Strona główna » Obyczajowe i romanse » Podróż na południe

Podróż na południe

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64887-69-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Podróż na południe

Przypadkowe, niespieszne spotkanie dwojga ludzie przy kawiarnianym stole w niewielkiej wiosce na Krecie. Tajemnicze morderstwo, które staje się pretekstem do snucia opowieści o... opowiadaniu. Powieść-gobelin, nazywana też powieścią-kalejdoskopem, która za każdym razem ukazuje się czytelnikowi w innej postaci, zależnie od indywidualnego odczytania.

"Podróż na południe" to wyprawa do wnętrza historii, do granic Europy i koncepcji opowiadania. Ajvaz odkrywa przed czytelnikiem cały katalog miejsc, przestrzeni realnych i fikcyjnych, stopniowo odsłaniając tajemniczą fabułę. Koresponduje z ogromnym repertuarem dzieł: od science fiction po "Krytykę czystego rozumu" Kanta, wykazując pokrewieństwo z takimi pisarzami jak Julio Cortazar, Roland Barthes, Jonathan Culler, Italo Calvino, Jorge Luis Borges i wielu innych.

Polecane książki

Poradnik do gry Sleeping Dogs zawiera dokładny opis przejścia wszystkich misji i spraw policyjnych oraz tzw. Favor Missions. Ponadto w solucji znajdziecie mapki ze szczegółowym oznaczeniem poszczególnych dzielnic oraz opisy każdej z randek. Sleeping Dogs - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez g...
Wołyń - lipiec 1943 roku. Ukraińska Powstańcza Armia rozpoczyna właśnie akcję eksterminacyjną ludności polskiej. Wydarzenia te przejdą później do polskiej historii jako „Rzeź Wołyńska” i będą stanowić jeden z najbardziej tragicznych i okrutnych dla Polski epizodów lat wojny i okupacjiNa barwnie i wi...
Publikacja dotycząca podatku od towarów i usług, wypełnia w znacznym stopniu lukę na polskim rynku wydawniczym. Opracowanie ma niewątpliwie walory naukowe, a jednocześnie duże znaczenie dla praktyki życia gospodarczego. Wywody są na wysokim poziomie językowym, warsztatowym i merytorycznym. Tekst sta...
Kilka dni z życia siedemnastoletniego chłopaka, który u progu dorosłości postanawia wybrać się w spontaniczną podróż do Francji. Zostawia za sobą wszystko to, co go przytłaczało, i pozwala się poprowadzić drodze. Tylko on, jego motocykl i zmieniające się jak w kalejdoskopie, zachwycające krajobr...
Od 1999 roku, zgodnie z założeniami reformy edukacji, edukację wczesnoszkolną określa się jako zintegrowaną. Hasło to – wielokrotnie wymieniane – w dokumentach reformy nie jest bliżej scharakteryzowane i sprecyzowane. Konsekwencje tego faktu są dwojakie. Z jednej strony jest to otwarte pole dla szer...
„Czas na biznes“ to seria mini-poradników dla rozważających założenie własnej działalności w konkretnej branży. Poznaj charakterystykę rynku i konkurencję w sektorze, który najbardziej Cię interesuje. Dowiedz się jakiej kadry potrzebujesz, w co musisz wyposażyć lokal, a co najważniejsze – ile to ws...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Michal Ajvaz

leszek engelking(ur. 2 II 1955 wBytomiu)– polski poeta, prozaik, tłumacz, literaturoznawca ikrytyk. Autor kilku monografii naukowych. Wykłada na Uniwersytecie Łódzkim. Ukończył (1979) filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Od roku 1984 do 1995 pracował jako redaktor wmiesięczniku “Literatura na Świecie”. Wlatach 1997–1998 wykładał historię literatury czeskiej oraz historię filmu czeskiego isłowackiego na UW iprowadził gościnnie wykłady na Uniwersytecie Jana Palackiego wOłomuńcu. Uczył również praktyki przekładu literackiego na UJ iUW. Tłumaczy zkilku języków. Zczeskiego przełożył m.in. trzy książki Michala Ajvaza (wydane unas wjednym tomie), utwory D. Hodrovej, M. Holuba, M. Jesenskiej, L. Klímy, J. Kolářa, J. Topola iI. Wernischa. Wydał antologię tłumaczeń poetów czeskichMaść przeciw poezji (2008). Trzykrotnie, wróżnych kategoriach otrzymał nagrodę translatorską „Literatury na Świecie” (1989, 2003, 2009). W2000 przyznano mu nagrodę Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich za najlepszy przekład wdziedzinie eseistyki, w2003 czeską nagrodę Premia Bohemica za propagowanie literatury czeskiej iza jej tłumaczenia na język polski. W2010 został laureatem Nagrody Polskiego PEN Clubu.

Tytuł oryginału czeskiego:Cesta na jih

Redakcja: Ewa Żuk

Korekta: Damian Piechaczek, Małgorzata Wiśniowska-Deluga

Projekt okładki: Justyna Boguś | Mile Widziane

Projekt układu typograficznego: Magdalena Kocińska | O!Studio

Copyright © by Michal Ajvaz, 2004

Copyright © for the Polish translation by Leszek Engelking, 2015

Copyright © for the Polish edition by Książkowe Klimaty

Tłumaczenie niniejszej publikacji zostało dofinansowane ze środków Ministerstwa Kultury Republiki Czeskiej

ISBN: 978-83-64887-69-7

część pierwsza dwaj bracia

morzelibijskieI

1. loutró. Drobnymi łyczkami popijałem zmałej filiżanki mocną grecką kawę ipatrzyłem na powierzchnię Morza Libijskiego; chwilę wcześniej słońce znikło za skałą, która na zachodnim koniuszku niewielkiej zatoki wrzynała się wlustro wody, ateraz wyglądała jak kupa czarnych kamieni, które ktoś wysypał do morza; czerwonawe przebłyski ciągle jeszcze trawiły irozkładały jej zarys, jak gdyby za nią szalał cichy pożar. Młody Albańczyk, który przynosił mi kawę, nie zwinął jeszcze płachty wniebiesko-białe pasy, od rana chroniącej gości tawerny przed rozżarzonym słońcem, słyszałem, jak brzeg materiału cicho furkocze na wietrze, który zaczął wiać od morza ipieczołowicie teraz modelował na lśniącej jak metal płaszczyźnie niskie falki oostrych, zębatych grzbietach. Niewidzialne słońce dawało jeszcze osobie znać na szczycie sterczącej skały po wschodniej stronie zatoki, zaświadczało oswoim istnieniu ostatnim pomarańczowym blaskiem, wktórym pojawiły się ciemne cienie wzygzakowatych rozpadlinach. Białe tawerny ipensjonaty po przeciwnej stronie zanurzyły się już wniebieskawym mroku, chociaż ich mury będą wydychać ciepło jeszcze długo wnocy.

Nadeszła godzina, wktórej codziennie nad zatoką rozlewała się cisza, całkiem inna niż cisza ospałego południa, kiedy słońce płonęło wysoko na firmamencie iwypalało wszystkie myśli wludzkiej głowie, atakże inna niż cisza zatoki po północy, gdy ostatni goście opuszczali tawerny iszli spać, ta cisza, która przez otwarte drzwi na balkon zalewała mój pokój, iktórej piękne dźwięki – zgrzyt łańcucha łódki, chrobot przesuwającej się po murze gałęzi – czary-mary każdej nocy zmieniały wgłosy postaci znadchodzącego snu. WLoutró wprawdzie wostatnich trzech latach przybyły dwa nowe bary, ale nie wydawało się, żeby wioska, którą tworzy tylko półkrąg białych domków wciśniętych między zatokę istromą ścianę skalną, mogła kiedykolwiek pogrążyć się wawanturach nocnego życia.

Cisza, panująca wkrótkim czasie między późnym popołudniem azapadającym wieczorem, utkana była zplusku niskich falek, furkotu przeciwsłonecznej płachty, szelestu miękkiego papierowego obrusu orogu lekko unoszonym przez słaby wiatr, dalekiego brzękania dzwonków owiec zbiegających się do koryta, do którego otej godzinie majestatyczny opalony starzec wsypywał im jakąś szarawą kaszę. Niekiedy na morzu odzywał się warkot motoru płynącej daleko łodzi; odgłos łódki nabierał mocy, dopiero kiedy dotykała ona niskiego kamiennego murka, silnik przez chwilę wył, apotem cichł, ale nawet ten dźwięk nie rozdzierał tkaniny ciszy, był wnią wpleciony jak trochę bardziej wyrazisty wzór widoczny na jednym zmiejsc wypłowiałego dywanu. Ciche odgłosy oddziaływały na myśli, które często ruszały wdół po gładkim stoku ku snowi isennym marzeniom, były naznaczone tym niedokonanym zasypianiem, rozwijały się bez trudu same zsiebie iprzywoływały dalekie albo głęboko ukryte obrazy; myśl skłonna też była słyszeć wcichych dźwiękach szept wielu opowieści – tu, na brzegu Morza Libijskiego, przyszło mi do głowy, że opowieści zKsięgi tysiąca ijednej nocy ze wszystkimi swoimi cudami iniezwykłymi spotkaniami zrodziły się zszumu, brzęczenia, chrzęstów iszelestów ciszy południa.

Odezwał się regularny zgrzyt, to Albańczyk kręcił korbą kołowrotu iściągał płachtę. Nade mną otwierało się fioletowawe niebo zjednym nieruchomym obłoczkiem, jeszcze ciągle połyskującym różowo, chociaż słońce znikło już za wieloma horyzontami, za wieloma językami skalnymi, opadającymi ku morzu inawarstwionymi jeden za drugim jak kulisy ogromnej sceny. Również Tania, dziewczyna zUkrainy, która pracowała wtawernie jako kelnerka, pokojówka ipomoc kuchenna, uległa czarowi, chociaż otej porze objawiał się on nad zatoką codziennie, aona mieszkała tu już piąty rok; widziałem, jak ztacą wręku zatrzymuje się na białych schodkach do kuchni inieporuszona spogląda na lśniącą taflę zatoki.

