Strona główna » Obyczajowe i romanse » Pod tym samym niebem

Pod tym samym niebem

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66201-74-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Pod tym samym niebem

Lilianna wiedzie szare życie zwykłej księgowej. Jej czas wypełnia córka, przyjaciółka Kinga oraz praca. Pewnego grudniowego dnia Lilianna otrzymuje tajemniczy list, w którym nieznana dotąd cioteczna babcia informuje, że przekaże jej w spadku dom, jeśli dziewczyna zgodzi się na warunki testamentu. Lilka, za radą Kingi, nie traktuje tej wiadomości poważnie. Tymczasem świat obu kobiet niemal z dnia na dzień staje na głowie.
Czy przyjaciółki pozwolą, by świąteczny czas stał się dla nich niczym operacja na otwartym sercu? Czy znajdą w sobie odwagę, by zrozumieć przeszłość i otworzyć się na to, co niesie im życie?
Rodzinna opowieść o szacunku, tolerancji i o tym, jak z pozoru błahe decyzje i zdarzenia potrafią zmienić losy człowieka.

Polecane książki

Lato 1938 roku w Breslau było niezwykle gorące. Bruki ulic falowały od temperatury, wąwozy podwórek wypełniały się duchotą, a na karoseriach automobili osiadał kurz wzniecany stopami przechodniów odwiedzających liczne knajpy i lokale w poszukiwaniu piwnej ochłody. W tej specyficznej rzeczywistoś...
Publikacja „Informator kadrowego 2017” to tabele, zestawienia, schematy i wskazówki krok po kroku, które są prawdziwym dobrodziejstwem dla działu kadr. Wszystkie podstawowe informacje potrzebne w pracy specjalisty personalnego zebrane w wygodnej formie, ułatwiającej ich znalezienie i zastosowanie. P...
Autorskie koszty uzyskania przychodów pozwalają zapłacić zdecydowanie niższy podatek. Okazuje się, że zarówno płatnicy jak i sami podatnicy mają wiele wątpliwości jak je stosować w praktyce. Nie rozwiały ich zmiany jakie w 2018 r. wprowadził w tym zakresie ustawodawca. Wręcz przeciwnie. Wska...
Jest to trzecie wydanie książki należącej do klasyki polskiej literatury morskiej. Dwa pierwsze wydania, w  1975 r., i 1979 r., opublikowane zostały przez krakowskie Wydawnictwo Literackie. Teresa Remiszewska (1928–2002) - pionierka samotnego, kobiecego żeglarstwa w Polsce – jako pierwsza Polka (...
Emocjonujące i szokujące opowieści kryminalne, które wydarzyły się naprawdę. Wiek XIX to czas zbrodni i głośnych przestępstw, które wstrząsnęły polskimi miastami. Ale nie brakuje też przerażających wydarzeń, które rozegrały się poza granicami naszego kraju. Piotr i Karol Rytt...
Książka stanowi wyjątkowe w polskim piśmiennictwie kompendium wiedzy na temat statusu prawnego dziennikarza. Jest to pierwsza na rynku wydawniczym pozycja odnosząca się do różnych aspektów pracy dziennikarza w kontekście jego praw i obowiązków, wynikających z prawa prasowego, karnego, cywilnego, adm...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Katarzyna Kielecka

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcia na okładce

© Springfield Gallery | stock.adobe.com

Redakcja

Justyna Nosal-Bartniczuk

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Barbara Kaszubowska

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Wydanie I, Katowice 2019

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

biuro@szaragodzina.pl

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dystrybucja@dictum.pl

www.dictum.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2019

ISBN 978-83-66201-74-3

Mojemu mężowi, Piotrowi,

a dwadzieścia wspólnie spędzonych Gwiazdek i za te wszystkie, które dopiero nadejdą.

Takie prościutkie przemyślenie

na święta w głowę mi się wwierca,

że każde Boże Narodzenie

to jest pytanie o stan serca.

[…]

Bo jest w tym chyba jakaś racja,

że święta w białych pól kobiercu

to jest magiczna operacja

czyniona na otwartym sercu.

[…]

Wojciech Młynarski

Wiersz na Boże Narodzenie

CZĘŚĆ 1

Łódź, krzesło przy stole w salonie, 24 listopada 2019 r., niedzielny wieczór

Kochana Lilko!

Piszę do Ciebie w nadziei, że nie jest za późno. Modlę się nie tyle o Twoją decyzję, co o to, żebyś zdążyła. Pluję sobie w brodę, że trzeba było kolejnego rozczarowania, żebym się przełamała. Dlaczego dopiero teraz? Człowiek, jeśli się głupi urodził, głupi także umiera. Nie ma na to lekarstwa. Tę życiową prawdę ofiarowuję Ci na powitanie. W gratisie, bez żadnych wymogów i obostrzeń.

Nic nie jest ostateczne i zamknięte. Żaden koniec nie pozostaje bez nowego początku, każde rozstanie skutkuje kolejnym spotkaniem. Nawet śmierć nie oznacza przecież kresu, więc czekam na nią ze spokojem. Bardzo chciałabym spotkać po drugiej stronie nieba tych, którzy odeszli przede mną: rodziców, Bronka, Teofila, Zytę i Twoją babcię Jankę. Ją może najbardziej, bo w tym ziemskim życiu nie zdążyłyśmy się nagadać tak, jak należało. Mam jej wiele do powiedzenia, do wybaczenia i do przeproszenia. Głupie kozy byłyśmy, tak, Lilka, głupie i puste. I po co to wszystko? Los za nas zdecydował, jak będziemy żyć.

Nie znasz mnie, dziecko, może nawet nigdy o mnie nie słyszałaś. To przykre, bo jesteś dla mnie najbliższą osobą. Lada dzień zamknę oczy na zawsze. Całe szczęście, że mam Twój adres. Mogę napisać list i liczyć na to, że zdążysz mi odpowiedzieć.

Ale do rzeczy! Sporządziłam testament. Pomagał mi notariusz Jonatan Wolański – miły chłopiec, z pewnością go polubisz. Przystojny, grzeczny, elegancki i ciągle jeszcze kawaler. Do tego z prawniczej rodziny. Zna się na rzeczy. Zorganizował mi na świadków całkiem obcych ludzi. Pomyślałam, że tak będzie bezpieczniej. Mam świadomość, że nie rozumiesz, o czym piszę, jednak nie tracę nadziei, że to się wkrótce zmieni.

Umieściłam w testamencie zapis dla Ciebie. Przekazuję Ci dom w Łodzi przy ulicy Małachowskiego i wszystko, co się w nim znajduje. Jesteś jedyną osobą na świecie, co do której nie mam wątpliwości, że powinna otrzymać tę schedę. Musisz tylko wyciągnąć po nią ręce.

Wierzę, że Tobiaszek pomoże Ci w najważniejszych sprawach. Wprawdzie jest rozżalony, ale ma honor, więc nie odmówi. Nie będziesz sama walczyć z problemami. Zamierzam go do tego zobowiązać. Odpadło mu nieco obowiązków, od kiedy rozstał się z Brygidą. Swoją drogą co to za imię dla kobiety? Okropność! Tobiaszek to dobry człowiek, chociaż – trzeba przyznać – brzydko się zachował, żądając rozwodu, gdy spadło na nią nieszczęście. Teraz ludzie tacy właśnie są. Przymierzają małżeństwo jak zbyt sztywne buty. Jeśli któraś para ciśnie, to ją w kąt, zamiast rozchodzić, poczekać, aż się ułoży, ostatecznie do szewca nawet pójść. Kiedyś nosiło się obuwie latami, nieraz i całe życie. Dzisiaj chlast do kosza i cap za nowe. Pierwszą własną porządną parę dorosłych trzewików pamiętam po dziś dzień. Ile na nich osadziło się wspomnień, ile radości i łez! Z małżeństwem powinno być tak samo. Tymczasem Tobiaszek za nic ma przysięgę. Aż dziwne, bo nigdy nie uważałam go za lekkoducha.

