Strona główna » Poradniki » Podróżnik fotograficzny

Podróżnik fotograficzny

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379452804

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Podróżnik fotograficzny

Podróżnik fotograficzny to opowieść o wspaniałej fotograficznej przygodzie, która stała się sposobem na życie cenionego fotografa Jacka Boneckiego. Po sukcesie jego pierwszej książki Fotograf w podróży Jacek ponownie zabiera nas w podróż w głąb swojej pasji w tej wyjątkowej pozycji, będącej syntezą albumu i poradnika. Autor, fotograf mobilny, z absolutnie nowatorskim spojrzeniem na tę dziedzinę sztuki, zachęca nas do otworzenia się na piękno otaczającego świata. Nieważne kim jesteś! Nieważne ile kosztował Twój aparat! A może masz przy sobie tylko smartfona?! Może nigdy nie byłeś w egzotycznych plenerach?! Dzięki prostym poradom, które znalazły się w tej książce dziś i Ty możesz być artystą. Piękne fotografie, przenoszące w niecodzienną rzeczywistość, niebanalne opisy, bezcenne sugestie, duża dawka wartościowej, merytorycznej wiedzy i specyficzne dla autora poczucie humoru. To doskonały podręcznik zarówno dla tych, którzy chcą rozwijać swoje fotograficzne umiejętności i szukają inspiracji, jak i dla tych, którzy są entuzjastami doskonałej fotografii.

Polecane książki

W poradniku do Tom Clancy's Ghost Recon: Wildlands znajdziesz opis i wskazówki dotyczące trybu fabularnego, w którym musisz stawić czoła Boliwijskim kartelom narkotykowym jako członek Ghost Recon - tytułowej elitarnej jednostki militarnej. Szczegółowo opisane zostały wszystkie znajdźki oraz dostępne...
Powieść gatunku fantasy ostatnio bardzo fascynuje Czytelnika. Odległe baśniowe królestwa, mroczne ciemności, liczne bitwy, tajemniczy niesamowitej siły bohaterowie to tylko kilka elementów składających się na ten gatunek literacki. Nie brak ich także w powieści Katarzyny Markowskiej-Żal „W pogoni za...
Surowa siła. Instynkt przetrwania. Kobieca wrażliwość. Rondzie Rousey nikt nigdy niczego nie podarował. Olimpijska medalistka w judo, mistrzyni UFC i gwiazda Hollywood do wszystkiego doszła ciężką pracą. Urodziła się gotowa do walki. Na dziesięciostopniowej skali Apgar wykorzystywanej do oceny st...
"Kazania", to dla kompletu Technomoralitetu Futurystycznego tytuł oczywisty i obowiązkowy... wynikający z potrzeby pamiętania źródeł i celu ludzkiego istnienia, z potrzeby refleksji nad stanem świata i nowoczesnym miejscem człowieka w chłodnym minimalizmie duchowym, który nas coraz bardzie opanowuje...
We wrześniu 2007 w waszyngtońskim mieszkaniu Christophera Hitchensa odbyła się dwugodzinna rozmowa, w której udział obok gospodarza wzięli Richard Dawkins, Sam Harris i Daniel Dennett. Ta dyskusja „Czterech Jeźdźców Apokalipsy”, jak już wówczas nazywali ich dziennika...
Pragniemy udostępnić łamy Kwantoniki wszystkim, którzy posiadają wizję rozwoju nauki, ale nie mają możliwości zaistnienia w przestrzeni publicznej, by przedstawić swoje poglądy wykraczające poza obecne standardy naukowe.Łamy Kwantoniki udostępniamy wizjonerom. Uważamy, że wizja jest najlepszym stymu...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jacek Bonecki

OkładkaStrona tytułowaOd
autora

Moją pierwszą książkę o fotografii zacząłem od wspomnień z szarego i nieciekawego Świnoujścia, które, podobnie jak cały pogrążony w komunie kraj, dawało niewielkie możliwości rozwoju. Wydawało się, że w mieście, w którym żyłem, mogłem tylko pić z kolegami alkohol na osiedlu albo poświęcać się nauce i wybrać prestiż studiów prawniczych. Na szczęście nie pozwoliłem się zafiksować. Od najmłodszych lat byłem ruchliwym, poszukującym dzieckiem, które nie potrafiło usiedzieć zbyt długo w jednym miejscu; ani ławka pod blokiem, ani ta szkolna nie były moim żywiołem. Uprawiałem sport, ale nie przestawałem poszukiwać własnego miejsca w tamtej rzeczywistości. Na odpowiednie tory naprowadziła mnie FAMA, czyli Festiwal Artystyczny Młodzieży Akademickiej, który pozwolił mi po raz pierwszy zetknąć się ze sztuką i poczuć niepowtarzalną artystyczną atmosferę.

To był kamyk, który wywołał lawinę późniejszych decyzji i wyborów. Powoli zacząłem patrzeć na świat z perspektywy aparatu fotograficznego, a tato, widząc tę moją pasję, kupił mi pierwszego zenita. Wysyłałem zdjęcia na konkursy, a gdy doceniano je, czułem, że fotografia to coś, czemu mógłbym poświęcić życie. Dlatego po ukończeniu liceum postanowiłem podjąć studia w szkole filmowej w Łodzi. Ależ to była frajda, gdy zdałem egzaminy i dostałem się pod skrzydła najlepszych fachowców w kraju! To właśnie oni nauczyli mnie warsztatu i tego, jak z jego pomocą podglądać, interpretować i rejestrować otaczający nas świat. Rozwijałem się, poznając fascynujące arkana rzemiosła, ale nie zapominałem o artyzmie.

Właśnie dzięki szkole i późniejszemu doświadczeniu w pracy operatora doszedłem do tego, co jest w fotografii elementem najważniejszym. A jest nim język obrazu. Dobre zdjęcie to nie tylko takie, na którym w odpowiednim momencie zarejestrowano ciekawy motyw. Ten motyw musi być sfotografowany świadomie i przy wykorzystaniu wszystkich dostępnych środków wyrazu artystycznego. To one nadają kadrowi sens, zamykając w nim ekspresję, dynamikę, emocje.

Moja czwarta książka nie tylko podpowie Wam, jak umiejętnie korzystać ze wszystkich elementów języka obrazu, ale przede wszystkim, jak robić to, będąc w podróży. Na czym się koncentrować, jak działać, jak komponować kadry, z jakiego sprzętu korzystać. Mam nadzieję, że dzieląc się swoimi doświadczeniami oraz wiedzą, uda mi się zainspirować niektórych z Was do poświęcenia się pasji fotografowania. Spojrzenia na otaczającą nas rzeczywistość w nieco inny sposób. Rozejrzenia się za czymś więcej niż to, co podane na tacy, i wyciśnięcia z każdego tematu maksimum możliwości. Dzięki temu Wasze zdjęcia nie tylko zyskają na wartości, ale i zmienią Wasze podejście do podróżowania. Zrozumiecie, dlaczego nosi Was po świecie. Być może poczujecie nieuświadomioną dotychczas potrzebę pełniejszego przeżywania spotkań z innymi kulturami, nawiązywania relacji, przeżywania przygód. Zapragniecie, żeby los was zaskakiwał.

Krótko mówiąc – zapraszam Was w podróż z aparatem. Bo to jedyna słuszna metoda wędrowania przez świat. Ten bliższy i ten dalszy.

Wstęp

Na świecie nie brakuje ludzi żądnych przygód i podróży. Nie brakuje też jednak i takich (ci są być może nawet w większości), którzy wolą spokój i kanapę we własnym domu. Dlaczego? Bo podróż to często niewygody – tu gniecie, tam uwiera, czasem swędzi, gdy pogryzą owady, czasem boli. A bywa, że wiąże się z sensacjami po konsumpcji lokalnych przysmaków. Przede wszystkim jednak może być niebezpieczna. Bo skorpiony, węże, złodzieje, rozboje, porwania, choroby i wiele innych klęsk. Po co się na to wszystko narażać, skoro stare, dobrze znane wszystkim powiedzenie mówi: „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”? Zwłaszcza że mamy telewizory, na których w jakości 4K możemy pooglądać sobie tematyczne kanały podróżniczo-przyrodnicze. Produkcje są zrealizowane z rozmachem, a wszystko, co w nich pokazane, jest piękniejsze niż w rzeczywistości. To akurat w większości przypadków prawda, ale przecież nie napisałem tej książki, żeby wytykać komuś lenistwo, ale by zachęcić do poznawania świata. Do otwarcia oczu i poszerzenia horyzontów za pomocą prostego i ogólnodostępnego urządzenia, jakim jest aparat fotograficzny.