Chwile późnego popołudnia lubiłem zcałego dnia najbardziej. Był już koniec września, ale wysokie szczyty pasma Lefká Óri nie pozwoliły wiatrowi ichmurom zpółnocy przeniknąć aż nad morski brzeg, toteż tutaj, na południowym wybrzeżu Krety, wdzień panował taki sam upał jak wsierpniu. Wostatnich latach przywykłem przyjeżdżać tu wczasie, kiedy wskalistej krainie nad morzem rozpalają się ostatnie gorące dni – stwierdziłem, że jeśli oczyszczę swoje życie wjasnym świetle iprzynajmniej na kilka dni umieszczę je przed dalekim horyzontem, zimowy niepokój, bezsenność irozpacz przyjdą później niż zwykle ibędą bardziej umiarkowane. Kilkoro gości zhoteliku Porto Loutró zajmowało jeszcze niebieskie leżaki na małej plaży umiejscowionej na zakrzywieniu brzegu zatoki iwystawiało umęczone upałem ciała na chłodny powiew. Inni wstawali, otulali się szlafrokami iodchodzili, żeby przebrać się do kolacji, słyszałem tylko zgrzytanie mokrych kamyków pod sandałami. Teraz już ze sterczącej skały na wschodzie zniknął pomarańczowy blask, askała na zachodzie utraciła płomienną poświatę, wpierwszej ztawern po przeciwnej stronie zatoki zapalono już światło, apozostałe szybko poszły wjej ślady; na stalowoszarej powierzchni morza przybywało rozchwianych słupków blasku. Widziałem, jak wtawernie Blue House kelner zdejmuje płachtę zjasno oświetlonej szklanej witryny, wktórej wystawione są potrawy na wieczór, na powierzchni zapłonął nowy pasek światła; patrzyłem, jak bracia Vangelis iJorgos, właściciele lokalu, przeciskają się między stołami, przy których zasiadają już pierwsi goście.

2. martin.Apotem niemal wjednej chwili wszystkie odległe kontury się rozpłynęły, na zatokę iskały spadła noc, zpowodzi światła, od której ciągle jeszcze bolały mnie oczy, zostały tylko mrugające punkty na niebie, migająca czerwona lampa niskiej latarni morskiej na skalistej wysepce, naszyjnik świateł wzdłuż brzegów zatoki, chwiejne pasy na powierzchni wody, anawschodzie nieruchomy rój błysków, który lśnił jak złoty pył na czarnym aksamicie ioktórym wiedziałem, że to dalekie światła miejscowości Chóra Sfakíon. Rozejrzałem się dokoła istwierdziłem, że przy większości stolików wtawernie siedzą goście; uświadomiłem sobie, że już od pewnego czasu słyszę szum głosów, mieszający się zpluskiem fal iże wynurzają się zniego strzępy angielskich, francuskich, niemieckich igreckich zdań; czułem zapach mięsa nabitego na rożen, który nad blaszanym korytkiem zżarzącymi się kawałkami węgla drzewnego powoli obracało jakieś elektryczne urządzenie.

Pośród stolików pojawił się człowiek, którego poznałem dwa dni wcześniej, pod pachą niósł grubą książkę. Kiedy mnie mijał, niemal niedostrzegalnie skinął mi głową na przywitanie; zauważyłem, że przez chwilę wahał się, niepewny, czy się nie przysiąść, ale wkońcu usiadł przy sąsiednim stoliku. Jeszcze raz się do mnie uśmiechnął, przez chwilę kartkował książkę, ale potem ją, otwartą, odłożył na niebiesko-biały obrus itak samo jak ja zapatrzył się na światła na powierzchni morza. Wiedziałem już, że na imię ma Martin iże jest namiętnym czytelnikiem oszczególnym guście literackim. Poznałem go dzięki swojemu nieuleczalnemu nałogowi, który od dawna każe mi sprawdzać, co obcy ludzie czytają. Robię to wszędzie ina wszelkie możliwe sposoby, które niekiedy przekraczają granice dobrego wychowania.

Po raz pierwszy zwróciłem na Martina uwagę dwa dni temu wmałej tawernie koło pokrytej kamykami plaży Sweetwater Beach, czyli Glyká Nerá; ów lokal to właściwie krzywa blaszana buda ikilka stolików oraz krzesełek zplastiku, ściśniętych pod dziurawym daszkiem ztrzciny na betonowym bloku wpuszczonym wmorze, który można przejść zjednego końca na drugi czterema krokami. Kiedy po wąskim mostku, który tworzyła jedna rozchwierutana deska, przyszedłem do tawerny, zobaczyłem ciemną postać na tle jasnego morskiego widnokręgu: szczupły, mniej więcej dwudziestosiedmioletni mężczyzna wkąpielówkach ipodkoszulku pochylał się nad książką; awe mnie od razu obudziła się ta moja mania; siadłem przy sąsiednim stoliku izezowałem na kartki, na których leżał pręgowany cień trzciny, litery były jednak zbyt małe, żebym zdołał przeczytać choćby jedno słowo. Nieznajomy po chwili odłożył książkę na zrobiony ze sztucznego tworzywa blat, sączył mlecznie zabarwione ouzo iwpatrywał się wwyspę Gávdos, która na morskim horyzoncie przypominała lśniący obłok. Potem jednym długim łykiem dopił, zawołał kelnera izamknął książkę. Aja ze zdziwieniem stwierdziłem, że jest to trzeci tom czeskiego przekładu Baśni tysiąca ijednej nocy, który zawieraPrzygody Sindbada Żeglarza.

Ucieszyło mnie, że na południu Krety zetknąłem się zksiążką, którą lubiłem izktórej często czytałem kawałki przed zaśnięciem, ale natychmiast poczułem się zaniepokojony, jak zawsze kiedy wpodróży natykam się na kogoś, kto przyjechał zCzech. Wiele razy przekonałem się, że turysta, który za granicą natyka się na rodaka, uważa za swoje prawo, anawet obowiązek, nawiązać znim rozmowę inaprzykrzać mu się nieprzerwanym mówieniem onajnudniejszych kwestiach. Dlatego zawsze, kiedy wobcym kraju słyszałem czeskie słowa, natychmiast przedsiębrałem środki mające uniemożliwić rozpoznanie, skąd przyjechałem. Również teraz szybko dopiłem kawę, wróciłem na plażę do swojego ręcznika inatychmiast schowałem do torby czeskie czasopismo ireklamówkę zpraskiego supermarketu, które mogłyby mnie zdradzić.

Nieznajomy czytelnik także był na plaży sam, leżał niedaleko ode mnie. Fakt, że zataiłem swoją narodowość, aby uniknąć rozmowy znim, nie przeszkodził mi interesować się kilkoma książkami rozrzuconymina jego macie, toteż kiedy poszedł się kąpać, wstałem ijakby nigdy nic zacząłem się przechadzać wjej pobliżu. To, co zobaczyłem, zdziwiło mnie. Oprócz Baśni tysiąca ijednej nocy na macie leżało jeszcze sześć książek; otubę zkremem do opalania oparte było rozpadającesię przedwojenne wydanie Księgi przypadków Sherlocka Holmesa, obok niego na okładce sfatygowanego angielskiego paperbacku pod tytułem Live and Let Die przyciskał policzek do swojego pistoletu uśmiechnięty James Bond wsmokingu iśnieżnobiałej koszuli, spod Bonda wystawała książka, zktórej widać było tylko ciąg liter zdradzający autora: Giovanni Pico della Mirandola. Kawałek dalej leżał tom, na którego okładce czerniało: Novalis, Uczniowie zSais. Pod nim były jeszcze jedna bardzo gruba ijedna bardzo cienka książka, których tytułów ani nazwisk autorów nie udało mi się zobaczyć.

Następnego dnia znów ujrzałem nieznajomego wtawernie Glyká Nerá; tak samo jak poprzednio siedział tu ze szklaneczką ouzo wręku ispoglądał wkierunku morskiego horyzontu; wiatr powoli przewracał kartki cienkiej książki, która leżała przed nim otwarta na stoliku. Widząc ilustracje, od razu się domyśliłem, że jest to zbiór zagadek matematycznych Lewisa Carrolla. Co mają ze sobą wspólnego orientalne baśnie, kryminał, opowieść szpiegowska, filozoficzne dzieło renesansowego neoplatonika, proza romantycznego poety imatematyczne zagadki logika ipisarza zOksfordu? Ciekawość, cóż to za człowiek bierze na urlop taką mieszaninę książek, stała się nagle mocniejsza niż niechęć do konwersacji wjęzyku czeskim, zrobiłem więc coś, czego podczas żadnej ze swoich podróży nie uczyniłem nigdy wcześniej: zagadnąłem rodaka. Czułem się przy tym strasznie niezręcznie, ponieważ to ja wystąpiłem wroli tego, kto się naprzykrza; zwyrazu twarzy nieznajomego widać było, że możliwością pogadania wjęzyku ojczystym jest równie mało zachwycony, jak wpodobnej sytuacji bywam ja. Już jednak po krótkiej chwili przekonaliśmy się, że niechęć do mówienia po czesku za granicą nie jest jedyną naszą wspólną cechą iże rozmowa zkimś, kto przyjechał ztego samego kraju, wcale nie musi być okropnym przeżyciem. Nie rozmawialiśmy zresztą szczególnie długo, właściwie wymieniliśmy tylko parę zdań; dowiedzieliśmy się jednak obaj, że czytamy te same książki iże lubimy słońce iMorze Śródziemne; Martin wspomniał też, że dopiero co ukończył studia ipracuje teraz jako asystent wkatedrze filozofii na praskim uniwersytecie. Kiedy go spytałem, jak dawno przyleciał na Kretę, powiedział, że dotarł tu pociągiem istatkiem. Miałem wrażenie, że zamierza opowiedzieć coś więcej oniezwykłym sposobie podróżowania zPragi na odległą wyspę, ale potem najwidoczniej się rozmyślił ipowiedział mi tylko, że zatrzymał się wsennym Loutró, ponieważ po podróży czuje się dosyć zmęczony imusi odpocząć wspokojnym miejscu; czeka tu na swoją przyjaciółkę, która też jest już na Krecie ima do niego przyjechać za kilka dni. Nie zdradził, dlaczego nie są tu razem.

