Podziemne linie lotnicze
- Wydawca:
- Wydawnictwo RM Sp. z o.o.
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-8151-053-0
- Rok wydania:
- 2018
- Słowa kluczowe:
- indianapolis
- kryminał
- linie
- lotnicze
- mieszkańcy
- niegdyś
- odmienić
- philipa
- podziemne
- przejęły
- ujęcia
- wojna
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Podziemne linie lotnicze”
Witamy w Stanach Zjednoczonych XXI wieku. Państwie, którego mieszkańcy urządzają zbiórki dla mieszkańców plantacji i robią sobie tatuaże w wyrazie solidarności z nimi. Gdzie na produktach spożywczych i w menu restauracji znajdują się oznaczenia, że żaden ze składników nie pochodzi z Twardej Czwórki – czterech stanów, gdzie niewolnictwo nadal jest legalne.
Podziemnie linie lotnicze to alternatywna wizja Ameryki, w której wojna secesyjna nigdy się nie wydarzyła. Viktor, wychowany na plantacjach były niewolnik, ściga tych, którzy jak niegdyś on próbują odmienić swój los i zbiec z obszaru niewolniczych stanów – praca dla agencji federalnej US Marshals Service to cena za wolność. To miało być kolejne zwykłe zlecenie. Trop zawiódł Victora do Indianapolis, gdzie ma zająć się infiltracją lokalnej komórki ruchu abolicjonistycznego – tzw. Podziemnych Linii Lotniczych. Coraz bardziej zaciekła pogoń doprowadza go jednak nie do ujęcia zbiega, a do odkrycia sekretów, których Twarda Czwórka będzie broniła za wszelką cenę.
Jeśli przejęły Was losy bohaterów Zniewolonego czy Kolei podziemnej, koniecznie sprawdźcie, jaki scenariusz napisałby dla nich XXI wiek. Ben H. Winters jest autorem dwunastu powieści. Ostatni policjant otrzymał nagrodę im. Edgara Allana Poe za najlepszy kryminał, a kolejny tom trylogii – nagrodę im. Philipa K. Dicka za najlepszą książkę s.f. Stacja NBC pracuje nad adaptacją filmową powieści.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ben H. Winters
Podziemne linie lotnicze
Ben H. Winters
Przełożył: Rafał Lisowski
Original title: Underground Airlines
Copyright © 2016 by Ben H. Winters
Map by Darren Bennet / DKB Creative
All rights reserved.
First published in English by Mulholland Books, an imprint of Little, Brown and Company, a division of Hachette Book Group, Inc.
© Copyright for the Polish translation by Rafał Lisowski, 2018
© Copyright for this edition by Wydawnictwo RM, 2018
All rights reserved.
Wydawnictwo RM, 03-808 Warszawa, ul. Mińska 25
rm@rm.com.pl, www.rm.com.pl
Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny) włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy. Wszystkie nazwy handlowe i towarów występujące w niniejszej publikacji są znakami towarowymi zastrzeżonymi lub nazwami zastrzeżonymi odpowiednich firm odnośnych właścicieli. Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji. Wydawnictwo RM nie jest w żadnym przypadku odpowiedzialne za jakąkolwiek szkodę będącą następstwem korzystania z informacji zawartych w niniejszej publikacji, nawet jeśli Wydawnictwo RM zostało zawiadomione o możliwości wystąpienia szkód.
Redaktor prowadzący: Irmina Wala-PęgierskaRedakcja: Joanna NiczyjKorekta: Mirosława SzymańskaNadzór graficzny: Grażyna JędrzejecProjekt okładki: Tomasz BogusławskiEdytor wersji elektronicznej: Tomasz ZajbtOpracowanie wersji elektronicznej: Marcin FabijańskiWeryfikacja wersji elektronicznej: Justyna Mrowiec
ISBN 978-83-7773-729-3
ISBN 978-83-8151-053-0 (ePub)
ISBN 978-83-8151-054-7 (mobi)
W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: rm@rm.com.pl
Dla moich dzieci i ich przyjaciół
Żadna przyszła poprawka do Konstytucji nie zmieni treści powyższych pięciu artykułów (…) ani nie zostanie wprowadzona do Konstytucji żadna poprawka uprawniająca Kongres bądź dająca mu władzę zniesienia niewolnictwa lub ingerencji w niewolnictwo w żadnym ze Stanów, w których jest ono dozwolone prawem.