Nawiązując do jednej z najsłynniejszych maksym filozoficznych, wyszedłem od prostego założenia: fotografuję, więc podróżuję. Podróżuję, więc fotografuję. Dla mnie ten związek jest oczywisty. Mam nadzieję, że już te kilka słów wstępu będzie dla Was wystarczającą zachętą, by przewrócić kolejne strony książki i przekonać się, jak fascynujący jest świat. Nawet ten za najbliższą miedzą. Aparat to narzędzie, które nie tylko doskonale może dostarczyć Wam motywacji, ale i satysfakcji. Otwiera cały ocean możliwości. Co więcej, robienie zdjęć w podróży jest po prostu świetną zabawą. Pozwala lepiej przekazać emocje i to, co nas spotkało. Fotografia wyjątkowej osobliwości wypatrzonej w egzotycznym kraju zawsze wywoła wrażenie większe niż opowieść o niej. Nie mówiąc już o wartości sentymentalnej zdjęcia, jako pamiątki z wyprawy.

Współcześnie niemal każdy z nas ma w domu aparat fotograficzny. Proste i wydawałoby się logiczne założenie wskazuje, że kupujemy go po to, aby robić zdjęcia. Co zatem nas powstrzymuje?

Pierwsza poważna przeszkoda to codzienność. Jeśli ktoś jest pracownikiem korporacji albo urzędu, bywa zajęty od 8:00 do 17:00, a potem półtorej godziny spędza w korkach w drodze do domu. W weekend jedzie z rodziną do galerii handlowej albo od czasu do czasu na łono natury, albo działkę. Proza życia sprawia, że okazji do robienia zdjęć jest bardzo mało. Kiedy jednak człowiek wyrusza z aparatem w podróż, jego mózg zaczyna pracować inaczej. Gdy zajmujemy miejsce w samolocie lub opuszczamy rogatki miasta, nasze zmysły przestawiają się na zupełnie inny tryb. Wszystko wokół zaczyna fascynować, a my otwieramy szeroko oczy i chłoniemy świat. Bez względu na to, czy jesteśmy w Koluszkach, czy na Bora-Bora, fotografowanie zaczyna mieć oczywisty sens – pozwala bardziej wnikliwie przyglądać się rzeczywistości i lepiej ją poznawać.

Jednak nie tylko codzienna rutyna jest winna naszemu brakowi pasji. W polskich warunkach fotografowanie to proces niekoniecznie spontaniczny. Ta sztuka wymaga światła, a nasz kraj od listopada do kwietnia pogrąża się w egipskich ciemnościach; dni są szare, bure i nieciekawe. „Sorry, taki mamy klimat”. Tym samym sezon na robienie zdjęć to zaledwie kilka miesięcy. Wprawdzie nie brakuje nam nad Wisłą motywów – mamy morze, góry, piękne miasta i równie piękne Polki – jednak gdy nie sprzyjają warunki, nawet zawodowy fotograf, jakim jestem, łapie się na tym, że rzadko chwyta za aparat. Oczywiście, można oddać się sesjom studyjnym i uwieczniać koleżanki we wszystkich możliwych konfiguracjach, bo do tego potrzebna jest wyłącznie 40-watowa żarówka, ale to za mało. Aparat wygania nas z domu, każe eksplorować, uciekać do świata pełnego światła, poznawać i uczyć się.

Wyruszamy więc w drogę i tym samym budzimy w sobie wenę. Zaczynamy rejestrować otaczającą nas rzeczywistość, a ona… nas wciąga. Fotografia jest absolutnie legalnym narkotykiem, który sprawia, że udajemy się w pogoń za coraz lepszymi i ciekawszymi ujęciami. Chcemy więcej, więcej i więcej, i w efekcie zaczynamy inaczej patrzeć na świat. Nie z perspektywy obiektywu czy zamkniętego kadru, lecz z pozycji bacznego obserwatora. Analizujemy to, co widzimy, zauważamy szczegóły, kompozycję, symetrię lub jej brak. Zaczynamy robić zdjęcia, które wymagają bardziej skrupulatnego podejścia do tematu.

Aparat zmienia również charakter naszych podróży, pozwalając przeżyć o wiele więcej, a przede wszystkim – pełniej. Weźmy przykład najprostszy: portret. Aby sfotografować ludzi w egzotycznych miejscach, musimy wejść z nimi w interakcję. W wersji minimalistycznej – przyzwyczaić ich do naszej obecności, choć na ogół sytuacja wymaga nawiązania choćby wątłej więzi. A wszystko po to, by nasz obiekt otworzył się i pozwolił sportretować. Ten proces ma nierzadko dalsze konsekwencje: bywamy zapraszani do domów, poznajemy rodziny, na stole przed nami lądują lokalne potrawy, które również możemy uwiecznić na zdjęciach. Dzięki temu, że w wędrówkach po świecie towarzyszy nam aparat, nasze podróżowanie staje się nie tylko bardziej poznawcze i efektywne, ale po prostu fajniejsze.

Dlatego ta książka to w założeniu apel do tych wszystkich, którzy uważają, że aparat w podróży jest narzędziem zbędnym. Odkąd nasz kraj otworzył się na świat, Polacy zaczęli za odłożone pieniądze (wcale nie takie wielkie) raz na jakiś czas odwiedzać inne zakątki globu. A mimo to wielu z nas wciąż nie czuje potrzeby fotografowania. I popełnia błąd. Namawiam, aby zawsze mieć ze sobą choćby smartfona (któremu również poświęcam w tej książce sporo miejsca). Niekoniecznie po to, by potem chwalić się znajomym i zanudzać ich setkami zdjęć z wakacji, ale żeby spojrzeć na rzeczywistość z innej perspektywy – dalszej, szerszej. A przede wszystkim bardziej wnikliwie. Na pewno otworzy się przed nami niedostrzegany dotąd świat, zapewniając jednocześnie doświadczenia i wrażenia, które pozwolą zupełnie inaczej, świeżym okiem, spojrzeć na to, co dzieje się na naszym krajowym podwórku.

Teoria,
czyli przed
wyjazdemCzym fotografować?

Wszystkich, którzy otworzą moją książkę, szukając na jej kartach odpowiedzi na pytanie, jakiej marki sprzęt podstawowy należy zabrać ze sobą w świat, spotka – niestety! – zawód. Z bardzo prostego powodu: otóż dostępne obecnie na rynku aparaty robią co najmniej dobre zdjęcia, a ja nie zamierzam pozbawiać Was radości z posiadania takiego, a nie innego urządzenia. Jednak ci, którzy planują zmienić sprzęt na lepszy, na przykład przed wyprawą na drugi koniec świata, znajdą w moim tekście cenne uwagi. Bez względu jednak na to, jakie kierują nami przesłanki – czy wybieramy się w podróż, czy pragniemy zgłębić arkana sztuki – już na samym początku musimy mieć określoną koncepcję, czego oczekujemy od aparatu.

Zatem na pierwszy ogień – cyfrowy czy analogowy?

Dyskusja na ten temat toczy się od wielu lat. Pisałem o niej we wszystkich trzech poprzednich książkach, analizując racje obu stron – zarówno tradycjonalistów, jak i fotografów idących z duchem czasu. Jednak w kategoriach fotografa, który jest jednocześnie podróżnikiem, rozwiązanie dylematu wydaje się oczywiste – analogi nie mają szans. Po pierwsze możliwość kupienia filmów, a tym samym uzupełnienia ich zapasu, w różnych częściach świata jest obecnie mocno utrudniona. Po drugie wożenie ze sobą naświetlonych niewywołanych negatywów przez dłuższy czas to również niemały problem, przede wszystkim ze szkodą dla klisz. Warunki atmosferyczne – wysokie temperatury czy wilgoć – mają na nie zgubny wpływ.

