała na myśli, ale mimo to potakuje.

– Dziękuję. Poradzę sobie.

– Za godzinę mamy kolację. Pewnie będzie pani chciała przedtem odpocząć. Jeśli będzie pani czegokolwiek potrzebować, wystarczy mnie zawołać.

Zamykając drzwi, przypomina sobie w końcu imię tej kobiety. Millie… A może Mindy… Albo coś równie dziecinnego. Marzy o tym, żeby się położyć. Potrzebuje snu. Może uda jej się przywołać to uczucie z samolotu… Być może pozwoli sobie potem na koktajl. Jeden z tych zwodniczych słodkich trunków, których zakosztowała w Nowym Jorku. Z ulgą wyciąga się na łóżku.

Półmrok będzie panował przez kilka godzin. Chmury zniknęły. Powietrze jest bardzo przejrzyste i nieruchome. Nie widziała takiego od lat, ale też minęło sporo czasu, odkąd była tak daleko na północy. Za oknem dostrzega niewyraźne, ale znajome gwiazdy, które właśnie wschodzą. Oto Arktur, którego Eskimosi nazywają Starym Mężczyzną, czyli Uttuqalualuk. Nie pamięta imion ludzi, których przedstawiono jej dzisiaj, ale nigdy nie zapomniała osób poznanych dawno temu. Tam, tuż nad horyzontem, widnieje Stara Kobieta – Wega. Jest też Karibu, znana innym jako Wielka Niedźwiedzica. Kasjopea – Lampa. I wschodząca właśnie teraz, z ledwo widoczną czerwoną poświatą, gwiazda o makabrycznej nazwie Sikuliaqsuijuittuq – Zabity Mężczyzna.

Otwiera okno i wychyla się przez nie, wdychając chłodne, niebieskie powietrze. Wyciąga szyję, by dojrzeć Smoka, owijającego się wokół Polaris, i wypatruje Thubana, jego niegdysiejszą i przyszłą Gwiazdę Polarną. Patrzy w niebo tak długo, że zaczynają jej łzawić oczy, ale pewnie jest za wcześnie albo za jasno, a może ma zbyt zmęczone oczy i dlatego nie potrafi jej odnaleźć.

Odkąd się dowiedziała, że będzie uczestniczką tego lotu, zaczęła znów myśleć o tamtych czasach. Zamyka oczy i widzi rozciągającą się przed nią dolinę: burości, zielenie i szarości, maleńkie plamy koloru, zapierający dech w piersi błękit jeziora. Dolina Niemożliwa – tak to nazywali. Ale to było możliwe, choćby na krótko.

Ostatnio jej dawna przyjaciółka Poppy zachorowała i Flora zdołała ją odwiedzić, zanim zrobiło się za późno. Leżąc w łóżku, Poppy wyglądała na drobną osobę o nieokreślonej płci i wieku, a o nadchodzącej śmierci mówiła spokojnie. Wierzyła w niebo. Wiedziała, że spotka tam synów: żołnierzy mimo woli, przypadkowych męczenników.

Flora kiwała potakująco głową, ale w głębi serca nie potrafiła się z tym zgodzić (choć kim była, by mówić, czy to, o czym wiedziała lub nie wiedziała Poppy, było prawdą albo która z nich ma rację?). Chciałaby, rzecz jasna, wierzyć w niebo, ale zawsze wydawało jej się to zbyt proste, zbyt banalne; jeśli taka jest prawda, dlaczego ludzie mieliby się tak przejmować wszystkim, co dzieje się na ziemi? A poza tym (pomyślała, lecz tego nie powiedziała) niebo jest tutaj, na ziemi. Wiedziała to – była tam.

CZĘŚĆ PIERWSZAKOŁEK O KSZTAŁCIE WIELORYBA

Szklanafiołek fiolka z TRUCIZNĄ. Metalowy haczyk.

Miedziak. Kawałek czerwonej wstążki.

Szpilka z brązu (wygięta). Chusteczka z chaftem haftem.

Kołek o kształcie wieloryba.

ROZDZIAŁ 1

NA MORZU, PÓŁNOCNY ATLANTYK

LATO 1883

Była to lista rzeczy, które Flora ukradła podczas swojej pierwszej podróży. Spisała tylko ulubione przedmioty, choć były też inne. Przez lata, aż do chwili, kiedy zniknął, przechowywała drewnianego wieloryba jako talizman – wycięto go z kawałka drewna ze słojami, niezwykle gładkiego, miał ledwo zaznaczoną głowę, płetwy i ogon. Oczy i nozdrza wypalono gorącym szydłem. Cudownie wpasowywał się w jej dłoń. Zapragnęła go mieć, kiedy zauważyła go w ręce sternika, a kiedy znalazła wieloryba w odpływie pokładowym, przywłaszczyła go sobie bez skrupułów. Był to łup, który miał wylądować w morzu; uznała, że miała prawo to zrobić.

Flora Mackie miała dwanaście lat, kiedy po raz pierwszy przekroczyła północne koło podbiegunowe. W listopadzie poprzedniego roku zmarła jej matka, a ojciec nie wiedział, co ma począć z jedynym dzieckiem. William Mackie był kapitanem statku wielorybniczego z Dundee. Flora przejęła od niego szorstki sposób bycia i nie miała ani odrobiny wdzięku swojej matki. Elsa Mackie była piękną kobietą, zachwyconą swoją dekoracyjną funkcją. Mąż czuł się z niej dumny, ale żona kapitana statku wielorybniczego z Dundee mieszkająca w Dundee – a tak właściwie to gdziekolwiek – miała ograniczone możliwości roztaczania swojego uroku. Była przerażona procesem poczęcia Flory i krytyczna wobec rezultatów, jakie on przyniósł, użalając się często nad mankamentami córki, zwłaszcza jej łobuzerstwem i szeroką talią. Zanim Flora nauczyła się mówić, pani Mackie zaczęła cierpieć na tajemnicze i przewlekłe choroby i wychowanie Flory zostawiła w znacznym stopniu niani, Moirze Adam, kobiecie kompetentnej, lecz o sercu z kamienia. W ostatnich tygodniach życia pani Mackie, kiedy kapitan wrócił do domu po udanym sezonie na Północy, siadał wraz z córką w salonie, podczas gdy na piętrze pani Mackie odbywała konsultacje z kolejnymi lekarzami. Gdy zmarła, wdowiec nie tyle pogrążył się w żałobie, co nękało go poczucie winy – kapitana nachodziła myśl, że gdyby nie zostawiał żony samej, czasami nawet na dwa lata, może by nie zmarła. A co, jeśli to samo spotka Florę?

Tłumaczył sobie, że inni kapitanowie zabierali swoje żony na Północ, a ponieważ był człowiekiem, któremu inni otwarcie się nie przeciwstawiali, dlaczego nie miałby zabrać córki z sobą? Był w Cieśninie Davisa tyle razy i miejsce to nie wydawało mu się już szczególnie niebezpieczne. Ludzie jednak gadali między sobą, choć on, mając niewielu przyjaciół w mieście, nie miał o tym pojęcia. Powinien oddać ją na wychowanie krewnym, mówili. Powinien wysłać ją do szkoły z internatem, do rodziny zastępczej, do zakonu. Ale kapitan Mackie nie wiedział, co mówili ludzie, a nawet gdyby tak było, i tak by się tym nie przejął. Spędził większość życia na pokładzie statku, gdzie przez ostatnich piętnaście lat był kapitanem i drugim po Bogu; przyzwyczaił się do tego, że stawia na swoim.

Tak więc w kwietniu 1883 roku Flora wypłynęła z Dundee wraz z ojcem na statku wielorybniczym Vega. Ludzie szemrali, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Nikt nie był gotowy, by powiedzieć, co mieli na myśli, ale ona była młodą dziewczyną na statku pełnym mężczyzn, płynącym do krainy lodu, na morze krwi. Sytuacja bez precedensu; w pewien sposób niemoralna. I z całą pewnością niestosowna.

