Strona główna » Kryminał » Pokój gościnny

Pokój gościnny

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-546-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Pokój gościnny

"Pokój gościnny to tętniąca życiem książka, od której trudno się oderwać, ale poruszane przez nią kwestie sięgają głęboko w sferę moralnych konsekwencji nagłej erupcji przemocy, która wstrząsa życiem zwykłych ludzi.” Charles Frazier, autor powieści Zimna góra Kiedy Richard Chapman zobowiązuje się zorganizować u siebie wieczór kawalerski swojego młodszego brata, od początku spodziewa się pewnej dozy pikanterii. Wysyła więc żonę, Kristin, razem z ich dziewięcioletnią córką na weekend do teściowej, a swój dom w Westchester udostępnia przyjaciołom brata. Nie podejrzewa jednak, że czeka go istna orgia pijaństwa i niebezpiecznie intymne chwile w gościnnej sypialni, a wszystko skończy się, gdy dwie nagie kobiety zabiją swoich rosyjskich ochroniarzy, po czym znikną pod osłoną nocy. Życie Richarda z dnia na dzień zmienia się w koszmar. Policja wyrzuca go z domu, który jest teraz miejscem zbrodni, jego firma wysyła go na bezterminowy urlop, a jego żona nie jest w stanie mu wybaczyć chwil spędzonych z ciemnowłosą dziewczyną w pokoju gościnnym. Tymczasem ta sama ciemnowłosa dziewczyna, Alexandra, wpada w dużo poważniejsze kłopoty. Dzięki jednej burzliwej nocy wydostaje się na wolność, ale musi uciekać jednocześnie przed policją, która chce ją aresztować i przed gangsterami, którzy chcą ją zabić.

Polecane książki

  > KRÓTKIE WPROWADZENIE - książki, które zmieniają sposób myślenia! Piękno to przystępne omówienie zagadnień związanych z estetyką. Autor przygląda się nie tylko dziełom sztuki, lecz także naturze i przedmiotom w codziennym życiu. Czym jest piękno? Jaką rolę odgrywa w naszym życiu? Czy jest w...
Dlaczego wielka miłość? Bo wielką może być tylko miłość nieszczęśliwa, miłość bez happy endu, kiedy trzeba tej drugiej osobie pozwolić odejść, choć serce krwawi, a wnętrzności rozrywa miecz Ananke – bogini Losu – który sobie sam wybrałem, bo nie chciałem zniszczyć życia tej drugiej najukochańszej is...
Myślisz, że porywy serca są tylko dla młodych? Nigdy nie jest za późno na KURACJĘ DLA SERCA! Ta historia o dojrzałej miłości, urzeknie Cię i przekona, że na miłość i szczęście zawsze jest pora! Ewa przyjeżdża do uzdrowiska w Nałęczowie. Ma zdiagnozowane nadciśnienie, więc by podreperować zdrowie ...
Człowiek za burtą to publikacja skierowana do żeglarzy, motorowodniaków, rybaków i wszystkich tych, którzy zawodowo lub przyjemnościowo związani są z morzem. Obejmuje całokształt problematyki „człowieka za burtą” (Man Overboard – MOB), poczynając od wyposażenia indywidualnego i jednostki, przez ...
Wznowienie bestsellera wydanego w 1972 roku w Londynie. Znakomicie, z nieprzeciętnym talentem literackim przedstawiony obraz rewolucji lutowej, przewrotu bolszewickiego i wojny domowej w Rosji rozpatrywany przez bezpośredniego uczestnika wydarzeń. Autor to bliski współpracownik Borysa Sawinkowa,...
Stan prawny: 10.07.2010 r. Komentowana ustawa należy do podstawowych aktów prawnych regulujących funkcjonowanie rynku kapitałowego - określa obowiązki informacyjne emitentów, w tym także obowiązek prospektowy, obowiązki związane z nabywaniem znacznych pakietów akcji oraz inne szczególne in...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Chris Bohjalian

Tytuł oryginału:

THE GUEST ROOM

Copyright © 2016 by Chris Bohjalian

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Agnieszka Radtke

Korekta: Emilia Grzeszczak, Magdalena Bargłowska

ISBN: 978-83-8110-546-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2018

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Victorii

Dla Grace

Dla dziewczyny z hotelu, która o trzeciej w nocy płaciła gońcowi

Nie wiem, czy kochałbym cię tak samo, gdybyś nie miała czego żałować i na co się skarżyć.

Borys Pasternak, Doktor Żywago

CZĘŚĆPIERWSZARozdział 1

Richard Chapman spodziewał się, że na wieczorze kawalerskim jego brata Philipa będzie striptizerka, a może nawet dwie, jeśli naprawdę się nad tym zastanowić. Oczywiście w serialach dziewczyna zawsze przyjeżdża sama, ale w prawdziwym życiu często chadzają one parami. W przeciwnym wypadku nie byłoby przecież mowy o udawanych (albo i nie) lesbijskich pieszczotach na dywanie w salonie. Poza tym Richard pracował w dziale fuzji i przejęć, więc doskonale rozumiał mechanizmy rynkowe: dwie striptizerki mogły doprowadzać do szaleństwa dwóch dżentelmenów jednocześnie, kołysząc się nad ich udami albo – jeżeli w oczach mężczyzn pożądanie mieszałoby się we właściwych proporcjach z rozrzutnością – wolno siadając im na kolanach. Richardowi niezbyt uśmiechała się wizja egzotycznej tancerki prężącej się w jego rodzinnym salonie. Wszystko był w stanie zaakceptować, nawet akrobacje zawodowej striptizerki, ale dom to nie miejsce na takie rzeczy. Nie chciał jednak wyjść na sztywniaka, który sabotuje wieczór kawalerski swojego młodszego brata. Dlatego tłumaczył sobie, że tancerką okaże się pewnie jakaś studentka z Sarah Lawrence College, Fordham albo Uniwersytetu Nowojorskiego, ukrywająca się pod głupawym pseudonimem, która po prostu dorabia, żeby opłacić czesne. Nadal nie był w stu procentach przekonany do tego pomysłu, ale w jakiś przewrotny sposób czuł, że byłoby to odrobinę mniej naganne, odrobinę mniej nieprzyzwoite, gdyby za jego podniecenie odpowiadały dwudziestojednoletnia studentka socjologii z płaskim brzuchem oraz brazylijska intelektualistka, która przejrzała cały kulturowy kontekst striptizu i uważała się za feministkę i kapitalistkę zarazem.

Żona Richarda – rzecz jasna – nie uczestniczyła w zabawie. Na ten wieczór Kristin zapewniła sobie i ich córce azyl w mieszkaniu swojej matki na Manhattanie. We trzy – trzy pokolenia kobiet, jedna siwa, druga miodowa i trzecia, najmłodsza, z jedwabiście miękkimi blond włosami do ramion – zjadły kolację we włoskiej restauracji, którą upodobała sobie wnuczka. Lokal znajdował się blisko Carnegie Hall, a jego ściany zdobiły wielkie gipsowe rzeźby w kształcie części ciała. Nosy. Piersi. Oko. Następnego dnia, w sobotę, kobiety zamierzały wybrać się razem na popołudniowy spektakl na Broadwayu, na który zawczasu kupiły bilety. Kristin z córką planowały wrócić do domu dopiero w niedzielę.

Po wieczorze kawalerskim miało nie pozostać żadne nagranie. Jeden z rosyjskich ochroniarzy striptizerek ostrzegł wszystkich obecnych, żeby trzymali telefony w kieszeniach. Powiedział, że jeżeli zobaczy jakiś telefon, to go rozwali. A także połamie palce temu, w czyich rękach go znajdzie. (Rosjanin mówił to wszystko z uśmiechem na twarzy, ale nikt nie wątpił w szczerość jego intencji).

Tak więc z tego, co zaszło, istnieją tylko ustne relacje. W jaki sposób striptiz przerodził się w orgię. Jak to się stało, że wszystko poszło nie tak. Wiadomo tylko tyle, ile mężczyźni – w tym Richard Chapman – zeznali policji. A wersja tancerek? Tancerki zniknęły. A ochroniarze? Obaj nie żyją.

*

Dom w stylu Tudorów, który – prawdopodobnie wbrew pierwotnym założeniom – stał się częścią osiedla domów w stylu Tudorów, mieścił się na działce o powierzchni jednej trzeciej hektara, na zalesionym wzgórzu nieopodal Pondfield Road. Ze względu na górzysty teren podjazd był bardzo stromy. Któregoś ranka Richard odpalił swoje cynowoszare audi, którym dojeżdżał na stację kolei podmiejskiej, skąd odjeżdżał pociąg dowożący go do pracy w banku inwestycyjnym na dolnym Manhattanie. Już miał ruszać, kiedy zorientował się, że zapomniał z domu iPada. Wysiadł więc z samochodu, tyle tylko, że zanim to zrobił, nie zaciągnął hamulca ręcznego. Przerażony, a jednocześnie dziwnie zafascynowany, patrzył, jak pojazd zaczął zjeżdżać tyłem z podjazdu, najpierw w zwolnionym tempie, a potem coraz bardziej przyspieszał, niczym lawina staczająca się po zboczu góry, aż wypadł na wąską drogę prowadzącą do Pondfield, przeciął główną arterię Bronxville i w końcu wbił się z trzaskiem w małe skupisko klonów (niemal ogołoconych z liści, ponieważ była końcówka października). Jakimś cudem, zupełnie jakby całe zdarzenie zostało misternie zaaranżowane przez ekipę filmową, audi przejechało idealnie pomiędzy śmieciarką telepiącą się wolno po Pondfield Road a pędzącym subaru kombi kierowanym przez jednego z nauczycieli, który pracował w tej samej szkole co Kristin. Nikomu nic się nie stało. Rachunek za naprawy wyniósł prawie osiem tysięcy dolarów, ale jednak co audi, to audi – konstrukcja pojazdu zadziwiająco dobrze zniosła kraksę. Właściwie bardziej niż samochód ucierpiało na tym incydencie ego Richarda – ale i ono bez większego trudu dało się wyklepać.