Zobrazuję to na własnym przykładzie. Kiedy w latach 90. pojechałem do Afryki na Rajd Dakar, zabrałem 20 rolek filmu. Dawało to 720 klatek, które mogłem naświetlić w trakcie dwutygodniowej rywalizacji i pobytu w kilku fascynujących krajach saharyjskich. Już sama ta liczba wskazuje na skalę możliwości, jakie daje podróżowanie z analogiem; przed każdym naciśnięciem spustu migawki trzeba się było dwa razy zastanowić, a to oznaczało, że więcej myślało się, niż fotografowało. Każda następna klisza przypominała mi, że mam ograniczone zasoby, a nie wiedziałem przecież, co przydarzy się kolejnego dnia. Zmieściłem się w limicie tylko dlatego, że nie zaszło nic spektakularnego (na trasie rajdu nie wylądował statek kosmiczny, a pustynia nie zakwitła), jednak z powodu sprzętu mój dorobek był mocno okrojony. Warto mieć zatem na uwadze, że jeżeli udajemy się już w podróż naszego życia (a moim zdaniem każdą należy traktować podobnie) i lądujemy w egzotycznym miejscu, to nie warto stwarzać barier samemu sobie. Należy być na tyle dobrze przygotowanym, aby nie żałować ani baterii, ani miejsca na karcie pamięci, ani – jak w moim przypadku – klatek na filmie.

Podczas tamtego Dakaru poznałem również inne mankamenty wożenia ze sobą analogowego sprzętu. To, że filmy zajmowały w torbie więcej miejsca niż obiektywy, okazało się nie tak istotne, jak to, co przeżyłem po powrocie do Polski. Przy wykorzystaniu analoga nie możemy podglądać efektów naszej pracy na bieżąco, zatem chwila wywołania zdjęć jest chwilą prawdy. W moim przypadku były tylko połowiczne powody do radości – slajdy Fuji mnie nie zawiodły, ale te Kodaka okazały się bardzo wrażliwe na temperaturę (w ciągu dnia, w namiotach na rajdowym biwaku panuje piekielne gorąco). W rezultacie kolory wyblakły, a fotografie pokryła mętna maska. Cóż, typowy objaw na kliszach poddanych działaniu upału. W takiej sytuacji można zdenerwować się naprawdę – nie dość, że przez dwa tygodnie superciężkiego rajdu targało się walizeczkę czy plecak z filmami, to jeszcze na koniec okazuje się, że połowa z nich jest do wyrzucenia.

Z tych prostych przyczyn analog powinien wypaść poza orbitę naszych zainteresowań. Chyba że ktoś lubi old school i różne inne, równie niepraktyczne w podróży rozwiązania, jak wełniane czapki, przydługie swetry, długą brodę i chodzenie boso. Ja jednak polecam korzystanie ze zdobyczy techniki i stawiam na aparat cyfrowy. W tym wypadku pojawia się kolejne pytanie – lustrzanka cyfrowa czy bezlusterkowiec? A może, przyjmując technokratyczny punkt widzenia, powinniśmy zaopatrzyć się wyłącznie w smartfona?

Przetestowałem wszystkie trzy rozwiązania osobiście i przekonałem się, że dla mnie najlepsze są dwa z nich. Nie jest to oczywiście jedyna słuszna droga i prawda objawiona, ale na podstawie doświadczeń podróżniczych wybieram aparat bezlusterkowy albo komórkę. Naturalnie, jeżeli ktoś posiada w domu lustrzankę, to na wyprawę wybierze się właśnie z nią pod pachą. Tak robi na przykład wielu uczestników warsztatów Fotomisji, choć zauważam, że niemal każdy podąża moim śladem i w końcu przekonuje się do bezlusterkowca lub smartfona. Mam zatem prawo twierdzić, że to rozwiązanie dobre, sprawdzające się także w przypadku moich kolegów fotografów.

Dlaczego zatem lustrzanka cyfrowa nie jest rozwiązaniem idealnym? Aby to zrozumieć, musimy na chwilę cofnąć się w przeszłość i prześledzić jej historię. Powstała niejako z konieczności, aby pozbawić aparaty z wymienną optyką trzech grzechów głównych. Przede wszystkim były to urządzenia celownikowe (potomkowie aparatu marki Leica), w których nie widziano obrazu przez obiektyw. W rezultacie, po założeniu jakiegokolwiek filtra, choćby polaryzacyjnego, nie sposób było zorientować się, co się zmieni na naszym zdjęciu. Po drugie, występowało w nich zjawisko paralaksy, choć w części sprzętów nowszego typu można było korygować ten błąd. Trzecim elementem, który utrudniał pracę fotografowi, był stały celownik o stałym punkcie widzenia; podczas zmiany obiektywu należało zmieniać również ten element, wsuwany w specjalne „sanki”. Tak czy siak, symulował on jedynie obraz „widziany” przez obiektyw. W związku z tym stworzono przesuwną, zainstalowaną w środku korpusu ramkę – przy zmianie obiektywu przesuwała się, ale nie zmieniała kąta widzenia w celowniku. Gdy jednak trzeba było użyć teleobiektywu, człowiek narażał się na niewygodę, bo ramka stawała się bardzo mała. Jednocześnie wykluczone było zastosowanie transfokatora, co stanowiło spore ograniczenie.

Stan taki, oczywiście, nie mógł trwać długo, bo jak mówi porzekadło: „Potrzeba jest matką wynalazku”. W takich właśnie okolicznościach została zbudowana lustrzanka, w której obraz z obiektywu odbija się od lustra i przechodzi do wizjera aparatu. W chwili wyzwolenia migawki lustro podnosi się i obraz pada na film. Dzięki temu prostemu rozwiązaniu fotografujący widzi wszystko dokładnie tak jak aparat, włącznie z uwzględnieniem efektów ze wspomnianych wcześniej filtrów, stosowaniem zoomów, zmianą ogniskowych i obiektywów. Jednocześnie pozbyto się zjawiska paralaksy – to, co pojawiało się na wyświetlaczu, odpowiadało kadrowi. Niestety, tańsze modele odbiegały od ideału. Mechanizm podnoszenia lustra był skomplikowany i często zawodził, o czym na pewno pamiętają wszyscy posiadacze zenitów. Obraz na matówce był ciemniejszy niż celownik, zatem wykorzystanie ciemnych obiektywów powodowało jednoczesne jego ściemnianie. Co więcej, często obraz na matówce nie pokrywał się w stu procentach z kadrem (na ogół w około 97 procentach), co w przypadku slajdów miało duże znaczenie.

Im był droższy sprzęt, tym bliższy perfekcji. Niestety, przekładało się to na cenę, choć zyskano to, co najważniejsze – wyeliminowano wszystkie wady aparatów celownikowych. Lustrzanka na długie lata podbiła serca ambitnych fotografów. Zwłaszcza tych, którzy nie chcieli brać do rąk jej poprzedników.

Warto jednak zauważyć, że aparaty celownikowe wcale nie odeszły do lamusa, a dzięki swojej renomie przetrwały dziesięciolecia i wciąż pozostają w użyciu. Stosowane w nich rozwiązania stały się podstawą prostych aparatów kompaktowych o niewielkich rozmiarach. Powodem tej niegasnącej popularności jest nie tylko jakość optyki, ale przede wszystkim konstrukcja. Brak lustra pozwala zoptymalizować wymiary sprzętu, a także zupełnie inaczej skorygować obiektyw. Mówiąc lapidarnie – jest on bliżej filmu. Dzięki temu uzyskujemy zdecydowanie lepszą plastykę obrazu niż w lustrzance, gdzie obiektyw i film przedziela lustro. Dla wielu ten szczegół bywa niezauważalny i łatwy do zaakceptowania, dla innych pozostaje sprawą kluczową, nadającą zdjęciu stosowny sznyt.

Po latach także lustrzanki doczekały się konkurencji – pojawiła się fotografia cyfrowa i z rynku dość szybko zaczęły znikać aparaty analogowe. Początkowo cyfryzacja dotknęła przede wszystkim kompaktów; lustro okazało się niepotrzebne, bo obraz był wyświetlany na ekranie z tyłu aparatu albo w wizjerze elektronicznym. Sensory cyfrówek chwytały światło zupełnie inaczej niż tradycyjne filmy, stąd na początku sprawiała kłopoty korekcja obiektywów. Konstruktorzy mieli spore problemy z opanowaniem nowej technologii i zbudowaniem na jej bazie lustrzanki. Kiedy jednak pokonali trudności, nowy sprzęt zyskał nad kompaktowymi braćmi znaczącą przewagę w postaci autofocusu. Nie wdając się w szczegóły techniczne – ze względu na konstrukcję systemu AF w lustrzankach cyfrowych był szybszy od tego w aparatach kompaktowych. Dlaczego? Odsyłam do fachowej literatury (w końcu artysta fotograf nie musi znać się na technologii, choć ważne, żeby wiedział, co w trawie piszczy). Nie będę zaśmiecać głowy czytelnikowi technicznymi nowinkami, wystarczy wiedzieć, że autofocus powstał, rozwijał się i był oparty na lustrzance. Z czasem został na tyle udoskonalony, że działał szybko i skutecznie, bez względu na to, jaki naświetlano materiał – mógł to być zarówno film, jak i światłoczuła matryca. Kiedy jednak z konstrukcji znikało lustro, a wszystko opierało się wyłącznie na matrycy, AF pracował bardzo leniwie.