Przyjedź, kochana, bo chciałabym Cię poznać. Zapraszam najlepiej w Wigilię. Usiądziemy razem do wieczerzy i wszystko Ci wytłumaczę. Zabierz ze sobą, kogo tam masz bliskiego sercu. Miejsca dość, pomieścimy się. Następnych świąt już nie doczekam. Dlatego te chciałabym spędzić z rodziną, choćby i taką, która nic o mnie nie wie. Krew to zawsze krew. Łączy, nawet jeśli wszystko inne próbuje ludzi rozdzielić.

Pamiętam ostatnią Wigilię w rodzinnym domu. Było zimno. Spadło mnóstwo śniegu. Mróz wpychał się nieproszony w kołnierze, za pazuchy i pod kołdry. Każdej nocy skuwał lodem stojące w kącie wiadro z wodą. Nie mieliśmy na to rady. Ojciec co rano wyłupywał w wiadrze przerębel, żeby umyć twarz i się ogolić. Nie chciał kłuć twardą szczeciną miękkich policzków swoich kobiet. Gładki i pachnący podchodził do nas po kolei i budził pocałunkiem w czoło. Najsampierw mamę, potem Jankę, a na końcu mnie. Zimą spaliśmy razem, w poprzek szerokiego małżeńskiego łóżka ustawionego blisko pieca. Dawało nam to ulotne złudzenie komfortu i ciepła. Palenisko wygasało jeszcze przed północą, butelki z gorącą wodą wtykane między koce stygły szybciej, niż by się chciało, i do rana musieliśmy grzać się wzajemnie od własnych ciał.

Opału brakowało wszystkim. Nie tylko nam. Cała kamienica od listopada do marca zgodnie dzwoniła zębami. Co tam kamienica! Cała Warszawa, cały płynący krwią i łzami kraj oraz ogarnięta szaleństwem wojny Europa.

W tę ostatnią wspólną Wigilię mama jak zwykle stawała na głowie, żeby zapewnić rodzinie chociaż odrobinę świątecznego klimatu. Wyszorowała każdy kąt, aż pękała jej skóra na palcach od zimna i wody. Pocerowała i poprzerabiała nam najlepsze sukienki, żebyśmy jako tako z Twoją babcią wyglądały. Nowych ubrań nie dostałyśmy ani razu od początku wojny. Przez ponad cztery lata urosłyśmy znacznie i zmieniłyśmy się z dziewczynek w młode kobiety. Odzianie nas to była prawdziwa zgryzota.

Tata pracował na kolei jako maszynista. Ciężka, lecz jak na tamte czasy całkiem niezła robota. Dawała w miarę bezpieczny ausweis i nie wystawiała na ciągłe zagrożenie podczas dniówki. Chociaż… czy wtedy cokolwiek mogło zapewnić spokój? Niebezpiecznie było żyć, tak po prostu. W każdym razie tata nie musiał oglądać się cały czas przez ramię i pilnować tego, co mówi, jeśli gadał po cichu. W drodze słuchała go tylko lokomotywa. Nawet gdy mamrotał coś pod nosem przeciw okupantom, zagłuszał to stukot szyn. Mama oficjalnie nie pracowała. Dorabiała praniem i sprzątaniem u zamożniejszych sąsiadów. Od połowy wojny poważnie szwankowało jej zdrowie. Według lekarza powinna uważać na płuca i dobrze się odżywiać. Dobry Boże, niby jak?

Zostawiam ci, Lilka, trochę czasu na decyzję. Dokładnie trzydzieści dni, bo tyle zostało do Gwiazdki. Za oknem szaro, buro i słotno. Liczę, że mnie nie zawiedziesz, otulisz moją starość młodym duchem. Ciekawa jestem, jak wyglądasz i jak żyjesz, dziecino. Czy jesteś szczęśliwa? Wierzę, że uszanujesz moją decyzję i to, co Ci chcę ofiarować w ten świąteczny czas. Bo każdy musi w coś wierzyć. Jeśli nie w ludzi, to chociaż w kolejne Boże Narodzenie. Zdarza się, że ono naprawdę otwiera serca. Fenomenalne zjawisko z punktu widzenia nauki i krzepiące z punktu widzenia człowieka.

Całuję serdecznie i ogrzewam Cię myślami. Nie marznij na tym Twoim biegunie zimna. Grudnie już nie takie jak kiedyś, ale potrafią dać w kość.

Twoja cioteczna babcia

Apolonia Jezierska

1.

Kinga Śliwkiewicz od dzieciństwa zwana Śliwą zmarszczyła czoło i obróciła w dłoni papier. Spojrzała nań przez światło z żyrandola, jakby szukała znaków wodnych, obwąchała i z miną wyrażającą ni to zdumienie, ni to obrzydzenie odłożyła na niski stolik obok talerza z delicjami.

– Co to niby, kurde, ma być? – spytała, wlepiając w przyjaciółkę lazurowe oczy, piękne i fascynujące jak śródziemnomorskie wybrzeże.

– List. Korespondencja. Epistoła, jeśli wolisz. Przyszło poleconym. W skrzynce miałam awizo. Musiałam dymać w piątek na pocztę i odstać pół godziny w kolejce jak po paczkę z AliExpress. Myślałam, że to prezent na mikołajki dla Neli. Zamówiłam i jakoś skubany nie przychodzi – odpowiedziała równie skołowana Lilianna Grodzka i rozlała czerwone wino do dwóch monstrualnych lampek. Były tak duże, że zmieściła się w nich niemal cała zawartość butelki.

– Że korespondencja, to zrozumiałam. Nie mów do mnie jak do debila. Wszystko okej, ale na papierze? Nawet banki, gazownia i zakład energetyczny wysyłają maile. Ekofaktury za telefon, elektroniczne harmonogramy spłat kredytu i monity, jeśli zapomnisz o ratach. Wszystko płynie przez internet. Skrzynki na listy rdzewieją na bramach. Ludzie listy piszą to historia. Piosenka Skaldów się zdezaktualizowała.

– Nieprawda. Policja wysyła wezwania pocztą. Sądy i komornicy też.

– To nie wygląda na pismo urzędowe – mruknęła Śliwa, odsuwając kartkę jak najdalej od siebie, jakby się bała, że papier wybuchnie. – Perfumowana papeteria, tłoczony wzór w cholerne różyczki tak różowe, że aż zęby bolą, i do tego ewidentnie atrament. Myślisz, że nadawca wyrwał pióro z tyłka gęsi i maczał je w kałamarzu?

Lilka popukała się palcem w czoło i upiła łyk wina. Półwytrawne, chilijskie, ulubione. Lekkie, delikatne, wyraźnie owocowe z wyczuwalną nutką borówek i jeżyn. Żadnych ekstrawagancji. Zaledwie dwadzieścia dwa pięćdziesiąt w osiedlowym markecie, a ile radości! Nie przywykła do bardziej ekskluzywnych trunków. Nie gnała za luksusem jak pies za sperką. Umiała cieszyć się z chwil i drobiazgów, wierząc, że to one składają się na poczucie spełnienia i szczęścia. Łatają codzienność raz po raz rozpruwaną i dziurawioną przez pecha, ludzką złośliwość, bezwzględność lub zwyczajną głupotę. Przyszywają do twarzy uśmiech, gdy jest najbardziej potrzebny. Chronią podczas siarczystych zim jak puchowy kombinezon himalaistę i pasują do każdego nastroju. W życiu piękne są tylko chwile – podśpiewywała Lilianna Grodzka co dzień pod prysznicem razem z Ryśkiem Riedlem. Z takim mottem łatwiej żyć.

Sięgnęła po list i przez chwilę przyglądała się równiutkim rzędom liter.

– Nadawczyni, nie nadawca. Podpis wskazuje jednoznacznie, z kim mamy do czynienia. Założę się o kolejną butelkę, że użyła wiecznego pióra. Zbyt czysto to wygląda jak na wydrapywanie gęsim. Pięknie wykaligrafowane. Czyta się równie wygodnie jak druk. Mistrzostwo! W życiu tak nie pisałam, nawet w szkole. A ty to już w ogóle bazgroliłaś, jakbyś miała w planach medyczną karierę.

