Strona główna » Obyczajowe i romanse » Podniebni żołnierze

Podniebni żołnierze

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-60593-27-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Podniebni żołnierze

Treścią wielobarwnej opowieści Eugeniusza Tomana „Podniebni żołnierze”, byłego pilota i dziennikarza, jest odkrywanie prawdy historii. Gdy we wrześniu 1970 roku w „Szkole Orląt” ogłoszono nocny alarm, kandydat na lotnika trzeciego roku podchorążówki ocenia swoją sytuację – pragnie zostać pilotem. Chce latać w powietrzu, a nie czołgać się po ziemi, ale dryl ogólnowojskowy staje na przekór wyobrażeniom lotnika. Zastanawiają go nowo odsłaniane pomniki, zwłaszcza cokół skrzydła z płaskorzeźbami patrona szkoły lotniczej, obcego tradycji polskiego lotnictwa. Jego uwagę skupia historia regionu i okoliczne nekropolie – podczas I wojny światowej zginęło tam tysiące żołnierzy. Przypadkowo trafia na zapomniany cmentarz legionistów z 1920 roku. W miejscowej cytadeli zauważa największy hitlerowski obóz jeniecki w Europie. Obok niej odbywało się tragiczne forsowanie Wisły przez żołnierzy walczących wcześniej pod Lenino.
Zaciekawia go również była dęblińska twierdza Iwangorod, gdzie niegdyś służył ppor. Romuald Traugutt, późniejszy dyktator powstania styczniowego, przejmuje los pilotów z Dęblina walczących na wszystkich frontach II wojny światowej (Bajan, Horbaczewski, Skalski, Skarżyński, Ścibior). W czasie wolnym od musztry i nauki młody adept sztuki latania poszukuje także swoich korzeni rodzinnych, które przynoszą zaskakujące odkrycia. W tym kontekście opowiada o doświadczeniach społeczno-obyczajowych w Polsce Ludowej.
Książka Eugeniusza Tomana ma dynamiczne tempo, co sprawia, że historie w niej zawarte czyta się jednym tchem. Osobiste przeżycia podchorążego wzbogacane są relacjami napotkanych osób i biografiami postaci historycznych, dzięki czemu wojenne ślady prowadzą aż do potopu szwedzkiego i narodowych powstań. Jej kanwą nie jest jednak wojna, a przygotowywanie młodych ludzi do niej. Wszystkie rozważania sprawiają, że opowieść niesie przesłanie pacyfistyczne.
Swoje zdarzenia i przypadki główny bohater „Podniebnych żołnierzy” odnotowuje skrycie w pamiętniku, obawiając się reperkusji. Gdyby dostały się w niepowołane ręce, wyrzucono by go ze szkoły i groziłaby mu dodatkowa dwuletnia służba wartownicza. Mimo osobistych perypetii w szkoleniu wojskowym udaje mu się w końcu przezwyciężyć rozterki i zasiąść za sterami odrzutowca.

Polecane książki

"Czarna owca" to opowieść o energicznej, pełnej życia i radości nastolatce o imieniu Jagoda. Jej historia rozpoczyna się w Ladispoli - jednej z rzymskich prowincji Włoch. Jagoda nie ma prawa narzekać na własne życie. Ma wspaniałych rodziców, którzy spełniają jej marzenia, nianię, która kocha ją jak ...
"Rodziny, nienawidzę was!" - krzyknął kiedyś André Gide. Książka Kuby Wojtaszczyka dowodzi, że ten okrzyk wciąż jest aktualny.Bartosz Żurawiecki„Portret trumienny” Kuby Wojtaszczyka to historia wyrośnięcia z domowego ciepełka, które staje się domowym piekiełkiem. Głó...
Idiomy języka angielskiego zawierają wyrażenia idiomatyczne, powiedzenia oraz utarte zwroty w języku angielskim wraz z ich polskimi odpowiednikami. Aby ułatwić Państwu korzystanie ze słownika, każde wyrażenie opatrzyliśmy przykładowym zdaniem w języku angielskim i polskim, które ilustruje poprawne u...
BalancedScoreCard (BSC, strategiczna karta wyników – zbalansowana karta dokonań, karta wyników) – jest narzędziem wykorzystywanym do mierzenia poziomu realizacji strategii przedsiębiorstwa. BSC pozwala na prowadzenie bieżącej kontroli realizacji celów i zarazem skuteczne motywowanie pracowników....
W roku 1177 p.n.e. grupy maruderów znanych pod nazwą „Ludy Morza” najechały Egipt. Armia faraona oraz jego flota zdołały ich pokonać, ale owo zwycięstwo do tego stopnia osłabiło Egipt, że pogrążył się on w kryzysie wewnętrznym. Podobnie wyglądała też sytuacja w innych otaczających go państwach. ...
Bogato udokumentowana biografia Marcina Lutra przedstawiona w szerokim kontekście jego działalności. Spotkanie z bohaterem zdemitologizowanym, nie z symbolem, lecz żywym człowiekiem. Lyndal Roper przybliża te cechy osobowości Lutra, które miały wpływ na ukształtowanie się jego poglądów i idei. Prowa...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Eugeniusz Toman

EUGENIUSZ TOMAN

PODNIEBNI
ŻOŁNIERZE

© Copyright by

Eugeniusz Toman

ISBN 978-83-60593-27-1

Wydawca: self-publishing

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Pamięci pradziadka Tomasza,

dziadków Jana i Bonawentury

oraz ich rodzin dotkniętych skutkami wojny

Jesteśmy nad Dęblinem! Teraz zniżamy się do świateł w dole… Zataczamy koło, żeby wejść na trasę powrotną. Miasteczko jarzy się jak harcerskie ognisko… Dookoła nieprzenikniona ciemność. Lecimy nad ruinami fortu, których się tylko domyślam. Na lewym trawersie świeci plac batalionu saperów w historycznej cytadeli… W czarnej przecince krwawi gwiazda – to pomnik masowej zagłady sowieckich jeńców wojennych w byłym niemieckim stalagu… W pochyleniu skrzydła, za smolistą strugą Wieprza, leży poczerniały cmentarz żołnierzy–legionistów…

Sunę z instruktorem przez lotnisko z gromadką światełek garnizonowego osiedla i Portu Lotniczego, który do złudzenia przypomina niewielki zameczek z wieżą i tarasem. Po prawej w tył przesuwają się fioletowo-białe długie linie kropek pasa startowego i drogi kołowania, ale tam nie będziemy lądować. Z północno-zachodniego krańca lotniska podpływają budynki w kształcie podkowy, otaczające plac o rozmiarach sporego lądowiska śmigłowców. U jego wejścia, przy kamiennych murkach, stoją rzędem lampy prowadzące do stadionu. Wąż ulicznych latarń sunie szybko pod nami, zakręca w lewo i kładzie złamane cienie na dachy baraków, okala je w prawo i kieruje się ku pionowej ścianie pomnika lotników, z czerwonymi światłami na szczycie.

Wznosimy się. W ciemnym parku utonęła willa komendy szkoły i znikł pałac Jabłonowskich. Pośród czarnych koron drzew skrył się stadion z pływalnią i torem przeszkód, zmalały pękate garby hangarów, budynek kadetów, asfaltowy plac ze stołówką z wydłużonym schodkami, pionowym skrzydłem na podmurówce, oddziałem szkolenia i koszarowcem podchorążych. Miejscem mojej tresury… Ileż tam przeszedłem musztry i odbyłem alarmów… Chociaż odrzutowiec w górze huczał po swojemu, w dole panował bezruch, nie poruszały się żadne pojazdy. Jedynie przy ekranach radarów i radiostacji na stanowisku dowodzenia pracowały służby lotniskowe, przy hangarach czuwali niewidoczni wartownicy. Pozostały personel lotniczy na osiedlu i żołnierze w koszarach spali, prócz służb dyżurnych, na ile było to możliwe, spokojnym snem. Wokół zaległa cisza, wyjałowiona z żołnierskich marszów i biegania, krzykliwych komend i rozkazów. Poniżej odpoczywali też moi koledzy, którzy nieco wcześniej zakończyli latanie. Przeleciałem nad ich snem…

Podparłszy się na łokciach, nasłuchiwałem… Słychać jakieś szumy, stuki, szmery? Boli mnie głowa! Dla pewności potarłem uszy. Szumy nie ustają… Coś się jednak dzieje, trzeba się ruszyć. Niechętnie odgarnąłem z siebie dwa szare koce z prześcieradłem i z pięterka ostrożnie zsunąłem się na obłą podłogę. Pod stopami chłodne deski, w nozdrzach duszący zapach pasty. Cholera, dyżurny sali przesadził z tym pastowaniem! Spokojnie, muszę się zastanowić, pomyśleć… Brzdęk! Coś upadło. Teraz szuranie po deskach. Ktoś czegoś szuka? – Co jest, do jasnej cholery!