— Z osiemnastej poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych. To ostatnia z sześciu poprawek, które wraz z czterema rezolucjami Kongresu tworzą tak zwany kompromis Crittendena, przedłożony przez senatora Johna J. Crittendena z Kentucky 18 grudnia 1860 roku i ratyfikowany przez Kongres 9 maja 1861 roku
Część pierwsza
Północ
Dziwny to ogień, ten ogień poczucia moralnej wyższości, którego ciepło taką daje przyjemność, ale który wcale nie przegania mroku.
— Augustin Craig White, z Mrocznej wieży,
broszury Amerykańskiego Stowarzyszenia
Abolicjonistycznego, 1911
1.
No dobrze – powiedział młody ksiądz. – Myślę, że jestem tym człowiekiem, którego pan szuka.
– Mam nadzieję – odparłem. – Boże, mam nadzieję.
Splotłem palce i pochyliłem się nad stołem. Wiedziałem, jak wyglądam: żałośnie. Byłem uniżony, nerwowy, wylewny. Czułem, jak tanie, cienkie okulary zsuwają mi się z nosa. Czułem, jak desperacja wyciska mi pot na czoło. Odetchnąłem, a zanim zdążyłem się odezwać, podeszła kelnerka, żeby nalać nam kawy i wręczyć jadłospisy. Ksiądz Barton i ja zamilkliśmy, uśmiechnęliśmy się drętwo do dziewczyny i do siebie nawzajem.
Kiedy odeszła, ksiądz Barton odezwał się pierwszy.
– Cóż, muszę powiedzieć, panie Dirkson…
– Niech mi ksiądz mówi Jim. To wystarczy.
– Muszę powiedzieć, że srogo wystraszyłeś LuEllen.
Z zakłopotaniem spuściłem wzrok. LuEllen była recepcjonistką, kościelną sekretarką czy jak ją tam nazwać. Białowłosą panią o rumianych policzkach, która siedziała za biurkiem u Świętej Katarzyny, czyli w tym dużym kościele przy Meridian Street, a ja tego popołudnia w jej gabinecie zachowałem się chyba jak dzikus. Zgrzytałem zębami i nie ustępowałem. Zdałem się na jej łaskę. Błagałem o spotkanie z księdzem. Ale podziałało. Oto siedzieliśmy, dzieląc się chlebem, łagodny młody ksiądz i ja. Jeśli do tego kościelnego towarzystwa coś dociera, to właśnie jęki i lament.
Skłoniłem głowę i przeprosiłem księdza Bartona za urządzenie takiej sceny. Poprosiłem, żeby przekazał pani LuEllen moje przeprosiny. Potem zniżyłem głos do szeptu.
– Proszę posłuchać, będę z księdzem szczery i po prostu powiem prawdę. Jestem zdesperowanym człowiekiem, nie mam się do kogo zwrócić.
– Tak, rozumiem. Naprawdę rozumiem. Ale niestety… – Ksiądz spojrzał na mnie z powagą. – Niestety nie mogę nic zrobić w pana sprawie.
– Słucham?
Kręcił głową, a ja czułem, że moja twarz sztywnieje. Czułem, że oczy robią się wielkie. Czułem, że skóra staje się gorąca i napięta na policzkach.
