Strona główna » Obyczajowe i romanse » Podróże bliższe i dalsze, czyli urok komunikacyjnych staroci

Podróże bliższe i dalsze, czyli urok komunikacyjnych staroci

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0263-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Podróże bliższe i dalsze, czyli urok komunikacyjnych staroci

Dziś budzą pobłażliwy uśmiech lub nostalgiczną zadumę. Są zabytkami przeszłości, obiektami kolekcjonerskimi, często turystyczną atrakcją. A przecież niecałe sto pięćdziesiąt lat temu kareta, dorożka, tramwaj konny, automobil były w powszechnym użyciu. Świat żył wtedy w innym tempie. Podróż „do wód” trwała kilka dni, a zwykły wypad do podmiejskiego kurortu stawał się prawdziwą wyprawą. Wróćmy do tamtych czasów, poddajmy się nastrojowi stwarzanemu przez stukot końskich kopyt i gazowe latarnie, wsłuchajmy się w muzykę kół wagonów Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, pozwólmy, by owiał nas wiatr historii.

Polecane książki

Nagrodzone prestiżową National Book Critics Circle Award "Buntowniczki" przedstawiają porywającą historię dwóch niezwykłych kobiet, Mary Shelley, autorki kultowego "Frankensteina", oraz jej matki, Mary Wollstonecraft – angielskiej prekursorki feminizmu. Obydwie zyskały sławę jako pisarki, pokochały ...
Miasto w Polsce podobne pozostałym, licealna klasa jakich wiele, ludzie, jakich tysiące i siedemnastoletnia dziewczyna: zwykła, lecz Inna. Ewa Draga z maestrią balansuje między starożytnym mitem a powieścią dla młodzieży. Zwykła historia nastoletniej miłości w niezwykłych okolicznościach - kiedy...
Pod maską nocy to zbiór wybranych wierszy, które były publikowane w Internecie, antologii i tomikach, oraz wierszy, które nigdzie się wcześniej nie ukazały....
Opis przejścia do gry Dragon Age: Inkwizycja ma do zaoferowania bardzo szczegółowe omówienia wszystkich zadań dostępnych w produkcji studia BioWare. W pierwszej części tego poradnika zamieszczone zostały dokładne opisy głównych questów, czyli misji wykonywanych w ramach przechodzenia głównego wątku ...
Obecnie prowadzenie działalności gospodarczej bez komputera wydaje się rzeczą niemożliwą. Dlatego transakcje zakupu tych składników majątku są właściwie standardem. Zakup (nabycie) komputera nie jest jednak pozbawiony wątpliwości związanych z jego rozliczeniem. Publikacja zawiera wszystkie niezbędne...
Krótkie utwory zawarte w tej książce – co by o nich nie sądzić – nie pozostawiają czytelnika obojętnym. W zależności od jego wrażliwości mogą wzbudzić różne reakcje i emocje; na pewno skłaniają do refleksji nad ponadczasowymi i ważnymi dla wszystkich tematami: życia w relacji do ludzi i otaczającego...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Stanisław Milewski

Opra­co­wa­nie ‌gra­ficz­ne: ‌An­drzej Ba­rec­ki ‌

Re­dak­cja: ‌Anna ‌Ku­bal­ska ‌

Ko­rek­ta: Jo­lan­ta Ro­so­siń­ska

Na okład­ce ‌i ob­wo­lu­cie wy­ko­rzy­sta­no:

Źró­dła ‌zdjęć i ilu­stra­cji: ‌Bi­blio­te­ka ‌Na­ro­do­wa, ‌

Bi­blio­te­ka Pu­blicz­na ‌m. ‌st. ‌War­sza­wy, ‌

ar­chi­wum ‌au­to­ra, ar­chi­wum ‌Iskier

Co­py­ri­ght © by ‌Sta­ni­sław Mi­lew­ski, ‌2006

Co­py­ri­ght © by ‌Wy­daw­nic­two ISKRY, War­sza­wa ‌2006 ‌

ISBN ‌978-83-244-0263-2

Wy­daw­nic­two ISKRY

ul. ‌Smol­na 11, ‌00-375 War­sza­wa

e-mail: ‌iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Sprze­daż ‌wy­sył­ko­wa ‌i dys­try­bu­cja:

Do­bra 28 ‌sp. z o.o.

ul. ‌Ka­ba­re­to­wa 21, 01-942 ‌War­sza­wa

tel. (0-22) 864-95-17

Skład ‌wersji ‌elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Od autora

Wy­ja­śnić ‌war­to na wstę­pie, że ‌w książ­ce tej ‌– do­ty­czą­cej ‌przede ‌wszyst­kim War­sza­wy ‌– mniej po­świę­ci ‌się miej­sca ‌we­wnątrz­kra­jo­wym ‌czy ‌też za­gra­nicz­nym wo­ja­żom nie­gdy­siej­szych ‌miesz­kań­ców sto­li­cy, ‌a wię­cej ‌ich po­ru­sza­niu ‌się po ‌mie­ście i nie­zbyt da­le­ko ‌poza ‌jego ‌ro­gat­ka­mi. Wziąć trze­ba ‌pod uwa­gę, że dla ‌XIX-wiecz­ne­go miesz­kań­ca Sta­re­go Mia­sta ‌od­le­głą po­dró­żą była ‌zie­lo­no­świąt­ko­wa wy­pra­wa do ‌Lasu ‌Bie­lań­skie­go, ‌nie­dziel­na wy­ciecz­ka z ro­dzi­ną ‌do Pra­do ‌na Sa­skiej ‌Kę­pie, z prze­pra­wą ‌przez Wi­słę wy­na­ję­tą ło­dzią, czy wresz­cie uczest­nic­two w we­se­lu na Mo­ko­to­wie, któ­ry wte­dy znaj­do­wał się da­le­ko poza mia­stem.

Mowa więc bę­dzie o dy­li­żan­sach pocz­to­wych i o ko­lei, ale wię­cej uwa­gi po­świę­ci się kon­nym do­roż­kom i ta­kimż tram­wa­jom, omni­bu­som i „do­roż­kom sa­mo­cho­do­wym”, jak jesz­cze przed ostat­nią woj­ną ma­wia­no na tak­sów­ki, no i, oczy­wi­ście, wszel­kim no­win­kom tech­nicz­nym, w któ­re ob­fi­to­wać za­czął schy­łek wie­ku pary i elek­trycz­no­ści oraz po­czą­tek ubie­głe­go stu­le­cia.

Czy­tel­nik nie znaj­dzie tu jed­nak ani usys­te­ma­ty­zo­wa­nej wie­dzy o po­jaz­dach, ani hi­sto­rii ich ro­dza­jów; nie po­zna też szcze­gó­łów tech­nicz­nych do­ty­czą­cych ich bu­do­wy. Książ­ka trak­tu­je ra­czej o hi­sto­rii oby­cza­jów, a nie o dzie­jach tech­ni­ki. Nie za­do­wo­li, być może, wszyst­kich Czy­tel­ni­ków, da­le­ko jej bo­wiem do wy­czer­pa­nia te­ma­tu. Au­tor sta­rał się je­dy­nie po­ka­zać na pod­sta­wie wy­bra­nych pa­mięt­ni­ków, do­nie­sień daw­nych dzien­ni­ka­rzy i ga­ze­to­wych re­la­cji, czym i jak po­dró­żo­wa­no. Ze­brał tak­że po­nad trzy­sta ilu­stra­cji z epo­ki, ale wy­ko­rzy­stać dało się nie­ste­ty tyl­ko pew­ną ich część. Książ­ka nie ma am­bi­cji na­uko­wych; jest re­por­ta­żem z po­dró­ży „rze­mien­nym dy­sz­lem” po hi­sto­rii ko­mu­ni­ka­cji.

Dzię­ku­ję przede wszyst­kim Pre­ze­so­wi Wy­daw­nic­twa Iskry, Panu Dok­to­ro­wi Wie­sła­wo­wi Uchań­skie­mu, któ­ry jest zresz­tą spi­ri­tus mo­vens tej książ­ki, pod­pi­sał bo­wiem umo­wę na jej wy­da­nie już wte­dy, gdy ry­so­wał się tyl­ko bar­dzo ogól­ny pro­jekt; zmu­si­ło to au­to­ra do jej na­pi­sa­nia mimo nie­moż­li­wych do prze­wi­dze­nia trud­no­ści. Dzię­ku­ję też Dy­rek­to­ro­wi Wy­daw­nic­twa, Panu Krzysz­to­fo­wi Ob­łuc­kie­mu, za to, że wło­żył bar­dzo dużo ser­ca w pięk­ne i sta­ran­ne jej wy­da­nie, Pani Re­dak­tor An­nie Ku­bal­skiej za pro­fe­sjo­nal­ny osta­tecz­ny szlif, a tak­że Panu An­drze­jo­wi Ba­rec­kie­mu, że nadał książ­ce in­te­re­su­ją­cy i nie­ba­nal­ny kształt.