Kinga zignorowała przytyk. Wzruszyła ramionami, poprawiła pchającą się do oczu czarną jak noc grzywkę i sięgnęła po ciastko. Wygryzła ze środka malinową galaretkę, a biszkopt lekceważąco odłożyła na talerzyk.

– Myślisz, że ona sobie stroi żarty? Na kopercie stempel jak byk. Raczej prawdziwy. Znasz kogoś z Łodzi?

– Coś ty. W życiu tam nie byłam. Nie porzucaj okaleczonych delicji! Nela zobaczy i zacznie robić to samo. Wiecznie cię papuguje we wszystkim. Jesteś jej największym autorytetem.

– Wie, kogo warto naśladować – burknęła Śliwa i posłusznie wepchnęła resztę ciastka do ust, po czym dokładnie oblizała palce. – Idźmy tropem podpisu. Kto to jest cioteczna babcia? Jakiś tajemniczy twór. Matka ciotki czy całkiem inne dziwo?

– Babcia Janka miała siostrę… – oznajmiła Lilka w nagłym zamyśleniu, nie zważając na pobrzmiewający w słowach przyjaciółki sarkazm.

– Nie pasuje. Nazywała się Grodzka, nie Jezierska.

– A z domu Bodecka. I co z tego? Obie wyszły za mąż, nazwiska im się pozmieniały. Ludzka rzecz.

Kinga przewróciła oczami i teatralnie westchnęła. Lubiła efektowne gesty i nadmierną ekspresję. Tym sposobem dawała upust nieujarzmionemu temperamentowi. Podniosła się z sofy, stanęła w drzwiach balkonowych i zabębniła palcami w szybę.

Panowały ciemności. Wiedziała, że niewiele traci. Z balkonu roztaczał się umiarkowanie porywający widok. Zwyczajne blokowisko: szare i ponure wieżowce, wyliniałe trawniki i rachityczne, chylące się ku ziemi drzewa. Aż ciężko uwierzyć, że tuż obok, dosłownie kilka kilometrów dalej, rozciąga się Wigierski Park Narodowy, a za nim Puszcza Augustowska, jeden z największych kompleksów leśnych w kraju.

– Nie wyjdziesz na dymka. – Usłyszała zza pleców. – Przypominam ci, że rzuciłaś to świństwo dla Adama.

– Głupiaś – odszczeknęła Kinga. – Dla siebie rzuciłam. Z uwagi na płuca, biel uzębienia i nieskazitelność młodej skóry. Żaden facet nie jest wart takich poświęceń, nawet Adaś.

– Niech ci będzie. Na jedno wychodzi. Możesz nie wybijać mi szyby pazurami, tylko skupić się jeszcze przez moment? Myślisz, że ta Apolonia pisze na serio?

– Że ofiarowuje ci dom w testamencie? Być może. A z domem zadłużoną hipotekę, kilka egzekucji na koncie i ze dwa trupy w szafie. Otrząśnij się! Ludziom majątki nie spadają z nieba. Wkręca cię – zawyrokowała Kinga gorzko, pociągnęła potężny łyk z kieliszka i zakrztusiła się jak ostatnia pierdoła. Parskała i pluła dookoła, pstrząc wszelkie powierzchnie czerwonymi plackami.

Kwadrans później, gdy sprały plamy od wina z bluzki, spodni, sofy i dywanu, zdołały wrócić do zasadniczego tematu spotkania.

– Dotknęło mnie czyjeś świąteczne wariactwo – wysunęła tezę Lilianna. – Nic z tego nie rozumiem.

– Moim zdaniem sprawa podejrzanie śmierdzi. Testament otwiera się po czyjejś śmierci. Wcześniej nikt nie wie, co jest w nim zapisane, a ta kobieta przecież żyje.

Lilka spojrzała na przyjaciółkę z politowaniem. Wstała, przeszła do kuchennego aneksu i uchyliła zmywarkę, która właśnie zakończyła pracę.

Buchnęła para, przesłaniając Grodzkiej widok na cokolwiek. Cierpliwie wytarła szkła okularów o materiał bluzki i sięgnęła po pomyte naczynia, by pochować je na właściwe miejsca. Pilnowała porządku w kuchni. „W uczuciach masz bałagan, to chociaż w domu powinno być czysto” – mawiała babcia Janka, a wnuczka trzymała się jej wytycznych.

– Jak to nikt nie wie? Gdybyś napisała testament, nie wiedziałabyś, co w nim jest?

– Gdybym podczas pisania była bardzo nawalona…

– Jesteś nienormalna. Po tobie wszystkiego się można spodziewać. Ale to moja krewna. My mamy zwyczajne, ludzkie geny.

– Poczułaś rodzinneflow? Nadajecie na tych samych falach? Też uważasz Suwałki za biegun zimna? Dobrze, że ci nie przysłała kufajki i walonek, żebyś nie marzła wieczorami.

– Czepiasz się. Kiedyś powszechnie tak uważano, a dane meteorologiczne nawet to potwierdzały. Sprawa się przedawniła. Obecnie najzimniejsze odnotowane punkty kraju kryją się w okolicy Siedlec i gdzieś w Górach Izerskich, nie pamiętam dokładnie, w którym miejscu. Przeciętny mieszkaniec środkowej Polski nie musi o tym wiedzieć.

– Ona nie wygląda na przeciętną.

– Fakt. Niezły oryginał. Tylko co ja mam teraz zrobić z tym listem? – podsumowała Grodzka. Wstawiła do szafki ostatnie dwa kubki i oparła się plecami o bufet.

– Olać – zasugerowała Kinga i wrzuciła byle jak do wciąż uchylonej zmywarki puste kieliszki. Następnie otrzepała ręce jak po ciężkiej pracy i zniknęła za drzwiami łazienki.

Lilka wyjęła obie lampki, opłukała nad zlewem i starannie wysuszyła ściereczką. Schowała do podświetlanej witrynki na szkło. Usiadła na sofie z podwiniętymi nogami, ręce skrzyżowała na piersiach i popadła w zadumę. Wlepiła wzrok w czarno-białe zdjęcie babci Janki wiszące na ścianie od niepamiętnych czasów. Obie miały w tym momencie identyczne miny i nieobecny wzrok. Babcia trzymała w jednej ręce bukiet, a drugą przyciskała do głowy słomkowy kapelusz, który usiłował wraz z wiatrem odlecieć w tajemniczą dal. Wnuczka zmrużyła oczy za szerokimi okularami. Zsunęły się nieco z nosa i nadały drobnej, dość dziecinnej twarzy belferski wyraz. Specjalnie wybrała oprawki, które dodawały jej choć odrobinę powagi. Skończyła trzydzieści lat, a z daleka wyglądała na siksę z ostatnich klas podstawówki. Gdy stawała na palcach, od biedy osiągała metr sześćdziesiąt wzrostu. Proste popielate włosy w najbanalniejszym odcieniu zwykle związywała w wygodny kucyk. Maleńkie stopy sprawiały jej od czasów liceum mnóstwo problemów, bo kupienie szpilek lub eleganckich kozaków w rozmiarze trzydzieści pięć graniczyło z cudem, a wybieranie sobie butów na dziale dziecięcym ogromnie ją irytowało. Już bez tego zdarzały się sytuacje, gdy ludzie traktowali ją jak gówniarę, lekceważąc jej PESEL. Gdzie się nie obróciła, trafiał się cwaniak, który próbował rozstawiać ją po kątach lub robić w balona. I proszę bardzo, znowu ktoś postanowił z niej zakpić, wysyłając ten bzdurny list. Cholera, może i jest nieduża, ale przecież nie naiwna!