– Zaraz, zaraz. Chwileczkę, proszę księdza. Ja nawet nie…
Ksiądz Barton łagodnie uniósł rękę wnętrzem w moją stronę, więc zamilkłem. Wróciła kelnerka, żeby przyjąć zamówienie. Idealnie pamiętam tamten moment, widzę tę restaurację, oświetloną blaskiem zmierzchu, wpadającym przez duże okna. Nazywała się Fountain Diner, miły rodzinny lokal w okolicy zwanej Near Northside w Indianapolis w stanie Indiana. Przy tej samej Meridian Street co kościół, ale z pięćdziesiąt przecznic dalej w kierunku centrum. Przystojny, chłopięcy Barton siedział naprzeciwko mnie, góra trzydziestoletni, ze zmierzwioną blond czupryną, niebieskimi irlandzkimi oczami i bladą cerą, która lśniła, jakby ktoś ją wyszorował. Nasz stolik znajdował się w samym środku restauracji, nad nami wisiał duży wiatrak, którego łopaty leniwie kręciły się w kółko. W powietrzu niósł się jasny zapach czegoś, co smażyło się i skwierczało, brzęczały cicho noże i widelce. W boksie za nami siedziały trzy starsze panie z fryzurami prosto z salonu, wymalowane czerwoną szminką. Balkoniki zaparkowały równym rządkiem jak oczekujące powozy. Narożny boks zajmowało dwóch gliniarzy, jeden czarny, jeden biały. Ten czarny przechylił się przez stół, żeby obejrzeć coś na telefonie tego białego. Obaj rechotali z jakiegoś policyjnego dowcipu.
Jakoś udało mi się zamówić jedzenie, a gdy kelnerka odeszła, ksiądz rozpoczął przemowę równie staranną jak najlepsza homilia.
– Obawiam się, że odniosłeś mylne wrażenie, za co oczywiście nie ponosisz winy. – Mówił bardzo cicho. Obaj zwracaliśmy uwagę na tamtych gliniarzy. – Wiem, co ludzie mówią, ale to nieprawda. Nigdy nie byłem zamieszany w… w… w takie zajęcia. Przykro mi, przyjacielu. – Delikatnie położył dłoń na mojej dłoni. – Bardzo mi przykro.
I rzeczywiście tak to brzmiało. O, tak. W jego spokojnym katolickim głosie lśniły dyskretne przeprosiny. Barton ścisnął mi dłoń jak prawdziwy ojciec, mimo że byłem od niego co najmniej dziesięć lat starszy.
– Wiem, że nie to chciałeś usłyszeć.
– Ale… zaraz, chwileczkę, proszę księdza. Przecież ksiądz tutaj jest. Przyszedł ksiądz.
– Ze współczucia – odparł. – Kierowało mną współczucie.
– O Boże. – Odchyliłem się od niego, czując się jak cholerny głupiec, i ukryłem twarz w dłoniach. Serce mi drżało. – Boże święty.
– Masz moje współczucie i moją modlitwę. – Kiedy podniosłem wzrok, patrzył prosto na mnie spokojnymi kryształowo niebieskimi oczami, z których biła życzliwość. – Ale muszę być szczery i powiedzieć, że nie mogę dać ci nic więcej.
Przyglądał mi się nieruchomym wzrokiem, czekał, aż skinę głową i powiem: „Rozumiem”. Czekał, aż się poddam. Ale nie mogłem się poddać. No bo jak?
– Niech ksiądz posłucha. Po prostu… Ja jestem wolnym człowiekiem, proszę księdza, zgodnie z prawem – powiedziałem, a potem parłem dalej, zanim zdąży mi przerwać: – Wyzwolonym wiele lat temu, dzięki dobremu Bogu w niebie i testamentowi mojego pana. Mam papiery. Moje papiery są w porządku. Zrobiłem certyfikat średniego wykształcenia i pracuję, proszę księdza, mam dobrą pracę i nic mi nie grozi. Chodzi o moją żonę, proszę księdza, o moją żonę! Latami jej szukałem i wreszcie znalazłem. Namierzyłem ją, proszę księdza!