Wytrzeszczyłem gały do granic możliwości, lecz w mroku niewiele wyłowiłem. Tylko jakieś sylwetki, błędne cienie… Naraz łomot i kopnięcie. Prask…! – przeleciało wzdłuż sali jak w dominie. Coś trzasnęło w taborety. Och, to jakiś niemy spektakl: tasują się zjawy, potęgują stukoty, bez żadnych odgłosów, krzyków, komend. I ani jednego przekleństwa? Zen, gdzie jesteś? – dotykałem bezładnie odrzuconych na bok koców parterowego legowiska; były ciepłe, lecz opuszczone. Zenek zniknął. Nie, nie, tylko nie to, chce mi się spać! Postawiłem gołą stopę na metalowym obrzeżu, żeby z powrotem wciągnąć się na swoje leże, gdy przez gwałtownie otwarte drzwi na korytarz, przez całą szerokość wejścia–wyjścia wpadło mdłe światło, a z nim Masa – syn nauczycielki z Torunia; w żółtawym mroku ledwie go rozpoznałem. W prawej ręce lekko dzierżył kałasznika. Oho, to jakiś głupi dowcip albo sen, pomyślałem, jest trzecia, czwarta w nocy, nie dam się nabrać.

– Pies, pospiesz się! – rzucił mi Masa prosto w twarz.

Pospiesz się?! Mam się pospieszyć? Powinienem pospieszyć pośpiech, cały wejść w pośpiech, stać się pośpiechem? Bez wątpienia miałem skwaszoną minę, i wręcz zdrętwiałem, przytrzymując nogę na metalowej krawędzi; przypominałem pewnie kukłę w pionowe niebieskie paski, gdy Masa parł już pod ledwo zarysowane w ciemności okna, taranując swoją ciężką wagą zagradzające mu drogę cienie. – To alarm! – krzyknął jeszcze i nic sensowniejszego nie usłyszałem. To nie były żarty.

Zanurkowałem w prostokąt drzwi i wypadłem na korytarz, żeby sprawdzić: jawa to czy sen. Pod sufitem nie paliły się jarzeniówki, jedynie nad biurkiem podoficera dyżurnego kopciła się lampa naftowa. Wbiegłem do łazienki i nacisnąłem odruchowo kontakt. Światła nie było, lecz nie szedłem po omacku; na ścianie jarzyła się inna lampa naftowa. Stojąc boso na betonie, od razu wsunąłem twarz pod kran z lejącą się do blaszanego koryta strużką. Suszyło mnie. Piłem łapczywie wodę niczym dromader przed wyprawą na pustynię. Łapiąc wartki strumień ustami, powoli uświadamiałem sobie, co się wokół mnie dzieje. Gasiłem pragnienie, gdy mój wciąż bezwolny stan burzyły spłoszone myśli.

Biegnąc z powrotem, otarłem się o Zenka, syna kolejarza z Kłedzka, chodzącego własnymi torami, który w podskokach podciągał spodnie. Alarmowa komenda dyżurnego podoficera na pewno go zbudziła. Widział przecież, że sprężyny nad jego głową są wybrzuszone i leżałem na nich jak trusia. Dlaczego mnie nie zbudził? Jasne, w takiej sytuacji myślał tylko o sobie. Taki kolega? Nie było co dłużej o tym rozmyślać, byłem spóźniony. W przelocie przez szatnię przy kapciorze dowódcy chwyciłem ostatnią panterkę, wiszącą samotnie na wieszakach wśród płaszczy i mundurów wyjściowych nad półkami na półbuty, i już w sali, zrzucając z siebie piżamę, porwałem z taboretu bluzę, wskoczyłem w nogawki moro i w zgarnięte z korytarza jedyne buty, które wśród innych stały tam pod ścianą od capstrzyku. Nałożyłem panterkę, zaciągnąłem skórzany pas…

Docierało do mnie, że jeśli nie zdążę na zbiórkę, nie dostanę od szefa kompanii w sobotę przepustki. Od tego starego kawalera, dobrze po trzydziestce, z kilkudziesięcioma nastroszonymi włoskami na małej głowie, z perkatą kulką nosa, pośrodku spieczonej jak zrazi wydłużonej gęby, zwanego Koniem. Ta koścista szkapa obarczy mnie dodatkową służbą dyżurnego poza kolejnością lub dołoży mi jak amen w pacierzu trzy dni zoku na piątek, sobotę, niedzielę. W pełnym rynsztunku, w polowym mundurze, z plecakiem, bronią, w wypolerowanych buciorach i hełmie na zwieńczeniu, co dnia rano i wieczorem przed oficerem dyżurnym oddziału szkolenia będę okazywał żołnierski rynsztunek. W tej konkurencji nie z własnego wyboru byłem rekordzistą kompanii. Tego cholernego zakazu opuszczania koszar uzbierałem aż czterdzieści siedem dni!

Machnąłem ręką: dowódcy i tak reguły stosują po swojemu. Na poprzednim alarmie specjalnie zajęliśmy z Ciapciakiem czołowe miejsca i… nie dostaliśmy nagrody. Czyli przepustki na miasto. Major Tata uznał, że taki rarytas nam się nie należy, bo jesteśmy zbyt przekorni, to jest niepokorni.

Wpadłem do magazynu broni, niedaleko, naprzeciw trzeciej kwatery, wprost pod świdrujące oczka samego sierżanta Konia. Czekał na marudera. Stał w rozkroku za szeroko otwartymi blaszanymi drzwiami: w hełmie, z mapnikiem, maską przeciwgazową zwisającą z ramienia i z tetetką u pasa. Wpatrywał się w opustoszałe stojaki na broń. Gdy dojrzał mnie w przepuszczanym jak przez mocz świetle lampy naftowej, znacząco zerknął na zegarek. Pochwyciłem z regału parciany pokrowiec z trzema pustymi magazynkami, saperkę, maskę pegaz i swojego kałasznika, wykrzykując z pamięci jego siedmiocyfrowy numer. Na korytarzu poobijałem się jeszcze o objuczonych pchorów, to znaczy podchorążych spływających już falami z pięter, wypadających z parterowych sal i korytarzy na plac alarmowy. Nie widząc nawet, o kogo uderzam, ponownie znalazłem się w piątej kwaterze, w tym swoim zakątku po prawej. Przez parę sekund szarpałem się z odpinaniem plecaka z łóżka, w milczeniu przepychając się z podobnie starającym się Zenkiem. Wymacałem wypukły kwadrat peleryny, poduszeczkę jednorazowego opatrunku, bagnet, menażkę, manierkę. Wcisnąłem do środka wyjęte z szafki dresy, przybory do czyszczenia butów, pędzel do golenia, pastę i szczoteczkę do zębów, szare mydło, zapasowe onuce, tenisówki i dwa cienkie ręczniki. Pominąłem prześcieradła, piżamę, torbę z zeszytami i szkolne kapcie; nie należały do rzeczy alarmowych. Podciągałem rzemykami ochraniacz przeciwchemiczny, specjalny atrybut bojowy, i przytraczałem do plecaka zrolowany jeszcze ciepły koc. Obezwładniała mnie jedyna myśl na czubku głowy: jak prześcignąć czas.

W górze znikały gwiazdy, gdy po sprawdzeniu obecności kompanie podchorążych wchodziły dwójkami w otwartą czeluść pola wzlotów i upadków. Nasz rocznik prowadził. Szedłem w środku szyku, przebierając półprzytomnie nogami. Drugiego i pierwszego rocznika podchorążych nie było widać. Z tyłu jak psi ogon ciągnął się za nami ich rytmiczny chód, równy tupot ponad dwóch setek par butów; kompanie kadetów i elewów przemieszczały się gdzieś z boku. Ale cały ten marsz wkrótce ucichł, kiedy urwał się beton drogi kołowania i pasa startowego, a pod nogi usłużnie wsunęła się czarna murawa.

Sądziłem, że po kilku godzinach biegania i chodzenia bez celu powrócimy do koszar, na pierwsze śniadanie, i pójdziemy jak zwykle na zajęcia z przedmiotów lotniczych. Miałem mieszane odczucia. Nie zawsze tak bywało… Mery z Hrabią wrócili z przepustki parę minut po północy, wtedy dowódca kompanii zarządził od razu alarm dla wszystkich, z wymarszem na drugi kraniec lotniska. Cywile pobili podchorążego pierwszego rocznika, więc nasza starsza kompania w odwecie pobiegła z pasami w dłoniach do miasta tłuc, kogo popadnie. I następny nocny alarm – dla nauczki. Nawet dla mnie, mimo że pełniłem wówczas służbę dyżurnego kompanii. Przeszedłem jeszcze wiele typowych alarmów szkoleniowych, z długodystansowymi wyprawami w nieznany bój. Najbardziej zapamiętany to alarm zapoznawczy z chłodem, był podczas minionej zimy. Ze stołówki z termosem zupy na plecach czołgałem się w trzydziestostopniowym mrozie do lotniskowych transzei ze śniegu. A teraz znów…

Poruszaliśmy się w milczeniu, na wschód. Zachować ciszę! Taki był rozkaz dowódcy kompanii, przysadzistego, wyłysiałego pod hełmem luda, z nieodłącznym chuchem po gorzałce, majora Taty. W wielkiej konspiracji zostawały za nami posępne o tej porze doby budynki szkolne, pułkowe hangary, śmigłowce, antki, migi, limy oraz iskry, a daleko z lewej, za rozmazanymi w ciemnej mgle zagajnikami tonęły uśpione domki wiejskiego miasteczka Dęblin. Bywaj szkoło lotnicza! Żegnaj duchu lotnika! Ogólnowojskowi wzięli cię w swoje gęby.