Spróbowała wygrzebać z pamięci wszystko, co wiedziała o rodzinie. Kiedy była nastolatką, zanudzały ją te babcine opowieści sprzed lat. Słuchała piąte przez dziesiąte, myśląc głównie o tym, by wycyganić od staruszki ze dwie dychy i pobiec ze Śliwą do kina. Jakieś okruchy wspomnień utkwiły jej jednak w przestrzeni między uszami, bo istnienie Apolonii jej nie zaskoczyło. Coś poróżniło dwie siostry, rozdzieliło na kilkadziesiąt lat albo na jeszcze dłużej, aż za kraniec życia. Czy był to potężny dramat, czy zwykłe nieporozumienie lub bzdura? Kto zawinił? Ktoś przecież musiał. Może obie? Takie rozstania zdarzają się zwykle w następstwie krzywdy, a krzywda zawsze ma źródło w człowieku.

– Idę! – Dotarło do Lilianny spod drzwi wejściowych.

Zerwała się i podreptała do przedpokoju.

– Już? Dopiero dwudziesta trzecia. Nie pomogłaś mi za bardzo.

– Jak to nie? Powiedziałam, żebyś to olała. Oczywiście jeśli chcesz, możesz urządzić sobie wycieczkę do Łodzi. Chętnie zostanę z Nelą. Tylko błagam: między świętami a sylwestrem, bo teraz mam od cholery zajęć. Jutro bladym świtem jadę do Olsztyna – tłumaczyła Kinga, wciągając długie kozaki na jeszcze dłuższe łydki. – Muszę się tam stawić na dziewiątą. Nie wiem, jak tego dokonam.

– Wstaniesz przed pianiem koguta.

– Albo wcale się nie położę. Wolę podziwiać brzask od wieczornej strony.

Obejrzała się w lustrze, omotała szyję szalikiem i pociągnęła usta pomadką. Z zadowoleniem uśmiechnęła się do swojego odbicia, uznając je za niezwykle apetyczne. Zapewne pomogło jej w tym wino. Być może też rzucenie fajek. Nieważne. Cieszyła oczy swoje i cudze. Także Adasia. Najchętniej jego, zwłaszcza że czekał pod blokiem w samochodzie, by odtransportować ją do łóżka.

– Długo planujesz wojażować?

– Trzy dni. Potem ostro przysiądę z robotą. Mam do machnięcia kilka projektów na cito. Muszę się wyrobić przed świętami. Wpadnę do was dopiero w przyszły weekend.

Kinga zajmowała się grafiką reklamową. Współpracowała z kilkoma firmami, projektując plakaty, banery, a także reklamy na stronach internetowych. Każde zlecenie paliło jej się w rękach, zawsze potrzebne na wczoraj. Śliwa karmiła się atmosferą deadline’u niczym chlebem powszednim. Kochała życie na wysokich obrotach i nie zamierzała zwalniać.

– Okej, tylko nie zapadnij się pod ziemię. Dzwoń.

– Dzwoń, dzwoń, dzwoń, dzwoneczku – zaintonowała Kinga i mocno uścisnęła Lilkę. – Ucałuj mojego ulubionego skrzata. Nie będę już do niej włazić, bo jeszcze się obudzi.

Przeskoczyła przez próg i zrzuciła połą płaszcza marketowe gazetki z etażerki. Zatrzasnęła drzwi, nie licząc się z późną porą i niewątpliwie śpiącymi mieszkańcami bloku. Po klatce schodowej poniósł się szybki i zdecydowany stukot obcasów.

Grodzka westchnęła, zasunęła starannie rygiel i zabrała się do wieczornych rytuałów wykonywanych zawsze w tej samej kolejności. Schowała talerzyk z delicjami, pościeliła sofę do spania, umyła się, pogasiła światła i po ciemku weszła na palcach do drugiego pokoju.

W dziecięcym łóżeczku pod kolorową pościelą z podobizną wielkiego czerwonego psa z kreskówki leżała maleńka istotka. Największa miłość Lilianny i centralny punkt jej życia. Źródło radości, dumy i nieustannej troski – czteroletnia Nela. Matka nie potrafiła zasnąć, nim na nią nie popatrzyła, nie sprawdziła, czy kołdra się aby nie zsunęła, czy czoło jest suche i chłodne, czy dziewczynka spokojnie oddycha. Nie zastanawiała się, czy powinna i czy tak trzeba. Nie próbowała córce tym niczego wynagradzać. To ludzka sprawa, nie nadmierna troska, zwykły gest. Każdy przeciętny rodzic to robi, nie tylko taki, który dźwiga ciężar wychowania małego człowieka sam, i nie tylko taki, któremu trafiło się niezwykłe, szczególne dziecko. Jak mówi statystyka – jedno na dwadzieścia pięć tysięcy. Tak, Nela była wyjątkowa i choć Lilka w wielu kwestiach starała się ją traktować normalnie, jak typowego przedszkolaka, musiała przyznać, że los rzucił jej w ramiona nader odpowiedzialne wyzwanie. Wcale nie ciężkie. Leciutkie jak piórko, lecz chwilami potwornie trudne. Może najtrudniejsze w całym jej życiu, jednak warte wysiłku, nieprzespanych nocy, wiecznego braku pieniędzy, zepchniętej na boczny tor kariery i wszystkich wypłakanych łez. Po prostu warte miłości.

2.

Adam Wodniak uważał się za całkiem zwyczajnego faceta ze sporym fartem w życiu. W szkole udawało mu się unikać trudnych sytuacji, głośnych afer i nadmiernych kompromitacji. Zgarniał na sprawdzianach głównie czwórki, więc nikt się go nie czepiał ani w negatywnym, ani w pozytywnym sensie. Omijały go zajęcia wyrównawcze i kółka zainteresowań dla uczestników olimpiad przedmiotowych. Nie należał także do żadnej zżytej paczki znajomych, która kopała po lekcjach piłkę na boisku, jarała gandzię w chylącym się ku ruinie pustostanie obok szkoły albo jeździła godzinami po ścieżkach rowerowych wokół pobliskich jezior.

Wodniak miał święty spokój i mógł zajmować się swoim hobby. Pochłaniała go motoryzacja. Jego ojciec prowadził ceniony w mieście warsztat samochodowy. Świadczył wszelkie usługi: od banalnej wymiany oleju i opon z letnich na zimowe po przywracanie drugiej młodości zabytkowym modelom należącym do okolicznych kolekcjonerów i pasjonatów oraz tuningowanie sportowych wozów ich dorastających synów.

Adamowi od dziecka wpajano, że kiedyś przejmie schedę po ojcu. Jako jedyny potomek i przyszły spadkobierca od najmłodszych lat przesiadywał godzinami przy kanale warsztatowym i usiłował pomagać niezależnie od tego, czy był potrzebny, czy nie. Początkowo ograniczał się wyłącznie do entuzjastycznego reagowania, gdy mechanik lub jego pomocnik rzucał w przestrzeń komunikaty typu: kombinerki, wkrętak krzyżakowy, francuz dycha, lewarek. Ten ostatni zresztą przykleił się do Adama jak rzep. Chłopiec, podając dorosłym odpowiednie narzędzia, powtarzał bezmyślnie nazwy. Któregoś razu zdarzyło się, że pracownik ojca rzucił niby dla żartu:

– Ej, Lewarek, nie podałbyś mineralnej? W gębie mi zaschło.

Adam podał, owszem, bo z natury był uczynnym i przyjaznym dzieciakiem. Nie spodziewał się, że pseudonim tak łatwo do niego przylgnie. Chłopak uczył się szybko, jego pomoc w warsztacie stawała się coraz bardziej konkretna, a ksywka trzymała się go, jakby ją ktoś przyspawał. Poszła za nim do technikum samochodowego, a potem do Bydgoszczy, gdzie studiował elektrotechnikę i przez krótki czas pracował w biurze projektowym. Wreszcie wróciła razem z nim do Suwałk. Ojciec nalegał, by syn zaangażował się na poważnie w rodzinny interes. Ustępliwy Lewarek uznał zatem, że jeśli gdzieś znajdzie swoje miejsce w życiu i kawałek szczęścia, to tylko tam.

Przekonał się, jak głęboka prawda tkwiła w jego przeczuciach, gdy pewnego letniego popołudnia wjechał mu na kanał nieco podrdzewiały volkswagen new beetle we wściekle żółtym kolorze. Postać, która z niego wysiadła, momentalnie zawładnęła Adama sercem, rozumem, a także innymi częściami ciała, co spłoszywszy się nieco, usiłował w panice ukryć.