Dom stał praktycznie w połowie drogi pomiędzy stacją kolejową Bronxville, z której Richard korzystał każdego dnia, a Siwanoy Country Club, gdzie czasem w weekendy zdarzało mu się grać w golfa. Jego ulubionym pomieszczeniem w domu była wyłożona mahoniową boazerią biblioteka. Na jednej ze ścian Richard zlikwidował półki i zastąpił je kinem domowym, dzięki czemu mógł tam w samotności przeżywać mecze swoich ukochanych New York Giants, razem z Kristin nadrabiać odcinki seriali nagrane na TiVo w ciągu całego tygodnia albo całą rodziną oglądać filmy wybrane osobiście przez dziewięcioletnią Melissę. Czasem te wieczorki filmowe dawały mu dobitny dowód na to, jak szybko i łatwo regularne obcowanie z hałasem niszczy człowiekowi słuch – Melissie wystarczała głośność telewizora na poziomie pięć lub sześć, ale jej rodzice, weterani niezliczonych koncertów, którzy jeszcze za młodu chadzali na występy Nirvany, Pearl Jam i Alice in Chains, mieli problemy z dosłyszeniem czegokolwiek cichszego niż silnik odrzutowy. Czasami Richard odnosił wrażenie, że w filmach Disneya wszyscy bez wyjątku mówią do siebie wyłącznie szeptem.

W tym pokoju mieściła się także kolekcja winyli zgromadzonych przez Richarda i Kristin – długie rzędy albumów ustawionych alfabetycznie, jak w bibliotece – oraz wieża stereo, o którą oboje dbali jak o zabytkowy samochód.

Ale Richard uwielbiał także ich wspólną sypialnię, zwłaszcza łóżko, które było idealnej wysokości, żeby mógł się kochać z żoną na stojąco – to znaczy ona leżała na materacu, a on stał, trzymając ją za kostki. Z kolei największą dumą napawał go pokój córki, szczególnie tapeta – dżungla z lwami i tygrysami (zero niedźwiedzi) – którą w pocie czoła własnoręcznie przykleił, a także biała szafa i komoda z lustrem, gdzie jego czwartoklasistka trzymała stale powiększającą się kolekcję ciuchów. Ostatnimi czasy Melissa z każdym dniem stawała się coraz bardziej świadoma w kwestii mody, dlatego pokój zawsze wyglądał na lekko splądrowany: sweterki, spódniczki i rajstopy wysypywały się z szuflad i wylewały kaskadami na podłogę, jak bańki mydlane, które pewnego razu wypełniły całą kuchnię, ponieważ Richard nalał do zmywarki zwykłego płynu do naczyń zamiast specjalnego żelu.

Przynajmniej sypialnia dziewczynki nie była już zawalona lalkami Barbie. I mebelkami, i ubrankami dla Barbie. I bucikami dla Barbie – w opinii Richarda te ostatnie powinny zostać wpisane przez Agencję Bezpieczeństwa Transportu na listę niebezpiecznych przedmiotów, których pasażerom nie wolno wnosić na pokład samolotu. Nie raz i nie dwa stanął na nich po ciemku bosą stopą, niemalże wbijając sobie w skórę maleńki plastikowy obcasik, kiedy chciał tylko zajrzeć do córki przed snem i sprawdzić, czy temperatura jest odpowiednia, okno zamknięte (albo otwarte), a ona dokładnie opatulona kołdrą. Ale w wieku dziewięciu lat Melissa miała już etap Barbie dawno za sobą. Miejsce tych anorektycznych amazonek zajęły pulchne lalki z serii American Girl, o takich imionach jak Molly (ale nie Miley), Felicity czy Samantha, one zaś i tak przez większość czasu siedziały pod ścianą, a ich konserwatywne kapelusiki pokrywała cienka warstwa kurzu. Cała kolekcja lalek Barbie, imponujący zbiór lekarek, ratowniczek i opiekunek zwierząt, została zapakowana do plastikowego pojemnika wielkości małego kufra podróżnego, który stał teraz w rogu pokoju. Pudło było przezroczyste, z wyjątkiem niebieskiej pokrywy. Richard planował pewnego dnia wynieść je na strych, na który wchodziło się po schodach wyciąganych z sufitu na piętrze.

Pozostałe części domu były mu w zasadzie obojętne. Spędzał zbyt mało czasu w kuchni, żeby wyrobić sobie na jej temat konkretne zdanie, nie widział też większej różnicy między poszczególnymi urządzeniami. Rano przywlekał się tam jak lunatyk, żeby nalać sobie kawy, a po kolacji przynosił z powrotem naczynia z jadalni – raz na jakiś czas rozbijał przy tym jakiś talerz albo po drodze upuszczał nóż i zostawiał na drewnianej podłodze jadalni plamę z musztardy. Ale kuchnia nie była sercem tego domu, w przeciwieństwie do wielu innych domów na przedmieściach. Kristin nigdy nie sprawdzała wypracowań uczniów przy kuchennym stole, a Richard nie przeprowadzał tam analiz finansowych firm będących potencjalnymi klientami jego banku.

W podobnym tonie można by podsumować jego stosunek do przedsionka, toalety czy spiżarni, której przeszklone szafki pamiętały lata trzydzieste.

Dlatego też, chociaż dobrze wiedział, że mężczyźni zaproszeni na wieczór kawalerski będą swobodnie krążyć po jego kuchni, jadalni i spiżarni, tak naprawdę nie robiło mu to żadnej różnicy. Najważniejsze, żeby nie zbliżali się do sanktuarium, jakim była sypialnia na piętrze. Zakładał, że przez większość czasu będą się bawić w czterech ścianach salonu, wśród efektownych drewnianych belek, oraz w przylegającym do niego mniejszym pokoju. Ściany w tych pomieszczeniach były pomalowane farbą w kolorze hiacynta, kabaczka, miedzi i jasnego brązu, a tapeta przedstawiała starannie odwzorowane kwiaty ogrodowe. (Ją także przykleił własnoręcznie. Wiedział, że potrafi być niezdarny, ale miał także zaskakującą smykałkę do wybranych prac remontowych. Okazał się na przykład wirtuozem tapetowania i urządzanie pomieszczeń, które były ważne dla jego żony i córki, sprawiło mu niewymowną przyjemność. Tylko ściany korytarza na parterze nadal pokrywała oryginalna tapeta). Ogólnie dom reprezentował bardzo skonwencjonalizowany świat tradycyjnego życia rodzinnego. A jeśli nawet pojawiłaby się w nim striptizerka? Jeśli przyjaciel Philipa rzeczywiście zamówił tego rodzaju atrakcje? To przecież nic takiego. Kiedy dziewczyna stąd zniknie, kiedy wszystkie meble wrócą na swoje miejsca, a zmywarka zostanie wypełniona szklankami i kieliszkami, dom ponownie stanie się bezpiecznym, zacisznym schronieniem dla Richarda, jego żony i ich córki.

*

Jesienny deszcz bębnił o dach, ale mężczyźni nie zwracali na to najmniejszej uwagi, chociaż niższa warstwa chmur powoli zmieniała się w zupę, nad którą formowało się grzmiące groźnie czoło burzowe, niespotykane o tej porze roku. Kilku z nich, w tym Richard, słyszało jak przez ścianę, że gdzieś w pokoju z głośników Bose sączy się stara jak świat piosenka Madonny, ale większość przestała zwracać uwagę na playlistę przyniesioną przez striptizerki gdzieś na wysokości Nelly’ego, ponieważ właśnie wtedy dziewczyny zaczęły zmysłowo ocierać się o siebie.

Brandon Fisher, siedzący obok Richarda na kanapie w salonie, nachylił się do niego, mamrocząc:

– Jak myślisz, skąd one są? To na pewno nie Amerykanki.

Kilka minut wcześniej jedna z nich stała w szerokim rozkroku nad Brandonem, przyciskając mu piersi do twarzy. I chyba wcale nie miała mu za złe, kiedy wsunął jej palec pod stringi. Nawet udawała, że jej się to podoba. Ponadto, ku wielkiemu zaskoczeniu Richarda, ochroniarze też się zanadto nie przejęli. Kiedy zobaczył, co robi Brandon, spodziewał się, że miśki – dwaj potężni, groźnie wyglądający Rosjanie z ogolonymi na zero głowami – rzucą się na niego i złamią biedakowi rękę. Ale nic takiego się nie stało. Brandon po prostu dał dziewczynie pięćdziesiątkę, którą ona po chwili dyskretnie wsunęła jednemu ze swoich opiekunów do kieszonki marynarki. Następnie oblizał palce i lubieżnie uniósł brwi, a kilku facetów zawyło z uciechy.