3. czemu winien jest kant. Gruby tom, który leżał na stole, był chyba ostatnią książką ze stosu na macie, tą, której jeszcze nie znałem. Słyszałem, jak Martin zamawia sobie zapiekany bakłażan zfetą; czekając na jedzenie, wroztargnieniu kartkował książkę. Uświadomiłem sobie, że jeszcze go nie widziałem czytającego dłużej niż minutę, dwie. Chociaż wziął na urlop tyle książek, najwyraźniej nie był wstanie skupić się na lekturze. Kiedy Tania postawiła przed nim talerz zbakłażanem, na którym wgorącej oliwie rozpływał się bielutki owczy ser, oraz mosiężny dzbanek zmiejscowym winem, zatrzasnął książkę, aja natychmiast spojrzałem na ciemną okładkę; na jej środku zobaczyłem owal, wnim zaś srebrny zarys męskiej głowy wperuce zupiętym warkoczykiem; nad owalem znajdowały się na wpół zatarte srebrne litery tytułu: Immanuel Kant, kritik der reinen vernunft. Podnieśliśmy szklaneczki istuknęliśmy się nimi na odległość. Kant na stoliku wtawernie już mnie nie zaskoczył, do towarzystwa pozostałych książek Martina pasował całkiem nieźle; nie mogłem się jednak powstrzymać – wskazałem na tom izauważyłem:

– Trochę nietypowa lektura na wakacje.

– Piszę pracę doktorską oKrytyce czystego rozumu – powiedział Martin, jakby się usprawiedliwiając – imam spore spóźnienie, ostatnio nie poświęcałem zbyt wiele czasu na pisanie, od połowy września ciągle jestem wpodróży.

Przez chwilę milczał, apotem dodał:

– Aprzy tym, gdyby nie było Krytyki czystego rozumu, nie wyruszyłbym nigdy wżadną podróż inie siedziałbym teraz tutaj…Było jasne, że Martin wypowiedział to zdanie tylko po to, żebym go spytał, jak to właściwie było zjego podróżą. Już wczoraj miałem wrażenie, że chciałby mi oniej opowiedzieć, ale jednocześnie zjakiegoś powodu się tego obawia. Zapewne potrzebował poradzić sobie wewnętrznie zjakimiś wydarzeniami, które mu się przytrafiły, ajednocześnie bał się do nich wracać. Szczególne było ito, jak mówił opodróży. Istnieje wiele sposobów wyartykułowania słowa „podróż”; Martin robił to tak, jakby miał na myśli jakieś długie wędrowanie po różnych częściach świata, ale jednocześnie powiedział mi, że wyjechał zPragi zaledwie przed dwoma tygodniami iwątpiłem, żeby zCzech na Kretę przybył drogą okrężną przez inne kontynenty.

Było rzeczą oczywistą, że Martinowi coś każe opowiedzieć jakąś historię iże uważa mnie za kandydata na całkiem dobregosłuchacza. Ja jednak nie potrafiłem się zdecydować, czy chcę, by piękne szumy kreteńskiej ciszy, których słuchałem już cały tydzień, ciągle nie mając ich dość, zagłuszyła jakaś długa opowieść, choćby była ona cudowniejsza ibardziej zajmująca niż historia Sindbada Żeglarza. Jednocześnie jednak czułem ciekawość; nie tylko intrygował mnie ton, jakim Martin mówił oswojej podróży, ale miałem też ochotę się dowiedzieć, dlaczego droga, wktórą wyruszył ze względu na dysertację oKancie, zaprowadziła go akurat na plaże południowej Krety, anie na przykład do Heidelbergu czy Fryburga. Co ma położone między skałą amorzem Loutró wspólnego zKantem, który – jak wiadomo – nigdy nie opuścił Królewca? Potem przypomniałem sobie, że kreteńska wioska nie leży daleko od uniwersyteckiego miasta Réthymno, ispytałem Martina, czy przyjechał na Kretę, żeby skonsultować się zjakimś miejscowym specjalistą od Kanta.

– Nie spodziewałem się, że tutaj wkońcu dotrę – powiedział. – Pewnej nocy wyjechałem zDworca Głównego wPradze, myśląc, że udaję się na jeden dzień do Bratysławy… Właściwie trochę wprowadziłem pana wbłąd. Powiedziałem, że wyruszyłem wpodróż zpowoduKrytyki czystego rozumu, ale powinienem był jeszcze dodać, że nie chodziło wcale oksiążkę.

– Czyżby taki tytuł miało jeszcze coś poza książką? Czy ktoś nakręcił film według Kanta?

Odziwo, Martin najwyraźniej nie uznał mojego pytania za żart. Zamyślił się, jakby próbował sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widział wkinie jakąś ekranizację dzieła Kanta, apotem powiedział:

– Myślę, że nikt nie sfilmował Krytyki czystego rozumu. Ale powstał według niej balet, libretto imuzyka.

– Ruszył pan wdrogę zpowodu baletu? Chyba nie zakochał się pan wbaletnicy inie jeździ pan za nią po Europie? – powiedziałem wesoło.

Także itym razem Martin się nie uśmiechnął, tylko pokręcił głową; może uznał, że coś takiego mogło mu się przytrafić. Napił się wina ipowiedział:

– Ruszyłem wpodróż zpowodu zbrodni popełnionej na przedstawieniu baletu Krytyka czystego rozumu.

– Zbrodnia na przedstawieniu baletowym? Komuś ukradziono wszatni futro?

– Nie, chodziło omorderstwo. Pod koniec drugiej części zastrzelony został Petr Quas, członek kierownictwa grupy finansowej Phoenix – powiedział spokojnie.

– Awiadomo, kto był sprawcą? To chyba nie pan? Kogoś pan zabił iprzez pół Europy uciekał przed policją? – spytałem zaskoczony. To oczywiście byłaby najlepsza wersja ze wszystkich. Martin nie wyglądał mi jednak na mordercę.

– Nie, nie zabiłem go – rzekł Martin. – Mordercą była Rzecz Sama wSobie.

– Tego żartu nie zrozumiałem.

– To nie żart. Mordercą była osoba, która wbalecie tańczyła rolę Rzeczy Samej wSobie, Ding an sich.

– Wobec tego policja miała ułatwione zadanie, wystarczyło przeczytać wprogramie teatralnym nazwiska wykonawców.

– Niestety nie było to wcale takie proste. Okazało się, że rolę Rzeczy Samej wSobie zatańczył jakiś intruz, którego nikt nie znał.

Ciągle nic nie rozumiałem.

– Kiedy tańczył, był przecież na scenie imusieli go widzieć wszyscy widzowie.

– Tylko że, jak pewnie pan wie, „rzecz sama wsobie” jest całkowicie niedostępna ludzkim zmysłom iludzkiemu poznaniu.

– No i?

– Tak właśnie wyglądał kostium tego, kto tańczył jej rolę. Tancerz był od stóp do głów owinięty materiałem inie można go było poznać.

– No dobrze, to mogę zrozumieć. Ale wjaki sposób wiąże się pańska podróż ztym, co zdarzyło się wteatrze?

– Wyjechałem, żeby ustalić, kim jest morderca. – Martin znowu zamilkł, apotem się poprawił. – Właściwie wyjechałem przede wszystkim po to, żeby wykryć sprawcę innego morderstwa, to wszystko jest trochę skomplikowane…

Teraz już moja ciekawość była mocniejsza niż pragnienie wsłuchiwania się wgłosy kreteńskiej ciszy.

– Anie zechciałby mi pan opowiedzieć historii tej podróży od początku? – spytałem.

Martin na taką propozycję czekał. Chwycił zaraz dzbanek zwinem, przysiadł się do mojego stolika iwbijając wzrok wsrebrną powierzchnię morza, zaczął opowiadać.

morderstwo w teatrzeI

1. żółw. Jak już mówiłem, piszę doktorat oKancie; jego tematem są różnice między pierwszym idrugim wydaniem Krytyki czystego rozumu. Zacząłem go pisać jesienią ipracowałem wskupieniu przez całą zimę; codziennie długo siedziałem wwielkiej czytelni biblioteki uniwersyteckiej, przychodziłem tam rano, gdy było jeszcze ciemno, kiedy zaś wwielkich oknach się rozwidniało igasiłem lampkę, leżało przede mną na blacie stołu kilka napisanych stron. Kiedy wychodziłem, już znowu było ciemno. Mieszkam na Libni iprzyzwyczaiłem się co wieczór wracać do domu piechotą; idąc, zastanawiałem się nad tym, co tego dnia napisałem, inieraz zdarzało mi się, że wtrakcie wieczornego powrotu na rogu jakiejś ulicy albo przed wystawą jakiegoś sklepu wpadałem na rozwiązanie problemu, który dręczył mnie przez cały dzień.

Przed mostem Libeńskim za każdym razem mijałem ścianę oblepioną podartymi plakatami. Nigdy im się nie przyglądałem, poza czerwonymi izielonymi figurkami wsygnalizatorach na skrzyżowaniach ikałużami nie zauważałem żadnych szczegółów ciągle tych samych ulic, którymi szedłem; ścianę zplakatami zawsze widziałem jako wielki kolorowy dywan, powoli przelatujący obok mnie wbladym blasku latarni. Potem nadeszła wiosna iwracałem już do domu przy świetle dziennym. Nigdy nie opuściłem tej rytualnej marszruty, nawet wtedy, kiedy padało albo była burza. Któregoś dnia wmaju przechodziłem koło plakatów iwydało mi się, że pośród roju liter dostrzegłem kątem oka tytuł Kantowskiego dzieła, októrym myślałem przez cały dzień. Byłem pewien, że te słowa wyczarowała na kolorowej płaszczyźnie moja podświadomość; podobne rzeczy zdarzały mi się dość często. Wróciłem izacząłem przeglądać jeszcze wilgotne ipomarszczone po popołudniowym deszczu plakaty, ponieważ ciekaw byłem, jakie słowa zmieniły się wtytuł książki Kanta. Byłem porządnie zaskoczony, kiedy zobaczyłem afisz wzielonkawym kolorze, na którym czarnymi literami było wydrukowane:

Tomáš Kantor & Immanuel Kant

krytyka czystego rozumu

balet

według książki Immanuela Kanta

muzyka ilibretto Tomáš Kantor

Tańczy zespół baletowy Flaming

Spektakle wmaju iczerwcu we wszystkie środy

wteatrze Żółw

Początek ogodz. 20.00

Tego dnia była właśnie środa. Wiedziałem, że teatr Żółw znajduje się niedaleko; jest to niski budynek koło torów kolejowych, kiedyś było tam kino, do którego wdzieciństwie chodziłem niemal co tydzień. Ze względu na kształt blaszanego dachu istotnie przypomina ogromnego żółwia, który bezradnie zatrzymał się przed torami inie wie, co ma dalej robić. Spojrzałem na zegarek, była siódma. Przez chwilę stałem niezdecydowany przed plakatami. Czułem się zmęczony ibolały mnie oczy, przez całą drogę cieszyłem się na to, że wdomu położę się na łóżku ibędę słuchać muzyki. Byłem jednak także ciekaw baletu ztak osobliwym tematem – do zaciekawienia dołączyła się chęć, żeby znowu zasiąść na widowni, zktórej oglądałem jako dziecko najwspanialsze filmy swego życia.