Przybyła wyglądała na młodszą od niego, choć z pewnością nie była podlotkiem. Miała cudownie długie nogi o doskonale wyprofilowanych łydkach. Szorty oraz obcisła, mocno prześwitująca bluzka na ramiączkach nie pozostawiały zbyt wiele dla wyobraźni. Ogromne okulary słoneczne skrywały kolor i oprawę oczu, za to z każdym ruchem głowy podskakiwała nad nimi czarna, skośnie przycięta grzywka. Opadające falami włosy otulały przyjemną, pociągłą twarz o wyraźnie zaznaczonych kościach policzkowych. Wszystko to jednak bladło w obliczu uśmiechu dziewczyny. Oślepiająco białe i wyjątkowo równe zęby idealnie komponowały się z pociągniętymi ciemną szminką ustami. Całość sprawiała takie wrażenie, że głaz by się zakochał, nie tylko zwykły elektrotechnik dorabiający na kanale u ojca. Wodniak zadurzył się, jeszcze zanim nieznajoma zdążyła się odezwać.

– Może zerknąłby pan na tego rzęcha zamiast na moje nogi? – zaproponowała klientka po przedłużającej się chwili niewygodnej ciszy. – Ja wiem, że to mniej atrakcyjne, ale potrzebuję mieć sprawny samochód. Za tydzień jadę do Gdańska i nie mam czasu na żadne niespodzianki po drodze.

– Co jest z nim nie tak? – wychrypiał Lewarek, siłą woli przenosząc wzrok z opalonej skóry damskich ud na kanarkową karoserię.

– Tego właśnie chciałabym się dowiedzieć. Od pewnego czasu obserwuję u Bydlaka niepokojące objawy, ale to od pana oczekuję postawienia diagnozy.

– U Bydlaka?

– Nazywa się new beetle. Jak by pan to inaczej zdrobnił, żeby mówiło się wygodnie i brzmiało wystarczająco czule?

Zdjęła okulary słoneczne. Wodniak miał wrażenie, że zagląda w dwa bezkresne i skrzące się rozbawieniem jeziora.

– Nie, faktycznie, ma pani rację. Bydlak pasuje jak ulał – wymamrotał, usiłując odlepić oczy od lazurowych tęczówek i skupić zainteresowanie na samochodzie.

– Skrzeczy, kaszle, dusi się. Dla mnie to czarna magia. Brzmi jak jakieś motoryzacyjne zapalenie płuc.

Adam wybuchnął śmiechem. Jeśli to czarna magia, on z przyjemnością stanie się czarodziejem na miarę Albusa Dumbledore’a. W tej dziedzinie wierzył niezachwianie w swoją moc. Z szerokim uśmiechem przystąpił do oględzin pojazdu, oznajmiając:

– Doskonale się składa. Jestem najlepszym pulmonologiem w promieniu co najmniej stu kilometrów. Płuca volkswagenów to moja specjalność.

– Zatem działaj, doktorku! – zawołała dama z werwą, przysiadając na prowizorycznym siedzisku z palet, co mocno wyeksponowało jej kolana. – Jestem gotowa na każdą dostępną terapię, byle tylko pacjent stanął na nogi… znaczy, ten… na opony.

Wodniak dość szybko zlokalizował problem. Zapowiadało się trochę pracy. Wiedział jednak, że bez trudu sobie poradzi. Zalecił hospitalizację i z głupia frant zachęcił do częstych odwiedzin u chorego new beetle’a na oddziale. Sądził, że dziewczyna potraktuje to jako żart. Ona tymczasem pojawiała się każdego popołudnia, stawała w kącie lub siadała na czym popadło i dobrą godzinę wysłuchiwała relacji z postępów w leczeniu. Adam specjalnie rozwlekał opowieść i zahaczał o tematy spoza medycyny samochodowej, byle tylko obiekt jego westchnień jak najdłużej nie znikał.

Przez tydzień zdążyli przejść na ty i zapałać do siebie szczerą sympatią. Choć to raczej duże niedomówienie, bo Lewarek czuł się już tak głęboko i nieodwracalnie zakochany, że przy wypisie volkswagena do domu spróbował strzału z grubej rury:

– Bydlak w zasadzie wyzdrowiał, ale przydałaby mu się fachowa obserwacja w jego naturalnym środowisku. Może pojadę z wami do tego Gdańska? Posłucham silnika na trasie i dotrzymam ci towarzystwa?

Śliwa w milczeniu obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Zdążył się spłoszyć. Zorientował się, że przesadził z uczynnością, gdy po chwili wskazała mu miejsce dla pasażera.

– Zapraszam – oznajmiła. – Tylko nie myśl, że dam ci prowadzić.

Nie myślał. W tym momencie od wszelkich działań z użyciem mózgu był absolutnie daleki. Słuchał wyłącznie instynktu, pierwotnego, odwiecznego, pchającego samce w kierunku samic już w czasach na długo przed panowaniem homo sapiens na kuli ziemskiej. Chciał chłonąć, doświadczać i czuć, a najlepiej po prostu wziąć ją w ramiona. Ogarnięcie bieżących zdarzeń rozumem zostawiał sobie na bliżej nieokreśloną przyszłość.

Od tego czasu stali się prawie nierozłączni. Lewarek zdołał nieco ochłonąć i zejść z chmur na ziemię. Im częściej doświadczał bliskości Kingi i zaglądał w jej niezwykłe oczy, tym łatwiej było mu włączać do ich relacji rozsądek, by prezentować dziewczynie swoje walory intelektualne. Nie miała na co narzekać. Pasowali do siebie idealnie – jak żółta karoseria do podwozia Bydlaka. Adam bardzo chciał wierzyć, że to miłość.

Wciąż towarzyszyła mu świadomość, że znajduje się w niewygodnej pozycji tego, któremu zależy bardziej. Nie zadręczał się tym. Tłumaczył sobie, że zawsze tak jest, nie ma w tym nic złego i zaskakującego, zwłaszcza że jego kobieta to chodząca doskonałość. W dodatku nie stawiała oporu przed uchylaniem drzwi do kolejnych etapów pogłębiania ich znajomości. Kinga, jeśli tylko wpadała w dobry nastrój, potrafiła być troskliwa, kochająca i czuła. Pamiętała o jego urodzinach. No dobrze, wiedział, że to zasługa przypominajki w telefonie, którą sam jej ustawił… Zabierała go na wyjazdy służbowe, gdy tylko w warsztacie panował większy luz, i pozwalała mu u siebie nocować. Nie szafowała słodkimi słówkami, jeśli jednak jakieś jej się wypsnęło, cieszyło Adama po stokroć. Nie miała w Suwałkach nikogo poza nim i Lilką. Z rodzicami prawie nie utrzymywała kontaktów. Zawsze bardziej interesowali się karierą niż córką. Obecnie mieszkali w Poznaniu i ograniczali się do krótkich rozmów telefonicznych kilka razy w roku.

Po ponad trzech latach znajomości, wspólnych świąt, licznych imprez, wojaży i nieposkromionych wybuchów namiętności Lewarek osiągnął pewność absolutną, że z tą kobietą chce się zestarzeć. Postanowił skorzystać ze zbliżającego się Bożego Narodzenia i migoczącej gwiazdami atmosfery, by wyciągnąć z kieszeni wyściełane atłasem pudełeczko skrywające zaręczynową błyskotkę. Adam wybierał ją z wielkim mozołem, nie mogąc się zdecydować, które świecidełko najlepiej wesprze jego starania. W końcu jubiler zlitował się nad nim i zasugerował modne ostatnio różowe złoto z dwoma szmaragdami. Wodniak poddał się tej sugestii i zapłacił, nie patrząc na cenę. Pozostało mu zdobyć się na odwagę, by zadać wybrance zasadnicze pytanie. Planował uczynić to podczas wigilijnej kolacji, choć nie był pewny, czy wytrzyma do tego czasu. Wyrób jubilerski nosił notorycznie w kieszeni spodni, nie potrafiąc się z nim rozstać. Bał się, że wreszcie go zgubi, lecz jeszcze bardziej obawiał się odrzucenia. Wiedział, że jego dziewczyna nie garnie się do ołtarza, obrączki oraz pieluch, tymczasem on marzył nieustannie o założeniu rodziny. Z nią i tylko z nią, rzecz jasna. Żadna inna kandydatka na żonę nie wchodziła w grę.