Przekonanie, że córka jest bezpieczna, kapitan Mackie czerpał głównie ze swojego statku. Vega była zbudowanym w Dundee 320-tonowym barkiem z kadłubem wzmocnionym grubymi na piętnaście centymetrów dębowymi deskami. Jej dziób i rufa zostały podwójnie wzmocnione – dziób był gruby na prawie metr, a w poprzek statku położono pokładniki o przekroju sześćdziesiąt na sześćdziesiąt centymetrów, każdy wycięty z jednego pnia drzewa – miało to wzmocnić statek przed naporem kry. Kapitan Mackie, który żeglował po morzach wokół Grenlandii przez niemal trzydzieści lat, uważał Vegę za najlepszy statek pochodzący z Dundee. Był kapitanem właścicielem; oznaczało to, że posiadał jedną szóstą udziałów w Vedze, ale kochał ją całą, miłością właściciela, jak również uczuciem, jakim kapitan obdarza dzielny, gotowy na wszystko statek. Dowodził nią od dziewięciu lat i był przekonany, że na jej pokładzie Florze nie stanie się krzywda. Nie mógł pokładać tego samego zaufania w innych statkach – nie chciałby podawać żadnych nazw – ale wystarczy jeden rzut oka na wiekową Symmetry, nie wspominając już o koszmarnej i starej Fame z Peterhead…

Vega nie była ani wielka, ani piękna – pływające po Cieśninie Davisa statki wielorybnicze były zazwyczaj małe, solidne i wolne – ale Florze wydawała się cudowna: ogromna, budząca podziw masa dębu. Podobały jej się grubo lakierowane nadburcia, ponad którymi ledwo co widziała, równe i lekko lepkie w dotyku; uwielbiała głaskać wypolerowane na błysk, jedwabiste elementy z mosiądzu. Kiedy nikt nie patrzył, siadała okrakiem na mających chronić statek przed naporem lodu pokładnikach, których nic jej zdaniem nie było w stanie pokonać. I uwielbiała jej nazwę. Reszta floty nosiła takie nazwy jak Dee, Ravenscraig czy John Hammond, tak więc Vega jawiła się Florze jako dzielny sprzymierzeniec z drewna i smoły; niczym siostra, której nigdy nie miała, a w bezlitośnie męskim świecie Północy także ceniona przez dziewczynę kobieca sojuszniczka. Kiedy Flora po raz pierwszy pokonała kładkę prowadzącą na pokład, spodobał jej się nawet zapach Vegi: ciemna i gorzka woń smoły, soli, węgla oraz – niewyraźne po zimie w doku – wspomnienie letniej rzezi: zapach tłuszczu, krwi i śmierci.

Z pięćdziesięcioma mężczyznami i jedną dziewczynką na pokładzie na statku panował tłok. Flora często mogła korzystać z namiastki prywatności – w kabinie, kiedy odrabiała zadania – ale wszędzie indziej słyszała całą symfonię ludzkich odgłosów. Poza rozmowami, krzykami i rzucanymi z rzadka przekleństwami, które szybko uciszano, przez całą dobę rozlegały się tam chrząknięcia, stękanie, pierdzenie, śmiech, a czasami też krzyki oraz chrapanie i trudniejsze do zidentyfikowania odgłosy. Przez drewniane ściany do Flory docierało sporo przekleństw. Kiedy jej ojciec był w pobliżu, udawała, że ich nie słyszy, a jeśli były zbyt wyraźne – że ich nie rozumie. Pod tym względem statek nie różnił się od ulic Dundee.

Jej ojciec robił, co w jego mocy. Dzieliła z nim niewielką kabinę, przedzieloną w połowie kocem, który przesuwała tam i z powrotem jak prawdziwą kotarę. Jej koja wisiała na pokładniku, dzięki czemu utrzymywała się mniej więcej w poziomej pozycji, kiedy fale targały statkiem. Koja miała boki wykrzywione jak taca i Flora huśtała się w niej owinięta najpierw w koce, a potem w futra, jak kiełbaska w bekonie.

Kiedy przebywała jeszcze na Crichton Street, słyszała – była bezwstydną podsłuchiwaczką – przeróżne plotki na temat żeglarzy, które podsycały jej wyobraźnię. Żeglarze robili niejasne, ekscytująco okropne rzeczy młodym dziewczynom, ale na pokładzie Vegi byli mili i pełni szacunku. Na wszelki wypadek Flora przygotowała sobie broń: scyzoryk, który na rzemyku zwisał jej z szyi pod halką.

W głębi duszy nie wierzyła, żeby ze strony załogi mogła spotkać ją jakakolwiek krzywda; pomijając ich życzliwość, wiedziała, że nie jest ponętna ze swoją pospolitą urodą i przysadzistą budową, z okrągłą, bladą buzią i szarymi oczami. Na wczesnym etapie życia dowiedziała się, że są osoby obdarzane czułością ze względu na urodę (jak jej matka) i te, których to nie spotykało; osoby, które przyciągały spojrzenia na ulicy, a znajomi obdarzali je uśmiechem i uprzejmościami, i te, które mijano, jakby były niewidoczne niczym duchy. Przyzwyczaiła się do bycia niewidoczną. Ale równie dobrze warto było się przygotować, a we własnym wyobrażeniu mogła być (dlaczego nie?) jasnowłosą i delikatną osóbką, z twarzą w kształcie serca i fiołkowymi oczami, niczym drobniutka bohaterka jej ulubionej książki, Biednej panny Caroline. Mniejsza o to, że nigdy nie spotkała nikogo o fiołkowych oczach (ani, jeśli już o tym mowa, o twarzy w kształcie serca). Zdarzało się, że nocą, kiedy huśtała się w koi, wyobrażała sobie atak anonimowych napastników – i swoją brutalną, morderczą reakcję. Takie myśli sprawiały jej przyjemność. Czasami, ukołysana ogłuszającą ciszą, pozwalała sobie na bycie pokonaną. Również te myśli, choć mgliste, ją cieszyły.

Kapitan Mackie dbał o to, by Flora otrzymała jako taką edukację. Pod koniec ich podróży miała już za sobą lekturę całej Biblii, najlepiej, gdyby znała Ewangelię na pamięć, przestudiowała chwałę boskiego stworzenia pod postacią świata natury i miała pojęcie o Wszystkim, co wydarzyło się do tej pory. Ojciec nalegał, by prowadziła dziennik, zapisując, co już przeczytała, udowadniając w ten sposób, że zrozumiała treść. Kupił jej w tym celu kilka notesów.

Flora wpatrywała się w ryciny roślin i ptaków. „Dzisiaj uczyłam się o wróblowatych” – zapisała w zeszycie zatytułowanym Czego się nauczyłam, autor: Flora Elsa Caird Mackie. „To ptaki przesiadujące na gałęziach. Istnieje wiele gatunków takich ptaków. Np. kosy”. Wydaje się, że to zadowalało jej ojca. Przerobiła Historię świata dla dzieci i w ten sposób dowiedziała się, że historia zaczęła się od Egipcjan, następnie byli Grecy i Rzymianie. Potem nastały czasy Jezusa, po których wszystko zaczęło się psuć. Historia świata dla dzieci była kusząca, ale niejasna. Odnosiła wrażenie, że im bardziej zbliżała się do obecnych czasów, tym historia robiła się nudniejsza. Kiedy nastał wiek, w którym żyli, dawno już zniknęli gladiatorzy, zabalsamowane koty i kielichy z cykutą, a ich miejsce zajęli monarchowie (którzy nie chcieli już mordować się nawzajem), stale rosnące plony rolne i przędzarki. Flora była rozczarowana. Pragnęła wiedzieć więcej: w jaki dokładnie sposób zabijali się gladiatorzy? Jakim cudem faraon mógł ożenić się ze swoją siostrą? Jak smakowała cykuta i po jakim czasie od jej spożycia się umierało? (Ofiara wymiotowała, dusiła się czy wykrwawiała się na śmierć?). Na te tematy, jak i na inne prawdziwie interesujące, Historia świata dla dzieci milczała.

Na drugi dzień po opuszczeniu Stromness Flora wzięła do ręki kolejny notatnik i zamyśliła się na chwilę, zanim go otworzyła. Myślała o jękach, które słyszała poprzedniej nocy po drugiej stronie grodzi. Jej ojciec spał, chrapiąc cicho. Czuła lekki przestrach i zastanawiała się, czy tamten mężczyzna zachorował, ale obawiała się – choć nie potrafiła tego wyjaśnić – że nie. Nie zasnęła już do rana.