Wrezultacie po paru minutach stałem na placyku ipo latach znów po jego drugiej stronie widziałem Żółwia. Obok mnie była restauracja, do której na chodniku tuliły się cztery stoliki; miałem jeszcze czas, więc siadłem przy jednym znich izamówiłem utopenca imałe piwo. Blask zachodzącego słońca przedzierał się przez gałęzie ciemnych drzew, nad którymi ciągnęły się kolejowe przewody trakcyjne; plac był na razie cichy ipusty, ale już po chwili zaczęły się pojawiać pierwsze grupki widzów; byli to młodzi ludzie wswetrach idżinsach, stali przed Żółwiem iwołali zdaleka do tych, którzy dopiero nadchodzili, wydawało się, że wszyscy tu się znają. Przed ósmą zapłaciłem iprzeszedłem przez plac; kupiłem bilet wokienku kasy, która od mojego dzieciństwa nie zmieniła się ani trochę; także ciemne drzwi wahadłowe zdwoma krągłymi przeszklonymi otworami były te same. Nowy właściciel nie wymienił też wyposażenia sali; stałem wkorytarzyku irozkoszowałem się wonią stęchlizny, zktórej wynurzały się obrazy, przebiegałem spojrzeniem ząbkowane rzędy składanych drewnianych krzeseł, na których siedziało na razie zaledwie siedmiu czy ośmiu widzów. Również siwowłosa bileterka wniebieskim kostiumie ze sztucznego włókna wyglądałajak widmo przeszłości. Kupiłem od niej program iusadowiłem się pośrodku pustego rzędu.

Przez chwilę wrozmarzeniu słuchałem skrzypienia składanych krzeseł niby jakiegoś magicznego utworu muzycznego, potem wziąłem się do czytania programu. Większość tekstu tworzyła długa opowieść oamatorskim zespole eksperymentalnym Flaming, którą szybko przebiegłem wzrokiem. Obalecie dowiedziałem się, że tak jak dzieło Kanta trzy części, ma on trzy akty, które noszą tytuły Estetyka transcendentalna, Analityka transcendentalna iDialektyka transcendentalna; dopiero na ostatniej stronie znalazłem wzmiankę oautorze muzyki ilibretta. Można tam było przeczytać: „Tomáš Kantor urodził się wroku 1968 wPradze, gdzie też przez całe życie mieszkał. Koncentrował się przede wszystkim na działalności literackiej, ale jego teksty – zwyjątkiem dwóch fragmentów publikowanych wczasopismach – pozostają dotąd wrękopisie. Krytyka czystego rozumu, do której napisał muzykę ilibretto, jest jego jedynym dziełem baletowym. Zginął tragicznie wTurcji wlipcu lub sierpniu 2006 roku”. Nasunęło mi się pytanie, co takiego właściwie wTurcji się wzeszłym roku wydarzyło, że nie jest znany nawet miesiąc śmierci Tomáša Kantora, ale odezwał się trzeci dzwonek iświatła na widowni zaczęły zwolna przygasać.

2. akt pierwszy. Po chwili ciszy zgłośników odezwała się uwertura, skomponowana na dwa fortepiany. Miałem wrażenie, że dwie linie melodyczne opowiadają owalce między dogmatykami asceptykami, októrej Kant pisze wprzedmowie do swojego dzieła; byłem jednak świadom, że taki pomysł podsunął mi chyba tytuł spektaklu; gdyby balet był zatytułowany Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi, uznałbym pewnie, że melodia opowiada ołodzi podwodnej płynącej pośród raf.

Kiedy uwertura się skończyła, rozsunęła się ciężka czerwona kurtyna. Początkowo panowała za nią ciemność, potem pojawiły się dwa snopy światła ioświetliły dwie grupy postaci, które stały na scenie jak skamieniałe. Po prawej stronie ujrzałem ośmiu mężczyzn wkostiumach uszytych zwielu brązowych, pomarańczowych izielonych szmatek. Drugą grupę tworzyło osiem tancerek, stojących nieruchomo na środku sceny. Ich ciała były powyginane tak, że tworzyły niezwykłe figury; przyszło mi do głowy, że wyglądają jak litery jakiegoś nieznanego alfabetu. Ich kostiumy były białe, na głowach tancerki miały bladoniebieskie spiczaste czapki. Po chwili pojawił się jeszcze jeden snop światła ioświetlił postać we fioletowym kostiumie, stojącą samotnie wlewym rogu sceny.

Znów rozległa się muzyka dwu fortepianów; miałem wrażenie, że słyszę dwie różne kompozycje, rozbrzmiewające wprawdzie jednocześnie, ale niemające ze sobą nic wspólnego. Pierwszą kompozycję tworzyło jakieś wirowanie tonów, które najbardziej przypominało odgłos deszczu padającego na blaszany dach; drugi utwór sprowadzał się do prostej melodii. Po chwili mężczyźni zaczęli falować wchaotycznym wirze; ich stopy przy tym początkowo nie ruszyły się zmiejsca, toteż ciała tancerzy przypominały wodne rośliny opływane iporuszane przez nurt, potem jednak nogi, jakby do tego przymuszone, oderwały się od podłogi imężczyźni roztańczyli się na scenie. Białe tancerki ciągle stały jako litery napisu, także fioletowa postać się nie ruszała, wyglądała tak, jakby nie dostrzegała niczego, co dzieje się wokół niej. Potem tancerki jedna po drugiej zaczęły się budzić zotępienia, gesty powoli rozwijały się wruchy, litery rozlewały się ipłynęły po scenie, napis znikał. Dziewczęta rozdzieliły się na dwie grupy, po cztery wkażdej; tancerki zpierwszej grupy chwyciły się za ręce, utworzyły zamknięte wzory – koła, kwadraty igwiazdy – ibezustannie zmieniały wnich swoje miejsca; dziewczęta zdrugiej grupy ustawiły się wszereg, który na rozmaite sposoby falował, ale się nie zamykał, układ tworzących go tancerek także się nie zmieniał.

Wtrakcie tańca obu białych grup uspokajały się dzikie pląsy mężczyzn, ich ruchy przestawały być chaotyczne istopniowo zaczęły naśladować figury przedstawiane przez obie grupy dziewcząt. Jednocześnie godziły się ze sobą dwie linie muzyki: chaotyczne wirowanie nabierało ładu iprzekształcało się wjakąś melodię dzięki temu, że jego tony skupiały się wokół motywów drugiej linii imotywy te rozwijały, zkolei melodie, które grał drugi fortepian, wchłaniały wsiebie przypadkowość iwariacje zrodzone wchaotycznym nurcie, wzmacniały je, ale jednocześnie jakby się wnich strzępiły itraciły swoją pierwotną prostotę. Roztańczyła się również fioletowa postać na skraju sceny; wykonywała jednak tylko nieznaczne, jak gdyby niezdecydowane, ale jednocześnie władcze ruchy rękami. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że taniec białych tancerek wiąże się ztymi ruchami, że po każdym nowym geście fioletowej postaci zmieniają się wzory, które obie grupy dziewcząt kreślą swoimi ciałami; tak więc fioletowa postać skrycie dyrygowała tańcem dziewcząt…

Usłyszałem dźwięk silnika statku, nadpływał prom Daskalogiánnis, który wLoutró będzie odpoczywać przez noc, aodziewiątej odpłynie do Chóry Sfakíon, by stamtąd udać się wzwykłą trasęwzdłuż południowego wybrzeża do Paleochory izpowrotem. Martin jakiś czas milczał, patrzyliśmy, jak zbliża się wielki oświetlony statek przylepiony do swojego odbicia na ciemnej powierzchni morza. Po chwili prom przybił do portowego molo po przeciwnej stronie zatoki, rozległ się huk, kiedy opuszczany dziób statku uderzył wbeton, potem zaś grzechot łańcucha kotwicy. Wysiadło kilku ostatnich podróżnych, którzy przyjechali do Chóry Sfakíon późnym autobusem ibędą szukać wLoutró noclegu; potem ze skrzypieniem zamknięto furtę statku izgasły na nim wszystkie światła.

– Dopiero po jakimś czasie zauważyłem – ciągnął Martin – że podczas gdy ja obserwowałem taniec mężczyzn idziewcząt, powoli zapalił się kolejny reflektor; światło skierowane było ku tylnemu skrajowi sceny, wbladym zielonkawym blasku samotnie tańczyła niewyraźna postać, otulona jakąś pofałdowaną szatą zobszernym kapturem, wktórego cieniu zupełnie niewidoczna była twarz, nie dało się więc nawet stwierdzić, czy to mężczyzna, czy kobieta. Taniec tej postaci nie zgadzał się ani zruchami mężczyzn, ani ztańcem dziewcząt; wdodatku zielone światło momentami słabło igasło, przez co zagadkowa postać nikła wcałkowitej ciemności.

Nagle dotarło do mnie, na co właściwie przez cały czas patrzę. Program nie kłamał, tancerze itancerki zFlamingarzeczywiście prezentowali pierwszą część Krytyki czystego rozumu, którą Kant zatytułował Estetyka transcendentalna iktóra mówi ospostrzeżeniu zmysłowym. Białe dziewczęta bez wątpienia uosabiały czystą naoczność, czyli formy, zgodnie zktórymi porządkuje się materiał przynoszony przez zmysły; dzięki formom czystej naoczności możemy percypować powódź kolorowych plam iroje dźwięków idotknięć jako byty unoszące się wprzestrzeni iwczasie; grupa dziewcząt, która tworzyła zamknięte wzory, przedstawiała czystą naoczność przestrzeni, druga grupa – czystą naoczność czasu.

Mężczyźni uosabiali materię zmysłową, dotąd nieuporządkowany wir kolorów, dźwięków, zapachów, smaków iwrażeń dotykowych; abyśmy mogli go percypować jako rzeczywistość wprzestrzeni iczasie, musi zostać uporządkowany zgodnie zformami, których dostarcza czysta naoczność, co balet wyrażał wten sposób, iż mężczyźni naśladowali figury dziewcząt. Podobało mi się, że autor libretta kazał tańczyć rolę czystych form właśnie dziewczętom, chociaż zgodnie ztypową symboliką kobiecość łączona jest raczej zmaterią, aświat męski zformą. Fioletowa postać zapewne uosabiała transcendentalną apercepcję, czyli źródło, zktórego pochodzi wszelkie porządkowanie iktóre nazywamy Ja. Zagadkowa szczelnie otulona postać ztyłu była zapewne rzeczą samą wsobie, która kryje się za naszymi formami ijest całkowicie niedostępna naszemu poznaniu. Rozejrzałem się po widowni, nie miałem wrażenia, że większość widzów zna Kanta na tyle, by rozumieć, co znaczą ruchy tancerzy itancerek; mimo to zdawało mi się, że nikt nie robi zdziwionej miny ani nie okazuje wielkiego znudzenia; najwyraźniej wystarczało im śledzenie baletowej strony spektaklu. Po krótkiej przerwie zaczął się drugi akt; według Kanta iwedług programu miała to być Analityka transcendentalna.