– Komuś coś odbiło! – zaprotestowałem sobie a wodzom, kiedy na trzecim kilometrze pod prawą onucą poczułem na pięcie pierwszy piekący bąbel; taki bąbel rogowacieje dopiero za trzecim razem. – A pieprzyć poligony! – Nie poprawiło mi to ani samopoczucia, ani nie zmniejszyło łupania w czaszce.

– Wyobraź sobie lot koszący! – wrzucił mi złośliwie w prawe ucho pod kryzą hełmu Kajman, koleś z Kołobrzegu, telepiący się obok z klamotami u pasa. – Rozstaw tylko ręce!

– Bachuś! – huknął ni stąd, ni zowąd major Tata, wydając z siebie przedziwnym barytonem swoje „baczność”, a sierżant Koń natychmiast skwapliwie przystąpił do pilnowania, pojawiając się to z przodu, to z tyłu, by nasze nogi szły bardziej sprężyście.

Komenda „bachuś” kojarzyła nam się z Bachusem, starożytnym bogiem greckich opojów, jednak major był dla nas tatą. Po chwili jego „sposzij” bynajmniej nie oznaczało płaszczenia dupy na aksamitnej trawie, kiedy mundur, plecak, broń na prawym ramieniu i stalowy hełm na głowie poczęły się jednoczyć z rozgrzanym ciałem.

Dobrze, że do młodszych roczników odeszli nasi dowódcy plutonów, podporucznicy po wrocławskiej oficerskiej szkole zmechanizowanej. Ci to byli odjazdowi w musztrowaniu! Trzymali w napięciu od rana, na przemian z szefem kompanii – do wieczora. Przed przysięgą – codziennie. Przez prawie trzy miesiące – po ostatecznym przekroczeniu głównej bramy z długą białą szarfą na jej szczycie i z tak samo rozwlekłym niebieskim powitaniem: „Witamy Was w dęblińskiej Alma Mater”. Jak się wkrótce okazało – także z ukrytą na jej odwrocie intencją: mamy was! I od razu, bez taryfy ulgowej dla ochotnika, dopadła nas musztra.

Przez sześć dni w tygodniu przyszło nam tupać po zebrach na placu. Czołganie odbywało się w polu, bieganie zaś za lotniskiem, w kierunku strzelnicy lub po torze przeszkód przy stadionie. Pod gradem nieodstępujących nas na chwilę wrzaskliwych komend. Rarytasem dowódców plutonów był „lotnik”. Po powrocie do sal zastawaliśmy skotłowane materace jak po bombardowaniu. Zadawali sobie sporo trudu, burząc sto dwadzieścia pościeli! Tak zmuszali nas do ponownego słania legowisk i prasowania koców blatami taboretów. Kto po obiedzie położył się na takim barłogu, miał dodatkowego „lotnika”.

Podporucznicy zmechowcy to typowi ogólnowojskowi, przefarbowani zieloni, z wojsk lądowych specjalnie ściągnięci do szkoły przez komendanta, nieźle zamaskowani w stalowych mundurach zające. Udowadniali nam wyższość kierowców skotów nad pilotami limów. Że niby zmech panuje na ziemi, gdy lotnik jest tylko smugą cienia na niebie. To szczególne typy zupaków, wyjątkowe zupactwo! Określenie zupak wzięło się stąd, że każdy żołnierz zawodowy, który pełnił i pełni służbę oficera dyżurnego w pododdziale, razem z podwładnymi zjada na obiad darmową zupę w żołnierskiej stołówce. Jednak zupak to nade wszystko charakter! Taki rodzaj nieprzejednanego charakteru, skrupulatnie i przesadnie egzekwujący wykładnię regulaminu. Posłuszny żołnierz jak zegarek, wystarczy go dobrze nakręcić i obserwować, czy dokładnie chodzi. Takimi zupakami na co dzień okazywali się zazwyczaj podoficerowie i chorążowie oraz niektórzy oficerowie, chociaż od dawna żołnierskiej zupy nie smakowali, bo takich służb u szeregowców już nie pełnili. A bywali nimi technicy, inżynierowie, wykładowcy, dowódcy kompanii, dowódcy batalionów czy dowódcy pułków. Przecież musieli się jakoś zasłużyć, żeby w końcu osiągnąć to swoje najwyższe z możliwych stanowisko. Takim zupakiem wciąż, bez wątpienia, był sierżant Koń. Zupak doskonały. Wręcz klasyk. Wzięty wprost z powieści Ericha Marii Remarque’a Na Zachodzie bez zmian. Założę się, że to właśnie on pierwszy narobi w gacie, jeśli znajdzie się na pierwszej linii prawdziwego frontu…

– Stój! – nadleciała krzykliwa komenda z pola. Więc stoimy. Skończył się równy teren i wolno jadący przed nami samochód ciężarowy z zaopatrzeniem bojowym zatrzymał się na amen. Sierżant Koń, już na pokładzie wozu, rozdał nam po trzy paczki nabojów i po petardzie na łebka. Zapowiadał się bój.

– Naprzód marsz! – Teraz w całej kompanii metaliczne trzaskanie; każdy z nas wsuwał mechanicznie w magazynki chłodne ślepaki z przydziału.

Do szkoły lotniczej zgłosiłem się na ochotnika. Po tym, jak w trzeciej klasie liceum ukończyłem kurs szybowcowy. O, wakacyjne latanie na czapli to niezapomniane przeżycie… Czegoś takiego w życiu nie zaznałem! Szybkie wznoszenie w leciutkich porywach wiatru, unoszenie i opadanie, i szerokie zakręcanie w przechyleniu, i rozpędzanie w nurkowaniu. Było sporo strachu podczas startu na stalowej kilometrowej linie wyciągarki, ale ile atrakcji w locie! Ile wody, zielonych pól, lasów i czerwonych dachów było pode mną. Widziałem platynowe rozlewisko Odry i jej srebrne wstęgi, wijące się przez rozległy Szczecin. Ulice jak na dłoni, promieniste szeregi budynków i rozpychające się pośród nich kościoły, i jak malowany – Zamek Książąt Pomorskich, a na horyzoncie – bezkres niebieskiego lustra zalewu przed zamglonym morzem. Słyszałem cichutki, jednostajny szum powietrza na szybowcu, zdającego się ścigać z uciekającymi chmury. Lot trwał pięć minut, gdy ponad ruchomymi ogrodami wracałem na lotnisko. Po czwartym zakręcie szybowałem… Z prędkością 70 kilometrów na godzinę łagodnie zbliżałem się do zielonej łąki i tuż przy białych płótnach ułożonych w literę T tyłkiem na kółku szorowałem lądowisko. Podskoki, hamowanie i przechył zatrzymanego skrzydła. Cisza… Trzask otwieranej kabiny… I wariowała moja radość! Cieszyłem się jak dziecko wkładające po raz pierwszy palec do morza. A morze nade mną było pionowe!

Płynąć godzinę kadetem po wodzie to nie to samo, co unosić się przez parę minut nad kołyszącą się ziemią. Po każdym lądowaniu natychmiast chciałem wyskakiwać z kabiny, podskakiwać na trawie, wymachiwać rękami, biec bez celu. Coś we mnie pulsowało, dudniło, nakazywało dzielić się swoją radością ze wszystkimi. Kogokolwiek spotkałem w mieście, opowiadałem, jakie to fantastyczne, wspaniałe, piękne, nie zważając, że koledzy pukali się w czoło. Doznałem uniesienia jak nigdy dotąd!

I zapragnąłem latać bez przerwy. Kilkadziesiąt startów i lądowań to za mało! Nad ziemią można było przebywać o wiele dłużej, w prawdziwym lotnictwie, w wojsku. Jednak nie przypuszczałem, że to moje latanie podczas lotniczego przysposobienia wojskowego w aeroklubie stanie się przynętą. Żaden z instruktorów specjalnie nie zachęcał, żebyśmy udawali się do wojskowego lotnictwa, ale w aeroklubie dalsze latanie nie było możliwe. Kto więc połknął bakcyl latania, mógł pójść dalej, czyli udać się do szkoły lotniczej. Wystarczyło napisać podanie… W Dęblinie latało się o wiele szybciej i o wiele wyżej… I to na czym! Na odrzutowcach… Dla wielu chłopaków było to niedościgłe marzenie: latać na srebrnych deltach. Nad swoim miastem często je widywałem, jak białymi smugami rysowały na niebie esy-floresy.