Po­nad­to dzię­ku­ję Pa­niom z czy­tel­ni var­sa­via­nów Bi­blio­te­ki Pu­blicz­nej na Ko­szy­ko­wej, a zwłasz­cza Pani Jo­an­nie Ja­szek-Bie­lec­kiej, za życz­li­wą po­moc; dzię­ku­ję tak­że Pa­niom z Za­kła­du Re­pro­gra­fii i Di­gi­ta­li­za­cji Bi­blio­te­ki Na­ro­do­wej: Han­nie Wró­blew­skiej i Jo­lan­cie Ko­tu­ni, oraz Panu Ada­mo­wi Dziu­rzyń­skie­mu z Za­kła­du Zbio­rów Mi­kro­fil­mo­wych Bi­blio­te­ki Na­ro­do­wej. Osob­ne sło­wa wdzięcz­no­ści na­le­żą się mo­jej Żo­nie, Ire­nie, któ­ra wy­ka­zy­wa­ła dużo wy­ro­zu­mia­ło­ści i cier­pli­wo­ści, gdy pi­sa­łem tę książ­kę, a jesz­cze wię­cej, gdy o niej roz­pra­wia­łem. Za­wsze mo­głem li­czyć na Jej po­moc, gdy to tyl­ko było moż­li­we.

Karetąi rzemiennymdyszlem

W dzi­siej­szych cza­sach sno­bi­stycz­ni wła­ści­cie­le eks­klu­zyw­nych aut li­cy­tu­ją się, kto ma cen­niej­szy i bar­dziej wy­szu­ka­ny sa­mo­chód, po­dob­nie w XVIII wie­ku – za­cho­wu­jąc od­po­wied­nie pro­por­cje – lu­dzie bo­ga­ci za­da­wa­li szy­ku, po­ka­zu­jąc się w kosz­tow­nych ka­re­tach. Im bar­dziej były zdob­ne i cią­gnię­te przez moż­li­wie naj­więk­szą licz­bę koni, tym po­wód do pu­sze­nia się by­wał więk­szy.

Tę przy­wa­rę ma­jęt­nych sno­bów już w dru­giej po­ło­wie XVII wie­ku pod­chwy­cił sta­ro­pol­ski sa­ty­ryk, Wa­cław Po­toc­ki. „O czym­że Pol­ska my­śli i we dnie, i w nocy? Żeby sześć za­przę­ga­no koni do ka­ro­cy!” – drwił w wier­szu Zbyt­ki pol­skie. W in­nym po­ema­cie uty­ski­wał na mod­ni­sia, któ­ry „trzy lata ko­la­są parą jeź­dził koni, dziś mu trze­ba ka­ro­cę, sze­ści fre­zów [koni fry­zyj­skich – S.M.] do niej”. Li­cy­to­wa­no się też na ilość. Wie­lu ary­sto­kra­tów trzy­ma­ło we wła­snych po­wo­zow­niach – za­rów­no w sto­li­cy, jak iw swych ro­do­wych do­brach – kil­ka, a na­wet kil­ka­na­ście róż­ne­go typu po­jaz­dów. Mniej ma­jęt­ni wy­prze­da­wa­li się, by ku­pić ka­re­tę – o nie­ja­kim szam­be­la­nie Igna­cym Ry­chłow­skim po­wia­da­no w War­sza­wie, że jeź­dzi po mie­ście swą ostat­nią wio­ską.

Ruch ulicz­ny na pla­cu Zam­ko­wym

Ka­ro­ca dwu­przęż­na pa­rad­na (1774 rok)

„Wi­dzę, iże w ka­re­tach ko­cha­ją się damy” – wy­tknął tę sła­bost­kę ko­bie­tom We­spa­zjan Ko­chow­ski. To wła­śnie one – żony i ko­chan­ki – naj­czę­ściej pro­wo­ko­wa­ły do kup­na co­raz to now­szych mo­de­li. Była to ce­cha trwa­ła, cze­go wiek póź­niej do­wo­dzi bi­skup Igna­cy Kra­sic­ki. Ta­kie oto sło­wa wło­żył w usta mał­żon­ka Żony mod­nej: „Wy­jeż­dża­my do domu. Jej­mość w złych hu­mo­rach: – Czym po­je­dziem? – Ka­re­tą. – A nie na re­so­rach? Da­liż ja po re­so­ry. Szczę­ściem kasz­te­la­nic, co ka­re­tę an­giel­ską spro­wa­dził z za­gra­nic, zgrał się do sze­lą­ga. Ku­pi­łem”.

Po­dob­nie było w pierw­szej po­ło­wie XIX wie­ku. Alek­san­der Błę­dow­ski, człek woj­sko­wy, chciał za­im­po­no­wać świe­żo po­ślu­bio­nej żo­nie z wyż­szych sfer, hra­bian­ce Hen­rie­cie Dzia­łyń­skiej. „Po obie­dzie – jak wspo­mi­na­ła w Pa­miąt­ce prze­szło­ści – do ko­cza an­giel­skie­go ka­zał za­prząc (…) czte­ry ko­nie an­gli­zo­wa­ne gnia­de, ro­słe, w cho­mą­tach ślicz­nych an­giel­skich, a kocz jak czół­no for­mę miał, na bia­ło la­kie­ro­wa­ny, ama­ran­to­wym suk­nem wy­bi­ty. Do ka­ry­kla [tak zwa­no wów­czas lek­ki po­wóz, w któ­rym stan­gret sie­dział z tyłu – S.M.] na dwóch ko­łach tak­że pięk­ne­go ko­nia za­przę­gli. Ci pa­no­wie sami się po­wo­zi­li, a my z Ane­tą ko­czem prze­jeż­dża­ły­śmy się. Umia­łam wte­dy czuć przy­jem­ność z uży­wa­nia i po­sia­da­nia pięk­ne­go ekwi­pa­żu”.

Po la­tach twier­dzi­ła: „Ze zgor­sze­niem mło­dych nie uwa­żam na za­prząż, a prze­jażdż­ki spa­ce­ro­we nic nie ba­wią”. Ba, ale po­gor­szył jej się znacz­nie do­tych­cza­so­wy po­ziom ży­cia w ma­jąt­ku, te­raz już na Wo­ły­niu. „Do go­spo­dar­stwa za­bie­rał się mój mąż – wspo­mi­na­ła – a że go­tów­ka prze­cho­dzi­ła to na dłuż­ki jesz­cze ka­wa­ler­skie, to na kar­tecz­ki [ileż to ka­ret i koni w nie prze­gra­no! – S.M.], więc za­mie­niał ka­ry­ki na ko­tły go­rzel­nia­ne, a cug sze­ścio­kon­ny an­gli­zo­wa­nych ska­ro­gnia­dych koni za sta­do dwu­dzie­stu kil­ku kla­czy. (…) Z tym wszyst­kim zo­sta­ły nam jesz­cze pię­cio­kon­na za­prząż kra­kow­ska z dzwo­necz­ka­mi i w ke­re­zji ha­fto­wa­nej fur­ma­ni i sied­mio­kon­na ru­ska za­prząż z bro­da­czem w czek­ma­nie, do do­roż­ki, li­nij­ki i wó­zecz­ków ko­nie i wierz­cho­wych mnó­stwo”; aku­rat wy­star­cza­ją­co, by jeź­dzić wła­sny­mi po­jaz­da­mi do Wied­nia, Karls­ba­du, Ode­ssy, nie mó­wiąc już o od­wie­dza­niu ro­dzi­ny i są­sia­dów.

Przed kra­kow­ską karcz­mą (1878 rok)

Wszy­scy sta­ra­li się zresz­tą za­pew­nić so­bie mi­ni­mum trans­por­to­we, nie­raz wca­le po­kaź­ne. Wspo­mi­na­ją­cy te same cza­sy Hen­ryk Go­le­jew­ski w Pa­mięt­ni­ku pi­sze, że jego wuj Sta­ni­sław „daw­ny wo­lan­cik żony za­mie­nił na ka­re­tę i parę po­jaz­dów war­szaw­skie­go wy­ro­bu”; no­ta­be­ne ucho­dzi­ły one wów­czas za cał­kiem nie­złe, je­śli nie naj­lep­sze.

Prócz ko­biet do czę­stej „zmia­ny mo­de­lu” skła­nia­ła pre­sja śro­do­wi­ska. „Kto z oszczęd­nych za­ży­wał ka­re­ty, któ­ra już z mody wy­szła, ale była jesz­cze moc­na i wy­god­na, urą­ga­li się z nie­go mod­ni utra­cju­szo­wie, mó­wiąc o nim, że jeź­dzi ko­ra­biem No­ego” – za­pi­sał świa­dek epo­ki, ksiądz Ję­drzej Ki­to­wicz, w Opi­sie oby­cza­jów za pa­no­wa­nia Au­gu­sta III.