Nie napisała niczego na okładce tego notatnika, ale otworzyła go na ostatniej stronie i zaczęła gryzmolić drobniutkim i niestarannym pismem. Być może zrobiła to dlatego, że w miejscu, gdzie prywatność i odosobnienie okazały się iluzoryczne lub niemożliwe, Flora odkryła potrzebę posiadania tajemnic. Pewnego dnia, kiedy już przyswoiła sobie informacje o rzędzie wróblowatych, przeczytała rozdział o Grekach i przewertowała Ewangelię św. Mateusza, sięgnęła po nieopisany notes i zapisała w nim: „Nie lubię ptaków. Nie mają futra i nie podoba mi się sposób, w jaki na mnie patrzą”. Jedynymi ptakami, które teraz widziała, były mewy (zdecydowanie nienależące do wróblowatych); lądowały na relingu statku – można pokusić się o stwierdzenie, że tam przesiadywały, ale nie w ten istotny sposób – i gapiły się na nią szklistymi, zuchwałymi oczami.

Oficerowie Vegi – harpunnicy, sternicy i ludzie zajmujący się olinowaniem – wszyscy pochodzili z Dundee i miast Fife – Cellardyke, Pittenweem i St Monance; ale wioślarze pochodzili z Orkad. Spośród pięćdziesięciu mężczyzn na pokładzie jedenastu miało na imię John, a siedmiu – Robert. Flora zaprzyjaźniła się z najmłodszym Robertem – nowicjuszem z Dundee, Robertem Avasem, odbywającym swój pierwszy rejs. Był rok starszy od niej, ale nieco niższy. Miał białą, wymizerowaną twarz, często spotykaną pośród dzieci z targu rybnego, ale niepoprawnie słodkie usposobienie i bezgraniczny entuzjazm. Nigdy wcześniej nie słyszał o Egipcjanach i myślał, że Newcastle jest stolicą Londynu. Flora była pod ogromnym wrażeniem takiej niewiedzy.

– Mogłabym nauczyć cię czytać – zaproponowała po tygodniu znajomości.

– Czytać? Po co? – spytał, szczerząc się do niej.

– Po to… – Flora była skonsternowana. – Po to, żebyś umiał.

– A co miałbym czytać? – dopytywał, szczerze zaciekawiony.

Zastanowiła się przez chwilę nad tym, co byłoby najbardziej atrakcyjne.

– Na przykład… gazety.

– Ech, tylko głupoty w nich piszą.

Wzruszyła ramionami.

– Różne opowieści. Na przykład o żeglarzach.

– I tak się pewnie wystarczająco o nich dowiem.

Potworny hałas ogarnął ich niczym fala: głośne, niskie okrzyki dochodziły z masztu dziobowego – Orkadyjczycy wznosili maszt i śpiewali tajemnicze wersy, zawierające słowa, którym nie dało się przypisać znaczenia. Flora wpatrywała się w nich z zalążkiem niepokoju; Orkadyjczycy byli ogromni – wyżsi i potężniejsi od mężczyzn, do których nawykła. Mieli włosy w kolorze piasku i zaczerwienioną skórę, wystające kości policzkowe i sterczące brwi. Mówili innym językiem. Ich śpiew miał w sobie pewien urok, który coś w niej poruszał.

– Rozumiesz ich?

Robert skierował na nią szczere niebieskie oczy.

– Vou, vou! – krzyknął, naśladując dziwne zawołania mężczyzn. Zaśmiał się i wzruszył ramionami.

Zdarzało im się spędzać trochę czasu razem, ale i te momenty mogły przerwać wykrzykiwane rozkazy; Robert zrywał się wtedy na nogi i wdrapywał na takielunek albo znikał pod pokładem. Florę opanowywała wówczas frustracja, nie zazdrość; nie chodziło o to, że czuła jakąś szczególną ochotę, by iść tam, gdzie on, ale wiedziała, że Robert zapomina o jej istnieniu, gdy tylko się obróci. Miał swoją rolę na statku, nie tak jak ona – nadliczbowy pasażer, a na dodatek dziewczyna.

Poza Robertem Flora przyjaźniła się na pokładzie jeszcze tylko z Charlesem Honeyem, lekarzem okrętowym. Podobnie jak inni lekarze ze statków wielorybniczych, właśnie skończył studia medyczne i nie mógł sobie pozwolić na własną praktykę lekarską. Miał dwadzieścia trzy lata, ale świeża twarz i otaczająca go aura zdezorientowanej niewinności sprawiały, że wyglądał młodziej. Przez pierwsze dwa tygodnie cierpiał okrutnie z powodu choroby morskiej, a odgłosy jego cierpienia niosły się po całym statku. Żeglarze początkowo mu współczuli, ale po kilku dniach jego stan zaczął ich bawić. Kapitan Mackie przemówił ostro do mężczyzn, ale nie wdawał się w dyskusje. Nie udało mu się znaleźć nikogo innego. Ponieważ Honey przebywał zwykle sam w szpitalu pokładowym, Flora nie miała oporów przed odwiedzaniem go, a jako że była dziewczynką, i to jeszcze nie za ładną, nie obawiał się jej obecności. Był najmniej niepokojący spośród mężczyzn: drobnej budowy, z łagodnym usposobieniem i brakowało mu pewności siebie. Szybko się rumienił.

To właśnie w szpitalu okrętowym po raz pierwszy uświadomiła sobie istnienie Iana Sellara. Płynęli, zmagając się z północno-zachodnim wiatrem, Vega trzeszczała z wysiłku. Butelki i słoiki Honeya pobrzękiwały w skrzynkach; kiedy statek się przechylił, kubek z kawą zsunął się po pochylonym biurku – nie spadł, lecz jego zawartość się rozlała.

Flora przysiadła na szpitalnym łóżku, oparła plecy o ścianę kabiny i męczyła Honeya pytaniami na temat sekcji zwłok. Podczas wcześniejszych przesłuchań zdołała ustalić, że studenci medycyny to robili, ale on wykręcał się od odpowiedzi – czyli najzwyczajniej ją okłamywał. Była córką kapitana i w związku z tym cieszyła się pewnym autorytetem – nie chciał jej zniechęcać, ale martwił się też, że kapitan może się wściec, jeśli jego córka będzie miała przez to koszmary.

– Z jaką siłą wieje teraz wiatr?

Traktował Florę jako źródło wiedzy żeglarskiej jej ojca i było to coś, przeciw czemu kompletnie nie protestowała.

– To będzie… – statkiem znów zakołysało, kiedy wody północnego Atlantyku uderzyły w dziób – siła sześciu… lub pięciu stopni. Raczej pięciu. Ale sytuacja może się znacznie pogorszyć.

– Mam nadzieję, że nie. Obawiam się o moje lekarstwa – powiedział, podnosząc gwałtownie wzrok. W takielunku wiatr wyśpiewywał smętną pieśń. Flora była bezlitosna.

– Ale kroiłeś już zwłoki kobiety?

– Na Boga, Floro, dlaczego chcesz wiedzieć coś takiego?

– Uczyłeś się o ich wnętrznościach, a one różnią się od tych u mężczyzn, prawda?

Spojrzała na niego przebiegle. Początkowo łatwo było sprawić, że doktor Honey się rumienił, ale z czasem poznał się na jej sztuczkach.

– Jestem pewien, że wiesz o wiele więcej, panienko, niż pokazujesz, a teraz ze mnie żartujesz.

– Wcale nie! Pewnego dnia może i ja zostanę doktorem. Chcę leczyć ludzi. A przecież nie da się uzdrawiać chorych bez odpowiedniej wiedzy, prawda? Jak myślisz? Byłabym dobrym lekarzem?

Honey już otwierał usta, by jej odpowiedzieć, kiedy za drzwiami rozległ się rumor; statek spadł w dolinę fali.

– Pieprzona pizda!

Flora zrobiła nic niewyrażającą minę. W tej chwili otworzyły się drzwi. Do pomieszczenia wszedł wysoki, gibki żeglarz z twarzą wykrzywioną w bólu – ściskał prawe ramię.

– Doktorze, ja… – Zauważył Florę i oblał się rumieńcem. Flora rozpoznała w nim jednego z Orkadyjczyków, Iana Sellara.

– Panna Mackie właśnie wychodziła. Zmykaj stąd, Floro.

– A nie mogłabym jakoś pomóc?

Ian Sellar puścił z jękiem rękę.

– Aj, Sellar, co tu się stało?

– Oberwałem dulką. W ramię.

Zacisnął usta i zamknął oczy. Honey posadził go na krześle, w świetle lampy, po czym jednym zwinnym ruchem rozciął skalpelem koszulę. Flora przyglądała się temu z rozdziawionymi ustami – będzie amputować?! Dziewczynka czaiła się za doktorem.