Zaraz po przyjeździe tancerek Richard przeniósł do kuchni dwa niskie stoliki, stojak na wino i ręcznie dmuchaną szklaną kulę, którą kupili w Vermont. Chciał zapewnić dziewczynom odpowiednio dużo miejsca w salonie, żeby mogły swobodnie się rozbierać i robić wszystkie inne rzeczy, za które im płacili. Teraz zrozumiał bowiem, że nie były zwykłymi striptizerkami. To ktoś więcej. Znacznie więcej. Jeszcze raz zerknął na rękę Brandona. Richard spodziewał się zupełnie czegoś innego i czuł się odrobinę… nieczysty. Ale nie wyobrażał sobie też, że miałby w tej chwili być gdziekolwiek indziej i przegapić to, co się działo na jego oczach – chociaż wciąż nie był pewny, co to dokładnie było i czym się może skończyć. Powtarzał sobie, że jest pijany i że powinien się cieszyć z darmowego pokazu erotycznego we własnym salonie. Mimo to martwił się trochę o swój cenny orientalny dywan. Czy na pewno chciał, żeby na zawsze zostały na nim ślady seksualnych ekscesów kumpli jego brata z jakimiś obcymi kobietami?

– Z Rosji? Może z Ukrainy? Nie wiem – odpowiedział w końcu na pytanie Brandona. – W każdym razie ci dwaj mówią z rosyjskim akcentem.

Jedna z dziewczyn była krótko obciętą blondynką, druga miała kruczoczarne włosy kaskadami opadające na plecy i ramiona. Ciągle miała na sobie stringi, ale blondynka – która właśnie z rozcapierzonymi palcami ugniatała pośladki koleżanki, tak mocno, że Richardowi na moment zabrakło tchu – zdążyła się już rozebrać do naga i ciało jej pokrywał jedynie brokat, skrzący się w świetle lampy z kutego żelaza.

– Może z Bliskiego Wschodu – zastanawiał się dalej Brandon.

– Na pewno nie blondynka.

– Jest tleniona.

– Myślę, że raczej Europa Wschodnia. A może Niemcy? Albo… nie wiem, Estonia?

Nagle młodszy brat pacnął go żartobliwie w ramię, przez co Richard oblał się piwem.

– Stary! – zawołał Philip, podekscytowany jak dziecko i mocno już wstawiony. – Poważnie? Dwie laski zaraz będą sobie robić dobrze dwa metry od ciebie, a ty się zastanawiasz, skąd przyjechały? – Ze śmiechem zmierzwił Richardowi włosy i dodał: – Za długo jesteś żonaty, braciszku! O wiele, kurwa, za długo!

*

Tamtego jesiennego wieczoru Philip miał dokładnie trzydzieści pięć lat i jeden miesiąc. Żenił się z kobietą pięć lat młodszą od siebie, a więc o całą dekadę młodszą od Richarda i Kristin. Dziesięć lat to naprawdę dużo. Wystarczy spojrzeć na historię i wyobrazić sobie na przykład różnicę między 1953 a 1963 rokiem. Albo między 1992 a 2002. Narzeczona Philipa, urocza dziewczyna imieniem Nicole, z zawodu graficzka, miała w Fort Greene własne studio ze świetlikiem w suficie, ale większość nocy spędzała w większym mieszkaniu swojego chłopaka niedaleko promenady w Brooklyn Heights. Philip ukończył zarządzanie turystyką na Uniwersytecie Cornella i kierował recepcją w modnym hotelu butikowym w Chelsea. Żeby móc stanąć u niego za czarnym, marmurowym kontuarem i przyjmować gości, trzeba było wyglądać jak supermodelka z Pragi – być wysoką blondynką z boskimi kośćmi policzkowymi. Sam siebie określał mianem hotelarza (i zawsze wypowiadał to słowo z ironią, która tak naprawdę miała maskować autentyczne poczucie dumy).

*

Kristin stała w oknie pokoju gościnnego w mieszkaniu swojej matki na Osiemdziesiątej Dziewiątej ulicy i patrzyła na światła centralnego Manhattanu. Miała na sobie granatową koszulę nocną, która kleiła się jej do ramion i pleców, bo dosłownie przed chwilą kobieta wyszła spod prysznica. Mieszkanie mieściło się na czternastym piętrze.

Miała nadzieję, że impreza się udała i Richard dobrze się bawi. W końcu stwierdzili zgodnie, że pewnie będzie striptizerka – wiedzieli, że Philip by sobie tego życzył, a jego przyjaciele z radością sprawią mu ten prezent – ale Kristin uznała, że kobieta rozbierająca się w rytm muzyki w domu w Bronxville to właściwie nic groźnego. Dobry Boże, kiedy przypominała sobie, jak ona i Richard bawili się, gdy mieli po dwadzieścia kilka lat – jeszcze na długo przed ślubem – to wizja kilku facetów dobijających do wieku średniego, którzy popijając piwo, gapią się na taniec erotyczny w salonie, wydawała się niemalże niewinna. Nie było to może zbyt poprawne politycznie, ale w ostatecznym rozrachunku całkiem nieszkodliwe. A Richard pracował tak ciężko i miał tak niewielu przyjaciół. Owszem, w jego życiu było kilku kolegów, z którymi od czasu do czasu grał w golfa, czy też paru znajomych z banku, ale prawda jest taka, że jej mąż należał do mężczyzn, którzy godzinami siedzieli w biurze albo podróżowali, a wolny czas prawie wyłącznie spędzali z żoną i z dzieckiem. Martwiła się niekiedy, że pod tą jego dobroduszną, nieco niezdarną fasadą kryje się po prostu samotność. Była w nim jakaś rzewność, jakiś podskórny smutek. Zastanawiała się, czy pozna na imprezie kogoś, z kim uda mu się zaprzyjaźnić.

Postanowiła napisać do niego SMS-a, żeby zapytać, jak się bawią, ale nie wiedziała, czy Richard odpisze za pięć minut, za dziesięć czy dopiero rano. Poza tym nie miała pojęcia, czy zamówiona dziewczyna jest już na miejscu – niewykluczone, że zdążyła zrobić swoje i poszła do domu – i po raz pierwszy Kristin mimowolnie zaczęła się zastanawiać, co takiego może robić striptizerka w salonie domu w Westchester z gromadą trzydziesto- i czterdziestoletnich facetów, z których część już jest po ślubie. Pewnie siadała im na kolanach i rozbierała się, tańcząc, chociaż Kristin tak naprawdę nie była pewna, jak taki taniec dokładnie wygląda. Nigdy nie była w klubie ze striptizem. Zapytała Richarda – i było to pytanie natury czysto intelektualnej, bez cienia moralnego osądu – czy jego zdaniem ta kobieta rozbierze się w ich domu do naga, czy zostanie w jakichś specjalnych striptizerskich stringach.

– A jest coś takiego jak striptizerskie stringi? – odparł żartobliwie, choć odczuwał pewną chłopięcą ciekawość. – Wydaje mi się, że stringi to stringi.

– Stringi są stringami, są stringami – stwierdziła Kristin, parafrazując Gertrude Stein. Ale myśl o zawodowym ubiorze tancerki erotycznej nadal nie dawała jej spokoju. – Wiesz, o co mi chodzi – dodała, odruchowo podnosząc brew.

– Stringi – odpowiedział Richard, ale widziała, że mówi to bez przekonania. A może po prostu miał nadzieję, że się myli. Nie umiała tego wywnioskować z jego tonu. Nie da się ukryć, że przepadał za widokiem kobiet w stringach; sam przez te wszystkie lata kupił ich dla niej całe mnóstwo. Ale ona oczywiście zawsze uważała je przede wszystkim za gadżet erotyczny. Element gry wstępnej. Coś, co się zakłada na randkę. Jasne, dziewczyny w liceum nosiły takie majtki przez cały dzień, ale to było, zanim zmądrzały i przestały przedkładać modę nad własny komfort. Albowiem w historii świata nie wymyślono majtek, które byłyby mniej wygodne niż stringi. Jak zażartował kiedyś Richard, „prawdziwy sekret Victorii polega na tym, że lubi nosić naprawdę niewygodną bieliznę”.

Za jej plecami, w dużym podwójnym łóżku z mahoniowym wezgłowiem w stylu georgiańskim, Melissa oglądała na laptopie babci stary odcinek Kronik Seinfelda. Kristin położyła się obok córki i zaczęła rozwiązywać krzyżówkę, która leżała na stoliku nocnym. Po niecałych piętnastu minutach telefon zawibrował na znak, że Richard odpisał na SMS-a. „Istne bachanalia”, przeczytała. „Nie jestem dumny. Ale mam nadzieję, że wszyscy wyjdą o 12 albo 12.30. Dla co najmniej dwóch kumpli Philipa będę musiał wezwać taksówkę”.

Uśmiechnęła się. Wyglądało na to, że dobrze się bawi. Była pod wrażeniem, że każde słowo napisał bezbłędnie, chociaż podejrzewała, że telefon poprawił za niego wyraz „bachanalia”. Wyłączyła komórkę na noc.

Niedługo potem, podczas gdy jej córka nadal z zadowoleniem oglądała sitcom sprzed niemal dwudziestu lat, Kristin zasnęła. Kilka minut przed trzecią nad ranem miał ją obudzić staroświecki telefon stacjonarny, który jej matka wciąż trzymała w swoim mieszkaniu.