Ostatecznie do lotnictwa wciągnęła mnie powietrzna defilada. Kiedy w aeroklubowej świetlicy na ekranie telewizora z zapartym tchem obserwowałem, jak sto sześćdziesiąt odrzutowców pojawiło się nad Warszawą… Ale jak się pojawiło! Po błękitnym niebie wolno przesuwał się wielki „Orzeł”, a zaraz po nim nieco szybciej – liczba „1000”. Nad Pałacem Kultury przeleciało też szesnaście iskier w biało-czerwonej „tafli” i trzydzieści sześć limów, ułożonych w „jodełkę”, po dziewięć sztuk. Największą atrakcją były jednak naddźwiękowe MiGi-19 i MiGi-21, które nadleciały w dwóch grupach, po cztery „groty”, składające się z czterech maszyn. Chociaż leciały szybko, spiker mówił, że nie mogą rozwinąć pełnej prędkości, bo w warszawskich domach wyleciałyby szyby w oknach, podawał typy samolotów, ich ilość i objaśniał, jakie tworzą figury; wszystko zapisałem sobie w notatniku, który trzymam w domu do dziś. „Orzeł” ułożony był z bombowców Ił-28. Dziewięć dużych zjaw w linii prostej tworzyło jego korpus, a po pięć ich par z każdego boku – skrzydła, skierowane ku górze,ogon zaś, dodatkowe cztery iły. Wyglądał jak ryczące monstrum… W telewizji słychać było ryk jego sześćdziesięciu sześciu podwójnych silników. Stalowy, biały orzeł sunął majestatycznie po błękitnym niebie…

Nie mniejsze wrażenie wywarły na mnie czterdzieści trzy limy: siedem odrzutowców tworzyło „jedynkę”, a obok niej, z prawej, po dwanaście maszyn – trzy „zera”. Figura „1000” uświetniała tysiąclecie państwa. Jednak najbardziej zapierający dech w piersiach był przelot naddźwiękowych migów! Ta lotnicza parada wciągnęła mnie do lotnictwa bez reszty.

Teraz mam za swoje! Czyż mogłem przewidzieć, co mnie czeka na drodze per aspera ad astra? Że spotka mnie taki dryl? Że z deszczu wpadnę wprost pod rynnę?

Zaczęło się to na początku stycznia, trzeciego dnia pamiętnego roku, gdy z grupkami chłopaków po raz trzeci przekraczałem wojskową bramę w środku miasta… Po raz pierwszy, ponad trzy lata wcześniej, przybyłem tu na badania lekarskie, do wojskowego szpitala lotniczego, leżącego po południowo-wschodniej stronie koszar. Koszary ani lotnisko za bardzo mnie nie interesowały, nie było na to czasu, liczyły się badania. A specjalistów było wielu! Prześwietlali mnie rentgenem, do nóg, piersi i głowy przykładali elektrody, ważyli mnie i mierzyli. Pobierali krew z żył, kazali dmuchać w spirogram, zaglądali w uszy, w nos, a nawet w tyłek! To ostatnie było dość krępujące: pokazać jądra, kaszlnąć, schylić się, rozchylić pośladki, zwłaszcza w obecności młodych pielęgniarek, które na widok zupełnie gołych chłopaków dostawały rumieńców. Nie obyło się też bez badania wzroku, a zwłaszcza nerwów, podczas których ktoś w białym kitlu uderzał nas gumowym młotkiem pod rzepki w kolanach i w przedramiona, nakazując przykładać przemiennie wskazującym palcem do nosa z wyprostowanych przed siebie rąk. Ponadto obserwowano mnie w komorze niskich ciśnień, skąd wypompowywano powietrze, odbywałem niby lot na wysokości, gdzie mierzono mi tętno, temperaturę, ciśnienie, a potem przez maskę tlenową podawano azot i kazano zapisywać na kartce kolejno cyfry od tysiąca w tył – jak długo wytrzymam bez powietrza. Typowy królik doświadczalny. Wyniki badań pokonały wszystkie moje niepokoje. Zmieściłem się w ich normie.

Po raz drugi przyjechałem pociągiem do Dęblina zaraz po maturze, na egzaminy wstępne, ze sprawności fizycznej i wiedzy ogólnej, wyniesionej z liceum. Te egzaminy były bardziej ekscytujące niż badania medyczne. Ponad trzystu chłopaków pragnących latać szybko i wysoko stłoczono w ogromnej sali gimnastycznej, na zapleczu sal wykładowych, gdzie na materacach na parkiecie i częściowo na polowych łóżkach przygotowano nam noclegi. Przez trzy dni w różnych pomieszczeniach kolejno mogliśmy popisywać się wiedzą z przedmiotów ścisłych i o świecie współczesnym. (Wtedy gratisowo karmiono nas w żołnierskiej stołówce). Pamiętam, że niektórym kolegom podczas egzaminów podpowiadałem z fizyki i z matematyki, mimo że aż trzech z nas przypadało na jedno miejsce. Byłem szczupły, z niedowagą, ale nieźle radziłem sobie z pompkami na parkiecie, skrętoskłonami na materacu czy wymykami na drążku. W sześć sekund potrafiłem wspiąć się po pięciometrowej linie zawieszonej pod sufitem hali. Zostałem rekordzistą! Przydały mi się ćwiczenia z podwórka… Umiałem odpowiednio zgrać ruchy rąk z nogami, podciągając się w górę, odpowiednio przekładając linę stopami, gdy inni wciągali się na samych rękach.

Jednak egzamin z wiedzy o Polsce i świecie współczesnym oblałem. Wiedza o świecie współczesnym to szeroka dziedzina. Obejmowała tak wiele, że nie wiadomo było, z czego należałoby się przygotować, a w liceum taki przedmiot w ogóle nie istniał. Ni z gruszki, ni z pietruszki egzaminujący mnie kapitan, siwy jak gołąb, i jak się później dowiedziałem – niedoszły ksiądz – pytał o tak zaskakujące zagadnienia, że odebrało mi mowę. W ilu Bogów mniej więcej wierzą ludzie na całym świecie? W jakim stylu architektonicznym zbudowano Pałac Kultury i Nauki w Warszawie? Na czym zasadza się wyższość rewolucji październikowej nad francuską? Nie wiem, nie wiem, nie wiem. Mój lotniczy entuzjazm zupełnie zgasł. Tak łatwo zostałem odrzucony… Tyle wysiłku poszło na marne… Koniec marzenia o lataniu w przestworzach.

Trzeciego dnia egzaminów pojawiła się jednak iskierka nadziei, kiedy kilku z nas wezwano przed specjalną komisję; chyba na poprawkę. Do pokoju oddziału szkolenia wchodziliśmy z przestrachem. Po chwili i ja stawiłem się przed obliczem pięciu pułkowników. Oni znali już moje oceny. Miałem trzy piątki, dwa dobre, lecz… jeden niedostateczny. Kazali mi usiąść w oddali za stołem naprzeciwko. Oficerowie przyglądali mi się przez chwilę, zagubionemu, wystraszonemu i zdezorientowanemu, po czym jeden z nich spytał, kim jest osoba na portrecie wiszącym za nim na ścianie.

Z kilkumetrowego oddalenia wpiłem wzrok w wygoloną twarz w zielonym mundurze z licznymi odznaczeniami i nic nie przychodziło mi do głowy. Nigdzie go wcześniej nie widziałem ani o nim nie słyszałem. Kim on w szkole lotniczej mógł być? Kto to w ogóle jest? Nie, nie próbowałem nawet zgadywać, więc milczałem. Po chwili okazało się, że ten uczesany na bok, o dobrotliwym uśmiechu i spojrzeniu ktoś, był ministrem obrony narodowej! No to klops, pomyślałem, ale obciach, iść do lotnictwa wojskowego i nie wiedzieć, jak się będzie nazywał mój najwyższy przełożony. No tak, usłyszałem na pocieszenie, tutaj w szkole niedługo wszystkiego się dowiecie…

Uff, drugie pytanie: A co was sprowadza do lotnictwa? Dywizjon 303, wydusiłem z siebie zrezygnowany, to jest książka Dywizjon 303. Odniosłem wrażenie, że wysoka komisja odetchnęła. I zaraz dostałem drugą szansę, czułem to przez skórę, słysząc trzecie pytanie: A kto jest jej autorem? To akurat wiedziałem, że Arkady Fiedler, przypisując mu jeszcze śpiewające ryby w Ukajali i żywiczną Kanadę.

Wracałem do domu uszczęśliwiony i wniebowzięty podwójnie, bo ze skierowaniami na dwutygodniowy kurs spadochronowy w Krośnie i trzymiesięczne lotnicze przysposobienie wojskowe w Toruniu, na samoloty śmigłowe. Jaka satysfakcja, jaki szpan!

Co zaś się tyczy nieznanego mi wówczas najwyższego rangą w armii żołnierza–ministra, generała nad generałami, to znaczy marszałka, nie musiałem go wcale poznawać. Następnego lata, 1968, jego miejsce na portrecie w oddziale szkolenia zajął nowo mianowany generał broni Jarus. Dlaczego marszałek, już jako cywil, został najwyższym urzędnikiem państwa, w szkole o tym nie mówiono, nawet nie szeptano. Moje dalsze pogłębianie wiedzy o świecie współczesnym zatrzymał jednak ogólnowojskowy dryl. O, tak łatwo się nie poddawałem, przynajmniej próbowałem ją jakoś poszerzyć. Kiedy w bibliotece szkolnej po raz pierwszy zajrzałem do jedynej w szkole, opasłej, wielotomowej encyklopedii, od razu naszła mnie ochota, żeby przepisać ją do zeszytu. Niestety, zaczęło się i skończyło na literze A, na trzynastu, może piętnastu hasłach Wielkiej encyklopedii powszechnej PWN. To zadanie, które sam sobie wyznaczyłem, niczego mi nie wniosło, prócz poprawy charakteru pisma i uśmieszków kolegów, których zachęcałem do czynienia tego samego, pokazując im swój zabazgrany kajet akademicki.