Ian Sellar był jednym z młodszych Orkadyjczyków i najpiękniej zbudowanym mężczyzną, jakiego Flora kiedykolwiek widziała. Podczas gdy większość mężczyzn z Północy cechowały ostre rysy twarzy i zaczerwieniona skóra, on miał wyjątkowo różową karnację o miodowym odcieniu, wydatne i pełne wdzięku rysy, a do tego poruszał się z niezwykłą lekkością. Flora wpatrywała się w jego opalone nagie plecy. Nie mogła pojąć, jakim cudem nie zauważyła go wcześniej. Honey cmokał z dezaprobatą, obmacując ramię żeglarza w miejscu, gdzie pod skórą rozchodził się krwiak.

– Nie jest wybite, Sellar. Tylko solidnie posiniaczone. Przez jakiś czas będziesz musiał nosić je na temblaku. Floro, podaj mi bandaż. Nie, tutaj… Jeśli chcesz się na coś przydać, możesz wlać do tego naczynia nieco wyciągu z oczaru. To ten w…

Flora sprawnie zabrała się do działania. Wiedziała, gdzie znajduje się większość rzeczy w szpitalu pokładowym. Podała Honeyowi bandaże, agrafki, kompresy i brandy, poruszała się zwinnie niczym kot, podczas gdy statkiem rzucały wściekłe fale. Mimo opalenizny twarz Iana przybrała niezdrowy wyraz; krople potu spływały mu po skroniach. Stojąc za nim, Flora go obserwowała, a kiedy statek przechylił się gwałtownie na prawą burtę, szarpnęło nią tak, że otarła się dłonią o lśniące od potu zdrowe ramię Sellara. Odsunęła szybko rękę, zaskoczona tym, jak gorące było jego ciało. Honey potknął się i stłumił przekleństwo. Sellar siedział tam z mocno zaciśniętymi oczami. Żaden z nich chyba nie zauważył, że zrobiła to celowo.

Po tym wydarzeniu Flora wypatrywała Sellara na pokładzie, nasłuchiwała jego nieokrzesanego akcentu i wyćwiczyła się w wyłapywaniu jego głosu przez drewniane ściany. Mężczyźni nigdy nie byli na pokładzie sami, poza tymi kilkoma minutami, które spędzali na dziobie, ale nawet gdyby znalazła go samego, nie odważyłaby się do niego podejść. Nie miała pojęcia, co mogłaby mu powiedzieć.

Podczas trwającego wiele godzin zmroku ojciec wraz z córką wypatrywali Wenus i Marsa, a także Altaira, Arktura i Polaris. Czasami całą krótką noc spędzali na śledzeniu gwiazd przepływających po niebie. Otaczały ich konstelacje, które nigdy się nie zatrzymywały: Niedźwiedzice, gwiazdozbiór Smoka, gwiazdozbiór Perseusza, gwiazdozbiór Kasjopei, Cefeusz – żadna z nich nie wyglądała jak coś, co miała przedstawiać – z wyjątkiem gwiazdozbioru Smoka.

– Dlaczego Wielki Wóz nazywany jest Wielką Niedźwiedzicą, skoro wygląda jak wóz?

– Nie widzisz wszystkiego. Wóz to tylko tył Niedźwiedzicy i jej ogon.

– Niedźwiedzie nie mają ogonów. A przynajmniej nie są one długie.

– Może w czasach starożytnej Grecji niedźwiedzie miały długie ogony.

Flora zaśmiała się drwiąco. Jej ojciec uważał, że robiła się zarozumiała.

– A skąd w takim razie wiesz, że Smok wygląda jak smok? – kontynuował. – Widziałaś kiedyś smoka?

– Widziałam go na rysunkach.

– Myślisz, że zrobiono je z natury?

– Oczywiście, że nie! Smoki nie istnieją.

– Może więc Gwiazdozbiór Smoka nie bardziej przypomina smoka niż niedźwiedzia.

– Tak, ale… nie może nie wyglądać jak coś, co nie istnieje, ponieważ… – Przerwała, bo ogarnęła ją niepewność. – Niedźwiedzie istnieją. Dlaczego ludzie muszą coś wymyślać? Mogli to przecież nazwać Wężem. Węże istnieją.

– Pytasz mnie, dlaczego ludzie wymyślili potwory?

– Chyba tak.

– Może dlatego, że nigdy nie zajmowali się wielorybnictwem. Spójrz na ogon Smoka, w połowie drogi między niedźwiedziami. Jedna z nich jest jaśniejsza… to druga najjaśniejsza gwiazda.

Ustawiła jego teleskop na noku rei. Statek w ogóle się nie ruszał; morze było spokojne niczym staw. Niecałe dwieście metrów dzieliło ich od góry lodowej, której sylwetka odbijała się w wodzie. Gwiazdy się zwielokrotniły i można było odnieść wrażenie, że Vega zawisła w mrocznej przestrzeni, z nieskończoną głębią usianą błyszczącymi punktami pod kadłubem statku.

– Widzisz? To jest Thuban. Dawno temu, w czasach kiedy Egipcjanie budowali piramidy, był Gwiazdą Polarną. Pamiętasz Egipcjan?

– Tak. Mieli boga z głową sokoła.

– Owszem. I nazywał się on…?

Zawahała się tylko na chwilę.

– Horus.

– Tak. Egipcjanie wybudowali swoją wielką piramidę w ten sposób, by Thuban rzucał promień na jej środek.

Flora była zaniepokojona.

– Jak to możliwe, że był Gwiazdą Polarną?

– Pięć tysięcy lat temu Thuban był Gwiazdą Polarną. I pewnego dnia, w dalekiej przyszłości, znów się nią stanie. Będzie o wiele lepiej położony niż Polaris. Dlaczego? Ponieważ Ziemia obraca się wokół własnej osi. Jak kręcąca się przykrywka, która ma spaść. – Pokazał jej to pionowo ustawioną dłonią, którą machał tam i z powrotem. – Bardzo, bardzo powoli. Polaris, rzecz jasna, jest Gwiazdą Polarną, czy raczej jest bliższy biegunowi nieba niż cokolwiek innego, ale pewnego dnia… Wszystko się zmienia, Floro. Nieważne, jak dobre czy też złe coś jest, nic nie trwa wiecznie. – Przesunął teleskop w górę i odrobinę w lewo. – Spójrz tutaj.

– Widzę Wegę – powiedziała zdecydowanym głosem Flora, zaniepokojona metafizycznym tonem, jaki przybrała rozmowa.

– Dobrze. Pewnego dnia, za jakieś kilka tysięcy lat, również ona będzie Gwiazdą Polarną. I choć będzie bardzo jasną i bardzo dobrą Gwiazdą Polarną, nie będzie tak dobrze umiejscowiona jak Thuban. A kiedy już stanie się Gwiazdą Polarną, lato przypadnie w grudniu, a środek zimy w czerwcu.

Kiedy Flora pogodziła się już z tą niepokojącą wiadomością, doszła do wniosku, że podoba jej się Thuban – przyszła gwiazda przewodnia. Lubiła, kiedy wszystko działo się we właściwy sposób; nie kiedy było niemal poprawne lub wystarczająco dobre. Najbardziej ze wszystkiego lubiła Wegę. Należała do wszystkich na pokładzie, ale Flora czuła, że zwłaszcza do niej. Kiedy dowiedziała się – a miało to nastąpić już wkrótce – że Eskimosi nazywali Wegę Starą Kobietą, poczuła się mocno, choć skrycie, urażona.

Wzburzone wody Atlantyku ustępowały pojawiającym się coraz częściej górom lodowym. Słońce wzeszło i świeciło całą dobę, jakby nie mogło się z nimi rozstać. Wydobywało z szarego lodu całą gamę kolorów: zielone głębiny, kobaltowe cienie i kotliny o barwie akwamaryny. Cała ta woda, topniejący świat błyszczał w promieniach słońca.

Flora całymi godzinami przesiadywała na nadburciu i wpatrywała się w lód. Przypominało to obserwowanie ognia – nie można było się od tego oderwać. Lód charakteryzował się precyzją, która była dla niej czymś nowym. Każdy kawałek był inny i wyjątkowy, piękny w naturalny sposób.