*

Kristin wiedziała z pierwszej ręki, że nawet w dzisiejszych czasach – a może szczególnie w dzisiejszych czasach – w cyfrowym świecie Twittera, SMS-ów i spersonalizowanych dzwonków na każdą okazję, świdrujące staccato telefonu starego typu to wyjątkowo nieprzyjemny dźwięk. Zwłaszcza we wczesnych godzinach porannych, kiedy wszystko jest jeszcze pogrążone w mroku. W okolicach trzeciej nad ranem szanse na to, że ktoś dzwoni po to, by przekazać dobre wieści, są bardzo nikłe. Nie zerowe, bo w końcu kobiety rodzą przez całą dobę. Rodzice adopcyjni mogą dowiedzieć się, że wyczekiwane przez nich dziecko właśnie się pojawiło. Żołnierze dzwonią wtedy do domu, ponieważ są od niego oddaleni o dziewięć albo dziesięć stref czasowych i to akurat jedyna okazja, żeby przez chwilę porozmawiać z rodziną. Niewątpliwie jest jednak znacznie bardziej prawdopodobne, że o trzeciej w nocy dzwonek telefonu stacjonarnego – a właściwie każdego – sygnalizuje katastrofę. Często taką, która zmienia życie na zawsze. Ten sygnał jest jak zły omen. Właśnie w taki sposób dowiedziała się o śmierci swojego ojca.

Tak czy inaczej w pokoju gościnnym nie było telefonu. I dlatego, chociaż Kristin usłyszała dzwonek przez półprzymknięte drzwi, to jej matka musiała obudzić się w środku nocy, sięgnąć przez całą szerokość materaca – ponad stroną łóżka, po której spał jej mąż aż do chwili (dosłownie), gdy umarł – i po ciemku namacać ręką aparat. Zdjęła słuchawkę z widełek i przyłożyła sobie do ucha. Jeszcze się nie podniosła. Jeszcze nie. Matka Kristin, przemiła i pełna życia sześćdziesięcioośmiolatka, od trzech lat byłą wdową, ale nigdy nie brakowało jej towarzystwa, kiedy zapragnęła zjeść lunch na mieście czy wybrać się do muzeum albo na jakąś sztukę w teatrze Barrow Street. Miała osobistego trenera, trzy razy młodszego od siebie, o imieniu Sting – zbieżność ze znanym muzykiem przypadkowa – z którym ćwiczyła dwa dni w tygodniu w siłowni w swoim apartamentowcu. Często widywano ją, jak idzie spacerkiem do Nederlander czy Eugene O’Neill, a po spektaklu wraca metrem do swojego mieszkania na Upper East Side. Bez skrępowania rozpuszczała długie i całkiem siwe włosy, a bluzki zawsze rozpinała, odsłaniając część obojczyka.

Tak więc, chociaż to jej matka musiała wyrwać się z objęć Morfeusza i spróbować zrozumieć to, co mówił przez telefon zięć, Kristin również od razu się obudziła. Otworzyła oczy i przez chwilę wsłuchiwała się w spokojny oddech swojej córki, poczuła nawet lekko owocowy zapach – chyba truskawkowy – używanego przez Melissę szamponu. I czekała. Wpatrywała się w światło księżyca przenikające przez żaluzje. Z jakiegoś powodu wiedziała, że lada moment usłyszy skrzypnięcie drzwi i kroki matki szurającej kapciami po korytarzu jak mała dziewczynka. Chwilę potem przez szparę w częściowo uchylonych drzwiach usłyszy szept matki, która w akcie werbalnej ekwilibrystyki będzie starała się z całych sił opanować przebijającą z głosu nerwowość, żeby nie obudzić swojej wnuczki.

Na zewnątrz, czternaście pięter niżej, słychać było warkot silnika jakiegoś dużego pojazdu, prawdopodobnie śmieciarki, która po zmianie światła na zielone głośno zaczynała nabierać prędkości. Nieco dalej rozległ się dźwięk syreny, Kristin nie potrafiła jednak rozpoznać, czy to radiowóz, czy karetka pogotowia.

I wtedy, zgodnie z przewidywaniami, jej uszu dobiegł odgłos otwieranych drzwi na końcu korytarza. Matka szła do ich pokoju, a każdy kolejny krok był jak przestroga, jak wstrząs stanowiący zapowiedź trzęsienia ziemi, na które nie sposób się przygotować.

Alexandra

Naprawdę się cieszyłam, że wreszcie mogłam zobaczyć Nowy Jork. Byłam strasznie podekscytowana. W tłumach na ulicy, drapaczach chmur, nawet w twarzach mężczyzn widziałam swoją wolność. Tutaj była moja przyszłość.

Przywieźli nas z Moskwy: Sonię, Crystal i mnie. Zasady były jasne, a pieniądze sensowne. Wiedziałam, że mogą zmienić reguły, bo robili to już wcześniej, ale człowiek zawsze ma nadzieję. W każdym razie ja mam. Nadzieję, że tym razem warunki umowy się nie zmienią. Tym razem nie będzie żadnych niespodzianek.

Może to naiwność. Oni przecież zawsze zmieniają zasady. Zawsze w końcu rzucą cię na kolana.

To tylko takie wyrażenie, którego się nauczyłam. Często wcale nie byłam na kolanach. Ale nie musicie znać szczegółów technicznych. Nikt nie musi.

W każdym razie im uwierzyłam. Naprawdę. Potrwa to ze dwa lata, mówili, może trzy. Tak czy inaczej, zanim skończę dwadzieścia dwa lata, będę wolna. I będę w Ameryce. W Nowym Jorku. W centrum wszechświata.

Znałam Nowy Jork z filmów, tak samo jak Sonia i Crystal. Oglądałyśmy dużo filmów. W ten sposób zabijałyśmy czas, kiedy mieszkałyśmy w Moskwie. Moskwiczanie (to słowo brzmi okropnie, jakby to byli jacyś jaskiniowcy) uwielbiali filmy natrząsające się z komunizmu. Albo pokazujące, jak Zachód wygrywa zimną wojnę (to było przed moim urodzeniem). Albo takie, które pochwalały dążenie do szybkiego wzbogacenia się (to już były jak najbardziej moje czasy). Akcja wielu z nich rozgrywała się na Manhattanie. Pamiętam, jak razem z Sonią oglądałyśmy na DVD stare filmy w rodzaju Północ, północny zachód, Trzy dni Kondora czyWall Street. O promie kursującym na Staten Island usłyszałyśmy pierwszy raz w filmie Pracująca dziewczyna, który nie miał nic wspólnego z tym, czym my się zajmowałyśmy, choć sam tytuł mógłby sugerować co innego (oczywiście wtedy nie znałyśmy jeszcze tego sformułowania używanego w tym kontekście). Dzięki Manhattanowii Annie Hall zaczęłyśmy rozumieć, na czym polegają różnice pomiędzy Nowym Jorkiem a Los Angeles.

Czasami filmy były po angielsku z rosyjskimi napisami, a to pomagało Sonii i innym dziewczynom w nauce języka w równym stopniu co moje lekcje. I zawsze oglądałyśmy Kawalera do wzięcia w oryginale. Jeden kanał pokazywał amerykańską wersję, inny brytyjską. Na obie gapiłyśmy się godzinami. Każdy kawaler zawsze miał czyste paznokcie i był bardzo grzeczny. Kobiety miały proste, białe zęby i potrafiły robić sobie idealny makijaż. Nosiły przepiękne suknie. Tak samo kolczyki, naszyjniki i stroje kąpielowe. Wszystkie uwielbiałyśmy ten moment z różą. Nasi mężczyźni nigdy nie dawali nam kwiatów. Bo i dlaczego mieliby to robić?

Przez chwilę mieszkałyśmy w domku letniskowym, który był równie elegancki jak te wszystkie miejsca, gdzie przebywały dziewczyny próbujące uwieść kawalera. Ale nam w przeciwieństwie do nich nie było wolno wychodzić z domu. Mogłyśmy spędzić na słońcu jedną godzinę dziennie.

Tak więc czułam się trochę, jakbym znała Nowy Jork, jeszcze zanim tam trafiłam. Wszystkie trzy tak się czułyśmy. Niektóre budynki znałyśmy tak dobrze z filmów i seriali oglądanych w hotelach, że kiedy zobaczyłyśmy je na żywo, wyglądały nieciekawie. Wiecie, byłam trochę zawiedziona. Nie żartuję ani nie próbuję silić się na oryginalność. Empire State Building, kiedy staje się pod nim po raz pierwszy, jest równie ogromny jak w telewizji, ale na chodniku walają się śmieci, a przechodzący obok faceci w niczym nie przypominają tych z Kawalera. Z okolicznych fast foodów dobiega smród frytek i tłuszczu. Po drugiej stronie ulicy, przecznicę dalej, jest klub ze striptizem. (Sonia na pewno by go pamiętała, pracowała tam przez kilka dni). Kiedy będąc w Central Parku, po raz pierwszy zobaczyłam hotel Plaza – wtedy lepiej znałam ten budynek z filmów niż gmach opery w Erywaniu, który w dzieciństwie widywałam na własne oczy – wdepnęłam w końskie odchody. A Times Square? W Erywaniu czy Moskwie nie ma niczego, co mogłoby się równać z tym miejscem, ale filmy przygotowały mnie na niesamowity pokaz świateł składający się z reklam telewizorów plazmowych, gier na Xboksa i drogich staników. Nie byłam jednak gotowa na to, że będzie mnie tam próbował podrywać półtorametrowej wysokości Elmo z Ulicy Sezamkowej, który następnie zostanie znokautowany przez Pawła. Ten biedak w czerwonym futrzanym kostiumie nawet nie widział, z której strony nadszedł cios.