3. akt drugi.Opowieść Martina odziele filozoficznym zobrazowanym wdawnym kinie na Holešovicachruchami ciał wydała mi się całkiem interesująca, ale ponieważ wiedziałem, jak długa jest Krytyka czystego rozumu, zacząłem się obawiać, że rzecz dobiegnie kresu, dopiero gdy znad Chóry Sfakíon wynurzy się słońce. Martin chyba zauważył mój niepokój, ponieważ powiedział:

– Proszę się nie obawiać, nie będę panu opowiadać tego baletu od Ado Z, zresztą nie widziałem go wcałości… Muszę jednak jeszcze wspomnieć odrugim akcie, ponieważ to właśnie pod jego koniec dokonano morderstwa, zpowodu którego siedzę tu teraz zpanem. Kiedy znowu rozsunęła się kurtyna, oprócz kobiet imężczyzn zpoprzedniego aktu stała na scenie jeszcze jedna grupa tancerek. Ubrane były również wbiałe kostiumy, ale na głowach miały różowe czapki. Widoczne było jakieś podobieństwo tańca dziewcząt wniebieskich nakryciach głowy itych wróżowych. Początkowo obie ekipy tancerek oddzielała niewidoczna linia, której żadna ztańczących nie miała odwagi przekroczyć, nawet gdy któraś znich zbliżała się do imaginacyjnej granicy, pozostałe szybko wciągały ją na teren zarezerwowany dla własnej grupy. Również do dwu fortepianów dołączył głos trzeciego. Teraz, kiedy miałem już klucz do przedstawienia, od razu zrozumiałem, że kobiety wróżowych czapkach uosabiają czysty intelekt iże figury ich tańca to kategorie, które porządkują połączony dotąd tylko formami czasu iprzestrzeni materiał zmysłowy wtaki sposób, żeby przed nami pojawił się sensowny świat rzeczy, działań, właściwości ipowiązań.

Fioletowa postać wynurzyła się zcienia, nierzucające się woczy ruchy jej ciała rozwinęły się wtaniec, tancerki zobu grup podążały za nią, naśladowały ją – aich tańcem zkolei kierowały się ruchy tancerzy, toteż na scenie zapanowała doskonała harmonia; również wmuzyce, do której tańczono, znikły dysonanse. Zcałą pewnością patrzyłem na dedukcję transcendentalną; jej celem jest dowiedzenie, że kategorię intelektu można użyć wstosunku do naoczności zmysłowej, chociaż idea idoświadczenie zmysłowe są pozornie niejednorodne. Członkowie zespołu tę niezwykłą zgodność zademonstrowali, pokazując, że zarówno grupa dziewcząt zniebieskimi czapkami (formy naoczności), jak ite wróżowych nakryciach głowy (kategorie) kierują się ruchami fioletowej postaci (apercepcja transcendentalna, czyli Ja).

Drugi akt zbliżał się więc do końca. Oczekiwałem, że na scenie będzie się pokazywać radosną harmonię panującą między ruchami wszystkich grup tańczących. Nagle jednak zauważyłem, że pomiędzy białymi tancerkami ipstrokatymi tancerzami przechodzi do przodu postać, która uosabiała rzecz samą wsobie. Śledząc historię dedukcji transcendentalnej, zupełnie oniej zapomniałem, nie miałem nawet pojęcia, czy przez cały czas stała wgłębi sceny, czy też na chwilę znikła wciemności. Postać wkapturze nie falowała już spokojnie wpółcieniu ztyłu, co robiła do tej pory, tylko zaczęła osobliwy taniec, który miał wsobie coś zszamańskich rytuałów, zpodskakiwania dzikich wokół związanych jeńców, zruchów księdza podczas mszy izkroków lunatyka idącego po kalenicy. Taniec ów zdawał się burzyć idyllę harmonii pozostałych tańczących, współdziałanie wszystkich potężnych myśli, które to współdziałanie osiągnęła dedukcja transcendentalna. Pomagając sobie to agresywnymi, to znów przerażająco ospałymi ruchami, Rzecz Sama wSobie przedzierała się do przodu, ku rampie, ku miejscu, gdzie stała fioletowa Apercepcja Transcendentalna. Zbiło mnie to ztropu, zastanawiałem się, co może znaczyć ta część baletu. Przecież według Kanta rzecz sama wsobie nie może wniknąć ani do sfery intelektu, ani tym bardziej do sfery form naoczności, tu zaś, wŻółwiu, zachowywała się tak, jakby należała do niej cała scena. Co chciał tym przejściem wyrazić autor baletu? Czy miała to być polemika zKantem? Białe dziewczęta jakby zakłopotane rozstępowały się przed Rzeczą Samą wSobie, aja nagle przestałem mieć pewność, czy to, co rozgrywa się na scenie, wciąż jeszcze jest częścią przedstawienia.

Po chwili Rzecz Sama wSobiestanęła przed Apercepcją Transcendentalną, która przestała się poruszać ize zdziwieniem wbijała wnią wzrok… Również niektórzy tancerze iniektóre tancerki przestawali tańczyć, inni zaś wciąż starali się kontynuować spektakl. Byłem ciekaw, co rozegra się między Rzeczą Samą wSobie aApercepcją Transcendentalną, ale szczelnie otulona postać nagle odwróciła się od tancerki we fioletowym kostiumie, zrobiła kilka kroków ku środkowi sceny istanęła na skraju rampy, jej ręka zanurzyła się wfałdach materiału. Potem Rzecz Sama wSobiewyjęła stamtąd coś, co zabłysło wświatłach reflektorów, wyciągnęła rękę, po czym pochyliła ją ku widowni – iwsali teatralnej rozległ się huk wystrzału.

4. po morderstwie.Przez kilka sekund nikt się na scenie nie poruszył, szczelnie owinięta Rzecz Sama wSobie stała na rampie, awokół niej skamieniały wkręgu postaci tancerek itancerzy; zgłośników ciągle płynęła muzyka wyrażająca harmonijne zjednoczenie form spostrzeżenia ikategorii intelektu. Potem Rzecz Sama wSobie zpistoletem wręku powoli ruszyła; między pozostałymi postaciami, które rozstępowały się przed nią, kroczyła ku tyłowi sceny. Ciągle jeszcze sądziłem, że to, co odgrywa się przed oczami widzów, jest częścią spektaklu; mówiłem sobie: jeśli ktoś zrobił zKrytyki czystego rozumu balet, to jest człowiekiem na tyle ekscentrycznym, że może do swojego dzieła wprowadzić scenę, wktórej Ding an sich strzela ślepymi nabojami do publiczności. Pomyślałem, że pewnie wystrzał ma jakieś filozoficzne znaczenie, którego nie rozumiem.

Kiedy Rzecz Sama wSobie znikła za kulisami, rozległ się przeciągły skowyt, jaki wfilmowych kryminałach na ogół towarzyszy odkryciu trupa; wtym wypadku jednak świadkami zbrodni było kilkadziesiąt osób na scenie ina widowni, toteż nim skowyt ucichł, odezwały się krzyki najróżniejszego rodzaju, od zwyczajnego pisku przez histeryczne wycie aż po odgłosy będące mieszaniną niezrozumiałych wrzasków iartykułowanych słów, do tego jeszcze wciąż słychać było dobiegającą zgłośników muzykę ztrzech fortepianów; przez chwilę miałem wrażenie, że wszystkie te dźwięki razem tworzą szaloną awangardową kompozycję. Czy balet rzeczywiście już się skończył? Właściwie do dzisiaj nie znam odpowiedzi na to pytanie, ciągle mam wątpliwości, czy przedstawienie, które rozpoczęło się, kiedy wsali teatralnej wŻółwiuzgasły światła, nie trwa przypadkiem nadal…

Martin na chwilę zamilknął. Rozejrzał się, widziałem, że jego spojrzenie powoli śledzi pasmo latarń na wygiętym włuk brzegu zatoki, widziałem, jak zatrzymuje się na wielkiej białawej plamie zakotwiczonego promu, na którym świeciło się teraz tylko wjednej kabinie, rozświetlonej zmiennym blaskiem telewizora.

– Tancerze itancerki zgromadzili się przy rampie, zeskakiwali zniej inad czymś się pochylali. Jeśli to wszystko nie było częścią przedstawienia, przedmiotem ich zainteresowania musiał być albo ranny człowiek, albo trup. Również widzowie nie pozostawali bierni, wstawali zmiejsc ibez ładu iskładu tłumnie przeciskali się przez ciasną przestrzeń, usiłując opuścić swój rząd iprzedrzeć się do miejsca, gdzie prawdopodobnie doszło do zabójstwa. Byłem równie zaciekawiony jak wszyscy inni, ale wąskie przejście między pierwszym szeregiem krzeseł aestradą zapchała plątanina ciał, wktórej na przemian widać było ubrania widzów ikostiumy tancerzy itancerek. Przyszło mi do głowy, że mógłbym wskoczyć na scenę, która teraz była pusta; wostrym świetle reflektorów doszedłem potem do środka rampy.

Tam zobaczyłem, że pode mną na siedzeniu, które znajdowało się dokładnie wśrodku pierwszego rzędu, na pół siedzi, na pół leży krótko ostrzyżony igładko ogolony grubawy mężczyzna, ubrany welegancki izapewne dość kosztowny garnitur; był chyba mniej więcej wmoim wieku. Ręce zdłońmi zwróconymi do góry miał szeroko rozłożone po obu stronach bocznych poręczy. Głowa odchylona była do tyłu, na bladym obliczu zimnym blaskiem świeciły szeroko otwarte oczywbite wsufit, usta były rozchylone, dokładnie wśrodku czoła widniał otwór, zktórego wyciekał ku włosom cienki czerwony strumyczek irozdzielał czoło na dwie połowy. Krwawa linia na czole zabitego jakby dzieliła na dwie połowy także całą salę; precyzyjna symetria, jaką morderca nadał swojemu dziełu, wprowadzała watmosferę snu; to, na co patrzyłem, zdecydowanie wyglądało na zaaranżowaną scenę, znowu więc opanowało mnie wrażenie, że spektakl ciągle jeszcze trwa.