– Może pojadę z tobą do tego Olsztyna? – zaproponował, gdy w porannych ciemnościach o nieprzyzwoicie wczesnej porze, bo tuż po piątej, Śliwa upychała walizkę na tylnym siedzeniu auta.

Z niechęcią myślał o nadchodzącym rozstaniu, o śliskich szosach, na których grudniowa mgła osadza podstępną szadź, i o tych wszystkich facetach, którzy przez dwa wieczory w olsztyńskich knajpach czy klubach będą dolewać Kindze wina do kieliszka, a potem gapić się na jej dekolt. Znał ją. Wiedział, że balowania sobie nie odpuści. Niby miał do niej zaufanie i nie obawiał się zdrady, ale wiadomo, jacy są faceci. Nie przestaną jej czarować lub – co gorsza – podrywać.

Złapał w rękę skrobaczkę i z zaciekłością godną podziwu zdrapywał zlodowaciałe grudki z przedniej szyby samochodu.

– Adaś, tym razem jadę przede wszystkim do pracy. Napięty plan gry i mało luzu. Siedziałbyś cały dzień sam. To bez sensu. Mówiłeś, że z ojcem ledwo nadążacie z robotą.

– Kiepskie drogi…

– Umiem prowadzić, a Bydlak sprawuje się bez zarzutu. Wolę, żebyś tu na mnie czekał w środę wieczorem z dobrą kolacją. Najlepiej nagusieńki, bo na pewno okropnie się stęsknię.

– Tu? Na parkingu mam czekać? – spytał figlarnie, by ukryć rozczarowanie.

– Lepiej nie, bo jeszcze ci różne końcówki poodmarzają. Wda się martwica i będzie trzeba uciąć.

Przyciągnął ją do siebie i pocałował.

– Nie ośmielę się ryzykować. Palce bywają cholernie potrzebne.

– Tia – przyznała, wsiadając i zapinając pas. – Palce faktycznie też się przydają. Adieu, kochany! Niech ci się ckni, byle z umiarem.

Posłała mu przez szybę całusa i przekręciła kluczyk w stacyjce. Bydlak chrząknął cicho i szybko wpadł w rytm jednostajnego pomrukiwania. Kinga wyminęła stojącego na parkingu faceta i odjechała. Adam odprowadzał ją wzrokiem do czasu, gdy światła małego żółtego samochodu zniknęły za zakrętem.

Z westchnieniem wsiadł do swojej corolli. W warsztacie czekała na reanimację skrzynia biegów zafiry, rozrząd i chłodnica berlingo, a do tego wyklepanie karoserii pechowego punto. Zajmie się pracą i czas szybko zleci. Byle do środy. A gdyby nie mógł wytrzymać, zawsze można coś zmienić w planach. Gruchoty poczekają. Matka zwykle powtarza, że najważniejsze w życiu to podążać za sercem i marzeniami.

3.

Szary i mglisty poranek wstawał powoli. O tej porze roku pukał ludziom w okna, zanim robiło się widno. Lilka pomyślała o kolejnym grudniowym dniu z czystą niechęcią. Lubiła długo wylegiwać się w łóżku. Wieczorne wino z Kingą, a potem przewracanie się z boku na bok i nieskuteczna pogoń za snem dodatkowo dały się we znaki. Głowę wciąż wypełniały jej cudze słowa wypisane równymi literami na ozdobnym papierze i nie potrafiła się skutecznie odprężyć. Zdawało jej się, że budzik ryknął natychmiast, gdy wreszcie odpłynęła. Przez chwilę liczyła na to, że pomyliła cyfry i alarm wystartował o co najmniej godzinę za wcześnie. Zerknęła na wyświetlacz telefonu i poczuła, że umiera w niej nadzieja. Włączyła funkcję drzemki. Upiorna piosenka ustawiona specjalnie dla Neli zamilkła. Grodzka przeciągnęła się leniwie. Jeszcze dziesięć minut. Niewiele to pomoże w kwestii niewyspania, jednak bez tej drobnej prokrastynacji spionizowanie ciała wydawało się niemożliwe.

Przymknęła oczy i próbowała przypomnieć sobie, co jej się śniło. Nic. Czarna pustka. Phi. Myśli nadal natrętnie kręciły się wokół perfumowanej papeterii tłoczonej w różyczki. Niezła heca. Ciekawe, czy Apolonia Jezierska jest choć odrobinę podobna do babci Janki. Lilka bardzo za nią tęskniła. Babcia była z wnuczką zawsze: kiedy chorowała, wypłakiwała oczy po każdej kłótni z Kingą od pierwszej klasy podstawówki, gdy dostała się do liceum i gdy zdawała maturę. Także wtedy kiedy rodzice się rozstawali, wyprowadzali, rozpaczali, przeżywali kolejne romanse, a potem godzili, by po roku czy dwóch znowu skakać sobie do gardeł. Janina Grodzka wspierała dziewczynę, gdy ta zrezygnowała z wymarzonych studiów w Olsztynie, bo mama ciężko zachorowała po porodzie. Zaszła w drugą ciążę, mając, bagatela, czterdzieści siedem lat. Lilka poddała się przeznaczeniu, znalazła pracę na miejscu, w Suwałkach, studiowała zaocznie ekonomię, bo to wydawało jej się najprostsze, i opiekowała się jednocześnie małą siostrą. Gdy mama zmarła, tata spakował siebie i osierocone dziecko, by wyjechać na stałe do Irlandii. Nie obejrzał się, zostawiając bez słowa własną matkę i pierworodną córkę wraz z jej obróconymi w pył marzeniami.

Lilka dobrnęła do licencjatu, zaliczyła kilka dodatkowych kursów i zajęła się fakturowaniem w ogromnej międzynarodowej firmie spedycyjnej. Myśli o nauce w Olsztynie wywiała jej z głowy codzienność.

Życie płynęło nawet przyjemnie. Sporo znajomych, niezła zabawa, a jako stałe punkty odniesienia: niezawodna babcia Janka i Kinga. W dodatku pojawił się Konrad. Miłość padła Lilce na mózg, na serce i na zmysły od pierwszego spotkania, gdy tylko mężczyzna wszedł do pokoju, w którym stukała w klawiaturę. Oparł się zwiniętymi w pięści dłońmi o jej biurko i spytał niskim, głębokim głosem z idealnie wystudiowaną chrypką:

– My się chyba nie znamy… Konrad Czyrejko, nowy dyrektor regionalny. Czy jest szansa, że dostanę dzisiaj to zaległe zestawienie, o którym wspominał mój poprzednik? Zdaje się, że obiecałaś je przygotować w zeszłym tygodniu.

Grodzka skończyła właśnie dwadzieścia trzy lata. Czuła się dorosła, odpowiedzialna i odporna na nagłe smagnięcia fatum. Ale przecież nie na takie! Od stojącego nad nią faceta biły w oczy pieniądze i prestiż, a jednocześnie jakaś mimowolna, jakby wrodzona kurtuazja. Wyglądał na starszego od Lilki co najmniej o dychę. Był wyjątkowo przystojny, z silnymi, skandynawskimi rysami, doskonale zbudowany i ubrany. Jednocześnie miał w głosie, ruchach i spojrzeniu coś z porywczości południowca. Ten kontrast wydawał się dziewczynie nieprzyzwoicie zmysłowy. Mieszanka zawarta w osobowości dyrektora regionalnego momentalnie zawróciła szarej księgowej w głowie. Lilianna otworzyła i zamknęła usta, nie wydając żadnego dźwięku. Nabrała powietrza w płuca, wciągając woń drogiej wody kolońskiej i niezachwianej pewności siebie, po czym nadal w milczeniu pokiwała głową.