Kiedy już oprowadzili nas po mieście, dużo rozmyślałam o dwóch ważnych budowlach na dwóch mniejszych wyspach. Na południu, pośrodku zatoki, z pochodnią wzniesioną nad głową stała Statua Wolności. Patrząc na nią z Battery Park, zdałam sobie sprawę, że chyba więcej się po niej spodziewałam. Śmiałyśmy się z Sonią, że Matka Armenia, która stoi na wzgórzu w Erywaniu, skąd ma oko na całe miasto, skopałaby jej tyłek. Z kolei na północy znajdowało się więzienie. Rikers Island. To też nam pokazali, dając bardzo wyraźnie do zrozumienia, że z równą łatwością mogą nas zabić – można by pomyśleć, że akurat o tym nie trzeba nam było przypominać, ale biedna Crystal najwyraźniej zapomniała – albo po prostu wsadzić do tego więzienia. „Szambo”, tak na nie mówili. Cały czas tłumaczyli nam, jak bardzo amerykańskie więzienie różni się od domu, w którym miałyśmy zamieszkać, od hotelu w Moskwie czy od domku na wsi. Powtarzali do znudzenia, że w porównaniu z więźniami w betonowych celach wiedziemy luksusowe życie i że nasz świat jest tak naprawdę bardzo bezpieczny.

Jeśli mam być szczera, zwykle czułam się bezpieczniejsza z mężczyznami, którzy za mnie płacili, niż z którymkolwiek z naszych opiekunów albo z Białym Ruskiem, albo z facetami, którzy nas „ochraniali”, jak Paweł. Nawet nasze „opiekunki” napełniały mnie grozą.

*

Wszystko się zawaliło dwudziestego pierwszego dnia naszego pobytu w Ameryce. Naprawdę runęło. Najpierw Sonia i ja dowiedziałyśmy się, że Crystal nie żyje. Zabili ją nasi rosyjscy strażnicy. A potem Sonia do reszty zwariowała. Przeczuwałam, że tak się to może skończyć – że w końcu całkiem jej odbije – ale myślałam, że da radę przebrnąć przez tamten wieczór kawalerski. Nic z tego. Nie wiem, może obie już lata temu postradałyśmy zmysły. Pewnie tak. Ale to właśnie tamtego wieczora Sonia dostała szału. Dostała szału i pchnęła nożem Pawła, ponieważ to on i Kirył zastrzelili małą Crystal i sprawili, że jej drobne ciało zniknęło bez śladu. Bóg jeden wie, co się z nią stało.

W głowie zostało mi dziwne wspomnienie: w domu, do którego nas zawieźli tamtego wieczora, w pokoju małej dziewczynki widziałam całą masę lalek Barbie. Siedziały w dużym plastikowym pudle. Na ich widok przypomniała mi się moja własna kolekcja, którą miałam w dzieciństwie. Ciągle zdarza mi się wracać myślami do lalek tej dziewczynki. Na pokrywie skrzyni leżała prezerwatywa. To było kilka minut po tym, jak świadek pana młodego postanowił, że jednak mnie nie przeleci (zdarzyło mi się to pierwszy raz), a potem wróciliśmy na dół. Pudełko z lalkami było pewnie ostatnią rzeczą, na jaką spojrzałam, zanim zobaczyłam Sonię, w samych stringach, uczepioną pleców tego sukinsyna Pawła. Nogami ściskała go w pasie, a lewą ręką obejmowała jego klatkę piersiową. Jej prawa ręka poruszała się w górę i w dół jak tłok w silniku, kiedy wbijała mu raz po raz nóż kuchenny w szyję.

To także widok, którego się nie zapomina. Później zauważyłam, że miała jego krew na rękach i włosach. Jego krew była wszędzie.

Nie wiem, jak mi się to udało, ale aż do tego momentu trzymałam się dzielnie. Za bardzo się bałam, żeby mogło być inaczej. Wykonywałam swoją pracę. Powiedzieli nam, co zrobili Crystal, a potem wpakowali nas do samochodu i zawieźli na prywatne przyjęcie w Westchester. (To był wieczór kawalerski, ale mężczyzna, który się żenił, nie miał nic wspólnego z kawalerami znanymi nam z telewizji. Nie żeby nie był przystojny. Miał ładne oczy i przez cały czas się śmiał – przynajmniej dopóki Paweł nie zginął na jego oczach. Ale to nie ten typ faceta, który uklęknie przed dziewczyną, żeby wręczyć jej różę. Miałam do czynienia z wieloma mężczyznami i umiem to dość szybko ocenić. Może prędzej świadek, jego brat, ale on z kolei był dwa razy starszy ode mnie. A pozostali faceci? W większości wyglądali na takich, którzy miewali styczność z takimi dziewczynami jak my tylko wtedy, kiedy za to płacili). Robiłam wszystko, co chcieli – nawet się uśmiechałam i udawałam, że się wczuwam, jakby to była po prostu kolejna noc na kolejnej imprezie – ponieważ wiedziałam, że Paweł i Kirył bacznie nas obserwują.

Ale Sonia? Ona przez większość wieczoru tylko czekała na właściwy moment. Była przekonana, że ją też planują zabić i że zrobią to zaraz po przyjęciu.

Sama mi to później powiedziała. Ale do tego czasu zdążyłyśmy się już ulotnić. Uciekłyśmy, żeby ratować życie.

Rozdział 2

– Kristin?

– Nie śpię – odpowiedziała, na tyle głośno, żeby jej matka dosłyszała. Jednocześnie w myślach układała już cały katalog powodów wyjaśniających, dlaczego ktoś mógłby dzwonić o tej porze. Obecność Melissy leżącej tuż obok zapewniała pewien psychiczny komfort, ale geograficzna odległość dzieląca Kristin od męża – jak bardzo tak naprawdę byli od siebie oddaleni? o jakieś dwadzieścia pięć kilometrów? – wystarczała, żeby napełnić ją lękiem, przed którym nie była w stanie się obronić. Wygrzebała się spod kołdry, starając się nie odkryć przy tym córki, i postawiła bose stopy na podłodze. W drzwiach zobaczyła ciemną sylwetkę swojej matki, której twarz skrywał cień. Mały żyrandol w korytarzu był wyłączony, ale matka musiała widocznie zapalić lampkę przy swoim łóżku. W półmroku niepokojąco przypominała kościotrupa.

– To Richard – szepnęła, kiedy Kristin przechodziła obok niej, od razu kierując kroki do sypialni matki.

– Tak podejrzewałam – mruknęła. – Wszystko w porządku?

– Nie wiem.

Kristin zamrugała, czekając, aż jej oczy przyzwyczają się do światła lampy – które w środku nocy wydawało się oślepiająco jasne – podeszła do łóżka matki i podniosła różową słuchawkę ze stolika nocnego. Aparat był tak stary, że miał nawet spiralny kabel w tym samym odcieniu różu. Jak za każdym razem, gdy trzymała go w ręku, zaskoczył ją ciężar staroświeckiego telefonu. Współczesne komórki wydawały się przy nim tak kruche i delikatne.

– Richard? – odezwała się do słuchawki. Cyfrowy zegar przy łóżku wskazywał godzinę 2.58 nad ranem.

– Przepraszam, że cię obudziłem – usłyszała w odpowiedzi. Spojrzała na matkę, obserwującą ją z rękami skrzyżowanymi na piersi. Jej twarz, tłusta od kremu, który nakładała na noc, wyrażała głębokie zaniepokojenie, a siwe włosy, zazwyczaj nienagannie uczesane, sterczały na wszystkie strony (Kristin przypuszczała, że jej fryzura wcale nie prezentuje się w tej chwili lepiej). – Ale coś się stało – kontynuował Richard drżącym głosem balansującym na granicy rozpaczy. Zdała sobie sprawę, że w dalszym ciągu jest lekko pijany. – Coś strasznego. Nikt się tego nie spodziewał. Nikt się tego…

– Jesteś cały, kochanie? – weszła mu w słowo.

– Tak, nic mi nie jest. Z nami wszystko w porządku.

– To dobrze. – Odetchnęła z ulgą, wiedząc, że jej mąż jest bezpieczny i nikomu nie stała się krzywda. Pewnie ktoś coś potłukł albo zniszczył u nich w domu. To wszystko. A on jeszcze do końca nie wytrzeźwiał i sytuacja wydawała mu się o wiele poważniejsza, niż była w rzeczywistości. Ale nic mu nie groziło, a już niedługo wstanie nowy dzień.

– Skoro wszyscy jesteście cali i zdrowi, to nic innego się nie liczy. A jeżeli coś się stało z…

Tym razem to on jej przerwał.

– Chodziło mi o to, że mnie i Philipowi nic nie jest. Ani chłopakom z przyjęcia. W każdym razie tak mi się wydaje. Ale dziewczyny…

– Dziewczyny? W sensie striptizerki? To znaczy, że była więcej niż jedna?