Po raz trzeci do dęblińskich koszar wkraczałem jak zwycięzca, po trzech skokach spadochronowych nad Bieszczadami i wielogodzinnym lataniu na Junakach w Toruniu, nie zważając na to, że tuż za mną opadał szlaban: pierwsze wyjście do miasta dopiero po przysiędze, za trzy miesiące, i to z przepustką! Dawny napis nad bramą znikł, mimo to kroczyłem przed siebie niczym zdobywca Północnego Bieguna. Rozglądałem się ciekawie po zaśnieżonym placu defiladowym, na którym nie stał jeszcze pomnik lotników. W oddali, w kierunku północno-zachodnim, co parę minut w powietrze wzbijały się odrzutowce. Startowały nad skraj miasta, odlatując na swoje trasy. Było mroźno, huczała przestrzeń, a prawdziwe latanie było tak blisko… Pod wysokimi chmurami krążyło widmo lotnika.

Na ostatnim piętrze koszarowca, dokąd kierowali nas podchorążowie z trzema białymi paskami na rękawach płaszczy, zastaliśmy nieznanego nam bliżej szefa kompanii. Do mnie, do mnie to bractwo, wołał, i natychmiast, po dwunastu, pakował nas do sal na całej długości budynku. Na metalowych łóżkach leżały materace, podwójne koce, prześcieradła i poduszki, do samodzielnego pościelenia. Mimo że znaliśmy się wszyscy z lotnisk aeroklubowych, nadrabialiśmy wesołymi minami, bo warunki zakwaterowania nas przygnębiały. Pod tym względem, tak na lotniskach aeroklubowych, jak w szkole lotniczej, sławnej nie tylko w kraju, nic się nie zmieniło. Rozglądaliśmy się po smutnej sali z gołymi ścianami, pomalowanymi na niebiesko, spoglądaliśmy zawiedzeni na skrzypiące blaszane szafki szpitalne i na żelazne łóżka w ciemnozielonym kolorze, które, choć na początku nie były ułożone piętrowo, do komfortowych nie należały. I jeszcze ten niewybredny obiad w stołówce z cienkiej zupy i mielonego kotleta, i ta skoszarowana kolacja z razowego chleba, z margaryną i dżemem oraz czarną kawą. Oj, lotnictwo wojskowe nie potraktuje nas wyjątkowo, czekało nas typowe życie żołnierskie, do którego żaden z nas nie pałał.

Po capstrzyku mój sen był duszny, niespokojny. W pomieszczeniu mocno grzały kaloryfery, a i zmęczenie wielogodzinną nocną podróżą kolejową zrobiło swoje. Zapadałem się w ciemności, obracając się na skrzypiących sprężynach jak na rożnie… Wydawało mi się, że ląduję ze spadochronem do studni… Zbliżałem się do cembrowiny i nie mogłem trafić w nią nogami… Kołysząc się w powietrzu, spadałem… Byłem coraz bliżej, coraz niżej i tuż przed uderzeniem w dno studni ktoś mnie uratował, krzycząc: Pobudka! Właśnie wybiła 6.00.

Następnego dnia, po śniadaniu z pomidorowej zupy z makaronem, kromkami chleba z margaryną, żółtym serkiem mordoklejką i kawą, jeszcze bez pośpiechu, niby z dobrotliwą zachętą szefa w uszach: „Cywilne ciuszki i buteczki trzeba odesłać do mateczki” poszliśmy bezładnymi grupami na garnizonową pocztę. Przedtem jednak – do magazynu mundurowego, po osobisty ekwipunek. Otrzymałem mundur polowy z czapką, panterkę i szmaciane rękawice w zielono-brązowe prążki, czarną czapę uszankę, skórzany pas i pasek, płócienne kalesony z trokami, biały podkoszulek i granatowe majtki oraz buty ze spinaczami i onucami, a także piżamę, zielony dres, tenisówki, dwa lniane ręczniki i szare kanciaste mydło. Do tego wszystkiego – składany karton. Magazynier, rosły sierżant, wydawał rzeczy dość skrupulatnie. Na osobistą własność państwową. Potem przeszliśmy swobodnie do łaźni, do drugiego baraku, gdzie w przedsionku cywilny fryzjer mechaniczną maszynką kolejno ostrzygł nam wysoko głowy przy skórze. Szybko: ciach, ciach, zyg, zyg i znikły włosy w mig. Niektórych z nas to rozweselało, mnie nie. Patrzyłem, jak moje ciemne falowane włosy spadają na stos za krzesłem, na cementową posadzkę… Po czym z przydziałowym mydłem i ręczniczkiem – do gorącej kąpieli. W betonowej pralni z drewnianymi drabinkami na betonie, pod pogiętymi prysznicami na ścianach i sufitowymi ocynkowanymi rurami, w zamydlanych oczach pojawił się pierwszy zaskakujący widok… W strumieniach parującej wody ileż tam było nagości, ile zwisało kutasików! Niektóre z nich od razu, jakby zawstydzone, kurczyły się, ale za to inne się wydłużały… Masa, skrępowany nieco, zamydlał swojego, aż jego czarne włoski wokół jąder stały się spienioną blondynką. Najdłuższe kutasy zauważyłem u Raptusa, Szmudrusa i Janosika, nie kryli się, może dlatego, że wzbudzali ogólny podziw: Ci to mogą… Długość penisów w wojskowym lotnictwie nie miała jednak najmniejszego zastosowania.

Pierwsza koszarowa kąpiel jest najgłośniejsza. Równie hałaśliwa jak wkładanie drelichów i jak pożegnanie cywilnych ciuchów w nieładzie upychanych do pudeł. Po ablucji i założeniu po raz pierwszy zielonych mundurów poszliśmy grupami, jeszcze bezładnie, wysłać paczki do domów.

Trzeciego dnia pobytu w szkole, od rana – chodzenie… Mamusia tak nie uczyła! Jesteśmy żółtodziobami, oseskami, kotami… Dlatego ta nauka chodzenia, czyli maszerowanie i musztrowanie. Najpierw tupanie. Równo. Równy krok! Przy nim wymachy rąk. Ćwiczenie wymachów. Stop! Ustawianie nóg i układanie rąk. Teraz: zwroty w miejscu. W tył zwrot! Na palcach i piętach. Baczność! Stawanie na baczność, stanie na rzęsach. Spocznij! Odpoczywanie. Spoczywanie. Na stojąco! To jakiś absurd. Pouczanie, pokazywanie prawidłowych ruchów. Ćwicz! Ćwiczymy. Nie tak! Powtórka. Powtórki. Powtarzanie czynności, ze sprężaniem pośladków i ruszaniem z miejsca. Naprzód marsz! Energiczne poruszanie wszystkimi kończynami. Nogi wyżej! Noga w przód, ręka w tył. Mocny wymach w tył! Z przytupem, tupotem. Tupot butów. Chód. Marsz. Przemarsz. Wszędzie: na plac, na stołówkę i do kwatery. Kierowani komendami dowódców plutonu: w dwuszeregu zbiórka, do dwóch odlicz, równać szereg, w czwórki w prawo zwrot i naprzód marsz. Krokiem defiladowym. Na moją komendę, stój! Zatrzymujemy się. Stoimy. Co dalej? W miejscu rozejść się! Lecz nie za daleko, w zasięgu wzroku i w pobliżu głosu-gromu. Przerwa na pozbieranie myśli… Bez komendy i rozkazu żołnierskie życie jest niemożliwe!

Musztra odbywała się pojedynczo i grupowo; pojedynczo dla każdego oraz specjalna, dla mniej pojętnych; i grupowo, w różnych szykach, formujących się w drużyny, plutony i czwórkową kompanię. Żeby było okazalej – ze śpiewem. Tak, ze śpiewem, ze śpiewaniem podczas maszerowania. I śpiewaliśmy piosenki żołnierskie. Wyłącznie żołnierskie. Kto ich nie znał, razem nieźle je przyswajał, wykrzykując dawne przeboje wojenne i wojskowe do rymu, do rytmu, do ładu i do składu. Bez zastanowienia. Głośno. Głośniej! W marszu-przemarszu zawsze z drgającą krtanią. Śpiewanie zagłusza myślenie, z myślenia tylko zniechęcenie. Jeśli zbyt cicho, w zamian bieganie po placu. Dla urozmaicenia – trucht lub w miejscu bieg. Stop! Marsz to śpiew, śpiew to marsz. Śpiew od czoła!