Od tej pory zaczął się dla niej okres wzdychania, przewracania oczami, niespania po nocach i bazgrania na marginesach urzędowych pism zawijasów składających się na ozdobne inicjały KC. Dno, tandeta i blamaż, tudzież, jak kto woli, po prostu pierwsza miłość. Zwał jak zwał, a liczyło się tylko to, że po kilku miesiącach obiekt jej uczuć w końcu wypatrzył ją na którejś imprezie firmowej i dał się skusić na krótką kieckę oraz dodające wzrostu buciki zakupione podczas delegacji służbowej w Rydze.

Wypatrzył, wypróbował i zaaprobował z iście południowym entuzjazmem, bo ta niepozorna mała wyjątkowo podpasowała mu w łóżku. Fantastycznie, jak rzadko która. Zresztą pogadać też z nią było o czym. Inteligentna i zabawna dziewczyna. Do tego nienatrętna i dyskretna. Prawie ideał.

Prawie, bo w prywatnej hierarchii Konrada znalazła się tuż po żonie. Ślubna pani Czyrejko zachowała niepodważalne prawa. Nawet jeśli apetyt na nią małżonkowi dawno sklęsł, ratowało ją co innego.

Romans księgowej i dyrektora regionalnego kwitł w chłodnym klimacie przestrzeni biurowej, w okolicznych knajpach i barach, podczas wspólnych wyjazdów służbowych i od czasu do czasu w gorących hotelowych pokoikach województwa podlaskiego. W domu spotykać się nie mogli. Ona mieszkała z podupadającą na zdrowiu babcią Janką, która szanownego absztyfikanta nie znosiła z całego serca, a u niego… wiadomo.

Lilka niemal od początku była świadoma, że wybranek ma rodzinę. Żonę. Ech, żona to pikuś. Przede wszystkim miał dwoje nastoletnich dzieci, które wypełniały świat ojca niemal po brzegi. Co z tego, skoro serce nie sługa? Grodzka nie potrafiła stłumić uczuć. Głowę Konrada wciąż zaprzątało potomstwo i to niewątpliwie należało zaliczyć mu na plus. Potwierdzało, że jest przyzwoitym, odpowiedzialnym i wrażliwym człowiekiem. Zarzekał się ze wszystkich sił, że jego małżeństwo to fikcja. W zasadzie nie istnieje. Po prostu praktyczniej jest zachowywać pozory, póki dzieci mieszkają pod skrzydłami rodziców, czyli do czasu gdy wyjadą na studia. To tylko kilka lat. Potem dyrektor Czyrejko będzie należał wyłącznie do Lilki. Zaczną nowe, lepsze życie we dwoje. Codzienność zapachnie tym najważniejszym zapewnieniem, że szczęście wreszcie nadeszło, by zostać na zawsze.

Mijały kolejne rocznice, urlopy i święta. Życie płynęło wartko jak wody Czarnej Hańczy. Dzieci Konrada rosły. Na świecie niespodziewanie pojawiła się Nela. Skończyła cztery lata i poszła do przedszkola, a w relacji jej rodziców nie zmieniało się nic. Uczucie trwało na etapie biurowego romansu pełnego zmysłowej namiętności, lecz wciąż ukrywanego przed światem. Babcia Janka umarła, uwalniając się od trosk o sens drogi wybranej przez wnuczkę. Lilka powoli nabierała obaw, że staruszka miała rację i uparcie wydeptywany szlak prowadzi donikąd. Czyrejko w ogóle tego nie rozważał. Odpowiadał mu obecny status quo.

Czas drzemki, zdaniem Lilianny, dobiegł końca za szybko. Pokój ponownie wypełniły energetyczne dźwięki. Majka Jeżowska śpiewała, że od rana ma dobry humor, i tym razem Grodzka nie ośmieliła się jej przerwać. W połowie drugiej zwrotki usłyszała tupot gołych stóp. Do pokoju wparowała Nela, intonując ze swoją idolką: Pewna jestem, że nie najgorszy idzie dzień… Jej matka nie podzielała tego entuzjazmu. Mimo to, poganiana intensywną gestykulacją dziewczynki, dołączyła do śpiewania. Żegnajcie, poduszko i drzemko. Witaj, zimny, bury świcie.

Półtorej godziny później biegła do pracy spóźniona, bo córka stawiła rozjuszony opór przeciwko jej zdaniem niestosownemu kompletowaniu ubioru. Apogeum osiągnęła przy butach, kiedy to uparła się, by założyć na nogi ulubione różowe sandałki. Wyborny pomysł. Śnieg wprawdzie nie spadł tego roku jeszcze ani razu, jednak nierówny chodnik wyglądał jak odzwierciedlenie Krainy Wielkich Jezior. Rozległe, skute cienkim lodem kałuże stanowiły wspomnienie po intensywnych opadach z ostatnich dni. Do tego wiał silny wiatr od wschodu, a termometr oscylował w okolicy zera stopni. Doskonała pogoda na letnią konfekcję.

– Chcę sandałeki! – krzyczała dziewczynka, tupiąc i odrzucając zimowe obuwie w kąt.

– Sandałki – poprawiła matka bliska histerii. – Dobrze, załóż, ale stanie się tragedia. Przyjdzie renifer, zobaczy twoje nogi i odgryzie ci palce u stóp.

Córka zerknęła na nią z powątpiewaniem.

– Nie odgryzie. Renifery jedzą trawę!

– Na obiad. – Lilka nie dawała za wygraną. – Na deser lubią palce małych dziewczynek.

Nela zawahała się na moment, pełna podejrzeń, że mama jest podstępną kłamczuchą.

– Święty Mikołaj na niego nakrzyczy – oznajmiła.

– Nawet jeśli nakrzyczy, ty już nie będziesz miała palców. Nowe nie odrosną.

Dziewczynka wydęła zabawnie wargi i zamilkła. Z tą porcją matczynej logiki postanowiła się nie sprzeczać. Ze zwyczajami reniferów może być różnie. Ryzyko okazało się ogromne. Trzeba zachować rozsądek choćby za cenę najboleśniejszych wyrzeczeń, takich jak te piękne sandałki, co je kupiła dla Neli ciocia Kinia. Nela wystroi się w nie w domu. Wieczorem, po przedszkolu. To bezpieczne i akceptowalne rozwiązanie.

Dziewczynka usiadła na podłodze i zaczęła wciągać na nogi odpowiedniejsze na tę porę roku kozaki. Lilka odetchnęła z ulgą. Owinęła dziecko szalikiem, założyła mu kurtkę oraz czapkę i pognała je do wyjścia. Czterolatka uważnie i wolniusieńko schodziła po schodach, choć zazwyczaj pędziła, jakby gnał ją wiatr. Nie reagowała na sugestie i pomruki. Przyspieszyła dopiero, gdy mama zagroziła, że poniesie ją na rękach jak jakiegoś brzdąca. Okropność. Dorośli są czasem nie do zniesienia.

Grodzka pożegnała szybko córkę w szatni przedszkola, zostawiając rozbieranie nauczycielce. Niecierpliwie przebiła się przez poranny ruch wysłużoną corsą do ulokowanej na drugim krańcu miasta pracy. Grzmotnęła w przycisk przywołujący windę, mało nie łamiąc sobie palca. Wycierała szalikiem zaszłe mgłą okulary i nerwowo tupała, jakby to mogło cokolwiek przyspieszyć na ostatnim odcinku dzielącym ją od biura.

Piętnaście minut po czasie dopadła do swojego stanowiska.

– Wprawdzie spóźniasz się pierwszy raz w tym miesiącu, bo grudzień zaczął się dopiero wczoraj – powitał ją beznamiętny, ponury głos – za to szesnasty raz od początku roku szkolnego i trzydziesty dziewiąty od pierwszego stycznia. Idziesz na rekord.