– Tak. I to nie były striptizerki. A może i były. Nie wiem. Ale sprawy wymknęły się spod kontroli i część chłopaków zaczęła…

– Co zaczęła?

– Nie wiem, jak do tego doszło, ale niektórym trochę odbiło i zaczęli uprawiać z nimi seks.

– Chyba żartujesz. Uprawiali seks w naszym domu? Co tam się, do cholery, wydarzyło? Kochanie, gdzie jesteś? – Złapała się na tym, że zasypuje go pytaniami, więc wzięła głęboki oddech i próbowała się uspokoić.

– Słuchaj, nie chodzi o to, że kilku chłopaków uprawiało seks – powiedział. – Chociaż na pewno nie powinni tego robić. To było złe. Chodzi o to…

– Ty też? – przerwała mu. W jego głosie było coś, co sprawiło, że zadrżała może to przez ton, jakim wypowiedział słowa „to było złe” i zadała to pytanie całkowicie odruchowo.

– Co ja też?

Tym razem pytanie na moment uwięzło jej w gardle.

– Czy ty też uprawiałeś z nimi seks? – W jej głosie kryło się więcej niedowierzania i strachu niż gniewu i wyrzutu. Proszę, pomyślała. Po prostu powiedz, że nie. Powiedz, żebym się nie wygłupiała.

– Nie. Właściwie nie…

– „Właściwie”? Co to znaczy „właściwie nie”?!

– Chodzi o to – zaczął znowu, ignorując jej pytanie – że te dziewczyny…

Kristin, która w międzyczasie usiadła na łóżku, chciała wyprosić matkę z pokoju, ale w tym momencie całe ciało odmawiało jej posłuszeństwa. Jej mąż właśnie pieprzył się w ich domu z jakąś striptizerką. Być może w ich salonie. Była tego pewna. Żołądek podszedł jej do gardła, jak gdyby siedziała w samolocie, którym rzucają gwałtowne turbulencje.

– Co dziewczyny? – zapytała, a jej głos zabrzmiał głucho i obco nawet dla niej samej. To trochę tak, jak wtedy, gdy człowiek słucha nagrania swojego głosu: tembr i intonacja zawsze okazują się inne, niż nam się wydaje. Zerknęła na matkę, która słyszała każde wypowiedziane przez nią słowo i stała przy drzwiach ze zszokowanym wyrazem twarzy.

– Dziewczyny zabiły tych facetów, tych, którzy je tutaj przywieźli. Zabiły ich. Było ich dwóch, dwóch facetów, i teraz nie żyją. Obaj nie żyją, Kris. Jednego zabiły naszym nożem, tym, który trzymamy w stojaku przy desce do krojenia. Potem wzięły jego pistolet i zastrzeliły tego drugiego. I teraz ci dwaj wielcy Rosjanie nie żyją.

Przez chwilę Kristin nic nie mówiła. W głowie bezskutecznie próbowała przetworzyć przerażające wieści, które przekazał jej Richard. W ich domu zginęli ludzie. Mężczyźni – w tym jej mąż – pieprzyli się w ich domu ze striptizerkami. Wspólnym mianownikiem dla obu tych koszmarów był wieczór kawalerski jej szwagra, człowieka, którego nigdy nie darzyła specjalną sympatią. Dlatego wśród całej gamy emocji, które teraz odczuwała, na pierwszy plan wysuwała się wściekłość na niedojrzałego młodszego brata Richarda, przyćmiewająca nawet smutek i wstyd wywołany faktem, że jej mąż uprawiał seks ze striptizerką.

– Gdzie jesteś? – odezwała się w końcu. Chciała mu zadać masę pytań. Nie wiedziała jeszcze tak wielu rzeczy.

– Na komisariacie. Wszyscy tu jesteśmy.

– O Boże. W Bronxville?

– Tak. Składamy zeznania. Mówimy im, co się stało.

– A dziewczyny? – To słowo odbijało się echem w jej głowie. Nagle wydawało się zupełnie nieodpowiednie. Ale tak się określa striptizerki. Kiedy mija się takie miejsca jak Hustler Club na West Side Highway, szyldy nigdy nie głoszą, że wewnątrz można znaleźć „setki kobiet”, tylko właśnie „setki dziewczyn”.

– Uciekły. Zniknęły. Zabiły tych dwóch osiłków, goryli, strażników, zbirów, nie wiem, jak ich nazwać, zabrały ich portfele i zwitki pieniędzy z kieszeni i odjechały tym samym samochodem, którym przyjechały. Nie ma ich.

W drzwiach sypialni, za plecami matki, Kristin ujrzała swoją córkę. Tarła rękami zaspane oczy. Miała na sobie flanelową piżamę ze Snoopym: różowo-białe spodnie w kratkę i górę z obrazkiem słynnego psa na desce surfingowej, mówiącego: „Cowabunga!”. Pytała babcię, co się dzieje, czy coś się stało, kto dzwoni.

To dziecko, pomyślała Kristin, na moment przestając zwracać uwagę na to, co mówi w słuchawce jej mąż, to jest właśnie „dziewczyna”. Dziewczyna nie pieprzy się z cudzymi mężami na wieczorze kawalerskim i nie rzuca się z nożem na swoich ochroniarzy. Dziewczyna…

Ta dziewczyna ma dziewięć lat.

Ale ta myśl zniknęła równie szybko, jak się pojawiła, porwana przez rwący, nieustępliwy strumień obrazów, którego Kristin nie umiała w żaden sposób zatamować. Oczami wyobraźni widziała swojego męża na kanapie z jakąś striptizerką, która opiera nogi na jego ramionach; swojego szwagra leżącego pod inną striptizerką na podłodze w salonie; dwóch obcych mężczyzn, ubranych w czarne T-shirty i ciasne jeansy, z bicepsami, jakie na ogół można zobaczyć tylko na siłowni, wykrwawiających się na śmierć. Ale gdzie mogli się wykrwawiać? Automatycznie wyobraziła sobie dwa trupy w kuchni, na włoskich kafelkach, tylko dlatego, że według Richarda dziewczyny złapały za jeden z noży, którymi ona od lat przygotowywała posiłki dla niego i ich córki. Kuchnia. To słowo z jakiegoś powodu utkwiło jej w głowie, kiedy wysłuchiwała skróconej relacji męża. Ale tak naprawdę dwaj ochroniarze przecież mogli zginąć gdziekolwiek. W salonie. W jadalni. W salonie.

– Kris? – Dotarł do niej głos męża. – Kris, jesteś tam jeszcze?

– Mhm. Jestem – odpowiedziała, po czym dodała: – Jednym z moich noży?

Cztery słowa. Jedno krótkie pytanie. Więcej nie była w stanie z siebie wykrzesać.

– Tak – potwierdził. – Jednym z naszych noży. Dziewczyna z blond włosami. Tak mi się wydaje. Pamiętam to jak przez mgłę. To wszystko stało się tak szybko.

– Rozumiem…

– I jest jeszcze coś.

– Naprawdę? Serio, Richard, jakim cudem to jeszcze nie koniec?

Zaczął jej opowiadać, w jakim stanie jest dom, wspomniał o krwi na obrazie, ale w którymś momencie nie była już w stanie przyswoić sobie kolejnych rewelacji. Było tego za dużo, i to wszystko było zbyt okropne. Okropne dla niego, dla niej, dla nich. Popatrzyła na swoją matkę i swoją córkę. Nagle uświadomiła sobie, że cała się trzęsie.

*

Kristin nie była pewna, skąd wzięło się to wspomnienie ani co oznaczało: siedziała sama na schodkach przed drzwiami swojego rodzinnego domu w Stamford w stanie Connecticut, z dachem pokrytym gontem z beżowego cedru. Chodziła wtedy do czwartej klasy, czyli miała tyle samo lat co jej córka teraz. Było późne letnie popołudnie w środku tygodnia, a jej matka rozpakowywała zakupy w kuchni i zabierała się do gotowania obiadu. Od zachodu nadciągała burza, szare chmury sunęły żwawo po niebie, jakby stanowiły część scenografii w teatrze. Ale nie zaczęło jeszcze padać, a naelektryzowane powietrze było nadal rześkie. Wcześniej matka kupiła jej w supermarkecie pojemnik na drugie śniadanie i karty z postaciami i scenami z Powrotu do przyszłości. Kristin uwielbiała ten film. Jak wiele innych dziewięciolatek podkochiwała się w Michaelu J. Foksie. Zaraz po powrocie do domu posortowała karty; te przedstawiające Marty’ego McFlya i Lorraine Baines były dla niej dużo cenniejsze od tych z latającym deloreanem. Dzisiaj, kilkadziesiąt lat później, ta chwila kojarzyła się jej nie tylko ze szczęściem, lecz także z bezpieczeństwem. Na tamtej werandzie, tamtego sierpniowego popołudnia czuła się naprawdę bezpiecznie. Jej ojciec miał niedługo wrócić do domu, podobnie jak starszy brat, który włóczył się nie wiadomo gdzie. Tymczasem z kuchni znajdującej się na końcu korytarza, za toaletą – którą jej matka eufemistycznie nazywała „pudrownią” – dobiegały odgłosy składania papierowych toreb i ustawiania puszek na półkach w spiżarni. Gdy matka skończyła rozpakowywać zakupy, rozległo się głośne stuknięcie, po którym nastąpiła seria szybkich uderzeń: drewniana deska do krojenia z hukiem opadła na blat i matka zabrała się za siekanie cebuli. Kristin od razu rozpoznała zapach sosu barbecue.