Ta różnica jakościowa pomiędzy lustrzankami cyfrowymi a cyfrowymi kompaktami na jakiś czas ustabilizowała rynek. Pierwsze z wymienionych dawały gwarancję szybkiego autofocusu, były jednak duże i niewygodne. Nie można im wprawdzie było zarzucić braków w kwestii ergonomii, jednak – z punktu widzenia podróżnika – rozmiarami odbiegały od ideału. Za to do kieszeni bez problemu mieściły się kompaktowe aparaty cyfrowe, te z powolnym AF. Konstruktorzy zareagowali, tworząc początkowo aparaty SLT z lustrem półprzepuszczalnym. W zamyśle miały one łączyć cechy obu konkurujących rozwiązań, czyli szybki autofocus i elektroniczny wizjer, lecz ostatecznie okazały się tylko rozwiązaniem przejściowym.

Ich krótkie życie zakończyło się w chwili pojawienia się nowej generacji aparatów cyfrowych, bezlusterkowców z wymienną optyką, zaopatrzonych w wizjer elektroniczny i zachowujących wszystkie funkcje lustrzanki. To elementy kluczowe, sprawiające, że ten typ aparatu nie ma wśród pozostałych konkurentów.

Zacznijmy od wizjera elektronicznego, którego początki wcale nie były łatwe. Obraz miał słabą rozdzielczość, słaby kontrast, niezadowalającą reprodukcję barwy, a przy niższych poziomach oświetlenia był mocno szumiący. Te cechy sprawiały, że fotografowanie było mało komfortowe, a dla niektórych osób przyzwyczajonych do klarownych wizjerów optycznych stawało się wręcz niemożliwe. Z czasem, w miarę rozwoju technologii okazało się, że współczesne wyświetlacze wyświetlają bardzo dokładny obraz z matrycy (jakością praktycznie nieodbiegający od wizjerów szklanych). Gdy jest on wyświetlany dokładnie tak, jak go widzi aparat, można nie tylko skorygować ustawienia zdjęcia, ale zrobić to jeszcze przed naciśnięciem spustu migawki. Jeśli zaś w wizjerze coś jest nie tak, na przykład obraz jest zbyt ciemny lub za jasny, przyczyny są dwie: albo aparat źle coś zmierzył, albo my, zadufani w sobie maniacy trybów manualnych, popełniliśmy błąd. Tak czy inaczej wizjer elektroniczny daje nam szansę na zmiany jeszcze przed zwolnieniem spustu migawki, podczas gdy w lustrzankach trzeba najpierw zrobić zdjęcie, następnie wyświetlić obraz na ekranie, popatrzeć, podrapać się w głowę i zastanowić, co można poprawić. A następnie przyłożyć aparat do oka i cyknąć ponownie… Ten schemat zajmuje dwa razy więcej czasu, więc właściwie wybór jest oczywisty – zawsze postawię na aparat, który pozwoli mi fotografować szybciej.

Teraz optyka daje możliwość zamontowania za pośrednictwem specjalnych adapterów dowolnego obiektywu (także obiektywów innych systemów), funkcjonalnego i działającego w pełnym zakresie odległości. Także na nieskończoności. Gdybyśmy jednak zamontowali taki sam obiektyw, ale sprzed 40 lat (np. firmy Konica), do lustrzanki, mogłoby się okazać, że nieskończoność to zbyt wiele, a sprzęt nie ostrzy. Kolejnym problemem pracy z tego typu obiektywami w lustrzance cyfrowej jest fakt, że zamocowane za pomocą adapterów najczęściej pracują na przysłonie roboczej. Oznacza to, że jeśli zostanie ona ustawiona na 8, obraz na matówce będzie bardzo ciemny. W bezlusterkowcach ten problem nie istnieje, bo kompensuje go elektronika.

Trzecia ważna cecha nowej generacji aparatów cyfrowych to zachowanie przez nie parametrów lustrzanki, ze szczególnym uwzględnieniem omawianego kilka akapitów wyżej autofocusu. Rozwój technologiczny doprowadził do nieuniknionej sytuacji, w której szybkość pracy bezlusterkowca w niczym nie odbiega od AF w lustrzankach. Tym samym padła ostatnia linia obrony i rynek zalały aparaty pozbawione lustra, które są tańsze, bo bez mechaniki, mniejsze, prostsze i wygodniejsze w obsłudze oraz szybsze od postrzeganych dotąd jako bardziej profesjonalne lustrzanek cyfrowych. A wyglądają identycznie.

Reasumując: nowa generacja aparatów cyfrowych, dzięki temu, że nie posiada luster, ma mniejsze rozmiary i robi lepsze zdjęcia. To dlatego, że obiektyw znajduje się tutaj bliżej matrycy, co zapewnia lepszą i bardziej interesującą plastykę obrazu niż w lustrzankach. Co więcej, możemy za pomocą dostępnych w sprzedaży i niedrogich adapterów przymocować dowolny obiektyw. Bezlusterkowce mają też dobry podgląd z matrycy, dzięki czemu lepiej jest rozwiązany problem kręcenia wideo. Można nagrywać filmy chociażby z wykorzystaniem autofocusu. W zasadzie aparaty te równie dobrze fotografują, co filmują; właśnie dzięki nim możliwość nagrywania własnych filmów trafiła pod strzechy. Tymczasem w lustrzance przed nagraniem trzeba najpierw podnieść lustro. Wtedy na wizjerze nic nie widać, więc kadrowanie jest znacznie utrudnione.

Przykładem takich aparatów, których najczęściej używam w swoich podróżach, są bezlusterkowce Fujifilm serii X z wymienną optyką. Są one dedykowane zarówno dla zaawansowanych amatorów, jak i profesjonalistów. Najwyższe modele, takie jak X-Pro2 albo X-T1 są aparatami uszczelnionymi, odpornymi na wodę i kurz, do których można dopasować również uszczelnione obiektywy. Mają one wszystkie cechy lustrzanek, dzięki czemu można wykorzystać je zarówno do street foto, jak i portretów, krajobrazów, a nawet do fotografii sportowej. I nie są to słowa rzucane na wiatr, bo wielokrotnie przetestowałem je na rajdach.

Warto też zwrócić uwagę na model Fuji X-T10. Ma parametry techniczne bardzo podobne jak jego starsi bracia, ale… jest niemal o połowę tańszy. Nie jest co prawda uszczelniony, ale doskonale nadaje się do mniej ekstremalnych ekspedycji. To mój ulubiony aparat, ponieważ jest chyba najmniejszy w rodzinie aparatów systemowych, wyposażonych w matrycę APSC. Mieści się w każdej kieszeni, a jeśli dodamy do niego obiektywy typu „naleśnik” – małe, stałoogniskowe i jasne, to okazuje się, że w podróży to bardzo poręczny sprzęt.

Bardzo ciekawy jest również hybrydowy model X-Pro2, który z jednej strony jest nowoczesny, a z drugiej klasyczny, bo de facto jest aparatem celownikowym. Wyposażono go w system, który przenosi nas o 20 lub 30 lat wstecz historii fotografii. Jeśli ktoś nie lubi takich podróży w czasie, to możemy przełączyć tryb i wtedy otrzymujemy taki sam wizjer elektroniczny, jak we wszystkich podobnych aparatach.