Nierzeczywistość sytuacji dotarła chyba również do innych, ponieważ chaotyczne gesty zaczęły się uspokajać, jednocześnie cichły wszystkie wzburzone, zatroskane, histeryczne ipełne współczucia głosy, jeszcze wybrzmiało ostatnie słowo, wypowiedziane szeptem, apotem było już całkiem cicho, bo muzykę dźwiękowiec tymczasem wyłączył; nikt się nie ruszał. Teraz wyglądało to tak, jakby balet skończył się tym nieruchomym, niezrozumiałym obrazem; niemal się spodziewałem, żerozlegną się oklaski iwszyscy włącznie ztrupem zaczną się kłaniać… Zamiast tego jednak wciszy rozległ się sygnał karetki pogotowia, apo chwili dołączyła do niego policyjna syrena. Kiedy do sali wbiegły postaci wzielonych strojach iczarnych mundurach, czar prysnął. Kilku policjantów pobiegło za kulisy, gdzie znikła zbrodnicza Rzecz Sama wSobie, aczłonkowie zespołu popędzili za nimi. Nie mogłem się powstrzymać idołączyłem do nich.

Wjednej zgarderób znaleźliśmy dziewczynę, która miała tańczyć rolę Rzeczy Samej wSobie; leżała na podłodze tylko wbieliźnie, czuło się zapach eteru. Baletnicę doprowadzono do przytomności, powiedziała wówczas, że gdy zgasł zielony reflektor, do jej twarzy przywarłaręka zchusteczką nasyconą eterem; dalej nic już nie pamiętała. Kiedy była nieprzytomna, intruz zapewne zaniósł ją lub zaciągnął do garderoby, zdjął zniej kostium, włożył go na siebie inim reflektor zzieloną szybką zapalił się znowu, morderca stał już na estradzie na jej miejscu.

Drzwi na końcu korytarza były otwarte, zapewne właśnie przez nie uciekł zabójca. Tuż za nimi znajdował się zarosły krzakami stromy nasyp kolejowy. Było już ciemno inad czarnymi sylwetkami krzewów między wysokimi metalowymi konstrukcjami świecił jasny księżyc. Policjanci przedzierali się przez kolczaste krzaki na wierzch nasypu, za nimi szli niecierpliwi tancerze itancerki w„kantowskich” kostiumach, ekspedycję zamykała grupka jakichś pięciu albo sześciu najbardziej ciekawskich widzów; byłem wśród nich ja. Na górze na torach policjanci na chwilę bezradnie się zatrzymali, członkowie zespołu biegali wobie strony po podkładach, białe kostiumy jaśniały wblasku księżyca. Apercepcja Transcendentalnapotknęła się owielką mutrę sterczącą zszyny ibiadoliła, że zwichnęła nogę wkostce, Formy Czystej Naoczności starały się udzielić jej pomocy, podczas gdy Materia Zmysłowa radziła policjantom, co powinni zrobić, ibardzo ich tym irytowała. Dziewczyna zgrupy kategorii Czystej Naoczności pobiegła ku jasnej plamie, rysującej się wciemnej gęstwinie, iwróciła zkostiumem Rzeczy Samej wSobie, który uciekając, morderca tutaj najwyraźniej porzucił.

Za nasypem daleko ciągnęła się druciana siatka, aza nią rozpościerała chaotyczna przestrzeń, wktórej znajdowały się warsztaty, magazyny iparkingi ciężarówek; między nimi widać było wysepki ziemi zarosłej suchą trawą ipokrytymi pyłem krzakami. Ktoś zzespołu znalazł dziurę wsiatce itancerze oraz tancerki zebrali się przed nią; niecierpliwie się tłoczyli iwłazili do otworu, chociaż policjanci krzyczeli na nich istarali się ich powstrzymać. Niepokój iciekawość tancerzy opanowały imnie, toteż ustawiłem się wkolejce iprzeszedłem przez dziurę za nimi. Przestrzeń za siatką kolejne ogrodzenia zdrutu lub drewna rozdzielały na mniejsze kwadraty, jakby to była ogromna szachownica. Okazało się, że we wszystkich ogrodzeniach są dziury, toteż mogliśmy chodzić po całym obszarze, zjednego pola na drugie, jakbyśmy byli ruchomymi figurami jakiejś szalonej gry. Chodziłem razem zinnymi prawie przez godzinę, potykałem się ozardzewiałe, zarosłe trawą części maszyn iprzeciskałem między dwoma stosami drewnianych palet nałożonych jedna na drugą; zza ogromnych bębnów po kablach, nieruchomych maszyn iwysokich stert pustaków idesek wświetle księżyca wynurzały się dziewczęta wbiałych szatach imężczyźni wubraniach zkolorowych szmatek, kilka razy natykałem się na kulejącą fioletową postać, czasem zaś na zafrasowanego policjanta wmundurze. Mordercy oczywiście nie znaleźliśmy; oprócz kostiumu wgęstwinie nie zostawił po sobie żadnego śladu.

5. śledztwo.Już rano na internetowych serwerach pojawiły się pierwsze informacje ostrzale wteatrze, następnego dnia pisano omorderstwie także wgazetach, może pan pamięta.

Powiedziałem, że już ani internetowych, ani papierowych gazet nie czytam. Martin przyjął to do wiadomości imówił dalej:

– Okazało się, że trup na widowni to Petr Quas, dosyć znana postać świata biznesu, członek kilku rad nadzorczych ikierownictwa grupy finansowej Phoenix. Zaskoczyło mnie to, takich widzów na awangardowym spektaklu baletowym się nie spodziewałem. Wistocie miał trzydzieści osiem lat – także po śmierci wyglądał na znacznie młodszego, niż był rzeczywiście. Wkieszeni jego marynarki znaleziono list bez podpisu, napisany dużymi literami wyciętymi zczasopism. List wsłowach nieznoszących sprzeciwu zapraszał go na przedstawienie Krytyki czystego rozumu; do listu był zapewne dołączony bilet na miejsce wpierwszym rzędzie… Gdzieś przeczytałem, że Quas, kiedy miał dwadzieścia dwa lata, opublikował tomik wierszy, potem jednak porzucił poezję ipoświęcił się pisaniu tekstów popularnych piosenek. Jego kariera biznesmena zaczęła się przed dwunastu laty, kiedy to zkilkoma przyjaciółmi zshow-biznesu założył wydawnictwo muzyczne. Jak się zdaje, nie porzucił całkowicie pisania; jedno zpism odkryło, że Quas jest współautorem scenariusza amerykańskiego filmu, thrillera science fiction pod tytułem Larwa, który wlecie miał premierę wStanach Zjednoczonych; jedną zpostaci filmu miał być podobno Jan Evangelista Purkyně. Wtedy myślałem, że dziennikarz coś przekręcił albo że sobie zażartował – cóż czeski dziewiętnastowieczny uczony miał do roboty wamerykańskim filmie science fiction? Nie przypuszczałem, że ten osobliwy film zobaczę po wakacjach wpewnym rzymskim kinie iże będę się nad nim mocno zastanawiał.

Kolejnego dnia pojawiła się wgazetach zaskakująca informacja: zabity był przybranym bratem Tomáša Kantora, autora baletu. Przy tej okazji roztrząsano szczegóły śmierci Kantora; dowiedziałem się, że jego ciało we wrześniu zeszłego roku znaleźli wsieci pośród ryb tureccy rybacy na wodach przybrzeżnych koło miasta Bodrum (jest to turecka nazwa starożytnego Halikarnasu). Ktoś zadał Tomášowi Kantorowi trzynaście ciosów sztyletem wpierś ibrzuch, wokół nóg znaleziono resztki sznura, którym zapewne przywiązano do jego ciała obciążenie.

Niemniej policja chyba nie uważała, że morderstwo wTurcji imorderstwo na przedstawieniu baletowym wjakikolwiek sposób wiążą się ze sobą. Na miesiąc przed śmiercią Quasa przez głowę innego bogacza przeleciała kula zbroni jakiegoś snajpera, ana tydzień przed morderstwem wteatrze rozleciał się na kawałki samochód wmomencie, kiedy wsiadł do niego właściciel jakiegoś klubu futbolowego iprzekręcił kluczyk, by włączyć silnik. Prowadzący śledztwo najwyraźniej uznali, że śmierć Quasa doskonale pasuje do tego łańcucha jako kolejne ogniwo, zwłaszcza że – jak się okazało – istniały jakieś kontakty handlowe między oboma zabitymi iPhoenix Group. Hipotezę tę zdawał się potwierdzać fakt, ze Quas tak łatwo przyjął anonimowe zaproszenie na spektakl wŻółwiu. Oczekiwał, że chce znim rozmawiać ktoś, kto wie nazbyt dużo ojego interesach? Wkontaktach między Phoenix Groupioboma zabitymi nikt jednak nie zdołał znaleźć nic bezprawnego czy nawet choćby trochę podejrzanego, nie odkryto też żadnych wątpliwych interesów, wktóre Quas byłby wplątany.

Dziennikarze zajmowali się tą sprawą przez kilka dni. Przypuszczam, że początkowo byli zachwyceni; przestępcy na ogół nie odznaczają się darem oryginalności stylu iniewiele uwagi poświęcają formalnej stronie swoich wyczynów, aoto teraz wkońcu pojawiło się wyrafinowane dzieło, tak niepodobne do żadnego innego. Zauważyłem jednak, że wtekstach omorderstwie szybko zaczęło się pojawiać jakieś rozdrażnienie, wynikające chyba ztego, że żurnaliści nie wiedzieli, co mają ztak niezwykłą zbrodnią począć: tak samo jak detektywi nie zdołali zrozumieć języka, wktórym została wyartykułowana, ani zrozumieć jej sensu; wkrótce zaczęli na wydarzenia wteatrze Żółwpatrzeć nieufnie, mniej więcej tak, jak miłośnik pejzażyków patrzy na obraz modernistyczny. Znali pięć albo sześć schematów morderstw, które wdotychczasowych tekstach ozbrodniach im wystarczały, ipróbowali je zastosować również teraz, ale do zdarzenia wteatrze żaden znich nie pasował. Odetchnęli więc zulgą, kiedy piątego dnia po śmierci Quasa znaleziono zwłoki przedsiębiorcy wplątanego wkilka afer związanych zoszustwami ikorupcją iprzyjaźniącego się zkuzynami ikuzynkami znanych polityków – to była zbrodnia, do której wskrytości ducha tęsknili; morderca niczego nie zaniechał, wpomyśle iwsposobie jego realizacji pojawiły się wszystkie motywy, które należą do gatunku „morderstwo bogatego finansisty”. Toteż dziennikarze zostawili zabójstwo wteatrze irzucili się na nowe wydarzenie; teraz mogli wynagrodzić sobie cierpienia, jakich przysporzyła im nazbyt awangardowa iniezrozumiała zbrodnia. Ozabójstwie Petra Quasa gazety szybko zapomniały, apotem zapomniano onim wogóle.