Ka­re­ta an­giel­ska, o ja­kiej ma­rzy­ła każ­da żona mod­na, ucho­dzi­ła za naj­lep­szą przez całą dru­gą po­ło­wę XVIII wie­ku. Do do­bre­go jed­nak tonu na­le­ża­ło mieć stan­gre­ta Fran­cu­za. Nie­któ­rzy ma­gna­ci, wie­trząc do­brą ko­niunk­tu­rę, za­czę­li do swych mia­ste­czek spro­wa­dzać cu­dzo­ziem­skich maj­strów i urzą­dzać – we­dług świa­dec­twa

An­to­nie­go Ma­gie­ra – „kuź­ni­ce bar­dzo przed­nie” wy­twa­rza­ją­ce ka­re­ty.

„Że jed­nak we wszyst­kim prze­wa­żał gust cu­dzo­ziem­ski – pi­sze inny ów­cze­sny au­tor – prze­to zro­bio­ne w kra­ju po­wo­zy, by też naj­lep­sze, tra­ci­ły na­tych­miast swój sza­cu­nek, sko­ro się do­wie­dzia­no, iż były stwo­rze­nia­mi kra­jo­wy­mi”. Za­miast więc da­wać im ro­dzi­mą mar­kę – kła­dli na „ka­ro­se­rii” ozna­ko­wa­nie lon­dyń­skie, ber­liń­skie, pa­ry­skie czy też wie­deń­skie. Po­dob­nie ro­bi­li maj­stro­wie gdań­scy, wy­sy­ła­jąc wi­śla­ny­mi szku­ta­mi do sto­li­cy swe po­wo­zy, ską­di­nąd wca­le nie naj­gor­sze i uży­wa­ne już od XVII wie­ku.

– A dłu­goż tam jesz­cze bę­dzie­cie od nas obie­ra­li ko­pyt­ko­we?– Ha, póki pa­no­wie, będą mie­li ko­py­ta…– Pa­trzaj jaki dow­cip­ny! A wie­le już na­li­czy­łeś ko­pyt przy swo­ich ro­gat­kach ty mą­dra­lo!– Pań­skie pięć­set­ne…– Ma­ciek! Jedź­że do dja­bła, cze­go sto­isz i ga­pisz się!!!

Do­pie­ro przy­by­ły do War­sza­wy w 1768 roku sio­dlarz To­masz Mi­chał Dan­gel (1742-1808), no­bi­li­to­wa­ny przez Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta miesz­cza­nin pru­ski, któ­ry wy­uczył się w Lon­dy­nie sztu­ki bu­do­wa­nia po­wo­zów, prze­ła­mał tę modę na cu­dzo­ziemsz­czy­znę i spra­wił, że wy­twa­rza­ne przez nie­go ka­re­ty zy­ska­ły naj­wyż­sze oce­ny. On sam do­ro­bił się wiel­kie­go ma­jąt­ku, któ­ry sza­co­wa­ny był w pierw­szej de­ka­dzie XIX wie­ku na nie­mal 1,5 mi­lio­na zło­tych pol­skich.

Na roz­staj­nej dro­dze (1881 rok)

Nie­wiel­ki warsz­tat przy Ry­mar­skiej ry­chło zmie­nił się w spo­rą ma­nu­fak­tu­rę na Se­na­tor­skiej. Zna­la­zło tu za­trud­nie­nie oko­ło 300 rze­mieśl­ni­ków, głów­nie miej­sco­wych stel­ma­chów, ko­wa­li, sio­dla­rzy, la­kier­ni­ków, pa­sa­mo­ni­ków i ślu­sa­rzy. „Ci, pra­cu­jąc ra­zem – za­chwy­cał się Inf­lant­czyk Fry­de­ryk Schulz, któ­ry zwie­dzał ów za­kład – byli w sta­nie po­sta­wić po­wóz w nad­zwy­czaj nie do wia­ry krót­kim cza­sie, je­śli­by żą­da­ją­cy nic so­bie go­to­we­go nie mógł wy­brać, gdyż za­wsze było dwa­dzie­ścia do trzy­dzie­stu ekwi­pa­żów na skła­dzie. Naj­now­sze­go sma­ku for­my, ozdo­by, ulep­sze­nia, róż­ne ro­dza­je po­wo­zów rzad­ko kogo nie za­do­wo­li­ły. (…) W Niem­czech nie ma żad­ne­go za­kła­du na taką ska­lę, na­wet fa­bry­ka Kauf­ma­na w Wied­niu w po­rów­na­niu do tej mało jest zna­czą­ca, cho­ciaż wy­ra­bia po­wo­zy sma­kow­ne, trwa­łe, a sprze­da­je one o jed­ną trze­cią ta­niej”.

Po­wóz wiej­ski (1879 rok)

Ka­re­ty upo­wszech­ni­ły się w Pol­sce na do­bre w roz­rzut­nych cza­sach sa­skich. Wzór wów­czas bra­no – pi­sał w Es­te­ty­ce mia­sta sto­łecz­ne­go War­sza­wy cy­to­wa­ny już An­to­ni Ma­gier – „z ka­ret drez­deń­skich, któ­rych pu­dła, za­wsze od dołu eso­wa­to zwę­żo­ne, sny­cer­ską wy­zła­ca­ną ro­bo­tą zdo­biąc kra­wę­dzie, czte­ro­ma lub sze­ścio­ma u góry gał­ka­mi się koń­czy­ła, ze­wnątrz pu­dło ma­lo­wa­no w róż­ne fi­gu­ry ale­go­rycz­ne, we­wnątrz zaś sie­dze­nia ada­masz­kiem, try­pą [tka­ni­ną po­dob­ną do ak­sa­mi­tu – S.M.] lub ak­sa­mi­tem by­wa­ły po­kry­wa­ne”. Za­wie­sza­no je na rze­mien­nych pa­sach, przez co chwia­ło się na boki. Dla­te­go taką ka­re­tę na­zy­wa­no ko­leb­ką.

Na jej stop­niach sta­ło 2 haj­du­ków; trzy­ma­li się drzwi­czek. Nie oni jed­ni: po­jazd z przo­du, z bo­ków i z tyłu ob­wie­szo­ny był haj­du­ka­mi, pa­ju­ka­mi i pa­zia­mi. „Nie tyl­ko za­tem oka­za­łość – twier­dził Ma­gier – ale i po­trze­ba wy­ma­ga­ła uży­cia ca­łe­go cugu, czy­li sze­ściu koni, do prze­wo­że­nia cięż­kie­go po­jaz­du kil­ku­na­stu ludź­mi na­ła­do­wa­ne­go”. Ka­re­tę ota­cza­li nad­to dwo­rza­nie na ko­niach.

„Ka­re­ty wiel­kich pa­nów i kró­lew­skie od wiel­kiej pa­ra­dy – no­to­wał spo­strze­że­nia Ki­to­wicz, któ­ry ta­kie ka­wal­ka­dy wi­dział nie­jed­no­krot­nie na wła­sne oczy – były naj­przód po wiersz­chu rzeź­bą roz­ma­itą, ma­lo­wa­niem chiń­skim, ko­ro­na­mi, czy­li lisz­twa­mi brą­zo­wy­mi, w ogniu suto wy­zła­ca­ny­mi, ad­or­no­wa­ne [przy­ozda­bia­ne – S.M.], w środ­ku zaś ak­sa­mi­tem i ga­lo­na­mi zło­ty­mi suto wy­bi­ja­ne, z okna­mi zwier­cia­dło­wy­mi, a nie­któ­re skła­da­ły się całe z ta­flów zwier­cia­dło­wych w ramy bo gate osa­dzo­nych i z tyłu, i z przo­du, i po bo­kach”.

Ki­to­wi­czow­ski opis ów­cze­snej ka­re­ty, nie­wąt­pli­wie z na­tu­ry, jest tak pe­łen szcze­gó­łów, że mógł­by po­słu­żyć do spo­rzą­dze­nia jej re­pli­ki. Zo­staw­my je na boku, od­no­tuj­my tyl­ko, że „tyl­ne koła były wy­so­kie, przed­nie zaś ni­ziuch­ne dla po­to­czy­sto­ści, ale za to stan­gret mu­siał naj­mniej­szy pień albo ka­mień omi­jać, aby osią przed­nią lub pu­dłem o nie­go nie za­wa­dził. (…) Sta­ra­no się, aby drzwi jak naj­dych­tow­niej były osa­dzo­ne, a to dla­te­go, żeby nie­ła­twie mo­gła się wci­snąć do ka­re­ty woda lub kał [daw­niej bło­to – S.M.], gdy ka­re­ta ni­sko osa­dzo­na przez jaki bród lub ka­łu­żę głę­bo­ką prze­cho­dzi­ła. I kie­dy drzwi były ob­lu­zo­wa­ne, za­wsze się w ta­ko­wym ra­zie bło­ta lub wody do ka­re­ty na­gar­nę­ło, uma­czaw­szy i uwa­law­szy nogi sie­dzą­cym w ka­re­cie jak­by pie­chot­nym, je­że­li z nimi uciec na sie­dze­nia – dla cia­sno­ści wie­lo­ścią osób sie­dzą­cych spra­wio­nej – nie mo­gli albo nie zdą­ży­li”.