– Rozumiem – rzekł ksiądz Barton, skrzywił się i pokręcił głową. – Ale… Jim…
– Ona ma na imię Gentle, proszę księdza. Gentle. Ma trzydzieści trzy albo cztery lata. Ja… – Przerwałem, przegnałem łzy, by odzyskać godność. – Niestety nie mam jej zdjęcia.
– Proszę cię. Jim. Proszę.
Rozłożył ręce. Miałem sucho w ustach. Oblizałem wargi. Wiatrak nad nami obracał się obojętnie. Jeden z policjantów, ten biały, o szerokim karku i różowej skórze, odchylił się do tyłu i walnął w blat stołu, rykiem śmiechu reagując na coś, co powiedział jego czarny partner.
Zachowałem spokój i wbiłem wzrok w księdza. Niech zobaczy mnie wyraźnie, niech mnie dobrze usłyszy.
– Gentle jest w kopalni odkrywkowej na zachodzie Karoliny, proszę księdza. Warunki panują tam makabryczne. Jej właściciel zatrudnia nadzorców, proszę księdza, takich najokrutniejszych, wie ksiądz, z prywatnej firmy. No i ta kopalnia… Sprawdziłem to, proszę księdza, ta kopalnia już parę razy dostawała kary z BPP. Płacili grube miliony za złe traktowanie, ale… wie ksiądz, jak to jest z tymi karami. Kropla… no, wie ksiądz, kropla w morzu. – Barton kręcił głową, znacząco zgrzytał zębami, ale nie przestawałem, nie mogłem przestać, moje słowa zmieniły się w gorący strumień, rozpalony i gniewny. – No więc w tej kopalni, to kopalnia boksytu… I tam jest jedna OP, która odpowiada jej wiekiem i… i wagą, rozumie ksiądz? Zgodnie z prawem, proszę księdza…
– Jim, proszę.
Ksiądz Barton dwukrotnie zastukał palcami w stół. To był drobny, lecz stanowczy gest, jakby przywoływał mnie do porządku albo nakazywał posłuszeństwo. Współczujący poblask w jego głosie zaczynał przygasać.
– Musisz mnie posłuchać. My tego nie robimy. Wiem, co mówią o mnie i moim kościele. Naprawdę wiem. Jestem orędownikiem Sprawy, tak jak jest nim Kościół, zarówno z perspektywy zasad, jak i wiary. Wypowiadałem się na ten temat i nadal będę się wypowiadał, ale to wszystko, co mogę robić. – Znów pokręcił tą swoją młodą głową, spojrzał wprost na mnie, a potem odwrócił wzrok, odwrócił go od mojej rozpaczy i mojego żalu. – Współczuję ci i będę się modlił za ciebie i twoją żonę. Ale nie mogę zostać jej wybawcą.
Milczałem. Na moje usta cisnęły się słowa, ale je stłumiłem. To było gorzkie rozwiązanie.
Najlepiej, jak mogłem, przebrnąłem przez krótką wspólną kolację, ze wzrokiem wbitym w talerz, w kanapkę z rybą, sałatkę coleslaw i mrożoną herbatę. Bóg jeden wie, czego się spodziewałem. Przecież nie mogłem sobie wyobrażać, że cierpienie Gentle tak bardzo wzruszy tego człowieka – to dziecko – że zerwie się on na równe nogi i ruszy na Południe z bronią w ręku, że zbierze silną grupę i staranuje wrota kopalni boksytu w Karolinie, że wyjmie komórkę i zwoła armię abolicjonistów.
Po pierwsze, taka armia nie istnieje. Każdy to wie. A przynajmniej każdy, kto ma trochę oleju w głowie. Nie istnieje nic takiego jak Podziemne Linie Lotnicze, na pewno nie w sensie wielkiej, zorganizowanej instytucji. Nie ma centrum dowodzenia na pustyni w Nowym Meksyku, tak jak to pokazali w tym filmie sprzed kilku lat. Nie ma sił paramilitarnych ze śmigłowcami i bombami błyskowymi, które czekałyby na znak antyniewolniczego generała, by wkroczyć do akcji.