Co rano gimnastyka: skłony i wyprosty, wymachy rąk, przysiady, pompki i – bieganie, nieustające bieganie, bieganie w grupie lub pojedynczo. Poranna zaprawa odbywała się w dresach na placu i stadionie, przez pół godziny. I wbiegaliśmy do koszarowca, prosto do łazienki, gdzie było golenie, mycie nóg, twarzy i zębów nad blaszanym długim korytem. Szybciej to bractwo, tworzy się kolejka! W sali zaś staranne wkładanie mundurów, czyszczenie i glancowanie butów. Chwila luzu to chwilka. Po chwili: Zbiórka! Zbiórka każdego siurka. Bez zbiórki nie ma wyjścia. Wyjście na śniadanie! Przemarsz dwójkami, równym krokiem. Zajmowanie miejsc przy stolikach czteroosobowych, na taboretach. Szybkie jedzenie, ono zaraz może się skończyć. Koniec jedzenia! Powrót do sal i zaraz na plac, na apel poranny, który poprzedzał wszystkie zajęcia. Sprawdzanie obecności, przypominanie o zadaniach na dzień cały. I ciąg dalszy musztry. Według planu dodatkowo: salutowanie i oddawanie honorów. Dobrze, niedobrze, do skutku. Przerwa! Przerwa na obiad. Przemarsz na obiad.

Stołówka w parterowej hali, z dziesiątkami stolików na betonowej posadzce, z czterema chyboczącymi się na pałąkach taboretami przy każdym z nich. Zgrzytanie taboretów. Siadanie. Po lewej posilają się elewi, pośrodku – kadeci, po prawej – podchorążowie. Pomiędzy rzędami stolików kelnerki pchają już wózki pełne talerzy, waz, kubków, zabieranych z blatów okienek kuchni. Jedzenie. Mlaskanie pod melodię sztućców na fajansie. Pospiesznie. Ta przyjemność może się nagle skończyć. Gwar… Urywane rozmówki pomiędzy siorbaniem zupy, przełykaniem kotleta, makaronu, ziemniaków, o niczym. Niedługo. Tu i tam ktoś pierwszy zjadł, więc zapowiada się koniec posiłku dla wszystkich. Powstań! Żegnanie niedojedzonych i niedopitych resztek. Niechętne wstawanie. W drzwiach tłok. Przejście dla porucznika, dla sierżanta! Wychodzenie na taras, na plac, pod kontrolą przełożonych. Zbiórka pododdziałów i przemarsz do bloków. Półgodzinna sjesta żołnierska. Sjesta na siedząco-stojąco. Siadanie i leżenie na łóżkach zabronione! Okupowanie taboretów przy stolikach w świetlicy lub w sali albo przy jednonożnych metalowych popielniczkach na korytarzach, z dymkami w ustach.

Koniec palenia! Wracamy na plac, na ćwiczenia. Powtórka z musztry. Wytrząsanie tego wszystkiego, co się zjadło. Po dwóch, trzech godzinach – przerwa. Czas wolny. Niedługo kolacja. Posiłek według normy „zet”, chleb razowy, margaryna, pięć plasterków kiełbasy lub sera, dżem i kawa. Po kolacji już spokojniej… Jednakże nie dla wszystkich. Jeszcze sprzątanie rejonów: usuwanie śniegu z placu, pucowanie łazienki, szorowanie kibli i pisuarów, zamiatanie i pastowanie sal. I tak nadchodzi błogi wieczór, dla nieokrzesanych chłopaczków, których regulaminowa obróbka wkrótce zamieni w posłuszne manekiny. I tak przychodzi zbiórka w świetlicy. Kiedy wybijała 19.30, my już stłoczeni w świetlicy: obowiązkowe oglądanie Dziennika Telewizyjnego. Z jednego czarno-białego telewizora na kompanię.

Później, przez godzinę, czytanie gazet, zaglądanie do zeszytów i regulaminów, jest czas na pisanie listów do rodziców, do znajomych w cywilu, do 21.00. Potem apel wieczorny. W ścisku, na korytarzu. Baczność! Do dwóch, odlicz! Równać szereg! Sprawdzanie obecności. Odczytywanie rozkazu dziennego o zadaniach na jutro, o służbach, o wyróżnieniach, czasem o karach. Jakieś dodatkowe uwagi szefa o sprzątaniu rejonów. Spocznij! Do sal rozejść się! Do capstrzyku około pół godziny. Teraz czyszczenie butów i osobista toaleta. Zbliża się 22.00: zdejmowanie mundurów, układanie ich w kostkę na taboretach, wynoszenie butów na korytarz, wkładanie piżam, po czym służbowy szur do łóżka. Cisza! Cisza nocna… Wyznaczony spośród nas dyżurny zagląda przez drzwi, za progiem gasi podsufitową żarówkę. Teraz tylko spać, odpoczywać, zasypiać, do białego rana, równo osiem godzin, jeśli nie będzie alarmu.

Ciemność, ciemno, czarno… Cichość, cisza, ciii… Noc jest azylem. Wciskanie głowy w gąbczastą poduszkę, okrywanie nóg, tyłka i pleców dwoma kocami pomiędzy dwoma prześcieradłami. Wreszcie sen… twardy sen… prędki sen. I często sen we śnie… Wstaję… Stoję na krawędzi łóżka i… macham rękami… Unoszę się… Lecę… lecę pod sufit! I jakoś w powietrzu się utrzymuję, lecz mój lot wciąż się obniża… Trzepoczę rękami, mocniej, szybko, szybciej… w kierunku okna… do księżyca… Brzdęk! To szyba. Nie do przebicia, nie do przelecenia… Spadam na parapet… Ikar na parapecie? Z uporem maniaka nie rezygnuję, próbuję się pozbierać, macham znowu, ale nie daję rady… Pocę się… unoszę i wciąż opadam… Niestety, nie udaje mi się wzlecieć, a tym bardziej uciec…

Pobudka, pobudka, przeleciało przez salę jak galopujący zwierz. To już rano? Koniec spania. Wstawanie. Ściąganie piżam, wkładanie dresów i pepegów, i natychmiast, bez jakiegokolwiek ociągania, wybieganie na zaprawę poranną. Pod kontrolą dowódców plutonów. Bieg, bieg, bieg… Bieg grupami. Bieg dokoła placu lub na stadion. Jeśli mróz, śnieg lub deszcz – dodatkowo w butach i czapkach.

W połowie marca, rano po śniadaniu uroczysta zbiórka. Prócz porannej zaprawy – żadnych zajęć, tylko przemarsz do Portu Lotniczego, ze śpiewnymi słowami: płynie, płynie Oka jak Wisła szeroka… Po kwadransie kompania zatrzymuje się przed portem. Matowe słońce na szaroburym niebie, niewielki mróz. Ostatnie poprawianie pasów na płaszczach, dłoni w rękawiczkach na broni i hełmów na wystrzyżonej glacy. Dowódcy plutonów na czele, przy kolumnie czwórkowej kompanii, prężąc się, dają przykład. Punktualnie o dziesiątej orkiestra obok gra marsza generalskiego. Komendant szkoły przybyłemu czarną wołgą dowódcy wojsk lotniczych melduje gotowość pododdziału szkolnego do przysięgi. Teraz na taras z żółtego piaskowca wchodzą wyżsi oficerowie szkoły, wykładowcy i cywilni goście. Z boku trybuny gęstnieją liczne rodziny, znajomi. Gdzieś tam jest mój ojciec, na zaproszenie jednak przyjechał. Teraz hymn państwowy. Po maszcie sunie w górę flaga państwowa. Fanfary… Biało-czerwone płótno łopocze na maszcie. Podchodzi poczet sztandarowy pułku. Występuje pierwsza czwórka. Pododdział, do przysięgi! Pododdział, baczność! Czterech pchorów kładzie palce na drzewcu pochylonego sztandaru. Przysięga… Chóralne przysięganie, wygłaszane na przemian częściowymi zdaniami roty. Pod dyktando oficera politycznego szkoły. Sporo tego. Do wyrywkowego zapamiętania. Drugie pół zdania dość niepokoi… W razie złamania uroczystej przysięgi, wyrażałem zgodę na przykładne ukaranie mnie przez „surową rękę sprawiedliwości ludowej”? Pododdział spocznij! Kilka okolicznościowych przemówień i w końcu zabiera głos przybyły specjalnie dowódca lotnictwa, generał dywizji Raczkow. Przypomina, że ta uroczysta przysięga obowiązuje nas już do końca życia, i że od niej nie ma odwołania. Podkreśla, że samolot to wspaniała broń, która taką się stanie, jeśli znajdzie się w rękach uświadomionego pilota ludowego wojska. Był przekonany, że takim będę, takimi będziemy, chociaż na razie zostałem, zostaliśmy zwykłymi żołnierzami. Przypieczętowała to nasza pierwsza poważna defilada, poprowadzona wzdłuż trybuny szkolnej przez majora Tatę.