Czyż moż­na dzi­siej­szym ję­zy­kiem od­dać tak pla­stycz­nie, jak zro­bił to ksiądz Ki­to­wicz, owo ta­pla­nie się w bło­cie bę­dą­cym wów­czas, z wy­jąt­kiem Sta­re­go Mia­sta i Kra­kow­skie­go Przed­mie­ścia, czymś zwy­czaj­nym w ów­cze­snej sto­li­cy? Rów­nie barw­nie opi­sał gdzie in­dziej no­win­kę tech­nicz­ną, któ­ra cho­ciaż czę­ścio­wo wy­eli­mi­no­wa­ła te nie­do­god­no­ści. Były to że­la­zne re­so­ry, dzię­ki któ­rym pu­dło ka­re­ty pod­nio­sło się do góry.

No­wo­mod­ne po­jaz­dy nie mia­ły już po­szy­cia ze skó­ry, ale były we­dług Ma­gie­ra „opo­ną tyl­ko z płót­na wo­sko­wa­ne­go, czy­li ce­ra­tą czar­ną, ob­szy­wa­ne”. Ce­ra­ta wła­śnie wów­czas we­szła w modę. Ro­bio­no z niej pa­ra­so­le, zwa­ne bal­da­chim­ka­mi, a tak­że wy­kła­da­no nią sto­ły.

Ka­re­ty wą­skie, w któ­rych sie­dzia­ły 2 oso­by na­prze­ciw­ko sie­bie, z fran­cu­ska na­zy­wa­no vis-à-vis; spo­lsz­czo­ne to zo­sta­ło na wi­za­wy lub wi­zaw­ki. Sie­dzą­cy ty­łem do jaz­dy prze­ży­wał nie­kie­dy sen­sa­cje, zwłasz­cza gdy ka­ret­ką moc­no trzę­sło i za­rzu­ca­ło na za­krę­tach. W ich miej­sce wpro­wa­dzo­no w dru­giej po­ło­wie XVIII wie­ku jed­no­oso­bo­we so­li­ter­ki, in­a­czej zwa­ne ego­ist­ka­mi; po­noć cza­sem za­przę­ga­no do nich – wie­rzyć się nie chce, ale tak przy­najm­niej twier­dził pi­sarz Zyg­munt Kacz­kow­ski – na­wet 6 koni. So­li­te­rek ry­chło za­nie­cha­no, jako że były – jak to spo­strzegł nie­oce­nio­ny Ki­to­wicz – „nie­ludz­kie i smut­ne, oso­bli­wie w dro­dze”.

Ka­re­tę cał­ko­wi­cie przy­kry­tą na­zy­wa­no też po­jaz­dem. „Imię po­wo­zu – pi­sze Ki­to­wicz – słu­ży­ło ko­la­skom pół­kry­tym, ko­la­skom nie­przy­kry­tym, fa­eto­nom, po­tem ka­riol­ka­mi prze­zwa­nym, oprócz któ­rych były w uży­wa­niu skarb­ni­ki, ka­ra­bo­ny, ry­dwa­ny i wóz­ki małe, któ­rych naj­wię­cej uży­wa­ły do jaz­dy bia­ło­gło­wy, du­chow­ni za­kon­ni i ple­ba­ni, tu­dzież uboż­sza szlach­ta wie­kiem ob­cią­żo­na”. Nie był­by sobą, gdy­by nie do­dał sma­ko­wi­tej dyk­te­ryj­ki: „Gdy któ­ra szlach­cian­ka je­cha­ła wóz­kiem, a pod­czas desz­czu za­wi­nę­ła spód­ni­cę nad gło­wę, przez szy­der­stwo mó­wio­no o niej: Je­dzie pół­kryt­kiem”.

Znaw­cy cza­sów sta­ro­pol­skich pre­cy­zu­ją, że fa­eto­na­mi na­zy­wa­no lek­kie re­so­ro­wa­ne po­wo­zy, otwar­te, bez drzwi­czek, za to z pod­no­szo­ną budą. Skarb­ni­ki na­to­miast lub skarb­nicz­ki (wy­wo­dzą­ce się z wozu skar­bo­we­go i wo­zów po­dróż­nych do prze­wo­że­nia ba­ga­żu) – jak twier­dzi Zyg­munt Glo­ger – były to po­rząd­ne, pa­ro­kon­ne po­jaz­dy, któ­ry­mi zie­mia­nie jeź­dzi­li do ko­ścio­ła, za in­te­re­sa­mi, a ko­mi­sa­rze i ple­ni­po­ten­ci ob­jeż­dża­li fol­war­ki. Z ko­lei ko­cze – to pół­kry­te po­wo­zy, dwu – lub czte­ro­kon­ne, a na­wet cza­sem – chy­ba za­leż­nie od fan­ta­zji wła­ści­cie­la – sze­ścio­kon­ne. Zda­niem Ma­gie­ra: „Ko­cze, basz­tar­dy i lan­da­ry były to po­wo­zy słu­żą­ce tyl­ko do po­dró­ży”. Te, w któ­rych moż­na było wy­god­nie za­paść w sen pod­czas dłu­gich wo­ja­ży, na­zy­wa­no do­rme­za­mi (od fran­cu­skie­go do­rmir – spać) lub le­żaj­ka­mi. Ka­ra­bo­na­mi na­zy­wa­no w nie­któ­rych re­gio­nach ro­dzaj kry­te­go po­jaz­du, ry­dwan zaś to ra­czej okre­śle­nie prze­no­śne, li­te­rac­kie. Dla po­rząd­ku do­daj­my, że Ki­to­wicz wspo­mi­nał jesz­cze o „bie­dzie”: „Wóz­ku ma­łym jak skrzyn­ka, na dwóch kół­kach, o jed­nym ko­niu, mię­dzy dwa drą­gi wprzę­żo­nym”. Za ta­ki­mi „bie­da­mi” uga­nia­ła się nie­sfor­na mło­dzież, na­śmie­wa­jąc się, „póki im z oczu nie ucie­kła”.

Do­bit­ka dla wzmoc­nie­nia wra­żeń, z po­by­tu w gó­rzy­stych oko­li­cach (1878 rok)

– Czy za­uwa­ży­łaś moja ko­cha­na, ja­kie te­raz nie­wy­god­ne po­wo­zy ro­bią?– Rze­czy­wi­ście, bo na­wet nie moż­na wy­god­nie nogi na nogę za­ło­żyć.(1879 rok)

Ja­siek. – Hej sa­ła­ta! a ba­tem go tam!!!(1875 rok)

Ową roz­ma­itość naj­le­piej wi­dać w przy­po­mi­na­ją­cym dzie­cin­ną wy­li­czan­kę wier­szy­ku Fran­cisz­ka Mo­raw­skie­go, po­ety z po­cząt­ku XIX wie­ku, przy­to­czo­nym przez Jana Sta­ni­sła­wa By­stro­nia w Dzie­jach oby­cza­jów w daw­nej Pol­sce:

Po wszyst­kich ra­zem dro­gach tęt­nią i tur­ko­cą

Ta­ra­daj­ka za ko­czem, ko­czyk za ka­ro­cą,

Tu się ci­sną przez gro­ble lub też drą przez lasy

I lek­kie so­lier­ki, i cięż­kie ko­la­sy;

Tam znów dez­obli­żant­ki, do­rme­zy, skarb­nicz­ki,

A czwa­łem i na prze­łaj gra­nicz­ka­mi brycz­ki.

Róż­no­rod­ność po­jaz­dów wi­dział jesz­cze pod ko­niec wie­ku XIX Kle­mens Ju­no­sza (Sza­niaw­ski), któ­ry w Szki­cu z ży­cia szlach­ty za­go­no­wej. Pa­no­wie bra­cia pi­sał: „Na dro­gach wi­dzieć było moż­na i po­wo­zy pań­skie, i brycz­ki, i dryn­du­le róż­ne, i chłop­skie wa­sąż­ki”. Do­daj­my jesz­cze, że czę­stym wi­do­kiem na dro­gach były wóz­ki kwe­star­skie, któ­ry­mi bra­cisz­ko­wie te­le­pa­li się od dwo­ru do dwo­ru, zbie­ra­jąc dat­ki i wik­tu­ały. „Któż tam za­je­chał przed ga­nek tą nędz­ną bry­czy­ną? Pew­no ja­kiś szlach­cic z proś­bą albo ber­nar­dyn po kwe­ście” – za­nie­po­ko­jo­ny py­tał bo­ha­ter jed­nej z po­wie­ści Kra­szew­skie­go. Obaj po­dróż­ni nie byli tak upra­gnio­ny­mi go­ść­mi, jak pa­no­wie bra­cia z są­siedz­twa, któ­rym cza­sem zdej­mo­wa­no koła od wa­są­ga, by na­cie­szyć się dłu­żej ich to­wa­rzy­stwem, wy­mie­nić no­win­ki ze świa­ta, po­pić i po­grać w kar­cię­ta.