Bezlusterkowce nie są jednak aparatami pozbawionymi wad. Najbardziej istotna jest ta, że niewielkie rozmiary sprzętu wymuszają relatywnie małe (a co za tym idzie – mniej wydajne) baterie. Tymczasem muszą one zasilić wizjer elektroniczny i prąd ucieka dość szybko. Trzeba zatem pamiętać, że na jednym ładowaniu zrobimy mniej zdjęć niż lustrzanką. Najlepszym rozwiązaniem w tej sytuacji wydaje się być wożenie ze sobą zapasu baterii; są one na tyle małe, że można je spokojnie schować do kieszeni i być pewnym, że nie będą uwierać. Gorzej, jeżeli zdecydowaliśmy się na model ładowany poprzez kabel USB. Nie dotyczy to jednak wspomnianych wcześniej modeli FujiFilm. To teoretycznie genialne rozwiązanie okazało się uciążliwe, bo przecież w trakcie podróży nie sposób pozostawić sprzętu na trzy godziny w tawernie portowej w Mogadiszu albo innym miejscu o podobnym klimacie… Jeśli je wybierzemy, staniemy się niewolnikami własnego aparatu. Tymczasem jeżeli nawet ktoś ukradnie powierzoną pieczy barmana ładowarkę z baterią, to raczej nie będziemy żałować, bo mamy ze sobą drugą (a przynajmniej powinniśmy mieć).

W spór pomiędzy zwolennikami lustrzanek cyfrowych i bezlusterkowców włączyła się ostatnimi czasy jeszcze jedna, odrębna grupa – miłośnicy telefonów komórkowych. Dla niektórych wciąż są one rozwiązaniem niepoważnym, lecz zapewniam – przekonanie się do fotografowania smartfonem to tylko kwestia przełamania bariery psychologicznej. Jesteśmy po prostu przyzwyczajeni do myśli, że zdjęcia z telefonu mają marną jakość, a porządnych efektów możemy się spodziewać wyłącznie po tym, co duże, drogie i mające pokaźny obiektyw. Wydaje się, że urządzenia, za pomocą którego można rozmawiać, wysyłać mejle, komunikować się via Viber, oglądać filmy czy grać, nie można traktować serio w kategoriach fotografii. A jednak! Pojawiły się już komórki, w których parametry aparatów dorównują może nie lustrzankom cyfrowym, ale półprofesjonalnym kompaktom na pewno. Poza tym przecież mnóstwo ludzi podróżuje i fotografuje tego typu sprzętem.

Zwróćmy uwagę, że smartfon to również, ni mniej, ni więcej aparat fotograficzny z niemal wszystkimi możliwościami, które opisałem powyżej. Jego największym „mankamentem” jest brak wymiennej optyki. Aparaty kompaktowe, bezpośrednio porównywalne ze smartfonami, rozwiązują ten problem dzięki elektrycznemu zoomowi, który jednak zdecydowanie wpływa na ich rozmiary. Jakość i przydatność smartfona do naszych celów zależy (oczywiście!) od producenta i ceny, ale wiele najnowszych modeli naprawdę może się poszczycić rozwiązaniami upodabniającymi możliwości komórki do „prawdziwego” sprzętu.

Ogromną zaletą telefonu pozostaje fakt, że zawsze mamy go przy sobie, niemal zawsze jest naładowany (bo o to dbamy), a zaraz po zrobieniu zdjęcia możemy wysłać je w świat – dzięki portalom społecznościowym albo Instagramowi. Możemy siedzieć na drugim końcu globu, jeść robala, który właśnie wylazł z ziemi i wije się teraz na talerzu, i w czasie rzeczywistym przekazywać nasze emocje znajomym i rodzinie w Polsce. To funkcjonalność, która w aparatach nie jest jeszcze tak doskonała. Niektóre modele łączą się ze smartfonem przez wifi i przesyłają nań zdjęcia z aparatu lub tak jak wcześniej wspomniane FujiFilm przesyłają zdjęcia za pomocą specjalnej aplikacji. To jednak czynność, która wymaga nieco więcej czasu niż w przypadku smartfona.

Jak przekonać sceptyka, że smartfonem też można zrobić dobre zdjęcia? Najlepiej, żeby zainteresowany sprawdził tę możliwość samodzielnie, podobnie jak ja. Otóż podczas jednego z wyjazdów Fotomisji wybrałem się do Indonezji. Z tej okazji od producenta smartfonów dostałem przedpremierowy telefon – prawdziwe cudo, które miałem przetestować w „warunkach bojowych”. Jako zawodowy fotograf i operator dokumentujący rajdy terenowe, z telefonem pracowałem od dawna – materiał musiał jak najprędzej powędrować w świat – a mimo to preferowałem fotografowanie aparatami systemowymi, ze względu na ich wymienną optykę. Nie bez znaczenia była bariera psychiczna, że jeśli chcę zrobić coś dobrego, muszę do tego wykorzystać odpowiednie narzędzie. Moje ostrożne podejście jednak szybko zweryfikowała rzeczywistość.

W Indonezji robiłem zdjęcia zarówno smartfonem, jak i superaparatem, którego używałem zgodnie z wszelkimi zasadami szkoły dobrego fotografowania. Na bieżąco archiwizowałem zawartość karty pamięci, do chwili gdy mój zewnętrzny dysk został ukradziony z bagażu głównego w samolocie (niestety, na lotniskach w krajach azjatyckich, i nie tylko, prześwietla się każdą walizkę; gdy obsługa natrafia na cokolwiek metalowego, otwiera bagaż i kontroluje go, a nierzadko przywłaszcza sobie to, co w nim znajduje). No i okazało się, że jedyne zdjęcia, jakie mi pozostały, to te zrobione telefonem. Gdyby ktoś przed wylotem złapał mnie za rękaw i zasugerował, abym pozostawił torbę ze sprzętem fotograficznym w kraju, bo i tak mi się nie przyda, po prostu bym go wyśmiał. Wyprawa na warsztaty foto z telefonem w ręku?

Tymczasem zdjęcia ze smartfona okazały się nie mniej wartościowe czy jakościowo gorsze niż te, które powstałyby przy użyciu aparatu! Podstawowym ograniczeniem była oczywiście niewymienna optyka, a co za tym idzie stała ogniskowa, ale efekt końcowy był na tyle dobry, że pozwolił na wydrukowanie dużego kalendarza i zorganizowanie wystawy tych prac w galerii. Mało kto zorientował się, jakim narzędziem się posłużyłem, a gdy już usłyszał, nie mógł w to uwierzyć.

Ta przygoda dostarczyła mi ostateczny dowód, że da się fotografować „z rękami w kieszeniach” i że jest to doskonała, a zarazem ciekawa alternatywa dla osób, które nie muszą koniecznie korzystać z wyspecjalizowanego sprzętu. To rozwiązanie jest dobre również ze względu na niewielki ciężar telefonu (co ważne w podróży) oraz fakt, że z telefonem w dłoni wzbudzamy zawsze mniejsze podejrzenia niż z aparatem wyposażonym w – nie daj Bóg! – teleobiektyw. Zapewne zostaniemy potraktowani jak nieszkodliwi turyści i łatwiej nam będzie zarówno zrobić zdjęcie pejzażowe, jak i wejść w interakcję z ludźmi, aby sfotografować także ich.

Co zatem powinniśmy zabrać ze sobą w podróż?

Skoro aparat analogowy odpada w przedbiegach, to na które z trzech pozostałych propozycji postawić? Moim zdaniem, optymalnym rozwiązaniem, zarówno dla zaawansowanego amatora, jak i dla zawodowca, jest aparat bezlusterkowy sprawdzonej firmy. O niezłych parametrach technicznych, z dobrym autofocusem, który robi przynajmniej 8–10 klatek na sekundę, jest prosty w obsłudze, ma duży bufor pamięci, pozwalający na wykonywanie długich serii zdjęć, a także jasną wymienną optykę o niewielkich rozmiarach. Na rynku dostępne są bardzo zgrabne bezlusterkowce pełnoklatkowe, ale, niestety, jasne obiektywy do nich bywają bardzo duże. Te mniejsze – dla odmiany – są ciemne (dolna granica ich jasności wynosi 4, co oznacza, że najprawdobodobniej w słabych warunkach oświetlenia pojawi się problem).

W podróż warto zabrać (zawsze!) dwa (lub trzy) aparaty. Jeden powinniśmy zawiesić sobie na szyi, drugi/trzeci mieć w bagażu, na przykład na wypadek kradzieży tego pierwszego czy choćby jego awarii. Wiadomo, elektronika bywa zawodna, a szkoda byłoby uczestniczyć w wyprawie na drugi koniec świata i nie przywieźć stamtąd ani jednego zdjęcia. Jednocześnie nie warto pakować najdroższych aparatów, na jakie możemy sobie pozwolić, bowiem zarówno w Afryce, Azji, Ameryce Południowej, we Włoszech, Hiszpanii, jak i w Nowej Hucie szansa, że je stracimy, jest duża. Lepiej kupić dwa tańsze w cenie droższego i mieć przynajmniej jakieś zabezpieczenie.