Ten widok już na zawsze miał pozostać jej w pamięci: osobliwie piękna góra, o grzbiecie przypominającym alpejski szczyt, która obróciła się i ukazała lodowy łuk wysoki na ponad dwadzieścia metrów. Skrzył się bielą, szczeliny w jego górnej części świeciły intensywnym błękitem, a jego podnóże wygładzone przez działanie wody – bladą, aksamitną zielenią. To zniszczone arcydzieło pozostawione przez cywilizację, która zniknęła, przyciągnęło do relingów nawet najbardziej obeznanych z lodem żeglarzy.

Członek załogi zawołał z bocianiego gniazda:

– Jeśli panienka Mackie zechce tu przyjść, zobaczy coś pięknego.

Kapitan Mackie posłał Florę przed sobą – nie pierwszy już raz wspinała się do bocianiego gniazda w spokojny dzień, kazał jej jednak najpierw otulić się ciaśniej spódnicami i na wszelki wypadek podążył za nią po drabince sznurowej. John Inkster wciągnął ją przez otwór w bocianim gnieździe, a Flora wsunęła się w wąskie miejsce przed nim. Otoczył ją luźno ramionami, by nie runęła na znajdujący się dwadzieścia pięć metrów pod nimi pokład.

Ponad łukiem wierzchołek góry lodowej przechodził w niewielki płaskowyż. Promienie słońca zaczęły topić lód, tworząc okrągły staw o intensywnie błękitnej barwie przypominającej stopiony szafir; zauważyła teraz, że strumyk – strumyk mlecznego błękitu – rzeźbił kanał w białym brzegu stawu, biegł do krawędzi płaskowyżu i znikał po drugiej stronie. Ślepe niebieskie oko, wylewające jedną, niekończącą się łzę.

– Panienko Floro – powiedział Inkster, a ona poczuła ciepło jego oddechu na uchu. – Co panienka sądzi o naszych lodowych wyspach? Czy nie są piękne?

Florze odebrało mowę z wrażenia. Żadne słowa nie były w stanie oddać tego, na co właśnie patrzyła. Obróciła się do Inkstera z błyszczącymi oczami, a on roześmiał się dobrotliwie. Pomyślał, że wyglądała teraz przez to prawie pięknie.

Rejs przebiegał bez problemów, ale na siedemdziesiątym trzecim stopniu szerokości geograficznej natrafili na pak polarny. Mgła opadła i przesłoniła oblodzone wybrzeże Ziemi Baffina. Reszta floty ich dogoniła: Ravenscraig, Symmetry, Mariscal i Hope… Przedzierali się przez luźne kry Wód Północnych do miejsca, gdzie mogły krążyć wieloryby. Obserwator kierował statkiem, wytężając wzrok we mgle, ochrypły od wykrzykiwania informacji. Mgła tłumiła wszelkie dźwięki, słychać było tylko upiornie chlupoczącą wodę i wrzaski ze szczytu masztu.

– Fał! Fał!

Flora była w swojej kabinie. Zakradła się na pokład, lecz starała się nie wchodzić w drogę mężczyznom biegnącym do łodzi wielorybniczych, które wisiały na żurawikach. Wyczuwała napięcie panujące na statku: tupot stóp, urywane rozkazy. Widziała, jak Ian Sellar wskoczył do pierwszej łodzi wielorybniczej; na jego twarzy malowało się podekscytowanie. Pięciu mężczyzn zajęło swoje pozycje, a załoga pokładowa spuściła ich w łodzi na wodę. Odepchnęli się od statku i sternik zaczął wykrzykiwać komendy. Wioślarze obrócili łódź i szybko odpłynęli. Dłoń ojca spoczęła na jej ramieniu.

– Floro – powiedział ostrzegawczo – kiedy wrócą z rybą, masz być pod pokładem. Jeśli zobaczę cię na górze, dostaniesz porządne lanie.

– Kiedy znów mogę wyjść?

– Kiedy na to pozwolę.

– A co, jeśli…?

Rzucił jej tak srogie spojrzenie, że już się nie odezwała. Poprzysiągł sobie, że Flora nie zobaczy na własne oczy, na czym tak naprawdę polega wielorybnictwo. Myślała, że wie wszystko na ten temat. Myślała, że jest na to przygotowana. Łódź wróciła ostatecznie bez ładunku, ponieważ wieloryb im się wymknął.

Nazajutrz dopisało im jednak szczęście: łodzie opuszczono w pogoni za dwoma wielorybami i jednego udało się złapać. Flora wsłuchiwała się w okrzyki żeglarzy, kiedy tusza wieloryba trafiła już na pokład. Załoga była wniebowzięta. Dziewczynka siedziała cicho i niczego nie widziała, ale za to słyszała wszystko i czuła smród gorszy niż cokolwiek, co sobie do tej pory wyobrażała. Odór krwi wypełnił jej nozdrza, usta, zaatakował też oczy. Kolejny paskudny, duszący zapach – ostra zgnilizna – wywołał u niej torsje. Mężczyźni pracowali na śródokręciu, ale do jej uszu dolatywały odgłosy ich kroków oraz śmiech – dźwięki te były głośniejsze i bardziej gwałtowne niż zwyczajowe rozmowy, jakby marynarze upajali się tą rzeźnią.

Słyszała, jak noże tną i rąbią, słyszała też piłowanie kości i niekończące się rozdzieranie skóry; do jej uszu docierał również chlupot – miała nadzieję, że wywołuje go woda, choć tak naprawdę czuła, że to krew. Oglądanie tego wszystkiego nie byłoby wcale gorsze – tym sposobem wyobrażała sobie noże zanurzające się w mięsie i tłuszczu oraz krew, która lała się mężczyznom po nogach i brudziła im dłonie. Kiedy ojciec w końcu do niej przyszedł i pozwolił jej opuścić kabinę, przepełniały ją obrzydzenie i bunt. Pokłady zlano morską wodą, żeby spłukać z nich zakrwawione trociny. Ale ogołocona tusza wieloryba nadal znajdowała się blisko statku, płytko zanurzona, i zaatakowały ją ryby i żarłoczne morskie ptaki. Żeglarze widłami spychali do ładowni zwały szaroróżowego tłuszczu wielorybiego. Zakrwawione kości rozwieszono na nokach rei do wysuszenia.

– Ostrzegałem cię, że nie jest to piękny widok – tłumaczył jej ojciec. – Rozumiesz, dlaczego nie chcę, byś to oglądała?

– Nie wiem, w jaki sposób oglądanie tego miałoby być gorsze od słuchania i czucia – odparła. – Po prostu to sobie wyobraziłam. A w kabinie nie ma czym oddychać.

Jej ojciec – co trzeba mu przyznać – potraktował jej zdanie poważnie. Pozwolił jej później przebywać na niewielkiej przestrzeni za bezanmasztem, za którym pracowali mężczyźni; z tego miejsca mogła zerkać na ten krwawy proceder, nie plącząc się żeglarzom pod nogami. Miała świadomość grożących tam niebezpieczeństw – pokład robił się śliski od krwi oraz tłuszczu i nieraz była świadkiem, jak ktoś się poślizgnął i dostał pod poruszające się w szaleńczym tempie ostrza noży.

ROZDZIAŁ 2

ZATOKA MELVILLE’A, 76°21’N, 71°04’W

ZIMA 1883/84

Mężczyźni nazwali Florę swoją maskotką – tego sezonu załoga Vegi zarżnęła więcej wielorybów niż jakikolwiek inny statek. W połowie sierpnia sztorm zapchał lodem wąskie gardło między Przylądkiem Aleksandra i Przylądkiem Izabeli. Stara Symmetry utknęła szybko. Pozostałe statki krążyły w pobliżu tego miejsca, gotowe zabrać na pokład uwięzioną załogę, jeśli – czy raczej kiedy – okręt zostanie zmiażdżony. Sztorm przybrał na sile – południowo-zachodni wiatr zepchnął statki z powrotem do Zatoki Melville’a i stłoczył ogromną ilość lodu wokół nich. Kapitan Mackie wziął Florę do kabiny na rozmowę i wyjaśnił, że w tym roku nie wrócą do domu. Ku jego zaskoczeniu córka przyjęła to z uśmiechem.

Kiedy wypatrzył krę, która mu odpowiadała – grubą połać lodu wielkości parku Barclay – wysłał tam załogę z trzyipółmetrowymi piłami. Flora przyglądała się, jak mężczyźni wycinają otwór, który miał stać się zimowym domem dla Vegi. Dni stawały się coraz krótsze. W południe słońce było tak nisko, że gdy Flora stawała przy relingu z twarzą zwróconą na południe, promienie świeciły jej prosto w oczy.