„Naj­po­pu­lar­niej­szym po­wo­zem w Pol­sce XVIII wie­ku – jak wy­czy­tać moż­na w pio­nier­skiej i bar­dzo wni­kli­wej pra­cy Te­re­sy Żu­raw­skiej Pol­skie po­wo­zy: – była nie­wąt­pli­wie ko­la­ska. Nie obe­szły się bez niej re­zy­den­cje ma­gnac­kie, dwo­ry i dwor­ki szla­chec­kie”. Był to po­jazd naj­czę­ściej dwu­oso­bo­wy.

Na osob­ną wzmian­kę za­słu­gu­ją „ba­ła­gu­ły”, wóz­ki z dasz­kiem, któ­re prze­mie­rza­ły wschod­nie ru­bie­że Rze­czy­po­spo­li­tej. Ma­lo­wał je Jó­zef Brandt, opie­wał współ­cze­sny mu lwow­ski po­eta Bo­le­sław Czer­wień­ski, któ­ry w dru­giej po­ło­wie XIX wie­ku w jed­nym z wier­szy z no­stal­gią py­tał: „Któż dziś o karcz­mach, po­sta­jen­nych, o ba­ła­gul­skich cno­tach wie? Gdzież ba­ła­gu­ły?”. Prze­cho­dzi­ło to już wów­czas w prze­szłość, po­dob­nie jak cała ba­ła­gulsz­czy­zna – włó­czę­gow­ski i bez­tro­ski styl ży­cia.

W cza­sach sta­ro­pol­skich, a jesz­cze i w XIX wie­ku, ci, któ­rzy nie mie­li wła­snych po­jaz­dów, po­dró­żo­wa­li „rze­mien­nym dy­sz­lem”. Tak się mó­wi­ło, gdy ktoś zba­czał z dro­gi, wstę­pu­jąc tu i ów­dzie, ale tak­że i wte­dy, gdy, ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, za­bie­rał się z kim po­pa­dło. Był to jak­by od­po­wied­nik dzi­siej­sze­go au­to­sto­pu.

Fry­de­ryk Schulz ze zdzi­wie­niem spo­strzegł, że „pu­blicz­ność kon­na i po­jaz­do­wa”, zwłasz­cza za „cza­sów sej­mo­wych, jest tak świet­na jak w in­nych wiel­kich eu­ro­pej­skich mia­stach. Po­cząw­szy od za­moż­ne­go kup­ca, nikt już nie cho­dzi pie­szo, naj­mniej zaś ko­bie­ty, chy­ba po­go­da bar­dzo pięk­na, dro­ga krót­ka, a bruk czy­sty”; zwłasz­cza to ostat­nie na­le­ża­ło do rzad­ko­ści. Stąd wy­ni­ka – twier­dził – „że le­d­wie w któ­rym mie­ście eu­ro­pej­skim spo­ty­ka się tyle po­wo­zów w ru­chu co w War­sza­wie, tak iż bez prze­sa­dy li­czyć moż­na, że jed­ne­go dnia cza­su sej­mu lub wiel­kie­go balu wię­cej ekwi­pa­żów wi­dzi się w War­sza­wie niż w prze­cią­gu czte­rech ty­go­dni w Ber­li­nie. (…) Prze­jażdż­ki w pięk­ne dni lata i zimy na­le­żą do ulu­bio­nych za­baw wiel­kie­go świa­ta War­sza­wy. Gdzie in­dziej kto trzy­ma ko­nie i po­wóz, tymi się zwy­kle do prze­jażdż­ki po­słu­gu­je, tu­taj do nich osob­ne po­wo­zy i ko­nie być mu­szą”. Po­więk­sza­ło to tłok na mie­ście, po­dob­nie jak to, że po­jaz­dy zu­ży­te, „przez moż­niej­szych od­rzu­co­ne”, też nie scho­dzi­ły z ulic, lecz szły w inne ręce i słu­ży­ły „do wi­zyt i in­te­re­sów”.

Brycz­ka ukra­iń­ska (1874 rok)

Czwór­ka kra­kow­ska (1878 rok)

Na trak­cie (1879 rok)

Po­wrót z jar­mar­ku (1880 rok)

Tak też by­wa­ło w pierw­szej po­ło­wie XIX wie­ku. Hra­bian­ka Dzia­łyń­ska w Pa­miąt­ce prze­szło­ści pi­sze, że pod­czas przy­jaz­du po­wo­zem do sto­li­cy ze swe­go od­le­głe­go ma­jąt­ku, „ma­jąc swe ko­nie, uży­wa­li­śmy spa­ce­ru i dru­gim tej przy­jem­no­ści udzie­la­li”. Jeź­dzi­li spa­ce­rem do Ogro­du Sa­skie­go, Wiej­skiej Kawy, Fra­sca­ti i urzą­dza­li „prze­jażdż­ki do Bie­lan i in­nych oko­lic War­sza­wy”; Ła­zien­ki dla spa­ce­rów po­wo­za­mi i kon­no udo­stęp­nio­no dużo póź­niej.

Wiej­ska Kawa był to lo­kal w daw­nym dwor­ku przy uli­cy Wiej­skiej, a więc ów­cze­śnie na przed­mie­ściu, gdzie, jak za­świad­cza Ka­zi­mierz Wła­dy­sław Wój­cic­ki w książ­ce War­sza­wa i jej spo­łecz­ność: „La­tem mniej było ści­sku, ale zi­mo­wą porą, szcze­gól­nie gdy się san­na usta­li­ła, od go­dzi­ny dru­giej po obie­dzie do póź­nej nocy dzwon­ki cią­gle dzwo­ni­ły, bo san­ki bez prze­rwy przy­wo­zi­ły go­ści. (…) Naj­wyż­sza ary­sto­kra­cja jak oby­wa­te­le i za­moż­niej­si kup­cy i rze­mieśl­ni­cy tu się gro­ma­dzi­li”. Przy­cią­ga­ła ich wy­bor­na kawa, do któ­rej po­da­wa­no smacz­ne baby; żeby już za­koń­czyć tę sma­ko­wi­tą, ale przy­dłu­gą nie­co dy­gre­sję, do­daj­my, że słyn­ny też był tu­tej­szy poncz za­pra­wia­ny ana­na­sa­mi.

Schulz, mimo że na Pol­skę pa­trzył cza­sem tak­że kry­tycz­nie, wię­cej zro­bił dla po­zy­tyw­ne­go ob­ra­zu na­sze­go kra­ju w ów­cze­snej Eu­ro­pie niż ja­kiś inny au­tor.

O tym, że był uważ­nie czy­ty­wa­ny, świad­czy fakt, iż hi­sto­ryk Ja­cqu­es Da­ma­se w mo­no­gra­fii o ka­re­tach Kut­schen cy­tu­je spo­ry frag­ment jego re­la­cji z na­szej sto­li­cy. Za­miesz­cza też ob­raz Ca­na­let­ta ilu­stru­ją­cy w 1778 roku ob­fi­tość ka­ret na pla­cu Zam­ko­wym.

Ów­cze­śni ma­la­rze nie przed­sta­wia­li ru­chu ulicz­ne­go na swych ob­ra­zach, ale spo­lo­ni­zo­wa­ny Bel­lot­to czy­nił to z upodo­ba­niem na licz­nych pej­za­żach War­sza­wy z fo­to­gra­ficz­ną wręcz do­kład­no­ścią.

Inf­lant­czyk chy­ba jed­nak prze­sa­dził (je­śli cho­dzi o oszczęd­ny Ber­lin, to może aku­rat nie) z tą ogrom­ną licz­bą ka­ret w War­sza­wie. Da­ma­se po­da­je, że w 1658 roku po Pa­ry­żu jeź­dzi­ło 320 ka­ret pry­wat­nych i pu­blicz­nych, a 100 lat póź­niej licz­ba ich wzro­sła do po­nad 14 ty­się­cy. Po­dob­ny wzrost, we­dług nie­go, na­stą­pił i w in­nych mia­stach eu­ro­pej­skich. Nie wy­da­je się jed­nak, by i u nas roz­wi­nę­ło się w ta­kim stop­niu, cho­ciaż War­sza­wa w cza­sach sta­ni­sła­wow­skich bar­dzo się roz­ro­sła, a i lu­dzi za­moż­nych, któ­rych stać było na po­wo­zy, też przy­by­ło.

Ma­gier rów­nież twier­dził, że „licz­ba ka­ret w War­sza­wie była nie­skoń­czo­na”, ale ów ogól­nik spro­wa­dzić trze­ba do paru ty­się­cy, sko­ro Da­ma­se licz­bę ka­ret w Wied­niu sza­co­wał na 3 ty­sią­ce pry­wat­nych i 200 pu­blicz­nych. U nas owych vo­itu­re de re­mi­se – po­wo­zów do na­ję­cia zwa­nych re­mi­za­mi (po­tem, gdy wy­raz ten zlek­sy­ka­li­zo­wał się, re­mi­za­mi za­czę­to na­zy­wać też po­wo­zow­nie) – mu­sia­ło być nie­zbyt dużo, bo wiel­cy pa­no­wie wsty­dzi­li się nimi jeź­dzić; osób uboż­szych z ko­lei nie było na nie stać (wy­na­ję­cie po­wo­zu na pół dnia we­dług Ma­gie­ra kosz­to­wa­ło czer­wo­ne­go zło­te­go, czy­li zło­te­go du­ka­ta).