Tańsze aparaty sprawdzą się w podróży doskonale, zwłaszcza że rzeczywiste różnice między modelami bywają znikome. Kontrast cenowy kontrastem, a potem okazuje się, że zarówno droższy, jak i tańszy ma nie tylko te same matrycę i procesor, ale robi również takie same zdjęcia. Jeśli zatem mamy kupić sprzęt za 10 tys. zł albo nabyć go taniej, a za zaoszczędzone pieniądze wyjechać w podróż, to wybór jest oczywisty. Dziesięć razy droższe urządzenie na pewno nie zagwarantuje nam dziesięciokrotnie lepszej jakości wykonania. Również dlatego że drogi sprzęt to ograniczenie – stajemy się do niego przesadnie przywiązani i myślimy wciąż o nim, zamiast o fotografowaniu.

Nie można oczywiście iść w skrajny minimalizm, choć ja preferuję niewielkie aparaty bezlusterkowe, do których mogę przymocować dowolny obiektyw, z małymi bateriami. Dodatkowo zawsze mam przy sobie smartfona. Wykorzystuję go jako aparat, ale również jako narzędzie do nagrywania wideo czy plików dźwiękowych i do ich udostępniania.

Ważne, aby przed wyjazdem przemyśleć warunki klimatyczne, w jakich przyjdzie nam robić zdjęcia. Co innego jeśli udajemy się na wakacje do Europy, a co innego, gdy wyruszamy na wyprawę w stylu adventure. Wówczas warto zaopatrzyć się sprzęt wodo- i kurzoodporny, czyli taki, który nie zawiedzie w kluczowym momencie z powodu zbyt dużej wilgotności powietrza czy burzy piaskowej. Ponieważ pierwszy z wymienionych czynników potrafi zrobić o wiele większe spustoszenia w elektronice, powinno się w szczególności pamiętać o odpowiednim przygotowaniu do eskapad w strefę monsunową czy do lasów równikowych. Nie ma jednak co przesadzać, bo nieuszczelniony aparat również przetrwa jakiś czas w trudnych warunkach. Nie tak długo, jak ten opatulony, ale nie przestanie działać już pierwszego dnia. Znam to z autopsji, chociażby z Dakaru.

Należy również pamiętać, że nie ma sensu zakup sprzętu odpornego na kurz i wilgoć, jeśli nie będzie się używać obiektywu o tych samych właściwościach. Zwłaszcza że w naprawdę ekstremalnych warunkach nawet najbardziej wytrzymały i renomowany aparat potrafi zaparować czy po prostu odmówić posłuszeństwa. Ta sama zasada dotyczy także telefonów komórkowych. Możemy mieć uzbrojonego i na wszelkie sposoby zabezpieczonego smartfona, ale kiedy stłucze się w nim wyświetlacz, z jego użyteczności nici.

Jaki zabrać obiektyw?

Wybór odpowiedniego do naszych potrzeb to istotna kwestia nie tylko w warunkach ekstremalnych, ale za każdym razem, gdy wyruszamy w podróż. Jest równie ważny, jak wybór aparatu. I choć problem ten nie dotyczy fotografujących smartfonami, wyposażonymi w niewymienne obiektywy szerokokątne, to w omawianych lustrzankach, bezlusterkowcach i kompaktach ma fundamentalne znaczenie.

W przypadku aparatów kompaktowych ciekawym rozwiązaniem są ultrazoomy pozwalające na nawet 50-krotne powiększenie. W aparatach z wymienną optyką można wprawdzie zamontować długi obiektyw (o ogniskowej 600 lub 700 mm i więcej), ale trzeba mieć na uwadze nie tylko jego rozmiary, również spory ciężar i równie sporą cenę. Jeśli zabierzemy go ze sobą w podróż, bardzo szybko okaże się niewygodny, a w następnej kolejności odstraszy wszystkich w promieniu stu kilometrów, począwszy od antylopy, a skończywszy na przedstawicielach lokalnej ludności. Prawdopodobnie przyciągnie także spojrzenia mętów spod ciemnej gwiazdy, którzy chętnie spieniężą go potem u znajomego pasera.

Dlatego mały, niepozorny aparat kompaktowy z wbudowanym ultrazoomem może okazać się rozwiązaniem optymalnym, mimo że niepozbawionym wad. Takie obiektywy na ogół są bardzo ciemne, a zatem nie sprawdzają się przy ograniczonym świetle. Wszystko ze względu na montowane w kompaktach małe matryce (mniejsze niż w lustrzankach czy bezlusterkowcach). Praca z nimi o zmierzchu, w nocy czy nawet w jesienną szarugę mija się z celem. Jeśli jednak mimo to decydujemy się na takie rozwiązanie, warto upewnić się, że aparat ma dobrą stabilizację obrazu i matrycy. Bez tego trudno będzie zrobić dobre, ostre zdjęcie w deszczowy dzień. Kiedy ręka się trzęsie, drgania trzeba kompensować krótkim czasem otwarcia migawki, a gdy robi się ciemno, słabe światło wymaga kompensacji poprzez podniesienie czułości. W takiej sytuacji rozwiązaniem bywa sprawna stabilizacja obrazu, która neutralizuje ujemne skutki drżenia i pozwala zrobić ostre zdjęcie również na długich czasach otwarcia migawki. Wtedy można pełnymi garściami czerpać z fotografowania tak długą optyką. Gdyby nie stabilizatory, na pewno nie zabierałbym w podróż aż tak daleko sięgającego zoomu.

W grupie aparatów kompaktowych na drugim biegunie znajdują się obiektywy dużo jaśniejsze, za to z niższą krotnością zoomu. Jak łatwo się domyślić, mają one zupełnie inne zastosowanie. Dzięki temu, że na matrycę pada przez nie znacznie więcej światła, doskonale nadają się do fotografowania wieczorem, nocą oraz we wszelkich sytuacjach, gdy mamy do czynienia z kiepskimi warunkami oświetleniowymi. Są szeroko wykorzystywane przy zdjęciach reporterskich czy street photo. Nie mają takich możliwości jak ultrazoom, bo przybliżają maksymalnie trzy-, czterokrotnie, więc w zależności od potrzeb należy stawiać na jedno lub drugie rozwiązanie. Jak do tej pory nikt jednak nie wynalazł uniwersalnego kompaktu.

W przypadku wymiennej optyki, stosowanej w lustrzankach i bezlusterkowcach, czyli aparatach systemowych, mamy do wyboru dwie możliwości: obiektyw stałoogniskowy i zoom. Zanim jednak zaczniemy zastanawiać się nad tymi kategoriami i nad tym, którą z nich wybrać, musimy najpierw zdecydować, jakimi obiektywami chcemy fotografować i czym się one charakteryzują.

Obiektywy stałoogniskowe to przede wszystkim zdecydowanie większa jasność od zmiennoogniskowych. Dzielimy je na: długoogniskowe, szerokokątne i standardowe.

Kiedy i dlaczego wybieramy obiektyw długoogniskowy? Nawet początkujący fotoamator wie, że „długa lufa” przybliża. Ale to tylko jedna z jej funkcji. To, co bardziej istotne, to fakt, że również spłaszcza perspektywę. Dzięki temu obiekty w tle stają się większe, a przez to wydają się zazębiać z pierwszym planem, przytłaczając go czy wręcz się nań wylewając. Jest to bardzo przydatne przy fotografowaniu krajobrazów, ale i portretów, zwłaszcza że takie obiektywy mają dużą zdolność rozmywania tła (to kolejna istotna cecha tego sprzętu). Im dłuższa ogniskowa, tym mniejsza głębia ostrości, choć tym parametrem można manipulować również za pomocą przysłony. Teleobiektywy z założenia bywają dość ciemne, ale nie brakuje i stosunkowo jasnych, umożliwiających również fotografowanie w kiepskich warunkach oświetleniowych, mimo że niemal na pewno będą dużo droższe i cięższe. Na przykład obiektyw 300 mm o jasności 2.8 waży około trzech kilogramów, ale gdy jego jasność wzrasta dwukrotnie (do 5.6), waga spada do średnio pół kilograma.