Gdy tylko zrozumiała, skąd się wzięło to wspomnienie – dlaczego jej umysł wygrzebał z zakamarków pamięci tamtą odległą chwilę – natychmiast przyszły jej na myśl jej własne noże. Noże, którymi przez lata kroiła marchewki, wołowinę i cielęcinę. Przed oczyma stanął obraz tasaka, którego ani razu nie zdarzyło jej się użyć, ząbkowanego noża do chleba, po który sięgała każdego dnia, noża Nakiri, nieodzownego przy przygotowywaniu sałatek. Obraz drewnianych rękojeści z trzema metalowymi nitami. To były ręcznej roboty noże prosto z Japonii. Dostali je z Richardem w prezencie ślubnym.

Spojrzała na swoje nogi, gołe od połowy uda. Zastanawiała się, którego noża użyły striptizerki.

– Kristin? – Z zamyślenia wyrwał ją głos matki. Zdała sobie sprawę, że po odłożeniu telefonu siedziała na łóżku nieruchoma i milcząca, szukając pocieszenia we wspomnieniach z dzieciństwa, jak najdalej od krwawej łaźni, w którą pewnie zmienił się jej salon. Jak marmurowa rzeźba. Można by ją zatytułować Zdruzgotana kobieta w koszuli nocnej.

– Kristin?

Przeniosła wzrok na matkę. Próbowała otrząsnąć się z osłupienia, skoncentrować, zmusić do działania. Wymagało to niemałego wysiłku. Musiała powiedzieć Richardowi, że rano wsiądzie w pierwszy pociąg do Bronxville. Najchętniej natychmiast wróciłaby do domu, ale jej matka od dwóch lat nie miała samochodu; sprzedała swoje volvo niedługo po śmierci męża, bo odkąd zamieszkała na Manhattanie, używała go tak rzadko, że nie było sensu wydawać co miesiąc pieniędzy na miejsce parkingowe w pobliskim garażu. Tak więc w głowie Kristin powoli zaczął układać się plan. Najpierw musi się ubrać – od tego trzeba zacząć. Równie dobrze mogła to zrobić od razu. Za kilka godzin złapie pociąg do Westchester. Melissa zostanie u babci przez cały weekend i dzisiaj zgodnie z planem pójdą razem do teatru. Kristin tymczasem prosto z dworca w Bronxville pojedzie swoim samochodem do domu, ponieważ Richard mówił, że do tego czasu powinien już wrócić. Wrócić z komisariatu.

Kristin bała się, że chwyta się strzępów normalności jak tonący brzytwy, chociaż to tylko kwestia czasu, kiedy pójdzie na dno. W jej domu zamordowano dwóch ludzi po tym, jak jej mąż i szwagier razem z grupą przyjaciół gapili się na dwie striptizerki.

Nie. Po tym jak pieprzyli się z dwiema dziwkami.

Westchnęła. Cały czas próbowała się wygrzebać z ruchomych piasków beznadziei i rozgoryczenia, ale pod ręką nie było żadnych pnączy czy korzeni, które mogłyby jej pomóc wydostać się na powierzchnię. Dziwki. W jej własnym domu. Z jej własnym mężem. Dom, w którym razem z Richardem budowali wspólne życie, gdzie wychowywali córkę, stał się miejscem zbrodni. Wydarzyło się to pośród ścian, które do tej pory stanowiły bastion ich bezpieczeństwa i rodzinnego szczęścia.

– Mamo?

Zarówno matka, jak i córka czekały, aż się odezwie. A może chciały się jedynie upewnić, że nie obróciła się w kamień na ich oczach. Kristin przeczesała palcami włosy i poklepała ręką materac.

– Chodź, moja śliczna – powiedziała do córki. – Usiądź tu koło mnie.

– Kristin, co się dzieje? – zapytała matka. – Czy coś się stało Brzmiał jakoś dziwnie.

– Richardowi nic nie jest – odpowiedziała Kristin. – Tatusiowi nic nie jest – dodała, zwracając się bezpośrednio do Melissy. Próbowała sobie przypomnieć, co mówiła pod koniec rozmowy z mężem, a tym samym, co mogły usłyszeć. Czy użyła słowa „seks”? Albo „striptizerki”? Tak. Pamięta dokładnie.

Melissa usiadła obok niej na łóżku. Trzęsła się tak samo jak ona zaledwie kilka minut wcześniej. Kristin objęła dziewczynkę i przytuliła ją do siebie.

– Wszystko w porządku, słoneczko – powiedziała miękko.

Wiedziała, że przez wzgląd na córkę musi przedstawić ocenzurowaną, maksymalnie uładzoną wersję wydarzeń. Brakujące szczegóły – Boże, te szczegóły! – mogła dopowiedzieć matce później, kiedy już się ubierze, a Melissa – oby! – pójdzie z powrotem spać.

– W domu zdarzył się mały wypadek. Podczas wiecz… podczas przyjęcia wujka Philipa.

– Nie przyjęcia, tylko wieczoru kawalerskiego – poprawiła Melissa, która rzecz jasna wiedziała, co to była za impreza. W końcu za dwa tygodnie miała rzucać płatki kwiatów na jego ślubie.

– Tak.

– Jaki wypadek?

– Dwaj panowie, którzy tam byli… zmarli. Na przyjęcie przyszło kilka osób, które nie zostały zaproszone. Nie powinno ich tam być. I wygląda na to, że… doszło do bójki. – Kristin czuła na sobie wzrok swojej matki, która uważnie się przysłuchiwała, próbując wyłuskać prawdę z jej starannie zawoalowanych słów.

– No to była bójka czy wypadek? – zapytała Melissa.

– Och, sama do końca nie wiem – skłamała Kristin. – Ale najważniejsze, że ani tatusiowi, ani wujkowi Philipowi nic się nie stało.

– Czyli to ich koledzy się zabili? Znałam ich?

– Nie. Posłuchaj, wszystko będzie dobrze – obiecała, sama próbując uwierzyć w to krótkie zdanie. Ale nie była w stanie. Nie potrafiła. Dlatego po prostu mocniej przytuliła córkę i zaczęła się z nią delikatnie kołysać. Starała się zatracić w tym kojącym, jednostajnym ruchu, żeby uciszyć rozpacz, która rozdzierała jej duszę. Za kilka minut odprowadzi dziecko z powrotem do sypialni i ponownie zapakuje do łóżka. Okryje ją aż po same ramiona. Pocałuje w czoło i oba policzki, jak zawsze, gdy układa ją do snu. Tak samo robił Richard, kiedy wypadała jego kolej, żeby poczytać córce przed snem i dać całusa na dobranoc. Potem Kristin ubierze się szybko w świetle wpadającym z korytarza. Uczesze włosy w sypialni matki, może nawet zrobi lekki makijaż. Napije się kawy i powie matce prawdę. Całą wstydliwą, wstrętną, odpychającą prawdę.

A potem zamówi taksówkę na dworzec Grand Central i pojedzie do domu.

Alexandra

Moja matka pracowała jako sekretarka w wytwórni brandy w Erywaniu, a jej bezpośrednim przełożonym był sam prezes. Moja babcia – od strony matki – była pielęgniarką. Po śmierci ojca mieszkałyśmy we trzy. Zginął wiele lat temu, byłam wtedy bardzo mała, w wypadku w elektrowni wodnej, gdzie pracował. Poraził go prąd. Tamtego ranka życie straciło sześciu pracowników, ale tylko on nie umierał w męczarniach. Pozostałych pięciu utonęło. Ludzie mówią, że to dużo gorsza śmierć, i myślę, że mają rację. Pamiętam, jak strażnik w domku na wsi zanurzał mi głowę w wannie pełnej wody. Podtapianie było jednym ze sposobów dyscyplinowania naszej trójki. Nie zostawia siniaków. Ani blizn. Towar wciąż prezentuje się dobrze. Francuzi mają nawet na to osobne słowo: noyade. Oznacza egzekucję przez utopienie. Termin pochodzi z czasów rewolucji francuskiej. Sprawdziłam w słowniku.

Szef mojej matki był jednym z tych postsowieckich spryciarzy. Niczym kameleon z komunisty bez problemu przeistoczył się w kapitalistę. Nazywał się Wasilij. Był cholernie cwany. I zawsze umiał się dobrze ustawić. Był rosyjskim oligarchą, który przyjechał do Armenii z Wołgogradu i za bezcen kupił wytwórnię brandy na obrzeżach miasta. Ten skandal jednak przeszedł bez echa. W końcu to przecież tylko jeszcze jedna fabryka przejęta przez rosyjskiego oligarchę.

Kiedy matka zmarła, Wasilij się mną zaopiekował. Oczywiście na dłuższą metę jego opieka okazała się katastrofalna w skutkach. Wywróciła do góry nogami całe moje życie.

Jednak w tych pierwszych tygodniach po śmierci matki czułam się bezpiecznie. Czułam się jak księżniczka. Czułam, że jakkolwiek by było, w końcu wszystko jakoś się ułoży.