Są natomiast akcje ratunkowe. Są wyzwoliciele. To wszystko dzieje się po kawałku. Małe grupy ochotników z Północy, śmiałych lub szalonych, urządzają błyskawiczne wyprawy do Twardej Czwórki, wyciągają ludzi i wiozą ich do wolności. Są działania ad hoc, są nieduże organizacje, komórki, a każda zarządza własną trasą linii lotniczych. Trzeba tylko znać właściwych ludzi. A ten mężczyzna, ksiądz Barton, miał być jednym z nich. Człowiekiem, z którym warto się skontaktować. Wszystko, co słyszałem, wszystkie zebrane do tej pory informacje potwierdzały, że właśnie tutaj, w Indianapolis, w środkowej Indianie, ksiądz Barton ze Świętej Kaśki – to jest właśnie ten człowiek.
A teraz siedziałem naprzeciw niego bezsilny i patrzyłem, jak z papierową serwetką zatkniętą za koloratkę je hamburgera i starannie ociera keczup z kącików ust. Słuchałem, jak łagodnym tonem zapewnia mnie – „by rozwiać moje obawy” – że każda pozycja w menu ma certyfikat Północnoamerykańskiego Stowarzyszenia Praw Człowieka, organizacji z siedzibą w Montrealu, zajmującej się kontrolą linii zaopatrzenia. Obojętnie pokiwałem głową.
– Aha – mruknąłem do kubka z kawą. – Aha, dobrze. – Jakby to miało jakieś znaczenie.
Indiana była „stanem czystych rąk”, podobnie jak większość innych w kraju. Obowiązywało tu prawo zakazujące lokalom usługowym serwowania jakichkolwiek produktów pochodzących z Czwórki. Cała reszta, ci wszyscy kanadyjscy audytorzy linii zaopatrzenia, te wszystkie niezależne inspektoraty i certyfikaty „Wolny od okrucieństwa” – cóż, to tylko marketing. Wymyślne frazesy, obliczone na pozyskanie datków przez antyniewolnicze organizacje non profit. Ale ksiądz Barton wskazał swoim chudym palcem na złotą pieczęć na moim jadłospisie, jakby to była jakaś nagroda pocieszenia. „Nie wyzwolę twojej ukochanej z kajdan, biedaku, ale mogę cię zapewnić, że nie byli w nie zakuci ludzie, którzy zbierali dla ciebie pomidorki”.
Po skończonym posiłku Barton wyjął portfel, a wtedy wyciągnąłem rękę i położyłem ją na jego dłoni.
– Zaraz, zaraz. – Mój głos nieco zadrżał. – Ja zapłacę.
– Och nie. – Ksiądz pokręcił głową i nie cofnął ręki, więc pozostaliśmy w tej pozie, jakby to było dzieło sztuki: biała dłoń na brązowym portfelu, czarna dłoń na białej dłoni. – Nie mogę na to pozwolić.
– Niech ksiądz da spokój. – Spojrzałem na niego zza okularów. – Chcę podziękować za poświęcony mi czas, to wszystko. To miło, że ksiądz poświęcił mi czas.
Barton wypuścił powietrze, lekko skinął głową i powoli zabrał rękę z tego naszego stosiku. Oto, co wtedy myślał: „No już, daj temu człowiekowi zapłacić – to będzie dla niego prezent, poczuje, że coś zrobił”. Nie chcę, żeby to zabrzmiało, jakbym był szalony albo coś w tym stylu, ale wierzę, że czasami mam tę dziwną moc. To znaczy: czytania w umysłach. Nie czytania konkretnych myśli, ale uczuć. Czytania ludzi. Poznawania, co ludzie czują.
Wyciągnąłem z kieszeni kurtki parę zmiętych banknotów, wygładziłem i położyłem na rachunku. Potem przesunąłem po stole kartkę, poplamiony kawałek serwetki.