Przepełniała ją wielka radość. Czuła, że odmieniło się jej niekorzystne położenie – kiedy statek stoi w doku, żeglarze również nie mają nic do roboty. Mogła się włóczyć, gdzie tylko chciała, o ile było ją widać ze statku. Ochmistrz uszył jej spodnie, włosy chowała pod wełnianą czapką i tym sposobem wyglądała jak jeden z niższych żeglarzy. Kiedy lodowy dok był już gotowy, odholowano Vegę w jej nowe miejsce, a kolejna warstwa lodu zamknęła wyjście. Na zachodzie było widać uwięzioną w lodowej celi Symmetry.

Flora obserwowała zmieniające się morze. Woda początkowo miała postać elastycznej, galaretowatej pasty o czarnej barwie, a potem pojawiła się na niej mleczna powłoka. Pewnego ranka lód zaprezentował jeden ze swoich najbardziej urzekających trików – erupcję kryształowych kwiatów; postrzępione białe kwiaty pojawiły się na ciemnym lodzie, jakby szykowano się tam do mroźnego wesela. Przy pomocy Roberta i wiosła Flora wyłowiła kilka takich kwiatów i zabrała je do swojej kabiny, gdzie usiłowała je narysować, zanim się roztopiły. Sfrustrowana porażką, dziewczynka się rozpłakała.

Zgęstniała woda nadal falowała niczym bok oddychającego ociężale zwierzęcia. Ścięła się niczym owsianka, która pochłonęła kwiaty, a następnie przeistoczyła w wielkie szare naleśniki, które łączyły się niczym płaty zbroi. Mare concretum – betonowe morze. Flora nie mogła przypomnieć sobie dźwięku fal.

Vega nie była już statkiem sunącym po wodzie, ale drewnianą łupinką unieruchomioną przez niezwykłe otoczenie, które emitowało przeróżne trzaski, skrzypnięcia czy wręcz okrzyki. Pak lodowy mógł wydawać odgłosy trapionej różnymi udrękami menażerii zwierzęcej: skowyczących nerwowo szczeniąt, brzęczącego roju pszczół lub jęczącego w agonii wieloryba. Mogły to być również dźwięki bezduszne i gwałtowne: rozdzieranego materiału, artyleryjskiego ognia czy też fortepianu wyrzuconego przez okno z drugiego piętra. Rozlegających się tam odgłosów nie dało się przyrównać do czegokolwiek innego.

Dzień przed jej trzynastymi urodzinami, kiedy światło dzienne nie było niczym więcej niż poświatą na horyzoncie, odwiedzili ich goście. Żeglarz z bocianiego gniazda wypatrzył na lodzie ciemne punkty, które się do nich zbliżały. Flora obserwowała to zaniepokojona. Eskimosi. Mężczyźni na statku o nich rozmawiali, więc nie czuła, że jest się czego obawiać; z tego, co zasłyszała, byli to mali, dziwni i pokryci tłuszczem ludzie, którzy wydawali jakieś pomruki. Kiedy jeszcze bardziej zbliżyli się do statku, jeden z nich zakrzyknął: „Vega! Vega! Mackie!”. Flora była kompletnie zszokowana. Ci ludzie znali jej ojca. Nie sądziła, że może ich polubić.

Trzech Eskimosów weszło na pokład Vegi i zostało wpuszczonych do wydzielonego płachtami płótna prowizorycznego salonu. Flora siedziała w rogu za swoim ojcem. Ogień płonął w kuble. Flora zdołała rozpoznać imię tylko jednego z przybyszów. Kali był mężczyzną – nosił delikatną brodę i uwielbiał tytoń. Pozostałych dwóch miało gładkie twarze i długie czarne włosy. Na głowie jednego z nich widniała szpiczasta czapka zrobiona z futra obróconego na zewnątrz. Żaden nie był wyższy od Flory. Rozdali załodze Vegi kawałki czegoś suszonego, co żuli. Jeden z przybyszów podał to też Florze, mrucząc coś do niej. Powąchała i spróbowała. Nie miała pojęcia, co to, ale cuchnęło okrutnie, było twarde i najwyraźniej niejadalne. Uśmiechnęła się uprzejmie. Kapitan Mackie rozdał gościom tytoń i wręczył spore ilości czerwonego materiału oraz koralików. Eskimosi uśmiechali się i mówili w tym swoim mamroczącym języku, podczas gdy jej ojciec również się uśmiechał i opowiadał o wielorybach po angielsku. Eskimosi potakiwali głowami, lecz Flora nie miała pojęcia, jakim cudem obie strony mogły się nawzajem zrozumieć. Zanim goście odeszli, jeden z Eskimosów chwycił ramię Flory i uśmiechając się, coś do niej powiedział. Dziewczynka odwzajemniła uśmiech, lecz ogarnął ją niepokój, że właśnie zaangażowała się w jakieś niebezpieczne przedsięwzięcie.

– Poznałeś ich wcześniej! – oznajmiła potem Flora ojcu oskarżycielskim tonem.

Wydawało jej się to zadziwiające. Podczas gdy ona siedziała w domu na Crichton Street, ojciec gościł tych ludzi i żuł ich okropne jedzenie. Zorientowała się teraz, że była to suszona skóra narwala. W domu nigdy o tym nie rozmawiali.

– Zwykle spotykamy Eskimosów, kiedy jesteśmy właśnie tutaj. Lubią handlować, więc przywozimy narzędzia i materiały. Cenią też przedmioty z żelaza, ponieważ nie mają tu metalu. Oraz drewno. Spotkałem już wcześniej Kalego. To przyzwoity gość jak na poganina. Apilaha też poznałem, ale jego żony, Simiak, już nie.

– Która z tych osób była żoną?

– Ta w kapeluszu. Tylko kobiety noszą wysokie kapelusze. Inaczej trudno je odróżnić, chyba że mężczyźni mają brody. Większość z nich ich jednak nie nosi.

Flora postanowiła zapamiętać sobie tę informację.

– Są przyjaźni? Nie skrzywdziliby nas?

– Na Boga, nie. Nie są agresywni, raczej nie mogą sobie na to pozwolić. Wiedzą, że mamy broń. Myślę, że Apilah chciałby, żebyś poznała jego dzieci.

– Dlaczego?

– Pewnie żebyś się z nimi pobawiła. Są chyba w twoim wieku.

– Ale przecież nie będę potrafiła się z nimi dogadać.

– Daj spokój, Floro, to jak poznawanie się z dziećmi w Dundee. Od ciebie zależy, czy pokażesz im dobre maniery. Posłuchaj, nauczę cię kilku słów w ich języku.

Następnego dnia Eskimosi wrócili z dwójką dzieci. Apilah przedstawił dzieci Florze. Oboje byli niżsi niż Flora i mieli długie, tłuste włosy. Żadne nie miało na głowie kapelusza, więc uznała, że to chłopcy. Zgadła szczęśliwym trafem; jak się potem dowiedziała, dziewczyny nie zakładały kapeluszy, dopóki nie wyszły za mąż.

Jeden z chłopców miał na imię Tateraq. Miał krzepką budowę ciała, uśmiechniętą buzię i był pewny siebie. Drugi chłopiec nazywał się Aniguin. Mógł być – albo i nie – synem Apilaha; Mackie nie miał co do tego pewności. Był szczuplejszy niż Tateraq i, jak wynikało z jego zachowania, najwyraźniej stał niżej w hierarchii. Często się uśmiechał, ale czasami wyglądał na przestraszonego i się wzdrygał.

Zabrali Florę ze sobą. Przywieźli sanie i dwa psy, które traktowali z niedbałym okrucieństwem. Chłopcy zbudowali cele ze śniegu i ćwiczyli na nich rzucanie harpunami. Pozwolili też spróbować Florze – a raczej zrobił to Aniguin, który na polecenie Tateraqa wręczył jej swój harpun. Prawie wszystko, co robiła – niezdarnie czy zręcznie – wywoływało u nich śmiech. Początkowo uśmiechała się z grzeczności, aby nie stracić twarzy, ale wkrótce śmiała się razem z nimi. Odnosiła wrażenie, że z niej nie kpili; śmiech był tam czymś naturalnym, podobnie jak śnieg.