O ile wiel­cy pa­no­wie ze wzglę­dów am­bi­cjo­nal­nych wsty­dzi­li się jeź­dzić wy­na­ję­ty­mi ka­re­ta­mi, to przy­by­sze z in­nych kra­jów nie mo­gli się ich wprost na­chwa­lić. W Pol­sce sta­ni­sła­wow­skiej w oczach cu­dzo­ziem­ców są tego licz­ne śla­dy. Jo­hann Erich Bie­ster pi­sał: „Na po­chwa­łę w War­sza­wie za­słu­gu­je do­bra woda i wy­naj­mo­wa­ne po­wo­zy”, Jo­hann Jo­seph Kausch zaś, ja­dąc przez Kra­ków na Śląsk, stwier­dził z pew­nym roz­cza­ro­wa­niem: „Wie­dząc, że war­szaw­skie po­jaz­dy naj­mo­wa­ne są naj­lep­sze na świe­cie, nie­ma­ło się zdzi­wi­łem, do­wie­dziaw­szy się, że nie ma tu co szu­kać po­dob­nych wy­gód”. Z ko­lei Jo­hann Ber­no­ul­li swo­je sto­łecz­ne wra­że­nia ko­mu­ni­ka­cyj­ne pod­su­mo­wał w ten spo­sób: „Wy­naj­mo­wa­ne w War­sza­wie po­wo­zy są ład­ne i wy­god­ne, fia­kry zaś bar­dzo nędz­ne; spo­ty­ka się rów­nież lek­ty­ki”.

Z re­miz ko­rzy­sta­no jesz­cze i w XIX wie­ku; uży­wa­li ich prze­waż­nie lu­dzie wol­nych za­wo­dów, jak le­ka­rze czy ad­wo­ka­ci, któ­rym utrzy­my­wa­nie wła­sne­go po­jaz­du z róż­nych przy­czyn nie bar­dzo było na rękę. „Jeź­dzi po mie­ście na­ję­tą mie­sięcz­nie re­mi­zą” – czy­ta­my w jed­nym z ów­cze­snych pa­mięt­ni­ków. Ka­re­ty wy­naj­mo­wa­no, uda­jąc się na bale, re­du­ty, do te­atru, na to­wa­rzy­skie spo­tka­nia.

Z ży­cia War­sza­wy (1889 rok)

Dziw­ny mo­stek– Go­spo­da­rzu, a do­bre tam dro­gi da­lej.– Nie­złe, ino tam bę­dzie taki mo­stek, co go nie ma.

Z wy­na­ję­te­go po­wo­zu ko­rzy­stał też – we­dług bacz­ne­go ob­ser­wa­to­ra ży­cia sto­li­cy, Bo­le­sła­wa Pru­sa – wzbo­ga­co­ny ku­piec Sta­ni­sław Wo­kul­ski. W Wiel­ką Nie­dzie­lę, gdy za­je­chał nim do hra­bi­ny Ka­ro­lo­wej, „za­stał już dłu­gi sze­reg ekwi­pa­żów bar­dzo roz­ma­ite­go do­sto­jeń­stwa. Były tam ele­ganc­kie do­roż­ki, ob­słu­gu­ją­ce zło­tą mło­dzież, i do­roż­ki zwy­czaj­ne, wzię­te na go­dzi­ny przez eme­ry­tów; sta­re ka­re­ty, sta­re ko­nie, sta­ra uprząż i służ­ba w wy­tar­tej li­be­rii, i nowe, pro­sto z Wied­nia, po – wo­zi­ki, przy któ­rych lo­ka­je mie­li kwia­ty w bu­to­nier­kach, a fur­ma­ni opie­ra­li bat na bio­drze, jak mar­szał­kow­ską bu­ła­wę”. W póź­niej­szym cza­sie, jak wie­lu in­nych no­wo­bo­gac­kich, Wo­kul­ski ku­pił so­bie wła­sny po­wóz, któ­re­go utrzy­ma­nie kosz­to­wa­ło go 1000 ru­bli mie­sięcz­nie, aku­rat jed­ną trze­cią tego, ile by pła­cił, utrzy­mu­jąc ba­let­nicz­kę – co wy­li­czył skru­pu­lat­ny au­tor Lal­ki. Ale po­wróć­my do koń­ca XVIII wie­ku.

Jak w epo­ce ka­ret wy­glą­dał w War­sza­wie ruch ulicz­ny? Przed­wo­jen­ny znaw­ca te­ma­tu, Ta­de­usz Ze­brow­ski, rzecz przed­sta­wił syn­te­tycz­nie, a przy tym barw­nie: „Prze­su­wa­ły się cięż­kie ka­ro­ce, nie­rzad­ko czte­ro­kon­ne i sze­ścio­kon­ne, oto­czo­ne haj­du­ka­mi ja­dą­cy­mi wierz­chem, pę­dzi­ły ko­cze i ka­riol­ki spa­ce­ro­we mło­dzie­ży ma­gnac­kiej. Prócz po­jaz­dów uży­wa­nych do ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej spły­wa­ła moc wszel­kie­go ro­dza­ju wo­zów, przy­by­wa­ją­cych z pro­win­cji. Pod­wo­dy chło­pów do­wo­żą­cych żyw­ność do mia­sta wstrzy­my­wa­ły ruch na uli­cach i za­ta­ra­so­wy­wa­ły pla­ce pod­czas po­pa­sa­nia koni. Po­trze­by ko­mu­ni­ka­cji li­sto­wej, z bra­ku pocz­ty miej­skiej i sze­rzej zor­ga­ni­zo­wa­nej pocz­ty kra­jo­wej, rzu­ca­ły na uli­ce sze­re­gi goń­ców pie­szych i kon­nych, pę­dzą­cych w po­śpie­chu. A wśród tych wy­mi­ja­ją­cych się bez­ład­nie po­jaz­dów i kon­nych, umy­ka­jąc i chro­niąc się, su­nął licz­ny tłum pie­szych nie za­bez­pie­czo­nych od stra­to­wa­nia urzą­dze­niem chod­ni­ków. (…) Je­śli do­dać do tego zły stan bru­ków, wy­bo­je i ka­łu­że, czę­sto spo­ty­ka­ne kupy drze­wa i nie­czy­sto­ści, upar­cie trzy­ma­ją­ce się na­wet przed fron­ta­mi ma­gnac­kich pa­ła­ców, po­mi­mo kar na­kła­da­nych przez Ko­mi­sję Bru­ko­wą – to ła­two po­jąć, że trud­no było swo­bod­nie prze­je­chać, a tym bar­dziej przejść przez bar­dziej oży­wio­ne uli­ce”.

Wdzięcz­ność za wdzięcz­ność– Jak ty po­win­naś być mi wdzięcz­na, że ra­zem z tobą jadę po­wo­zem.– To chy­ba ty mnie, bo wszy­scy wie­dzą, żeś goły jak świę­ty tu­rec­ki.

Na „fo­to­gra­fiach” Ca­na­let­ta wy­raź­nie wi­dać, że na uli­cach War­sza­wy każ­dy jeź­dził i cho­dził, jak chciał. Po­wo­zy mi­ja­ły się i z pra­wej, i z le­wej stro­ny, pę­dzi­ły środ­kiem jezd­ni lub pod ścia­na­mi gma­chów, a pie­si snu­li się i przy­sta­wa­li bez żad­ne­go po­rząd­ku. Mu­sia­ło to być przy­czy­ną wie­lu wy­pad­ków, zwłasz­cza że mię­dzy tym wszyst­kim ga­lo­po­wa­li jeźdź­cy.

Nic więc dziw­ne­go, że to wła­śnie prze­ciw­ko nim wy­mie­rzo­ny zo­stał pierw­szy prze­pis ju­rys­dyk­cji mar­szał­kow­skiej po­rząd­ku­ją­cy ruch na uli­cach. W 1767 roku, gro­żąc wy­so­ką karą 100 grzy­wien, za­ka­za­ła, „aby nikt z siły wy­pusz­czo­nym ko­niem po uli­cach nie cwa­ło­wał”. Po paru la­tach za­le­co­no, aby nikt ka­re­tą lub in­nym po­jaz­dem „zbyt spiesz­no nie prze­jeż­dżał, ale w umiar­ko­wa­niu z ostroż­no­ścią cho­dzą­cych pie­szo lu­dzi jeź­dził”. Kto od­pro­wa­dził ła­mią­ce­go ten za­kaz do war­ty mar­szał­kow­skiej, mógł w na­gro­dę otrzy­mać grzyw­nę; zna­jąc ów­cze­sne sto­sun­ki w tym wzglę­dzie, moż­na wąt­pić, by tak rze­czy­wi­ście by­wa­ło.