*

W dzieciństwie mówiłam po ormiańsku i rosyjsku, ale kiedy miałam siedem lat, zaczęłam się uczyć w szkole angielskiego. W wieku piętnastu lat biegle posługiwałam się tym językiem. W oczach Wasilija ten fakt podnosił moją wartość. Byłam egzotyczną pięknością o wciąż drobnej i szczupłej sylwetce. Wystarczyło tylko posadzić mnie przed telewizorem, żebym nauczyła się mówić jak kurtyzana. Tę umiejętność miałam wykorzystywać podczas schadzek z amerykańskimi bankierami, którzy przyjeżdżali do Moskwy w interesach. Taki był plan.

Moje nauczycielki, Inga i Catherine, naprawdę używały określenia „kurtyzana”. Myślę, że wolały je od słowa „dziwka”.

*

Matka mówiła, że przed moim urodzeniem ludzie w Erywaniu mieli prąd tylko przez kilka godzin dziennie. Nigdy przez całą dobę. Po trzęsieniu ziemi i upadku Związku Radzieckiego Ormianie zamknęli elektrownię jądrową znajdującą się na linii uskoku. To była dobra decyzja dla tych, którzy nie chcieli drugiego Czarnobyla w tej samej dekadzie, ale niekoniecznie dla tych, którzy próbowali budować demokrację. Przerwy w dostawach prądu sprawiły, że ludzie zaczęli tęsknić za Związkiem Radzieckim. Sąsiedzi moich rodziców żałowali, że mieszkają w mieście, a nie na wsi, bo chłopi mieli przynajmniej krowie gówno, które mogli palić, żeby się ogrzać.

Niektórzy twierdzili też, że na wsi było więcej jedzenia, ale ja sobie nie przypominam, żebym kiedykolwiek chodziła głodna.

Urodziłam się w 1996 roku, do tego czasu problemy z elektrycznością już dawno zniknęły. Mogłam się bawić po zmroku tak długo, jak tylko chciałam.

*

Erywań był wspaniałym miastem, nawet po trzęsieniu ziemi i po upadku Związku Radzieckiego. Kiedy byłam małą dziewczynką, wyobrażałam sobie, że to musi być jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Budynki ze skały wulkanicznej. Gmach opery przypominający pałac. W naszej dzielnicy gdzie się obrócić, wszędzie stały rzeźby i pomniki.

I to właśnie w Erywaniu zaczęłam chodzić na balet. Jak wiele małych dziewczynek, tańczyłam od rana do wieczora. W przeciwieństwie do innych dziewczynek jednak byłam w tym naprawdę dobra. Miałam być następną Victorią Ananyan – następnym Aksamitnym Ptakiem. Tak przynajmniej uważała moja nauczycielka. Każdą chwilę wolną od nauki i zabawy wypełniałam tańcem. A potem przestałam się bawić i tańczyłam jeszcze więcej. Chodziłam na lekcje sześć razy w tygodniu.

Wierzyłam, że kiedyś będę wiodła luksusowe życie w Rosji, a potem w Ameryce. Ale najpierw zamierzałam zatańczyć w Jeziorze łabędzim i w Gajane, a przedtem skończyć Akademię Baletu Bolszoj.

Sęk w tym, że wizja wyjazdu do Ameryki była równie kusząca. Już jako mała, mniej więcej dziesięcioletnia dziewczynka spotykałam w Erywaniu Amerykanów. Przyjeżdżali do nas na okrągło. I to nie tylko nastolatki czy młodzi wariaci, którym się wydawało, że odbudują ten kraj. Nie, Erywań odwiedzało mnóstwo zwykłych turystów. Widywałam ich na alei Północnej, na Kaskadach czy na placu Republiki. Godzinami oglądali fontanny na skwerze nieopodal budynków rządowych. Robili sobie zdjęcia pod operą albo przy pomnikach Komitasa, Chaczaturiana i Saroyana. Przyjeżdżali z Los Angeles, które zawsze kojarzyło mi się z filmami. Z Nowego Jorku, który został zaatakowany przez terrorystów, kiedy miałam pięć lat, ale gdy kończyłam dziesięć, był dla mnie po prostu miastem pełnym drapaczy chmur i ze stojącą w porcie Statuą Wolności. Z Massachusetts, które kojarzyło mi się jedynie z nazwą Red Sox – dopiero później dowiedziałam się, że chodzi o drużynę bejsbolową. Wszystkich tych Amerykanów otaczała aura luksusu. Byli tacy sami jak ci bogaci Ormianie, którzy przyjeżdżali z Libanu, Syrii i Dubaju. Może tylko jeszcze bardziej eleganccy.

Wracając do Wasilija. Kilka lat po tym, jak zostałam uprowadzona, jedna ze starszych dziewczyn powiedziała mi, że to on prawdopodobnie zabił moją matkę. A ściślej mówiąc, zlecił jej zabójstwo. Wasilij nie mordował własnymi rękami. Miał od tego ludzi. Miał goryli. I to oni wykonywali za niego brudną robotę.

Pamiętam, jak próbowałam wyprowadzić ją z błędu. Tłumaczyłam, że moja matka zmarła w szpitalu. Opowiedziałam o tym, jak wyglądała jej agonia. To nie był przyjemny widok. Ani trochę. Razem z babcią siedziałyśmy przy jej łóżku. Moja matka chorowała na raka. Ale tamta dziewczyna stwierdziła, że to pewnie Wasilij zatruł jej organizm. Wstrzyknął jej raka do krwi.

Ona naprawdę w to wierzyła, co tylko pokazuje, jakie byłyśmy głupie i naiwne.

Powiedziała, że powinnam pójść na policję, żeby wszczęto śledztwo w sprawie śmierci mojej matki. Ale już wtedy byłam w Moskwie. I już nie tańczyłam. W każdym razie nie w balecie. Od czasu do czasu zdarzało mi się jeszcze tańczyć nago, głównie dla spoconych facetów, ale do tego nie potrzebowałam ani sceny, ani nawet rury. Wystarczały hotelowe otomany i kanapy, kolana mężczyzn, a potem sypialnie, gdzie robiłam wszystko, czego chcieli. Do kogo miałam się zwrócić w Moskwie? I niby co ktoś mógłby zrobić w tej sprawie? Odpowiedź jest oczywista: nic. Nikt nic nie mógł zrobić. I nic by nie zrobił. Poza tym, kto chciałby mi pomóc? Dlaczego jakiś obcy człowiek miałby się w to angażować? Jaki jest sens ratować bezwartościową, osieroconą dziwkę?

Tak przynajmniej wtedy myślałam.

W każdym razie Wasilij nie zabił mojej matki. To rak płuc spowodował, że nie mogła oddychać i żyła w nieustannym bólu.

Za to w pełni wykorzystał sytuację po jej śmierci.

I od tej chwili miałam już naprawdę przesrane. Wiem, że zwykle tak się tylko mówi, ale to słowo idealnie opisuje moje życie.

*

Dlaczego tamta dziewczyna myślała, że Wasilij kazał zabić moją matkę? Podczas jednej z jego wizyt w Moskwie usłyszała, jak o nas rozmawiał ze swoim ochroniarzem. Matka nie dała się nabrać na jego historyjkę o tym, że chciałby zrobić ze mnie pierwszorzędną tancerkę. Tak naprawdę chciał ze mnie zrobić pierwszorzędną prostytutkę, co mu się zresztą udało.

Prawdę mówiąc, nawet nie wiem, czy moja matka w ogóle chciała, żebym została baletnicą. Nie odstępowała mnie na krok, i to nie tylko dlatego, że próbowała mnie chronić. Ona po prostu mnie potrzebowała. Wiele osób to zauważyło. Ludzie mówili mi, że to przez trzęsienie ziemi i śmierć męża. Pragnęła zatrzymać mnie przy sobie w Erywaniu, gdzie byłabym bezpieczna. Nie chciała, żebym wyjechała tańczyć do Rosji, Europy czy Ameryki. Miałam studiować medycynę na uniwersytecie, który znajdował się nieopodal naszego mieszkania. Miałam zostać pediatrą. I miałam pomagać Ormianom. Taki był plan. Przynajmniej jej plan. Bo skoro jej matka pracowała jako pielęgniarka, to dlaczego córka nie mogłaby zostać lekarką?

Moja babcia była innego zdania. Nie miała nic przeciwko szkole baletowej. Chyba wychodziła z założenia, że zawód lekarza (czy pielęgniarki) jest mocno przereklamowany. Bardzo podobał jej się pomysł, żebym została tancerką, i gorąco mi kibicowała. Próbowałam jakoś między nimi lawirować, ale każda mówiła co innego, co wywoływało mętlik w mojej głowie. Matka uważała, że świetnie piszę. Poradziła się w tej sprawie jednej ze swoich koleżanek, a ta stwierdziła, że skoro tak bardzo chcę być artystką, to może mogłabym zostać poetką. Właściwie mogłabym być poetką i lekarką jednocześnie. Kiedy ma się dwanaście lat, możliwości wydają się nieograniczone.

Ale dla mnie to była tylko czcza gadanina. Obwiązywałam taśmą palce, masowałam stopy, rozciągałam się, wrzucałam do torby baletki – które napawały mnie ogromną dumą – i pędziłam na lekcje. Zdarzały się takie dni, że biegłam w podskokach dosłownie przez całą drogę. Tyle radości sprawiał mi taniec, kiedy byłam małą dziewczynką.

*