Od listopada do lutego było ciemno. Zarówno lód, jak i niebo emanowały szarym światłem, zabarwionym czasami na niebiesko, różowo lub fioletowo. Florze pomieszał się czas. Zasypiała w środku dnia, leżała bezsennie nocą.

W tym półmroku działy się dziwne, nierealne rzeczy. Wybrała się kiedyś z Tateraqiem i Aniguinem w pewne miejsce pod klifami. Niebo było czyste, a nad nim trzaskała zielona zorza polarna. Wpatrywała się z otwartą buzią w wijące się światła, ale na chłopcach nie robiło to chyba żadnego wrażenia. Doszła do wniosku, że było to dla nich tak zwyczajne, jak dla niej deszcz: zorza nie zasługiwała na ich uwagę. Chłopcy wsadzili ręce do spodni, wyciągnęli penisy i zaczęli nimi energicznie potrząsać. Flora przyglądała się im z otwartymi ze zdziwienia ustami, a Aniguin śmiał się i gestem zachęcał, by do nich dołączyła. Obróciła się zbulwersowana i uciekła.

Następnych kilka dni spędziła w swojej kabinie, uskarżając się na bóle brzucha. Bardzo rzadko chorowała i dlatego kapitan Mackie poprosił doktora Honeya, by ten ją zbadał. Flora, która ani trochę nie była chora, odczuła wyrzuty sumienia.

– Czuję się już lepiej – oznajmiła. – Pewnie zaszkodziło mi coś, co zjadłam.

Honey skrzywił się na te słowa.

– Fakt, jedzenie na statku jest nieco niestrawne. Raczej niezbyt odpowiednie dla młodych dam. A te ciągłe ciemności nie służą nikomu. Opisz mi, proszę, swoje symptomy. Twój ojciec powiedział, że męczył cię ból brzucha. Wymiotowałaś?

– E… nie.

– A co z… – Zarumienił się i unikał wzroku Flory. – A jak z wypróżnianiem? Wiesz, co mam na myśli, prawda?

– Tak. To… w porządku.

– No więc jaki to był rodzaj bólu?

– Nie wiem, po prostu mnie bolało.

– Twój ojciec nic nie mówił… Czy ty… zaczęłaś już miesiączkować?

Wpatrywał się w punkt na ścianie ponad jej głową.

– Nie! – odpowiedziała Flora przepełniona odrazą. Moira ostrzegała ją, że czeka ją to obrzydlistwo, ale postanowiła o tym zapomnieć.

– Może wkrótce do tego dojdzie i to powoduje bóle brzucha.

– Ach… – Flora chciała, żeby już sobie poszedł.

– Albo… W grę może też wchodzić zapalenie wyrostka robaczkowego. Muszę się upewnić. Podnieś, proszę, kurtkę…

– Teraz nic mnie nie boli.

– Będę w stanie wyczuć, czy wyrostek jest w stanie zapalnym. To może być niebezpieczne.

Flora położyła się na plecach, podniosła kurtkę i wyciągnęła kilka warstw ubrań zza paska.

– Przepraszam, jeśli moje ręce okażą się zimne – tłumaczył się, kładąc wilgotną i klejącą się dłoń na jej brzuchu, i zaczął go uciskać. Flora starała się od niego nie odsuwać.

– Boli cię to?

Pokręciła głową. Przesuwał palce w różne miejsca, naciskając jej ciało. Miała wrażenie, że to kara. Wzrok skierował mniej więcej w kierunku jej twarzy.

– A tutaj? Boli cię to?

Flora skinęła głową.

– Trochę. Jest o wiele lepiej, niż było.

– Pozwól, że…

Przesunął rękę niżej, ku miejscu między jej nogami, naciskał dalej i badał. Zaczął inaczej oddychać. Jego palce znajdowały się teraz na kościstym wzgórku między jej nogami, serce zaczęło jej bić szybciej. Dziwnie się poczuła.

Nie spoglądając na nią, Honey spytał:

– A teraz jak? – Jego palce badały ją dalej.

Nagle Flora odepchnęła go gwałtownie, podnosząc się jednocześnie do pionu. Jej ręka powędrowała nieświadomie do noża, który miała zawieszony na szyi; zerwała go i wyciągnęła przed siebie.

Honey odskoczył do tyłu, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia. Flora zorientowała się, że nóż nadal był złożony, i przeklęła się w duchu. Wystarczył jednak jej morderczy wyraz twarzy. Po krótkiej chwili doktor usiłował się roześmiać.

– To zupełnie normalne, Floro! Właśnie to robią lekarze. Musimy badać naszych pacjentów, jeśli mamy dojść do tego, co im dolega. Wyrostek robaczkowy znajduje się właśnie tam, na dole. Sprawiłem ci ból?

Spuściła wzrok. Próbował ponownie się roześmiać, ale nie całkiem mu to wyszło.

– Wygląda na to, że jednak nie chodzi o wyrostek robaczkowy. Bądź grzeczną dziewczynką i… odłóż tę broń. Jestem pewny, że zaszkodziło ci coś, co zjadłaś. Może powinnaś unikać przez kilka dni jedzenia pemikanu; to prawdziwe obrzydlistwo. Choć mięso foki wcale nie jest lepsze.

Flora się okryła i podciągnęła kolana, jakby chciała się od niego odgrodzić. Serce waliło jej w piersi jak młot, a twarz pałała. Oblicze Honeya również się zarumieniło, choć Flora nie wiedziała, czy to z powodu wstydu, czy też ze złości.

– Rozumiesz, Floro? Przeprowadzałem najzwyklejsze badanie. Na Boga, jesteś przecież dzieckiem! Chyba nie myślisz, że… – Cofnął się, kręcąc z niedowierzaniem głową.

– Floro, potwierdź, proszę, że rozumiesz, co mówię.

– Rozumiem – wymamrotała.

– Jesteśmy przyjaciółmi, prawda?

Przytaknęła zawstydzona. Co ją napadło, że tak głupio zareagowała na to, co robił biedny i nieszkodliwy doktor Honey?

– W takim razie… Nic się nie stało, prawda?

Pokiwała głową i wymamrotała:

– Przepraszam.

Honey roześmiał się z ulgą.

– Przynajmniej ostrze było osłonięte!

Flora również się roześmiała, nienawidząc samej siebie.

– Więc… – zaśmiał się – …kiedy będziesz rozmawiać ze swoim ojcem, nie wspomnisz mu o tym, prawda?

Gdyby tego nie powiedział, Flora już zawsze potem byłaby przekonana, że to ona się myliła. Ale uderzył ją jego niepokój i zrozumiała, że ją błagał, że czuł się zawstydzony.

– Oczywiście, że nie – odparła.

Zachowała kamienny wyraz twarzy. Też czuła się zawstydzona; najwyraźniej to ona zawiniła. Była złą istotą, nakłaniając go do takiego posunięcia. Zorientował się, że jej się spodobało?

Później tego wieczora rozpętała się burza. Flora rozmyślała w swojej koi. Nikt dotąd nie sprawił, że jej kobiecość wydała jej się takim ciężarem i przekleństwem. Poczuła się zdradzona, ale najbardziej zła była na samą siebie. Pewnie to jej zachowanie sprawiło, że Honey postąpił właśnie w taki sposób. A chłopcy… Rozłożyła nóż i przycisnęła jego czubek do wewnętrznej części ramienia. Pojawiła się kropelka krwi, co jednocześnie ją zafascynowało i przestraszyło.

Atakowały ich wiatry z północy; temperatura spadła tak bardzo, że lód zaczął wydawać odgłosy przypominające strzały z pistoletu i bicie dzwonów. Wiatry wzmagały się szaleńczo, by potem osłabnąć, zamarznięty takielunek stukotał, drewniane elementy statku skrzypiały, lód, dzwoniąc i szemrząc, spadał na pokład, dudnił, jęczał i zgrzytał. Żeglarze musieli skuwać go z wręg i takielunku, ale zaraz znów się pojawiał; każdego ranka statek był pokryty nową warstwą, groziło im, że lód ich pochłonie. Resztę czasu spędzali na żartach i śpiewie, a czasami też na modlitwie. Florze nie przyszło do głowy, że powinna się bać. Była tam z ojcem, wielkim kapitanem Mackiem, na pokładzie Vegi, najlepszego statku z Dundee, a właściwie to najlepszego na świecie. Kiedy sztorm się uspokoił i księżyc zaświecił pierwszy raz od wielu dni, okazało się, że wszystko zasnuły zaspy. Było spokojnie, ale Symmetry przepadła.