Naj­bar­dziej szcze­gó­ło­we Ob­wo­ła­nie wzglę­dem jeż­dże­nia po War­sza­wie wy­dał 8 lu­te­go 1781 roku mar­sza­łek wiel­ki ko­ron­ny Sta­ni­sław Lu­bo­mir­ski. Ob­wo­ła­nie… przy­po­mi­na­ło, że ruch ko­ło­wy może się od­by­wać tyl­ko środ­kiem uli­cy, a boki pod do­ma­mi prze­zna­czo­ne są dla pie­szych, re­gu­lo­wa­ło też róż­ne szcze­gó­ło­we kwe­stie.

Wie­lo­krot­nie prze­pi­sy te po­wta­rzał i roz­wi­jał jego na­stęp­ca na tym urzę­dzie – Mi­chał Je­rzy Mni­szech. Chy­ba jed­nak nie bar­dzo wie­rzył w ich moc, sko­ro uznał, że każ­dy musi dbać o sie­bie. Ape­lo­wał więc, „aby każ­dy pie­szy środ­kiem uli­cy cho­dzić nie wa­żył się, ile gdy sze­ro­kość ulic ła­twe bo­ka­mi przej­ście każ­de­mu wska­zu­je, a prze­cho­dzą­cy z ko­niecz­nej po­trze­by w po­przek uli­cy, jak naj­pil­niej­szą bacz­ność wzglę­dem usu­nię­cia się dla po­jaz­dów lub kon­no ja­dą­cych za­cho­wał; gdyż in­a­czej sprze­ci­wia­ją­cy się te­raź­niej­sze­mu za­ka­zo­wi w przy­pad­ku ob­ra­że­nia sie­bie, wła­snej nie­ostroż­no­ści zda­rze­nie to przy­pi­sać bę­dzie mu­siał”. Jak z tego wi­dać, biu­ro­kra­tycz­ny styl dla wy­ra­że­nia naj­prost­szych my­śli ma od­wiecz­ne tra­dy­cje.

Daw­ni Po­la­cy byli na­ro­dem nie­zwy­kle ru­chli­wym, lu­bią­cym po­dró­że da­le­kie i bli­skie. Pe­re­gry­no­wa­li do Zie­mi Świę­tej i Rzy­mu, do Czę­sto­cho­wy i in­nych miejsc świę­tych, nie tak już od­le­głych od ro­dzin­ne­go gniaz­da. Wo­ja­żo­wa­li do Pa­ry­ża, Lon­dy­nu i in­nych miast sław­nych z mody, ży­cia dwor­skie­go i to­wa­rzy­skie­go. Wy­jeż­dża­li też z kra­ju na lata całe, by czer­pać wie­dzę wprost z kry­ni­cy – z uzna­nych i re­no­mo­wa­nych uczel­ni.

Wła­dy­sław Ło­ziń­ski w Ży­ciu pol­skim w daw­nych wie­kach przy­ta­cza licz­ne opi­nie na te­mat sar­mac­kiej mo­bil­no­ści. Nun­cjusz Ful­wiusz Rug­gie­ri spo­strzegł już w 1565 roku, że szlach­ta była w cią­głym ru­chu do krew­nych i do przy­ja­ciół i że nie od­stra­sza­ła jej na­wet stu­mi­lo­wa od­le­głość od po­dró­ży bez słusz­nej po­trze­by. Tak­że XVI-wiecz­ny hi­sto­ryk, Krzysz­tof War­sze­wic­ki, któ­ry sam zjeź­dził ka­wał Eu­ro­py, jako że od­by­wał stu­dia w Lip­sku, Wit­tem­ber­dze i Bo­lo­nii, przy­ta­czał nie­miec­ką przy­po­wieść, we­dług któ­rej ży­cie Po­la­ka upły­wa na: de­kla­ma­cji, hu­lan­ce i po­dró­żach. Rów­nież XVI-wiecz­ny hi­sto­rio­graf Mar­cin Kro­mer zo­sta­wił o Po­la­kach zna­mien­ną opi­nię: com­plu­res li­ben­ter pe­re­gri­na­tur, co ozna­cza, że dość dużo i chęt­nie po­dró­żo­wa­li. Z ko­lei Fran­cuz Jean La­bo­ureur, sam dużo wę­dru­ją­cy, na­zwał Po­la­ków les plus grands de voy­ageurs l’Eu­ro­pe, czy­li naj­więk­szy­mi po­dróż­ni­ka­mi kon­ty­nen­tu, za­po­mi­na­jąc chy­ba o An­gli­kach.

Od­daj­my głos sa­me­mu Ło­ziń­skie­mu: „Naj­bliż­szym ce­lem po­dró­ży by­wa­ła sto­li­ca wo­je­wódz­twa lub pierw­sze z brze­gu znacz­niej­sze mia­sto z gro­dem, zaś Lu­blin i Piotr­ków jako sto­li­ce try­bu­nal­skie, Kra­ków i War­sza­wa jako sto­li­ce kró­lew­skie, Gdańsk i To­ruń jako głów­ne sto­li­ce han­dlu rol­ny­mi pło­da­mi wy­ma­ga­ły dłuż­szej po­dró­ży i dłuż­sze­go po­by­tu. Naj­zwy­klej­sze, bo naj­czę­ściej po­trzeb­ne, były jaz­dy do gro­du na kwe­re­le i rocz­ki są­do­we, bo nie było pra­wie szlach­ci­ca, któ­ry by nie cha­dzał do pra­wa, nie po­trze­bo­wał ob­la­to­wać ja­kie­goś przy­wi­le­ju, mu­ni­men­tu, in­ter­cy­zy; ak­ty­wo­wać cze­goś ku wiecz­nej rze­czy pa­mię­ci, ob­du­ko­wać, ma­ni­fe­sto­wać się lub pro­te­sto­wać. Rocz­ki i kwe­re­le spro­wa­dza­ły do gro­du licz­ną szlach­tę, sej­mik i oka­zo­wa­nie by­wa­ły już wiel­ki­mi zjaz­da­mi. (…) W każ­dą dal­szą niż sej­mik dro­gę, a nie­kie­dy na­wet i na sam sej­mik, je­że­li się miesz­ka­ło da­le­ko od mia­sta, w któ­rym się od­by­wał, wy­bie­ra­no się tak, jak się dziś już nie wy­bie­ra­my za da­le­kie mo­rza. Na­wet mier­nej for­tu­ny szlach­cic, je­śli mu wiek lub zdro­wie nie po­zwa­la­ły od­by­wać po­dró­ży kon­no, po­dró­żo­wał małą ka­ra­wa­ną. Ko­leb­ka dla pana, ka­re­ta dla pani, wóz z kuch­nią, wóz skarb­ny na po­ściel, gar­de­ro­bę, ser­wis po­dróż­ny, kil­ka luź­nych koni w re­zer­wie, gro­mad­ka cze­la­dzi – to wszyst­ko już skła­da­ło się na wca­le po­kaź­ny ta­bor, bez któ­re­go prze­cież dla bez­pie­czeń­stwa i wy­go­dy obejść się było nie­po­dob­na. (…) Cóż do­pie­ro, kie­dy się wy­bie­rał w dro­gę ma­gnat, zwłasz­cza kie­dy je­chał na sejm, na zjazd jaki uro­czy­sty, na elek­cję, ko­ro­na­cję lub gody kró­lew­skie do sto­li­cy i mu­siał za­bie­rać z sobą wszyst­kie splen­do­ry swe­go sta­nu, zbro­je, sza­ty, klej­no­ty, sre­bra; pro­wa­dzić z sobą dwo­rzan i mi­li­cję”.

Po­dróż w cza­sie od­wil­ży (1893 rok)

W nie­dzie­lę do ko­ścio­ła (1879 rok)

Ogrom­ne wra­że­nie na mło­dym miesz­kań­cu Lu­bli­na – Ka­je­ta­nie Koź­mia­nie – wy­wo­łał „prze­jazd z Pu­ław ksią­żę­cia Ada­ma Czar­to­ry­skie­go, ge­ne­ra­ła ziem po­dol­skich, na Po­do­le do dóbr swo­ich”, o czym pi­sze w Pa­mięt­ni­kach. „Już w wi­gi­lię prze­jaz­du tego księ­cia prze­cho­dzi­ły wiel­błą­dy nio­są­ce na so­bie roz­ma­ite cię­ża­ry, ubra­ne i ocheł­zna­ne w roz­ma­ite trzę­si­dła, dzwon­ki, któ­ry­mi po­trzą­sa­ły; pro­wa­dzi­li je uda­ni Ara­bo­wie czy Tur­cy, pierw­szy raz wi­dzia­łem te go­rą­ce­go kli­ma­tu zwie­rzę­ta. (…) Na­za­jutrz całe Kor­ce i część Kra­kow­skie­go Przed­mie­ścia na­peł­ni­ły się licz­ny­mi po­jaz­da­mi, ka­re­ta­mi, ko­cza­mi, lan­da­ra­mi, bry­ka­mi; tłok był nad­zwy­czaj­ny, bo nie­ła­two moż­na było po­mie­ścić taką ka­wal­ka­dę. Ksią­żę przy­je­chał sze­ścio­kon­nym po­jaz­dem; fur­ma­ni, fo­ry­sie w fe­re­zjach, a przy po­jeź­dzie haj­du­cy wy­so­kie­go wzro­stu. (…) Naj­wię­cej mnie ude­rzy­ło czte­rech czy sze­ściu po­ko­jow­ców szlach­ty na dziel­nych ko­niach w ubio­rze ta­tar­skim, z saj­da­ka­mi, strza­ła­mi i łu­ka­mi ota­cza­ją­cy po­jazd księ­cia”.