Śledztwo oczywiście jeszcze jakiś czas trwało. Policjanci zapisali wŻółwiunazwiska iadresy wszystkich obecnych na przedstawieniu. Mnie wezwali na komisariat kilka dni po zabójstwie. Czekałem prawie dwie godziny wdługim, jasnym, nieprzyjemnie pachnącym korytarzu zwysokimi oknami wychodzącymi na podwórze, na drewnianych ławach siedziało chyba dziesięć osób; rozpoznałem trzy lub cztery twarze, które widziałem na przedstawieniu. Niektórzy kartkowali kolorowe czasopisma, ale większość tylko patrzyła wprzestrzeń; czasami wciszy dzwoniła komórka, po czym dawała się słyszeć stłumiona rozmowa; niekiedy ktoś wstawał, przez chwilę chodził do końca korytarza izpowrotem, apotem znowu siadał. Od czasu do czasu otwierały się drzwi któregoś zpomieszczeń imęski głos wywoływał kolejne nazwisko. Dziewczyna zkręconymi rudymi włosami, która siedziała naprzeciw mnie iprzez cały czas wertowała skrypty, wpewnej chwili uniosła głowę iprzez moment widziałem niezwykle blade oblicze zkilkoma piegami na nosie; przypomniałem sobie, że jest to studentka, którą widywałem na korytarzach budynku naszego wydziału iktórą dostrzegłem także wŻółwiu;ktoś mi mówił, że studiuje historię sztuki.

Kiedy wkońcu usłyszałem swoje nazwisko, wszedłem do małego pokoju; niemal całą powierzchnię zajmowało sfatygowane biurko, na którym stał wiekowy komputer. Wystarczyło mi spojrzeć na twarz policjanta, który za biurkiem tym siedział, by stwierdzić, że sprawa irytuje go nie mniej niż praskich dziennikarzy. To, jak mnie pytał, potwierdziło moje wrażenie, że ma mordercy bardzo za złe niekonwencjonalny styl, który ten wprowadził do dziedziny zbrodni. Policjant, jak się zdaje, uważał za oczywiste, że zbrodnia iśledztwo stanowią elementy gry, mającej swoje zasady, których powinna się trzymać zarówno strona przestępców, jak istrona policjantów, toteż samowolne ich naruszenie uważał za niedopuszczalną nieodpowiedzialność. Przesłuchanie miało charakter raczej formalny, policjant nie oczekiwał, że ja albo którykolwiek zwidzów powiemy mu coś istotnego, inajwyraźniej nawet nie wiedział, oco należałoby pytać.

Kiedy już miałem odejść, zadał mi jeszcze pytanie, które uważał chyba za nieoficjalne: „Skoro pracuje pan wkatedrze filozofii, czy mógłby mi pan powiedzieć, co to jest ta rzecz sama wsobie?”. Wyjaśniłem mu, że według Kanta jest to coś, co pozostaje niezależne od wszystkich sposobów, jakimi uchwytujemy rzeczywistość, ico wobec tego jest dla nas całkowicie niepoznawalne. Śledczy westchnął izaczął coś powoli dwoma palcami wystukiwać na klawiaturze kom-putera.

6. kristýna.Na komisariacie byłem wpiątek, przez całą sobotę iniedzielę pracowałem nad doktoratem. Zauważyłem, że wyobrażam sobie, jak każde zdanie Kanta, które czytałem, zatańczyliby członkowie Flaminga.Pisałem pracę jeszcze wponiedziałek przed południem; po południu wybrałem się na wydział, ponieważ chciałem posłuchać wykładu profesora estetyki zWiednia oamerykańskim ekspresjonizmie abstrakcyjnym. Na miejsce wykładu wyznaczono obszerne jasne audytorium na pierwszym piętrze, zktórego okien widać rzekę iHradczany. Siedziałem na skraju długiej ławy przy drzwiach, słuchałem wykładowcy ispoglądałem przy tym przez okno na Zamekina tramwaje jeżdżące po moście Mánesa. Jeden zwielu profili pochylił się nad blokiem do notatek iznowu ujrzałem twarz dziewczyny, zktórą zetknąłem się wŻółwiu, potem zaś na korytarzu komisariatu; po chwili jej twarz znów znikła jak skrzydło zwijanego wachlarza.

Kiedy wykład się skończył, na korytarzu przed audytorium została jeszcze grupka studentów, którzy dyskutowali opoglądach wiedeńskiego profesora. Wśród nich była dziewczyna zteatru; ci, którzy ją znali, zwracali się do niej „Kristýno”. Dopiero teraz mogłem porządnie przyjrzeć się jej twarzy – wzimnym świetle przez wielkie okna płynącym do środka zpodwórza budynku wydziału. Zdumiała mnie powaga, dająca się wyczytać zrysów tego oblicza, która odróżniała ją od innych studentów. Powaga wypełniała całe kruche ciało dziewczyny; Kristýna stała bardziej wyprostowana niż pozostali, wyglądało to, jakby musiała stale walczyć zjakimś ciężarem, który ją przygniatał; przypomniałem sobie kariatydy na balkonach neorenesansowych kamienic na ulicy, gdzie mieszkam. Miałem wrażenie, że niedawnoprzeżyła coś przykrego iprzeżycie to brzmiało jeszcze wjej ciele jak utwór fortepianowy wpomieszczeniach pustego domu. Mówiła powoli irozważnie, szukała słów; może obawiała się, że przestrzeń, pustą po tragedii, która się wniej rozegrała, splami jakimś głupstwem lub banałem. Pośród wielu gestykulujących rąk jej ręce trwały nieruchome, zwisając wzdłuż ciała, tylko od czasu do czasu, kiedy coś mówiła, budziły się iwypływały wgórę, by pohuśtać się na melodii zdania, apotem znowu wracały pod powierzchnię, wtoń przygnębienia, rezygnacji iwyczekiwania, zktórej wynurzało się ciało Kristýny.

Tajemnica, która rozpościerała się jak ostatnia piana przypływu ipokrywała drobne ruchy ciała, życie palców ipochylenia głowy, silnie mnie pociągała; wyczuwałem, że owa tajemnica dotyczy czegoś smutnego zprzeszłości. Jednocześnie się tej dziewczyny obawiałem; wiedziałem, że gdybym się do niej zbliżył, musiałbym wkroczyć na szczególny obszar, pogrążyć się watmosferze, którą emanowało na wszystko dokoła jej ciało, iże wtedy raczej nie mógłbym zachować przyzwyczajeń swojego dotychczasowego życia, musiałbym poddać się bolesnej przemianie.

Patrzyłem na Kristýnę, starałem się – bez większego sukcesu – odgadnąć szyfry jej twarzy ijej ciała iniezbyt pilnie śledziłem tok rozmowy wgrupce na korytarzu. Dopiero po pewnym czasie zauważyłem, że debata doszła do Jacksona Pollocka; jakiś gorliwy wielbiciel abstrakcjonizmu zarzucał mu, że na jego późnych obrazach znowu zaczynają się pojawiać ludzkie postaci, uważał to za zdradę wspaniałego świata plam ismug. Odezwała się wtedy Kristýna, broniła Pollocka, powiedziała: „To, czy ostatecznie na płótnie pojawi się wir kolorów czy postać, nie zależy od malarza”. Nie miałem żadnego sprecyzowanego poglądu na późną twórczość Pollocka, ale wsporze stanąłem po stronie Kristýny; przypomniałem słowa Anaksymandra, że przeznaczeniem kształtu itego, co bezkształtne, jest bezustanne przechodzenie jednego wdrugie, przy czym ani jedno, ani drugie nie może trwale zwyciężyć iżadnego znich niepodobna uznać za bardziej wartościowe. Kiedy mówiłem, Kristýna po raz pierwszy na mnie spojrzała; próbowałem zwyrazu jej twarzy odgadnąć, czy zauważyła mnie wteatrze albo na komisariacie, ale nic nie dała po sobie poznać. Grupka na korytarzu stopniowo malała ipo chwili cicho, bez pożegnania odeszła też Kristýna. Wybiegłem za nią idogoniłem ją na schodach. Powiedziałem, że chętnie bym znią jeszcze porozmawiał oPollocku, chociaż wowej chwili wcale nie myślałem omalarstwie. Kristýna najwyraźniej nie pragnęła żadnego towarzystwa, ale mi nie uciekła, może czuła obowiązek zakończenia myśli, która na górze na korytarzu tylko na pół się rozwinęła, by potem wzamieszaniu dyskusji gdzieś się zapodziać.

7. cokół pomnika stalina. Wpodcieniach budynku spytałem ją, gdzie mieszka; powiedziała, że idzie na Letną, aja skłamałem, że mi tamtędy po drodze. Rozmawialiśmy omalarstwie; cały czas utwierdzałem się wprzeświadczeniu, że Kristýna rezyduje wjakimś mrocznym ibyć może przerażającym domu przeszłości, iczułem, że na jego próg jedynie wyjątkowo zdołały ją wywabić postaci, które kiedyś lubiła. Dostrzegłem też, że poza tym domem nie czuje się najlepiej iże wkażdej chwili gotowa jest uciec do środka izamknąć za sobą drzwi. Nie słuchałem zbyt uważnie tego, co mówi, starałem się raczej zrytmu imelodii jej zdań dowiedzieć czegoś oniepokojącej budowli, wktórej mieszkała, ojej tajemnicy. Odkryłem jednak równie mało, jak przedtem wyczytałem na korytarzu zgestów dziewczyny. Wdodatku miałem wrażenie, że jej gesty ijej słowa zrodziły się wnajróżniejszych, wzajem do siebie niepodobnych iniewiążących się ze sobą przestrzeniach; byłem tym zbity ztropu, pytałem sam siebie, jaki to dziwaczny pałac ta istota zamieszkuje. Dopiero później miałem dowiedzieć się, wilu światach Kristýna bytowała.