Flora czekała kilka godzin na powrót ekip poszukiwawczych. Ani jeden członek załogi Symmetry nie zginął. Ponieważ statek niszczał powoli, zdążyli opuścić pokład i zabrać ze sobą większość rzeczy. Załogę rozdzielono pomiędzy pozostałe okręty; ośmiu członków przybyło na pokład Vegi.

Napływ świeżej krwi sprawił, że atmosfera zrobiła się mniej napięta. Drobne sprzeczki odeszły w zapomnienie. Doktor Honey miał pełne ręce roboty z licznymi przypadkami odmrożeń i zmiażdżonymi członkami. Flora spędzała więcej czasu z Robertem Avasem lub na czytaniu. Kapitan odwiedził wioskę Eskimosów i spędził tam dwie noce.

Kiedy wrócił, oznajmił Florze, że ma jej do powiedzenia coś zabawnego, ale widziała, że czuł się niezręcznie. Powiedział, że pytali o nią – czy raczej o erneq Mackiego, a on uznał, że to słowo znaczy „dziecko”, tak samo jak słowa qatannguh używano na określenie zarówno „brata”, jak i „siostry”. Okazało się jednak, że erneq oznacza tylko „syna”, czyli wszyscy – ha, ha, ha! – doszli do wniosku, że Flora jest chłopcem! Kiedy wyjaśnił, że jest dziewczyną, wywołało to sporo śmiechu, zwłaszcza u Tateraqa i Aniguina.

– Przykro mi, Floro. Nie chodzi o to, że wyglądasz jak chłopiec, absolutnie nie… Ale dla nich to trudne. Nigdy wcześniej nie widzieli białej kobiety. Mówili, że świetnie szło ci rzucanie dzidą, tak dobrze jak chłopakowi! Rozchmurz się. Kiedy pomyślisz, ile warstw ubrań wszyscy tutaj nosimy… Widzieli przecież tylko kawałek twojej twarzy.

Flora była zdezorientowana. To sprawiało, że incydent z Tateraqiem i Aniguinem wydawał się mniej niepokojący, ale nie wiedziała, czy ma się czuć urażona, że wzięli ją za chłopca, czy też odebrać to jako pochlebstwo.

Wielorybnikom również zdarzało się często zrozumieć coś na opak. Związki międzyludzkie były szczególnie zagmatwane. Do Flory dotarło, że w Cieśninie Smitha mieszkało w sumie może ze dwieście osób. Wszyscy byli albo spokrewnieni, albo znali się nawzajem. Populacja północno-zachodniej Grenlandii liczyła mniej więcej tyle osób, ile zamieszkiwało szkocką ulicę przeciętnej długości. A w związku z ich elastycznym pojmowaniem więzi rodzinnych – wymiana żon, adoptowanie dzieci, przyrodni bracia i siostry – istniała gęsta sieć wzajemnych powiązań. Nic więc dziwnego, że kiedy jej przyjaciele mówili o czymś, co robią, rzadko używali słowa „ja” – zawsze w takim kontekście pojawiały się słowa „my” albo „Inuita”.

Flora dosyć szybko podchwyciła ich język. Dowiedziała się, że Aniguin został adoptowany, oboje jego rodzice nie żyli. Powiedział Florze, że byłoby już po nim, gdyby Apilah i Simiak nie wzięli go do siebie. Został jej bliższym przyjacielem.

– Jesteś nieszczęśliwa, że stąd odpływacie – powiedział, kiedy lód zaczął się łamać wiosną. – Nie smuć się. Jeszcze tu wrócisz. Powiedziały mi o tym duchy.

Aniguin twierdził, że słyszy głosy i że potrafi komunikować się z niewidzialnymi istotami. Pomyślała, że udawał, by uznawano go za kogoś ważniejszego. Rozumiała, dlaczego tak postępował.

– Jesteśmy przyjaciółmi, Fellora.

– I to najlepszymi, Aniguin. Wrócę tu. Obiecuję.

– Tateraq mówi, że się z tobą ożeni, ale nie zrobisz tego, prawda? – Spoglądał na nią z niepokojem.

– Nie wyjdę za niego! Nigdy! – Flora się roześmiała, zaszokowana taką myślą.

– Ma wszystko, a ja nie mam niczego. Zawsze tak jest. Widzisz te dwie…? – Pomiędzy jego rozpostartymi palcami Flora dostrzegła dwie gwiazdy, jedną koło drugiej; nazywał je Wejściem, a ona Bliźniętami. – Te gwiazdy to my.

Była oczarowana. Myśl, że mogłaby być gwiazdą, przyprawiła ją o zawrót głowy.

– Wrócisz tu, Fellora, i wtedy się pobierzemy. Zostanę wielkim angekok!

Mówiąc te słowa, chwycił garść nieba, jakby chciał pokazać swoją moc, lecz roześmiał się i po chwili Flora również się śmiała.

Tydzień po tym, jak obrócili się do rejsu powrotnego do domu – ładownia Vegi była pełna tłuszczu wielorybiego i kości – pojawił się prześwit we mgle, przez który dostrzegli statek. Nie należał do szkockiej floty. Kapitan Mackie tak długo patrzył przez lunetę, aż łzy popłynęły mu po policzkach.

– To statek amerykański – oznajmił.

– Statek wielorybniczy?

– Nie wygląda na taki.

W jego głosie pobrzmiewało coś niecodziennego.

– O co chodzi? Dlaczego zrobiłeś taką minę?

Flora widziała tak wiele podczas ostatniego roku; być może zapomniał, że zamierzał chronić jej wrażliwość. Przeżyła pobyt na Północy, wręcz tam rozkwitała; nawiązała przyjaźnie i się śmiała – nie pamiętał, by widział coś takiego w domu. Podzielił się z nią swoimi przypuszczeniami: jakiś czas temu na daleką Północ wysłano amerykańskich żołnierzy – mieli zamieszkać na Ziemi Ellesmere’a, czyli terenie, który Cieśnina Davisa oddzielała od Grenlandii i który Flora widywała czasami w pogodne dni. Amerykanie wyruszyli tam dwa lata temu i odtąd nie było od nich żadnych wieści. Ten statek płynął im pewnie z pomocą… O ile nie było na to za późno.

– A co tam robią? – spytała Flora, która nie słyszała wcześniej o ludziach wyruszających w tak odległe regiony z powodów innych niż ropa naftowa, kości czy pieniądze. Nie widziała sensu w wysyłaniu żołnierzy do miejsca, w którym nie było z kim walczyć.

– Myślę, że to naukowcy. Obserwują pogodę i przyglądają się skałom. A może próbują dotrzeć na biegun północny. Albo robią i to, i to.

– Co jest na biegunie północnym?

– Tego nie wie nikt. To dlatego ktoś musi się tam wybrać i sprawdzić. Ostatnimi ludźmi, którzy tego próbowali, byli członkowie Królewskiej Marynarki Wojennej. W drogę po lodzie morskim wyruszyli saniami, wkrótce jednak musieli zawrócić.

– Dlaczego?

– Zachorowali na szkorbut.

– Nie mieli soku z cytryny?

– Nie wiem. Chyba nie.

– To było niemądre z ich strony.

Flora przyglądała się widmowemu statkowi przymrużonymi oczami. Wokół niego wirowała mgła.

– Wyruszę na biegun północny, kiedy będę starsza.

Kapitan Mackie spojrzał na nią z ukłuciem niepokoju. Zazwyczaj – ponieważ nie wiedział zbyt wiele o dziewczynkach ani o tym, jak się zachowują – nie przejmował się zbytnio męską atmosferą panującą na statku i tym, jak mogłaby ona wpływać na jego córkę. Wiedział, że załoga Vegi była bogobojna i trzeźwa i że wszyscy żeglarze go szanowali. Ale czasami Flora zaskakiwała go czymś, co według niego brzmiało w ustach kobiety niedorzecznie.

Flora przyglądała mu się uporczywie.

– Nie wierzysz mi. Ale się przekonasz.

– Być może Amerykanie już tam dotarli. I poznali wszystkie sekrety tego miejsca. Jedno mogę ci powiedzieć: nie ma tam wielorybów.

– Może Amerykanów też dopadł szkorbut. Skoro od dwóch lat nie ma od nich żadnych wieści, mogą już nie żyć, prawda?