Ba­ła­gu­ła (1876 rok)

Wy­staw­nie jeź­dzi­li ma­gna­ci tak­że za gra­ni­cę, cho­ciaż nie wszy­scy. Ksią­żę Adam Czar­to­ry­ski po­dró­żo­wał do Wied­nia i do Włoch tyl­ko „z nie­wiel­kim pocz­tem”, jak w Pa­mięt­ni­kach za­świad­cza z ko­lei Ju­lian Ur­syn Niem­ce­wicz, któ­ry jako se­kre­tarz księ­cia od­był z nim ów wo­jaż. Nie mu­sia­ło mu to zbyt­nio im­po­no­wać, bo nie mniej wy­staw­nie po­dró­żo­wa­ło się w jego ro­dzi­nie: „Gdy już rząd suty, tur­ku­sa­mi sa­dzo­ny, do­brze przy­mie­rzo­ny był na ru­ma­ka i dwóch pa­cho­li­ków na nowo ubra­nych, wy­ru­szył oj­ciec mój na elek­cję w ko­la­sie z pa­ju­kiem Teo­do­rem na tłu­mo­ku i chłop­cem Za­wi­stow­skim na koź­le; szedł za nim duży wóz­ko­wa­ny z po­ście­lą i kuch­nią”. Do War­sza­wy wów­czas trze­ba się było prze­pra­wiać pro­mem. W cza­sie sied­mio­let­nich stu­diów w Szko­le Ry­cer­skiej 2 razy tyl­ko – ze wzglę­du na od­le­głość – od­wie­dził ro­dzi­ców. Owszem, to­wa­rzy­szył księ­ciu, gdy ów je­chał do Gra­no­wa na Ukra­inie. „Ksią­żę – pi­sał – wy­je­chał roz­sta­wio­ny­mi fur­man­ka­mi, my na let­kich wo­zach ukra­iń­skich to­cząc się w cwał po nie­zmier­nych rów­ni­nach ko­zac­kich”.

Tak­że za­gra­nicz­ni re­por­ta­ży­ści, któ­rzy w tych la­tach zwie­dza­li nasz kraj, spo­ty­ka­li na dro­gach ma­gna­tów, któ­rzy cią­gnę­li do sto­li­cy z ca­łym dwo­rem, z wo­za­mi ta­bo­ro­wy­mi wio­zą­cy­mi wy­po­sa­że­nie po­trzeb­ne do urzą­dze­nia noc­le­gu, ba, mie­li na­wet spe­cjal­ne wozy sy­pial­ne, owe do­rme­zy.

Z re­la­cji tych cu­dzo­ziem­ców wie­my, że szlach­ta też urzą­dza­ła się wy­god­nie. „Wio­zą ze sobą wszyst­ko na kry­tych skó­rą wo­zach, w któ­rych śpią w nocy” – dzi­wił się Ja­cqu­es Ber­nar­din de Sa­int-Pier­re. „Wożą ze sobą – spo­strzegł Jo­hann Ber­no­ul­li – po­ściel, na­czy­nia ku­chen­ne, żwność, jed­nym sło­wem – pół go­spo­dar­stwa”. Jo­hann Jo­seph Kausch pi­sał z ko­lei, że szlach­ci­ce „za­bie­ra­li po­ściel, na­wet gdy je­cha­li do są­sia­da, mie­li ha­ma­ki, któ­re przy­śru­bo­wy­wa­li do su­fi­tu w staj­ni, bo wolą no­co­wać we wspól­nym po­miesz­cze­niu z koń­mi”. Nie było w tym nic dziw­ne­go, bo na ru­ma­ki trze­ba było bar­dzo uwa­żać, by nie pa­dły łu­pem ko­nio­kra­dów, a i wa­run­ki w przy­droż­nych go­spo­dach nie były lep­sze od sta­jen­nych.

Wjazd do ma­łe­go mia­stecz­ka

W XIX wie­ku dłu­go jesz­cze kul­ty­wo­wa­no daw­ne tra­dy­cje; choć za­czę­ły już jeź­dzić wozy pocz­to­we, cią­gle pre­fe­ro­wa­no trans­port wła­sny, szcze­gól­nie na kre­sach. Tam albo nie było ta­kich moż­li­wo­ści, albo po pro­stu chcia­no do­je­chać na miej­sce bez prze­sia­dek i zwią­za­nej z nimi mi­trę­gi.

Bab­ka cy­to­wa­nej już tu Hen­rie­ty Błę­dow­skiej z Dzia­łyń­skich – któ­ra żyła jesz­cze w XVIII wie­ku – to „typ praw­dzi­wej daw­nej ary­sto­krat­ki pro­win­cjo­nal­nej, gdyż rzad­ko i na krót­ko w sto­li­cy by­wa­ła”. Na­to­miast „oko­licz­ną szlach­tę uprzej­mie przyj­mo­wa­ła i u nich by­wa­ła”; po­tra­fi­ła wy­pa­trzeć z da­le­ka przez okno i za­pra­sza­ła ich na obiad lub po­czę­stu­nek. W dal­sze po­dró­że, jak na wy­bo­ry do Ży­to­mie­rza, „przy­jeż­dża­ła dwor­no, z kuch­nią i kre­den­sem i co­dzień uczty, obia­dy da­wa­ła”.

Na­to­miast mat­ka Hen­rie­ty nie uni­ka­ła i po­dró­ży dal­szych, jako że „mia­ła pasz­port rocz­ny i nie­raz wie­czo­rem wo­ła­ła ka­mer­dy­ne­ra, mó­wiąc: «Ju­tro o ósmej z rana wy­jeż­dżam za gra­ni­cę, żeby wszyst­ko było go­to­we». (…) Wy­jeż­dża­li­śmy – wspo­mi­na pa­mięt­ni­kar­ka – punkt o go­dzi­nie na­zna­czo­nej, za­wsze jed­nym po­jaz­dem opa­ko­wa­nym, z pro­wi­zja­mi, aby się w dro­dze po ta­kie do Ży­dów nie uda­wać. Dzień i noc ja­dąc, w domu zjadł­szy obiad w wi­gi­lią wy­jaz­du, do­pie­ro w Bro­dach coś cie­płe­go się ja­dło”. Za­wsze bra­li ze sobą w dro­gę ap­tecz­kę.

Kocz po­dróż­ny (1894 rok)

Dzie­ci od ma­łe­go były przy­zwy­cza­ja­ne do tru­dów po­dró­ży. „Przy­je­chaw­szy na noc­leg do karcz­my – czy­ta­my da­lej – roz­ście­la­no nam prze­ście­ra­dło na zie­mi go­łej lub tap­cza­nie i nic wię­cej, mó­wiąc, że ani sło­my, ani sia­na nie ma. Sa­lop­ka­mi przy­kry­wa­li­śmy się. Mat­ka tak­że dla przy­kła­du do­bre­go po­dob­ne mia­ła po­sła­nie. Na prze­ką­skę je­dli­śmy chleb czar­ny. Tak nas chcia­ła za­har­to­wać, jako pol­skie dzie­ci, któ­rych prze­zna­cze­niem jest być na­ra­żo­ny­mi na wszel­kie od­mia­ny losu. Naj­gor­sze sie­dze­nia mie­li­śmy w po­wo­zie, słu­żą­ca obok mat­ki sie­dzia­ła, a my lub na stop­niu, lub szka­tuł­ce od­by­wa­li­śmy po­dró­że”.

Zda­rza­ło się jed­nak i po­dró­żo­wać wy­god­niej. Jeź­dzi­li do Ka­mień­ca la­tem, po­dzi­wia­jąc pięk­no oko­li­cy, po­je­cha­li też zi­mo­wą porą „ka­re­tą po­czwór­ną, brat mój ko­czem, słu­żą­ce dru­gim, w sa­niach kry­tych ku­charz z kre­den­sem. Zro­bi­ło to wiel­kie wra­że­nie w mie­ście. Nim zna­lazł stan­cję ka­mer­dy­ner, sta­li­śmy na wy­sta­wie i wzbu­dza­li cie­ka­wość ogól­ną”.

PRZY­PA­DEK W PO­DRÓ­ŻY