– Ale proszę wziąć to. Tu jest mój numer komórki. Na wypadek, gdyby ksiądz zmienił zdanie.
Ksiądz Barton wpatrywał się w kartkę.
– Bardzo księdza proszę – powiedziałem. – Niech ksiądz to weźmie.
Wziął, podniósł się i poprawił koloratkę, a ja przez ułamek sekundy nienawidziłem tego człowieka, tego pewnego siebie chłopca. „Jestem orędownikiem Sprawy… zarówno z perspektywy zasad, jak i wiary…” Idź do diabła, synu, pomyślałem, tylko przez moment, przez krótki moment. Z tym swoim współczuciem dla mnie, z tą sztywną koloratką i alabastrowymi policzkami. Idź do diabła. Nie powiedziałem tego jednak. Nic w tym stylu. Nie podniosłem głosu ani nie uderzyłem pięścią w stół. Gniew w niczym by nie pomógł. Co najwyżej zwróciłby uwagę tamtych dwóch gliniarzy, tego białego o szerokim karku i jego roześmianego czarnego partnera. Mogliby tu przyczłapać tym charakterystycznym powolnym policyjnym krokiem, żeby zapytać księdza Bartona, czy wszystko w porządku. A mnie – czy nie zechciałbym na chwilę pokazać papierów, jeśli to nie problem.
Przeprosiłem, mówiąc, że muszę do toalety, i czmychnąłem, ledwo nad sobą panując.
Widziałem kiedyś w telewizji pewnego biznesmena, właściciela drużyny futbolowej ze Środkowego Zachodu. Ów bardzo bogaty człowiek zapewniał o swoich abolicjonistycznych poglądach, jednocześnie broniąc faktu, że wzmacnia linię defensywną swojej drużyny o paru krzepkich OP, korzystając z niesławnej zasady o „tymczasowym zawieszeniu statusu”. „Czy podoba mi się ten system?” – pytał, kręcąc głową, ubrany w garnitur za tysiąc dolarów, z fryzurą za stówę. „Oczywiście, że nie. Ale jedno wam powiem: dla tych chłopaków to okazja. A ja ich kocham. System jest zły, ale ja kocham moich chłopaków”.
Jakże nienawidziłem tego człowieka, kiedy oglądałem go w telewizji, a księdza Bartona w restauracji nienawidziłem w ten sam sposób. Dla tego dziecka niewolnictwo było grą, zupełnie jak dla gładkiego właściciela klubu sportowego i dla wszystkich fanów futbolu, którzy kręcą nosem na zespoły z czarnej branki, ale i tak co niedziela oglądają mecze w zaciszu własnego salonu. Dla kogoś takiego jak ksiądz Barton deklarowanie nienawiści do niewolnictwa było łatwe. Nie tylko łatwe, ale i przydatne, zaspokajające – satysfakcjonujące. No a poza tym straszliwe zimne macki niewolnictwa nigdy nie mogły go, oczywiście, dotknąć bezpośrednio.
Mój gniew pęczniał, a potem minął, jak to zwykle z gniewem bywa. Kiedy ksiądz obejmował mnie pocieszająco w drzwiach lokalu, kiedy szedł do swojego samochodu, kiedy przystanął, żeby się obejrzeć i spojrzeć na mnie zatroskanym wzrokiem – dokładnie tak, jak przewidziałem, jak wiedziałem, że zrobi – jego spojrzenie zastało mnie stojącego na progu całkiem nieruchomo, pokornego, złamanego bólem. Zdjąłem okulary i po moich zniszczonych słońcem policzkach powoli, pojedynczo, ciekły łzy. Kelnerka wystawiła głowę, żeby mi przypomnieć, że zapakowała na wynos resztę kolacji, ale ja ledwo ją słyszałem, tyle wysiłku kosztował mnie ten wyraz twarzy pełen rozpaczy.