Tego samego dnia odbyła się także immatrykulacja. Po zdjęciu płaszczy zimowych, hełmów i broni w koszarowcu, pomaszerowaliśmy w czapkach do Klubu Garnizonowego. Niedaleko. Jakieś pięćset metrów. Wejście przez boczne drzwi kina. Szumne zajmowanie miejsc w czerwonych fotelach na sprężynach. Uciszanie rozmów. W sali wypełnionej po brzegi nastrój niemal nabożny. Dyskretne popatrywanie na ciekawskie rodziny, zgromadzone na tyłach. I na scenę… Wzdłuż brązowej ciężkiej kurtyny za stołami pokrytymi zielonym suknem przesuwają się profesorowie cywilnych uczelni… doborowa kadra szkoły… władze gminne… Zasiedli. Jeszcze krótkie spojrzenia, westchnienia i: Powstań! Wszyscy podnosimy się. Trzaskają siedzenia. Baczność!

Drugie tego dnia wysłuchanie hymnu państwowego, dźwięcznie serwowanego pod ścianą przez lotniczych orkiestrantów. Spocznij! Siadamy. Niedługie przemówienie komendanta szkoły, pułkownika Rocha. To wydarzenie epokowe. Teraz szkoła lotnicza jest wyższa. Nakłada to na cały personel naukowo-dydaktyczny uczelni szczególne zadanie. Czeka nas wytężona nauka, poświęcenie, ofiarna służba. I znowu: Powstań! Stoimy. Hałaśliwie złożyły się pod nami uwolnione siedzenia, przez rzędy foteli przeszły gwałtowne stuki. Do ślubowania! Ślubujemy. Tym razem pod dyktando komendanta szkoły, aż drżały mury kinoteatru. Następnie w takt melodii orkiestry dętej pod batutą kapelmistrza wyśpiewaliśmy rycerski Hymn do miłości ojczyzny Ignacego Krasickiego i Gaudeamus igitur. A śpiew był poruszający, głęboki, wyjątkowo uwznioślający. I tak oto staliśmy się studentami, przystrojeni białymi belkami starszych szeregowych na naramiennikach i białymi paskami na grafitowych rękawach pierwszego rocznika podchorążych. A teraz: Do wręczenia indeksów wystąp! Dziesięciu z nas, wytypowanych według równego i wysokiego wzrostu, poderwało się gwałtownie z pierwszego rzędu i równo ruszyło krok wprzód. Z boku sceny zeszli pułkownik Roch i generał Raczkow, podeszli do wyprężonej „dziesiątki”. Komendant Alma Mater wręczył po kolei studenckie indeksy, a reszta: sto dziesięć białych kruków w zielonych oprawach czekała na nas u majora Hi-Hi w kompanii.

O pułkowniku Rochu coś niecoś słyszałem, a życiorys generała Raczkowa leżał oficjalnie w gablocie sali tradycji i można było go oglądać. Jak raz nadarzyła się taka okazja, z racji otwarcia sali tradycji szkoły, porównywałem życiorysowe zasługi dowódcy lotnictwa z wiszącym na ścianie nad gablotą jego portretem… Obojętny wyraz twarzy, matowe oczy, trapezowy wąs i wąskie proste usta, bez śladu uśmiechu – nie zmieniły się. Na świat przyszedł na wschodzie przedwojennej Polski. Od dwudziestego roku życia służył w sowieckiej partyzantce, i jako zwiadowca – w piechocie Armii Czerwonej. Jakie zdobywał przyczółki, które forsował rzeki i dokąd z frontem doszedł, nie napisano. Do Ludowego Wojska Polskiego wstąpił pod koniec wojny. W 1945 roku uzyskał stopień podporucznika pilota, po uprzednim odbyciu kursu pilotażowego na jakach w Dęblinie. Należał do sowieckiej partii komunistycznej i do polskiej, robotniczej, a teraz jest w zjednoczonej. W wieku trzydziestu pięciu lat, po powrocie z Akademii Lotniczej w Monino, został najmłodszym generałem w lotnictwie polskim. Zanim wyjechał do akademii w ZSRR, odbył jeszcze krótki dębliński kurs dla dowódców pułków, został dowódcą pułku lotniczego i droga do kolejnych wyższych stanowisk stanęła przed nim otworem. To on współorganizował powietrzną defiladę lotniczą na tysiąclecie państwa polskiego, którą oglądałem w aeroklubowym telewizorze. Tak, to on przyczynił się do tego, że ostatecznie zapędziło mnie się szkoły lotniczej. Od roku dowodzi lotnictwem. Odznaczony wieloma orderami, krzyżami, medalami i wszelkimi możliwymi odznakami. Z krzyży miał Virtuti Militari, Walecznych i Partyzancki, a wśród orderów: Odrodzenia Polski i Sztandaru Pracy wyróżniał się… Order Lenina. Ciekawe. Wiele medali otrzymał po Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej Związku Radzieckiego, za ofiarne zwycięstwo nad Niemcami i umacnianie braterstwa broni. Był dwuipółkrotnie starszy ode mnie.

Zatem i ja znalazłem się w takim lotnictwie. Jaka frajda! Ślubowaniem akademickim przy dźwiękach trąb, trąbek, puzonów i fletów przejąłem się bezgranicznie. Krążyło mi po głowie przyrzeczenie wytrwałego dążenia do zdobywania wiedzy i rozwoju własnej osobowości, a szczególnie to, że powinienem „dociekać prawdy, głosić ją oraz dawać jej świadectwo swoim postępowaniem”. Maszerując w szyku do koszar, myślałem, jak i gdzie mogę poszukiwać prawdy, komu ją głosić i jakim postępowaniem dawać jej świadectwo. Na razie niczego nie wymyśliłem. Niech to szlag: co, komu i jak?

W drugim semestrze mój triumf zmącił niepozorny cyrograf. Cyrograf, bez dwóch zdań! Na niewielkim kwitku, który otrzymałem do podpisu, widniała zastanawiająca treść:

Ja, niżej podpisany, nadal chcę latać. W wypadku rezygnacji z latania, odbędę dodatkowo dwa lata służby zasadniczej i pokryję wszystkie koszty ministerstwa obrony poniesione na moje szkolenie lotnicze.

(czytelny podpis i data)

To nie fair! Nikt mnie nie ostrzegł, że jeśli odechce mi się latania, będę oddawał pieniądze za gratisowe starty i lądowania. Z czego niby miałbym je oddać? Przecież jeszcze nie zarabiałem, nie miałem grosza przy duszy, toż to kupa forsy! Żadnej takiej umowy wcześniej z armią nie zawierałem. Najgorsze, że uległem temu niepojętemu bakcylowi latania, a na tego wirusa-szwirusa nie było lekarstwa. Przyszedłem tutaj z gorączką, której nie da się czymkolwiek zmierzyć. Miałem obietnicę latania, ale nikt mnie nie uprzedził, że nie będę mógł zrezygnować. Ten cyrograf sprytnie pomijał wydatki rodziców na dziecko. Wojsko powinno im teraz zapłacić za ich trud. Za utrzymywanie mnie przy życiu przez osiemnaście lat! Lotnictwo podstępem brało mnie za nic.

Po dwudniowym wahaniu ten diabelski świstek jednak podpisałem. Na przekór wszystkiemu. Ojciec i tak nie potrafiłby mi w czymkolwiek doradzić, podpowiedzieć, a teraz nawet – zabronić. W moich uszach nieustannie brzmiało jedyne ostrzeżenie matki: „Gienek, tylko lataj nisko i powoli”. Ha!

Nie chciałem też w oczach kolegów wypaść na cherlaka, którego z wyglądu i tak przypominałem. Na lekcjach z wychowania fizycznego graliśmy raczej w piłkę. Nie dość szybko biegałem i często siedziałem na ławce pod ścianą. Dlatego swoje domorosłe ćwiczenia odbywałem w domu, podpatrując amerykańskich kulturystów w bibliotecznych czasopismach. Po lekcjach, co drugi dzień tygodnia, przenosiłem kamienie pod górkę, a w piwnicy po węglu wymachiwałem własnej roboty hantlami i siłowałem się z żeberkami żeliwnego kaloryfera. Na podwórku wspinałem się po linie zwisającej z gałęzi kasztanowca i robiłem wymyki na drążku trzepaka na dywany. Chociaż całoroczne ćwiczenia poprawiły moje samopoczucie (w kilkanaście sekund wspinałem się na wysokie drzewo, podnosiłem spore ciężary, robiłem jednorazowo dwadzieścia wymyków i wchodziłem na drążek przy pomocy rąk tylko), wciąż daleko mi było do wyglądu wyrzeźbionego w mięśniach amerykańskiego kulturysty Steve Reeves’a. Jakim byłem chuderlakiem, takim zostałem.

Być lotnikiem – tego żaden maturzysta z mojego liceum jeszcze nie dokonał. Gdy przyszedł na to czas, zdecydowałem sam, bez udziału matki, bez zachęty ojca, wybrałem to, co mi się zamarzyło. I udało się. Sprawny fizycznie, zdrowy na ciele, normalny na umyśle, przeegzaminowany z przedmiotów ścisłych, zatem: zdolny do służby w powietrzu – brzmiał werdykt lotniczej komisji wojskowej w Dęblinie. Z tak przesianych paru tysięcy chłopaków z całej Polski, na dęblińskich badaniach lekarskich, na szybowcowym i samolotowym lataniu w aeroklubach, i na egzaminach wstępnych, do lotnictwa dostało się tylko stu dwudziestu. Jedynie stu dwudziestu. Ja byłem jednym z nich!