Wśród teleobiektywów można dodatkowo wyróżnić lekkie obiektywy portretowe, obiektywy długoogniskowe standardowe i superteleobiektywy (z ogniskową powyżej 400 mm). Jak sama nazwa wskazuje, pierwsze z wymienionych są chętnie stosowane przy fotografowaniu osób, ponieważ bardzo łatwo przy ich użyciu rozmyć tło, a skrót perspektywy nie jest radykalny. Jednocześnie dają delikatne przerysowania kadru, lecz nie zmieniają geometrii twarzy. Na drugim biegunie są superteleobiektywy, posiadające najbardziej widoczne cechy długich ogniskowych.

Podstawową cechą obiektywu szerokokątnego natomiast jest wydłużenie perspektywy. Wygląda to tak, jak gdyby uciekała ona w głąb kadru. Najłatwiej zobrazować to na przykładzie standardowego judasza w drzwiach – to, co znajduje się blisko obiektywu, staje się większe i przerysowane, a to, co dalej (na przykład za plecami fotografowanej osoby), „ucieka” w głąb kadru. Dzięki tej specyfice obiektywy szerokokątne idealnie nadają się do tworzenia kadrów przestrzennych, pozwalając budować nawet kilka planów zdjęciowych. Pomiędzy pierwszym (przerysowanym) a ostatnim (zamykającym) mogą zaistnieć nawet trzy plany pośrednie. Głębia ta sprawia, że fotografia wydaje się niemal trójwymiarowa, choć wciąż pozostaje obrazem zamkniętym na płaszczyźnie.

Obiektywy szerokokątne można podzielić na trzy grupy: lekko szerokokątne, na przykład obiektyw o ogniskowej 35 mm (mówimy o ekwiwalencie dla pełnej klatki), obiektywy szerokokątne standardowe o ogniskowej w granicach 24–28 mm, w które są wyposażone m.in. telefony komórkowe, i obiektywy superszerokokątne o kącie widzenia 160 stopni oraz ogniskowej 14, 15 lub 16 mm, mające bardzo wyraźny skok perspektywy i uwypuklające cechy charakterystyczne ujęcia. Do tej ostatniej grupy należy obiektyw typu rybie oko, posiadający kąt widzenia 180 stopni i specyficzne właściwości. Taka optyka daje mianowicie efekt kolistego obrazu i służy do specyficznych zadań. Ja zakładam ją tylko do fotografowania wybranych motywów i staram się nie nadużywać, bo wiem, jak łatwo popaść w manierę krzywienia kadrów.

Obiektywy lekko szerokokątne 35 mm to z kolei ulubione „zabawki” fotografów zajmujących się reportażem. Są idealne do street photo, ale sprawdzają się również przy portretach, ponieważ nie uwypuklają cech charakterystycznych obiektu tak, jak obiektywy superszerokokątne. Wszystkie przerysowania są na tyle delikatne, że nie zniekształcają twarzy osoby fotografowanej. Dzięki nim można zaryzykować wykonanie jej zbliżenia, bez, na przykład, ryzyka, że nos na przykład na pierwszym planie będzie wyglądać jak hamulec od karuzeli, a ukochana z tego powodu zerwie z nami zaręczyny. Co więcej, dzięki cechom tej optyki uzyskuje się również szerokie tło, rzecz bez szans w skracających perspektywę teleobiektywach.

Nadaje się ona doskonale również do pejzażu i krajobrazu, gdy sprawdza się wydłużanie perspektywy oraz eksponowanie pierwszego planu. To pozwala zbudować przestrzenną kompozycję w oparciu o choćby fantazyjnie skręcony korzeń, głaz czy zwalone drzewo. Obiektywy szerokokątne są także używane w fotografii architektury. Po pierwsze dużo możemy przez nie zobaczyć, a po drugie dzięki uciekającej perspektywie wszystkie linie zbiegają się ku niebu i tworzą ciekawe skosy, przydające architektonicznej formie ekspresji.

Trzecia grupa obiektywów stałoogniskowych to obiektywy standardowe, które widzą mniej więcej to samo, co ludzkie oko. W ekwiwalencie dla pełnej klatki mają ogniskową rzędu 50 mm (mniej więcej 45–58 mm). Proporcje, kąt widzenia i perspektywa są w nich dokładnie takie jak w ludzkim oku i z tego względu wybiera je wielu. Dodatkowo są tanie, jasne i na ogół oferowane jako wyposażenie kupowanego aparatu. Można je wykorzystywać do wykonywania specyficznych portretów, ponieważ pozbawione są cech charakterystycznych dla teleobiektywów i obiektywów szerokokątnych. Ja ich nie stosuję wcale, wychodząc z założenia, że moja fotografia ma zaskakiwać. Nie ma co wysilać się na coś, co każdy z nas może zobaczyć na własne oczy. Efekt na pewno nie zainteresuje nikogo tak, jak zdjęcie wykonane przy zastosowaniu skrajnych ogniskowych.

Podstawowa różnica między obiektywami stałoogniskowymi i zoomami to możliwość zmiany (pierścieniem) w tych drugich ogniskowej zależnie od potrzeb. Jej wielkość zależy od krotności zoomu. Nie został stworzony dla leni – po to, by obiekt przybliżyć, kiedy nie chce się do niego podejść, czy oddalić, gdy nie chcemy się cofać. Zmiana ogniskowej służy „do zabawy” perspektywą, która dla każdego obiektywu jest inna. To ona decyduje, czy nasz kadr będzie gęsty, rozciągnięty, ograniczony do wyłuskanego z rzeczywistości pojedynczego elementu tła czy też skomponowany za pomocą wielu planów. Zoom ma tę wielką zaletę, że łączy cechy kilku, nawet mocno odmiennych, obiektywów. Jeżeli ma ogniskową, na przykład, 50–200 mm, to spełnia funkcję zarówno obiektywu standardowego, jak i długoogniskowego.

Zamiast nosić ich ze sobą kilka i wymieniać, można użyć zoomu, który pozwoli płynnie dostosowywać ogniskową, a co za tym idzie – szybko i precyzyjnie kadrować. Jeżeli chcemy używać obiektywów stałoogniskowych, w poszukiwaniu ujęcia nierzadko musimy przemieszczać się do tyłu i do przodu, a nie zawsze jest na to czas.

Wśród zoomów można wyróżnić: szerokokątne, standardowe, telezoomy i ultrazoomy, które mają jednocześnie właściwości obiektywów szerokokątnych i długoogniskowych. Kilka słów powiedzieliśmy o nich już przy okazji omawiania aparatów kompaktowych – bywa, że ich krotność może przekroczyć 10, mogą zatem zastąpić wszystkie pozostałe rodzaje obiektywów. Umożliwiają niesamowitą wygodę pracy, bowiem w jednej „lufie” mamy połączenie dwóch rozwiązań. Są jednak bardzo ciemne i niepozbawione szeregu wad optycznych, które jednak artystów i podróżników obchodzą raczej mało; obecnie i tak robi się zdjęcia przede wszystkim na użytek Internetu. A skoro daje się przygotować wystawę z ujęć wykonanych telefonem komórkowym, nie ma co zawracać sobie głowy obiektywem doczepionym do porządnego aparatu systemowego.

Wyżej wspomniałem o cesze charakterystycznej zoomów (żeby nie powiedzieć: wadzie) – na ogół są one obiektywami dużo ciemniejszymi niż stałoogniskowe. Jeśli w opisie pojawia się wartość 2.8, można już mówić o jasnym zoomie. Znajdziemy oczywiście wykorzystywane w kinematografii obiektywy o długiej ogniskowej i jasności 2 czy nawet poniżej 1.4, ale są one tak duże, ciężkie i drogie, że w fotografii podróżniczej nie mają szans zastosowania.

Kolejną cechą (wadą, a jakże!) obiektywów zmiennoogniskowych jest ich cena zdecydowanie wyższa od „stałek”. Wynika to z ich bardziej skomplikowanej budowy (przez co, nawiasem mówiąc, są sprzętem mniej trwałym). O tym również należy pamiętać przy wyborze obiektywów podróżnych. Dobre to takie, które są jasne, sprawne optycznie, odporne mechanicznie na czynniki zewnętrzne (kurz, woda) i – niestety – bardzo drogie. A mimo to kupienie trzech „stałek” zamiast jednego zoomu i tak się nie kalkuluje.

Sam używam zoomów i polecam je innym. Wiele osób twierdzi wprawdzie, że mają gorszą jakość optyczną i robią zdjęcia słabszej jakości niż obiektywy stałoogniskowe, ale nie ma racji. Tak było, owszem, ale jakieś 30–40 lat temu, zanim współczesna technologia wyrównała dysproporcje.