2.3.4.5.6.7.8.9.10.11.12.13.14.15.16.17.18.19.20.21.22.23.24.25.
Część druga
Południe1.2.3.4.5.6.7.8.9.
Część trzecia
Północ1.2.3.Podziękowania
Przede wszystkim najserdeczniej dziękuję mojej żonie, Dianie Winters, i naszym dzieciom, Rosalie, Ike’owi i Milly. Kocham was.
To takie szczęście, że moją agentką literacką jest Joëlle Delbourgo – powierniczka i przyjaciółka – i że moich spraw na Zachodnim Wybrzeżu pilnuje Shari Smiley, a teraz również Joel Begleiter. To właśnie dzięki Joëlle ta książka trafiła do Mulholland Books / Little, Brown – w dobre ręce redaktorów Joshuy Kendalla i Wesa Millera. Ich wrażliwość i entuzjazm mnie odmieniły.
Wielkie dzięki wszystkim moim nowym przyjaciołom z wszechświata Hachette: Reagan Arthur, Pam Brown, Sabrinie Callahan, Benowi Allenowi i ich zespołom. Wiedziałem, że każda firma, w której jest Michelle Aielli, to firma dla mnie.
Jestem bardzo wdzięczny artyście Oliverowi Mundayowi za piękną okładkę tej książki.
W Indianapolis pomogło mi wiele osób. Dziękuję moim studentom, kolegom i przyjaciołom z programu MFA na Uniwersytecie Butlera (nazwanego na cześć założyciela uczelni, Ovida Butlera, zasłużonego abolicjonisty z Indiany), posterunkowemu Danielowi Rosenbergowi i jego kolegom z Komendy Miejskiej Policji Indianapolis, Paulowi Baconowi i jego rodzinie, Wilmie Moore z Towarzystwa Historycznego Indiany, Charlesowi Harrisowi i jego kolegom z Peerless Pump, profesorowi Antwainowi Hunterowi, również z Uniwersytetu Butlera. Wyrazy szacunku i wdzięczności kieruję również do literackiej społeczności w Indy, zwłaszcza do Ośrodka Pisarzy Indiany, Biblioteki Publicznej Indianapolis oraz pracowników i sympatyków Indy Reads.
Pomogli mi również Kevin Hastie, Brooke Pierce, Ian „Gee” Chu i jego kuzyn Dan, doktor Jason Organ, a w kwestiach prawa konstytucyjnego profesor Morton Horowitz, który poświęcił mi dużo swojego cennego czasu.
Dziękuję wszystkim z Quirk Books z Filadelfii, szczególnie Jasonowi Rekulakowi, za skierowanie mnie na ścieżkę, którą teraz podróżuję.
Choć potraktowałem jej bieg dość swobodnie, rzeczka Pogue’s Run naprawdę istnieje i naprawdę w większości płynie pod miastem. Dziękuję Stuartowi Hyattowi za to, że zapoznał mnie z jej tajemnicami. W Indianapolis można odwiedzić Monument Circle, ale nie ma tam posągu Lincolna. Pomnik Żołnierzy i Marynarzy, wzniesiony po zakończeniu wojny secesyjnej, był pierwszym tego typu monumentem w Ameryce ku czci zwykłego żołnierza.
O Autorze
Ben H. Winters jest autorem ośmiu powieści. Najnowsza z nich to World in Trouble, zamykająca trylogię Ostatni policjant, nominowana do Anthony Award i Edgar Award, przyznawanej przez Mystery Writers of America. Countdown City zostało uznane przez NPR za najlepszą książkę 2013 roku i otrzymało Philip K. Dick Award dla wybitnego dzieła science fiction. Ostatni policjant otrzymał Edgar Award za 2012 rok. Amazon.com i „Slate” uznały tę powieść za jedną z najlepszych książek 2012 roku. Nakładem Wydawnictwa RM ukazały się jego powieści Ostatni policjant oraz Opuszczone miasto.