W szkole jestem więc na własne życzenie, lecz nie mogę zawrócić: ślepy jak kret, kruchy jak ćma, zagubiony jak dziecko we mgle. Głowa pęka mi z bólu, na przemian jaśnieje i ciemnieje w oczach. Wczoraj ze Szmudrusem, synem restauratorki z Krakowa, wypiłem butelkę wina i po dwa kufle piwa – za całe pół żołdu. Wydaliśmy trzydzieści złotych, tyle tej i tak kijowej forsy, z którą nie wiadomo, co począć: albo na papierosy, albo na piwo; oszczędzanie nie wchodziło w rachubę. Z podrywu dziwek znowu nici. Obmacywanie cycka i cipki gdzieś w zaroślach lub na działkowej altanie nad Wieprzem musiało zastąpić zwykłe moczenie pyska w kilkunastu procentach jabola w knajpie „U Babci Kwiatuszek”. U tej starej, zasuszonej jak śliwka kościstej suki po pięćdziesiątce.

O, w tym zakątku przy trzech stolikach na zapleczu baru, wyłącznie dla spragnionych żołnierzy, odgrodzonym ciemną kotarą od ponurej z niskim sufitem sali dla wszystkich, cuchnącej szczyną, piwem i siarkowym winem czuło się opar wolności! Miało się gdzieś zapach perfum i estetykę warszawskich kawiarń. Wpadaliśmy tam czasem na chwilkę, wypijaliśmy po szklance i zmykaliśmy, żeby nie zostać nakrytym przez żołnierski patrol. Choć nie słyszeliśmy, żeby kiedykolwiek patrol tam zaglądał. W tej mieścinie z końskim łajnem na głównej ulicy i łanami zbóż przy chatach nie było większego wyboru. Dwa bary na krzyż i jedna blaszana kafejka tuż przy biurze przepustek. Co za fatalna lokalizacja!

– Szmuder, konusie, gdzie jesteś? – Szmudrus maszerował w ciemnościach gdzieś z tyłu, na pewno podobnie jęczał.

Przynajmniej kosmos jest piękny, pocieszałem się co krok. Kapitan Jurij Gagarin tam był… Okrążył kulę ziemską… Przez okienko statku Wostok-1 zobaczył wschód i zachód Słońca w tej samej godzinie! Po wylądowaniu na stepach Kazachstanu powiedział, że Planetę obleciał, lecz Boga nigdzie nie widział. I został Γepoйoм Coвeтcкoвo Coюэa. Był sławny na cały świat. Pokazywano go w telewizji. Będąc uczniem podstawówki, widziałem jego szeroki śnieżnobiały uśmiech stojącego w odkrytej czarnej limuzynie na obchodach pierwszomajowych w Moskwie. Przyjechał także do Polski. W Zielonej Górze uczcił budowę szkoły swojego imienia. Rok jego startu w kosmos łatwo zapamiętać, 1961 można czytać tak samo wspak.

Przeżyłem chwile zawahania, kiedy dziesięć dni po przysiędze nasz skoszarowany świat obiegła piorunująca wiadomość, że podczas rutynowych lotów szkoleniowych na MiG-15, czyli na naszym „bratnim” Limie-2, rozbił się pierwszy radziecki kosmonauta – Jurij Gagarin! Zginął śmiercią lotnika. Więc taki był jego koniec, na ziemi? O, nie! Nie tak to sobie wyobrażałem. W ten zawód wpisana była śmierć. I czym tu się zachwycać? Jak spokojnie nucić hymn lotników: „Lotnik, skrzydlaty władca świata bez granic… co ze śmierci drwi… a w twarz się życiu głośno śmieje. Drogę do nieba skraca… przestrzeń ma za nic… smutki mu z czoła pęd zwieje”?

Po udanym locie w kosmos radzieccy naukowcy na pewno przygotowywali swojego bohatera do lotu na Księżyc! Mocarstwa światowe w tej konkurencji wyraźnie się ścigały. Ilu śmiałków zginęło na kosmodromie Bajkonur w Kazachstanie, jeden Bóg raczy wiedzieć. Na razie była przegrana USA. 1:0 dla Związku Radzieckiego. Major Hi-Hi, kiedy nam o tym mówił, podkreślał z dumą, że pierwszym człowiekiem, który zdobył Kosmos, był obywatel radziecki; jakby to on sam obleciał Ziemię, a wszechświat był w zasięgu jego ręki. Tymczasem mnie oblatywał strach na ziemskich poligonach.

Na poprawę wyniku w wyścigu zbrojeń, w globalnym meczu mocarstw, nie trzeba było zbyt długo czekać, bo już po ośmiu latach nadeszła wygrana Stanów Zjednoczonych Ameryki. Ale jaka! Amerykanie wylądowali… na Księżycu!!!

W tych dniach przebywałem na trzecim podchorążackim urlopie w rodzinnym Choszcznie. Na czarno-białym ekranie telewizora „Opal” w Domu Kultury obserwowałem, jak włożony w kosmiczny skafander Neil Armstrong podskakiwał na Księżycu jak dziecko. Ważył sześciokrotnie mniej! (Ja, w drodze do kosmosu, na testach w wirówce Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej w Warszawie, bywałem sześciokrotnie cięższy). Po chwili z wehikułu, odłączonego od statku Apollo-11, w którym trzeci kosmonauta krążył na księżycowej orbicie – po drabince zszedł następny. Pohasali, podreptali, narobili śladów buciorami, wetknęli swoją wyprostowaną flagę w globik (żeby przez teleskopy można było oglądać, jaki kraj jest jego zdobywcą) i po trzech godzinach takich spacerków wystartowali z powrotem. Na Ziemię przywieźli – jak pisały gazety – dwadzieścia kilogramów kamieni, co ważne dla nauki. Dzięki temu ludzkość więcej dowie się o naszej planecie. Niezbicie zostało potwierdzone, że na Księżycu nie ma wody ani powietrza, więc w meteorytowych kraterach, na kamiennych równinach i zapylonych pustyniach nie należy spodziewać się życia. Nigdzie jednak nie napisano, nigdzie nie podano, że księżyc, ten obiekt miłosnych westchnień zakochanych, na zawsze utracił swoją tajemnicę!

Przed startem z Księżyca w telewizorze usłyszałem nienaturalne słowa Armstronga: „to mały krok człowieka, ale wielki krok ludzkości”. Po wodowaniu stożkowej kabiny na Oceanie Spokojnym i powitaniu trójki kosmonautów na pokładzie okrętu Neil Armstrong wyraził przekonanie, że błękitny glob jest dziełem Boga.

Jakiż w wypełnionej po brzegi sali telewizyjnej był ścisk! Zderzenie kapsuły z Pacyfikiem oglądałem, przedarłszy się jak najbliżej ekranu. Wszyscy wiwatowali. Więc teraz było 1:0 dla USA! Niezwykłe widowisko, owszem. Mnie jednak przestało to bawić. Myślałem o globalnej katastrofie, gdy po roku obejrzałem w kinie amerykański film pod tytułem Planeta małp, i wyobraziłem sobie, co taki wyścig może przynieść ludzkości. Kowboje z Waszyngtonu lądując na Księżycu, chcieli udowodnić komunistom z Moskwy swoją wyższość techniczną. Pewnie. Ale jak tak dalej pójdzie, wybuchnie trzecia wojna światowa.

Kosmonauta to wpakowane w skafander dziwadło. I tak musi przecież na orbicie wysikać się w swoje hermetyczne spodnie… A jak zrobi coś więcej? Otóż to, jeśli w swój pojemnik zrobi kupę, to i tak przywiezie ją z powrotem na Ziemię!

Powinienem zmienić motto w swoim pamiętniku: „Być kosmonautą, jakie to fantastyczne!”. Zmienić, zmienić, ale na co?

Ułomki zdarzeń z życia kompanii postanowiłem zapisywać w kalendarzu-pamiętniku, który przyklejałem taśmą medyczną pod swoją szafką, gdzie nie wolno było trzymać żadnych rzeczy, prócz służbowo przydzielonych. Oglądałem już sztuki wielkich pisarzy i filmy sławnych reżyserów – były jakieś takie sztuczne, wydumane, nieżyciowe. Napiszę coś swojego, oryginalnego. Wojskowa szkoła lotnicza to wyjątkowe miejsce, tak niewielu ma do niej dostęp. Widziałem i widzę, co się wokół mnie dzieje. Mam już parę scenek, a nawet tytuł: Orle gniazdo. Opiszę to gniazdo jak najprawdziwiej, i na razie tylko dla siebie. Oby nie wpadło w łapy kontrwywiadu. Dla kurażu wykułem na pamięć fragment wiersza Cypriana Kamila Norwida: „Czy ten ptak kala gniazdo, co je kala, czy ten, co mówić o tym nie pozwala? Czy ten żył za mnie, co nie zna mej winy, czy ów, co nawet zna owej przyczyny?”. Może w mojej obronie stanie poezja wieszcza.