Szefowa działu od zawsze jej nie znosiła. Z początku Lilka podejrzewała, że babsko domyśliło się romansu i jest zazdrosne o Konrada, bo istotnie przewracało w jego kierunku oczami. W końcu nabrała pewności, że ta nadęta persona, zwana przez podwładnych po cichu Hałaburdą, nie lubi nikogo, a z upokarzania urządziła sobie ulubiony i niemal bezkarny sport. Należało zebrać się w grupie i iść z tym do prezesa albo jeszcze lepiej do PIP-u, tylko jakoś nikt nie odważył się pierwszy wyskoczyć głośno z takim pomysłem. A nuż jakiś lizus doniósłby szefowej i po co komu takie kwiatki? W sprawie spóźnień Hałaburda ewidentnie prowadziła statystykę, bo podając podwładnej to szokujące zestawienie, zaglądała do grubego notesu.

– Przepraszam. Miałam problem z córką – bąknęła skruszona spóźnialska.

– Każdy ma problemy. Jeśli sobie nie radzisz, zdecyduj, czy wolisz pracować, czy zajmować się dzieckiem. Teraz pospiesz się łaskawie. Wrócił dyrektor regionalny i chce przejrzeć raporty finansowe z ostatnich miesięcy. Czeka w swoim gabinecie na wydruki.

Lilka poczuła, że oblewa ją fala niekontrolowanego gorąca.

– Konrad wrócił?

– Czy ja mówię niewyraźnie? Za pół godziny masz być gotowa.

Grodzka darowała sobie parzenie porannej służbowej kawy. Ciśnienie podniosło się jej bez wspomagania. Senność odpłynęła w dal. Komputer powoli się uruchamiał, tymczasem niewielka stopa w lśniącym od wilgoci bucie nerwowo podrygiwała. W głowie księgowej rozgorzała rewolucja.

Nie widziała Konrada trzy miesiące. Siedział w Talinie, a potem w Helsinkach i załatwiał służbowe sprawy. Jeśli wpadał do Suwałk, to na chwilę, jak po ogień, żeby przepakować walizkę i spędzić kilka godzin z rodziną. Lilka i Nela do niej nie należały. Musiały zadowolić się zdawkową, rzadką wymianą zdań na Messengerze i comiesięcznym przelewem alimentów na konto. Grodzka nawet cieszyła się z długiego rozstania. Liczyła na to, że nabierze sił i dystansu, by wreszcie raz na zawsze zakończyć tę farsę. Syn Konrada zdał w zeszłym roku maturę i odmówił wyjazdu na studia. Wolał przesiadywanie z kumplami i browarem na parkowych ławkach oraz skoki adrenaliny przy bazgroleniu sprejem sprośnych haseł na murach. Córka chodziła do klasy maturalnej i już zapowiadała, że dalszą edukację ma w nosie. Chce zostać fryzjerką, a do tego nie trzeba wyjeżdżać i wyprowadzać się z domu. Ojciec jej nie zmusi, nie ma bata! Żona Konrada prasowała mężowi koszule, urządzała kolejne święta i udawała, że nic nie wie o kochance. Może faktycznie nie wiedziała?

Lilianna poklepała w klawiaturę, zerwała się z krzesła i popędziła do ślepej klitki zwanej przez wszystkich kserownią. Mieściły się tam: wysoki regał, mały stolik, jedno krzesło, dwa ogromne potwory do powielania i skanowania dokumentów oraz niszczarka. Brakowało okna. Jeśli nie zapaliło się światła, w pomieszczeniu panowały egipskie ciemności. W powietrzu nieustannie unosił się charakterystyczny zapach rozgrzanego papieru i tuszu.

Księgowa stanęła przy jednym z urządzeń i obserwowała wysuwające się jedna po drugiej kartki z zestawieniem raportów finansowych z ostatnich trzech miesięcy, to jest od początku września, kiedy to widziała się z Konradem po raz ostatni. Wpadł wtedy do biura, wydał kilka gromkich poleceń i zażądał dodatkowych wydruków. Bezzwłocznie, na papierze, bezpośrednio w jego gabinecie. W ramach analizy dokumentów kochał się z Lilką pospiesznie przy biurku, a na koniec zdołał jeszcze wysłuchać informacji, że Nela poszła do przedszkola, dobrze się w nim zaadaptowała i nie trzeba już łożyć na nianię. Ten problem spędzał sen z oczu mamie dziewczynki, od kiedy w lipcu zmarła babcia Janka. Tata Neli specjalnie się tym nie przejmował. Po prostu od śmierci staruszki przelewał na konto Grodzkiej większą sumę, by wystarczyło na zapewnienie opieki dziecku. Wolał takie rozwiązanie, niż gdyby księgowa całkiem zarzuciła pracę na rzecz opieki nad jedynaczką. Cenił w niej zbyt wiele walorów, by się na to zgodzić.

Tego grudniowego ranka Lilianna stała zamyślona przy drukarce. Szum maszyny stłumił zbliżające się kroki i dźwięk zamykających się cicho drzwi. Podskoczyła w miejscu, gdy duże dłonie objęły ją ciasno w pasie, a twarde, męskie ciało przywarło do jej pleców.

– Tęskniłaś? – spytał lekko zachrypniętym głosem, o którym z takim wysiłkiem próbowała nie myśleć przez ostatnie miesiące. – Ja bardzo. Nie masz pojęcia jak.

Odwrócił ją przodem do siebie i posadził na stoliku. Przywarł do niej ustami, wciskając jej ręce pod bluzkę i rozpinając stanik. Chciała go odepchnąć, postawić mu się, raz w życiu tupnąć nogą i odmówić. Wykrzyczeć, że to koniec, że nigdy więcej, a na pewno do czasu gdy odejdzie od żony i zacznie myśleć także o swym najmniejszym dziecku, które prawie go nie zna, a rozpaczliwie potrzebuje jego uwagi.

Nie dała rady.

Czy to ciągle tlące się uczucie czy raczej chęć oszukania ustawicznego wrażenia samotności? A może zwykła potrzeba sprawienia sobie chwili fizycznej przyjemności i zapomnienia? Choćby na kwadrans, w tej małej norze przy akompaniamencie drukarki…

Było jak zawsze. Szybko i absolutnie cicho, żeby, broń Boże, nikt nie usłyszał. Lilka nie mogła oprzeć się wrażeniu, że naprawdę mu jej brakowało. Świadczyły o tym niecierpliwość, tempo i przebijająca przez namiętność cienka, nieuchwytna nitka czułości. Delikatna i niemal niewidoczna, lecz wystarczająca, by przywiązać ją do niego na lata.

Patrzyła mu w oczy i zastanawiała się, czego brakowało jej przez te długie, wolne od uniesień miesiące. Takich sytuacji jak teraz? Owszem. Lubiła seks i nie widziała w tym niczego wstydliwego. A co z samym Konradem? Kiedyś bardzo go kochała. Być może nadal kocha. Jednak dręczyła ją niepokojąca wątpliwość, czy aby przypadkiem nie przestała go lubić.

– Ależ w tobie jest ogień, dziewczyno – mruknął kochanek, całując ją w płatek ucha i dając tym wyraz najwyższemu zadowoleniu. – Ubieraj się szybko, zanim ktoś zacznie się dobijać. – Pozbierał z podłogi rozsypane łachy i rzucił je na stolik. Pospiesznie wciągnął spodnie i rozprostował na sobie nieco wymiętą koszulę.

Drukarka zamilkła, skończywszy pracę. Księgowa zapięła buty, związała włosy w grzeczny kucyk i dotknęła wierzchem dłoni gorącego policzka. Chyba nikt się nie domyśli? Dobrze, że ubrała się dość zwyczajnie, żadnych rajtuz do darcia czy guzików do urywania. Dżinsy, bawełniana bluzka i buty na płaskim obcasie. Nie sprawiała wrażenia heroiny romansu ani bogini seksu. Wyglądała na szarą księgową i nikim innym nie zamierzała być w oczach współpracowników, a zwłaszcza Hałaburdy.

Podeszła do drukarki i zgarnęła plik kartek.

– Zestawienie, o które prosiłeś – oznajmiła, wyciągając dłoń.

Konrad włączył stojącą w kącie niszczarkę i po kolei unicestwił w jej wnętrzu wszystkie dokumenty.