Udawało mi się utrzymywać rozmowę przy życiu na moście Mánesa, przed Akademią Straki, na schodach na Błonia Letenskie. Na górze usiedliśmy na granitowym cokole dawnego pomnika Stalina; Kristýna coś jeszcze mówiła oPollocku; potem nagle zapanowało milczenie. Patrzyliśmy na białe parostatki płynące po rzece ina tramwaje isamochody, które jeździły po moście, na stada turystów w alei Paryskiej; wiedziałem, że wtej chwili Kristýna szykuje się już do powrotu do swego tajnego domu. Obróciłem się więc ku niej ipowiedziałem, że widziałem ją wŻółwiu tego wieczora, kiedy doszło tam do zabójstwa, apotem na komisariacie. Mam nadzieję – dodałem – że nie trzymali jej tam zbyt długo. Nie wspomniała, czy mnie pamięta, czy nie, ale powiedziała, że niestety spędziła wpokoju przesłuchań kilka godzin. To mnie zaskoczyło; czyżby zauważyła wteatrze coś, co śledczym wydało się ważne?

Pokręciła głową: „Myślę, że nie dowiedzieli się ode mnie nic, co mogłoby ich zainteresować”.

Przez chwilę się wahała, apotem dodała: „Trzymali mnie tam tak długo, ponieważ już przed rokiem byłam przesłuchiwana wzwiązku ze śmiercią przybranego brata Quasa iśledczy chyba uznał za rzecz dziwną, że pośród świadków zabójstwa jest ktoś, kto znał brata ofiary, który także został zabity”.

„Znałaś Tomáša Kantora?” – spytałem ze zdumieniem.

„Żyłam znim przez dwa lata. Ale rozstaliśmy się na kilka miesięcy przed jego śmiercią…” – powiedziała.

Spytałem, czy Tomáš Kantor też był taki bogaty jak Petr Quas. Kristýna się uśmiechnęła; Tomáš przez całe życie pracował jako dyspozytor na pętli tramwajowej; zprzybranym bratem zresztą spotykał się rzadko, ona sama Petra Quasa nigdy nie widziała… „To znaczy nie widziałam go nigdy żywego” – poprawiła się. Dowiedziałem się też, że bracia nie mieli ani tego samego ojca, ani tej samej matki; ojciec Tomáša ożenił się zmatką Petra, kiedy ten pierwszy miał lat trzynaście, aPetr orok mniej. Spytałem, czy ma jakieś przypuszczenia co do tego, kto mógł być mordercą Tomáša iPetra. Odpowiedziała, że jest to dla niej taka sama zagadka jak dla innych; Tomáš nie miał żadnych wrogów, nie miał zresztą także żadnych przyjaciół, stykał się wtedy właściwie tylko znią jedną. OPetrze zaś Tomáš mówił, że iwstosunkach biznesowych, iwżyciu prywatnym unikał wszelkich podejrzanych znajomości.

Tomáš Kantor mnie jednak interesował znacznie bardziej niż jego brat; ito nie tylko dlatego, że wchwili gdy Kristýna zdradziła mi, że był jej kochankiem, uświadomiłem sobie swoją zazdrość wobec umarłego. Tej zazdrości zresztą nie pozbyłem się do dzisiaj… Było już dla mnie jasne przynajmniej to, że Kristýna nosi wciele swoje nieszczęście jako osobliwy owoc miłości do Tomáša Kantora. Poprosiłem, żeby mi powiedziała, kim właściwie był – kim był autor baletu, na taneczne ruchy tłumaczącego myśli Krytyki czystego rozumu, człowiek, który ztrzynastu ranami kłutymi skończył wsieci tureckich rybaków, chociaż był ubogi inie miał żadnych wrogów ani żadnych przyjaciół… Kristýna najpierw spojrzała na mnie zprzerażeniem, jakbym złożył jej jakąś bardzo nieprzyzwoitą propozycję. Pomyślałem, że oswoim stosunku do Tomáša znikim jeszcze nie rozmawiała; jednocześnie jednak miałem wrażenie, że rozpaczliwie chce, żeby ją ktoś wjej domu żałoby odwiedził, że chce go oprowadzić po jego pomieszczeniach iopowiedzieć mu orzeczach, które się tu wydarzyły.

Powiedziałem Martinowi, że ma chyba zKristýną coś wspólnego, przynajmniej tak mi się wydaje; najwyraźniej także ion miewa trudności, kiedy ma rozstrzygnąć między potrzebą chronienia swojej tajemnicy ipragnieniem zwierzenia jej komuś.

Martin tylko się uśmiechnął iciągnął opowieść.

– Kristýna patrzyła wdół na dachy miasta, apotem powiedziała, nie obracając nawet ku mnie głowy: „Poznałam Tomáša trzy lata temu na pętli tramwajowej…”. Wmelodii tego zdania niewyraźnie odzywała się już cała długa, dotąd nieznana mi fabuła, było to tak, jakby na szczycie góry otwarł się widok na zarysy krajobrazu prześwitujące przez mgłę. Na cokole pomnika Stalina Kristýna zaczęła mi opowiadać historię ożyciu Tomáša Kantora. Tego dnia poznałem jego dzieciństwo, októrym, jak się zdaje, Tomáš często myślał ioktórym wiele razy zKristýną rozmawiał. Kiedy potem poprosiłem ją, żeby kontynuowała opowieść następnego dnia, już się nie wzbraniała. Spotykaliśmy się przez trzy tygodnie codziennie po południu, na ogół wogródkach knajpek na Letnej, iKristýna opowiadała iopowiadała. Pod koniec pierwszego tygodnia przyniosła mi powieść Wilgotne mury, jedyną książkę, którą Tomáš Kantor dokończył, było to siedemset osiemnaście stron wydrukowanych na drukarce komputerowej. Do tego momentu starałem się jeszcze przynajmniej przedpołudniami pracować nad doktoratem, ale potem zrezygnowałem; codziennie przed obiadem czytałem powieść Kantora, apo południu pędziłem spotkać się zKristýną isłuchałem opowieści odziejach jej kochanka. Nie byłem wstanie zajmować się niczym innym, ciągle musiałem myśleć ożyciu człowieka, którego nigdy nie widziałem nawet na fotografii, chociaż życie to większości ludzi musiałoby się wydać niezbyt ciekawe iniezbyt barwne, musiałem też myśleć obiografiach kilku postaci stworzonych przez niego na potrzeby powieści.

Przez ten czas dowiedziałem się, że dziwna budowla, wktórej mieszka Kristýna, to właściwie ogromne muzeum Tomáša Kantora, galeria, gdzie znajdują się obrazy jego życia ijego dzieła; czułem się dumny, że jestem jedynym zwiedzającym, jakiego kiedykolwiek wpuściła do środka. Była przewodniczką po tej skomplikowanej budowli izarazem postacią widoczną na wielu obrazach; aja musiałem myśleć oosobliwym losie, który postanowił, że ta cicha dziewczyna stanie się właścicielką tak niesamowitego muzeum, po którego korytarzach błąkała się przez wiele miesięcy sama, aż pośród jego obrazów iwidm też stawała się obrazem iwidmem; zrozumiałem, dlaczego bała się zwiedzających idlaczego jednocześnie pragnęła móc pokazać komuś te korytarze isale poświęcone umarłemu, pragnąc też, żeby ktoś dzielił znią ich dręczący ogrom idręczącą pustkę. Iwszystkie opowieści jak kryształy tworzyły się zdrżącego, zdumionego ismutnego prądu jej głosu, akiedy się już przede mną wcałej pełni pojawiły, znów się wnim rozpuszczały, wsączały się wto, co je zrodziło, wszystkie historie więc doprowadzały mnie zpowrotem do Kristýny, zmieniały się waurę, którą promieniowało jej ciało…

tomáš i petr I

1. ojciec.Martin zamilkł irozejrzał się wokół siebie; miałem wrażenie, że przed jego oczyma na chwilę obraz ogródków knajpek na Letnej nałożył się na obraz nocnej zatoki. Wtawernie niektórzy goście już płacili iodchodzili, żeby położyć się spać, ale wciąż siedziało tu sporo ludzi.

– Wczasie kiedy poznała Tomáša, Kristýna mieszkała na peryferiach ico rano jeździła na uniwersytet zostatniego izarazem pierwszego przystanku tramwaju. Koło pętli stał niski domek, azjego dachu wyrastała spiczasta, ztrzech stron przeszklona wieżyczka: widziała wniej za każdym razem za odbiciami nieba twarz mniej więcej trzydziestopięcioletniego mężczyzny, który siedział na obrotowym krześle na kółkach przed jakąś tablicą zdźwigienkami ikolorowymi guzikami; Kristýna od początku miała wrażenie, że patrzy na rakietę międzyplanetarną domowej roboty wchwili tuż przed startem, niemniej przez pół roku, przez które chodziła na przystanek, wieżyczka nigdzie nie poleciała. Szybko zauważyła, że astronauta wswojej kabinie codziennie odgrywa zagadkowe sceny: przez większość czasu pochylał się nad zeszytem leżącym na pulpicie pomiędzy guzikami ipowoliwskupieniu coś wnim pisał. Kiedy nadjeżdżał tramwaj albo kiedy na tablicy zapalało się kolorowe światełko, błyskawicznie odpychał się iodjeżdżał na krześle na drugi koniec deski, gdzie naciskał różne guziki izapisywał coś wwielkiej księdze, tym razem jednak niewiarygodnie szybko; po chwili jechał krzesłem zpowrotem na pierwotne miejsce iwracał do pisania wzeszycie. Końcowy przystanek znajdował się za ostatnimi domami ulicy między wysokimi drewnianymi ogrodzeniami imało kto tu wsiadał, toteż Kristýna imężczyzna wwieżyczce często byli jedynymi ludźmi na sporym obszarze. Po pewnym czasie mężczyzna zauważył Kristýnę ikiedy pojawiała się na przystanku, zawsze do siebie machali; trwało to kilka miesięcy.

Potem Kristýna spotkała astronautę na jakiejś wystawie; nie mogła się powstrzymać ispytała go orytuały, które odprawia wwieżyczce. Tego dnia niczego się onich nie dowiedziała, bo wykręcił się żartem, tłumaczył jej, że wieżyczka jest naprawdę wierzchołkiem szybu dwustumetrowej głębokości, który na dole prowadzi do kopalni diamentów; jest ona całkowicie tajna, górnikom nie wolno mówić o