Z kolei obiektywy stałoogniskowe są bardzo lubiane (i często wybierane jako podstawowe) ze względu na ich niewielkie rozmiary. Ja jednak hołduję zasadzie, żeby do każdego motywu fotograficznego, w zależności od sytuacji, oświetlenia, tła czy ustawienia, stosować inną ogniskową i perspektywę. Dopasowywanie się do zmiennych warunków zdjęciowych przy użyciu aparatu z pojedynczą „stałką” może być fajną zabawą; nie mamy wówczas szans za bardzo manipulować rzeczywistością. Mimo to dobrze jest mieć komfort dopasowania możliwości sprzętowych do warunków. Ja jestem w stanie pracować i w jednym, i w drugim trybie, ale jeżeli mam wybór, to zawsze postawię na torbę wyładowaną obiektywami. Choć, jak się za chwilę okaże, z jej wypełnieniem po brzegi bywa raczej różnie.

Wypada zatem powrócić do sakramentalnego pytania – co zabrać w podróż? Postawić na zmienną czy stałą ogniskową? Ja zawsze wybieram zoom, przede wszystkim ze względu na wspomniane już łączenie przez niego cech kilku obiektywów. Po co dźwigać ze sobą pięć lub sześć, jeżeli można zabrać trzy o takim samym zakresie ogniskowej? W skrajnych sytuacjach zdarza mi się używać nawet pojedynczego ultrazoomu, który daje mi większą swobodę fotografowania i ułatwia kadrowanie, bez potrzeby biegania w przód i w tył w poszukiwaniu idealnego ustawienia. To pod każdym względem rozwiązanie wygodniejsze, szybsze i skuteczniejsze, z którego warto korzystać.

Lecz tu pojawia się problem – co zrobić, jeżeli ktoś, jak ja, okaże się zwolennikiem jasnych obiektywów? Czy będzie skazany na duże i drogie „lufy”? W pewnym sensie tak, ale można pójść na kompromis i wozić ze sobą zestaw obiektywów. Ja lubię fotografować przed wschodem i po zachodzie słońca, w tej magicznej godzinie, kiedy dzień łamie się z nocą na pół. Dlatego poza zoomem szerokokątnym i telezoomem mam w torbie „stałkę” – mały, lekki i bardzo jasny obiektyw do zadań specjalnych.

Co zatem polecam spakować do fotograficznej torby podróżnej? Jej zawartość każdy musi przemyśleć we własnym zakresie, ale w mojej niemal standardowo znajdują miejsce dwa niewielkie obiektywy stałoogniskowe: 35 mm, o jasności poniżej 2, oraz portretówka, około 85 mm. W tym szaleństwie jest jednak metoda, bo zestaw uzupełniam o superszerokokątne zoomy o ogniskowej już od 16 mm (czy nawet 15), i superzoomy 100–400 mm. Zabieram również konwerter, który dodatkowo wydłuża ogniskową i pozwala sięgać jeszcze dalej. Całości dopełnia jeszcze jeden obiektyw stałoogniskowy, zamontowany na stałe w moim smartfonie (trzecim aparacie, który towarzyszy mi zawsze i wszędzie) – i już jestem przygotowany na każdą ewentualność. Mogę podjąć każdy temat fotograficzny przy wykorzystaniu całej gamy dostępnych obiektywów, w moim przypadku maksymalnie czterech.

Oczywiście zabieram ze sobą również bezlusterkowca, poręczny aparat z małą gabarytowo optyką, mieszczący się w niewielkiej torbie. Dzięki temu nie bywam przygnieciony sprzętem i mogę go nosić po pustyni i dżungli przez wiele godzin. Mniej się męczę, jestem szybszy, bardziej mobilny i zawsze docieram tam, gdzie powinienem, przed wszystkimi innymi. Jak na warsztatach Fotomisji, gdzie osoby obładowane wielkimi lustrzankami i kilkoma obiektywami (oczywiście zupełnie niepotrzebnymi) bardzo szybko zostają w tyle. Być może wyglądają na profesjonalistów, ale zmordowanych i zmęczonych, którzy po kilku godzinach padają jak muchy. Dlatego dla mnie priorytetem nie jest wyglądać, a dać pooglądać innym moje zdjęcia.

Warsztaty nierzadko weryfikują przyzwyczajenia uczestników – ludzie obserwują kolegów posługujących się bezlusterkowcami i zauważają ich mobilność. A później, podczas wspólnego oglądania zdjęć, stwierdzają, że fotografie wykonane lustrzankami nie mają żadnej przewagi jakościowej nad tymi zrobionymi aparatami bez lustra czy nawet telefonami komórkowymi. A to oznacza takie same ujęcia przy dużo mniejszym wysiłku.

Warto zatem od czasu do czas przeanalizować własne przyzwyczajenia i zdecydować się na zmianę. Być może dzięki temu w kolejną podróż wyruszy tylko taki sprzęt, który rzeczywiście będzie używany. Nie ma sensu zabieranie dwóch obiektywów o tej samej ogniskowej (np. 35 mm) i różnych jasnościach (jak choćby 2.0 i 1.4). Lepiej postanowić, co będzie naszym obiektem, ustalić styl, w jakim chcemy go sfotografować, i podjąć decyzję, co zostawić w domu. I analogicznie – jeżeli zdecydujemy się na zoom 70–200 mm, to kompletnie zbędny okaże się obiektyw stałoogniskowy 135 mm. Różnica tkwi oczywiście w jasności – 2.8 kontra 2.0. Ale trzeba pamiętać, że nie samym rozmyciem tła zdjęcie żyje.

Oczywiście nikomu nie zabraniam zabrania do samolotu całego arsenału, choć bywa to kłopotliwe, ale na trekking czy wędrówkę po pustyni pakujemy już tylko to, co niezbędne. Pozostały sprzęt zostawiamy w hotelu, bo dużo ważniejszy niż to całe aluminium i szkło jest zapas wody, krem z filtrem, czapka lub kurtka. Zwłaszcza że liczba targanych na grzbiecie obiektywów nie zagwarantuje lepszych zdjęć. Jeśli będziemy nosić sprzęt w plecaku, to przy dużych upałach i zmęczeniu prawdopodobnie nie będzie się go nawet chciało wyciągać. Lepsze jest wrogiem dobrego, nawet kiedy poruszamy się samochodem i wydaje się nam, że możemy załadować więcej, bo przecież nie będziemy nic dźwigać. Jeśli jednak w aucie znajduje się czterech fotografów, każdy z wypchaną torbą, możemy narazić się na przykrości wyłącznie dlatego, że nie potrafiliśmy się powstrzymać od spakowania superjasnego obiektywu 700 mm, ważącego 10 kilogramów i zajmującego pół bagażnika. Dopasowanie zestawu do podróży to sprawa zasadnicza.

Strona redakcyjna

Copyright for the Polish Edition

© 2016 Edipresse Polska SA

Copyright for text and photos © 2016 by Jacek Bonecki

Edipresse Polska SA

ul. Wiejska 19,

00-480 Warszawa

Dyrektor ds. książek: Iga Rembiszewska

Redaktor inicjujący: Natalia Gowin

Produkcja: Klaudia Lis

Marketing i promocja: Renata Bogiel-Mikołajczyk

Digital i projekty specjalne: Katarzyna Domańska

Dystrybucja i sprzedaż: Izabela Łazicka (tel. 22 584 23 51),

Beata Konik (tel. 22 584 25 73)

Andrzej Kosiński (tel. 22 584 24 43)

Zdjęcia: Jacek Bonecki

Zdjęcia postaci Jacka Boneckiego: Wiktor Bruchal, Mateusz Szelc

Redakcja: Ewa Charitonow

Korekta: Barbara Syczewska-Olszewska

Projekt graficzny okładki i stron tytułowych: Maciej Szymanowicz

Projekt graficzny, skład i łamanie: Tomasz Pisarek studio iks

Redaktor prowadzący: Kajetan Cyganik

Biuro Obsługi Klienta

www.hitsalonik.pl

mail: bok@edipresse.pl

tel.: 22 584 22 22

(pon.-pt. w godz. 8:00-17:00)

www.facebook.com/edipresseksiazki

Druk i oprawa: Skleniarz, Kraków

Książkę wyprodukowano na papierze Magno volume 130 g dostarczonym

przez ZING Sp. z o.o.

ISBN: 978-83-7945-280-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

Patronat medialny:

polki.pl